Horror w Orient Ekspresie – S1E2

https://www.si.edu/openaccess

słuchowisko

Horror w Orient Ekspresie – S1E2

Zapraszamy Was do przesłuchania drugiego odcinka słuchowiska opartego o rozgrywaną kampanię RPG w systemie Zew Cthulhu RPG na zasadach pulpy.

W pierwszych dwóch odcinkach nasi bohaterowie mieli okazję przekonać się, że przeznaczenie potrafi przyjść w najmniej oczekiwanym momencie. Scenariusz, który rozgrywaliśmy był jednocześnie autorskim prologiem, którego akcja dzieje się w lutym 1925 r. i w ciekawy sposób łączy wątek z innej kampanii, w którą graliśmy przez blisko 2,5 roku, z „Maskami Nyarlathotepa”.

 

Pełna obsada lektorek i lektorów:

Narrator – Damian Niemir
Hrabina Teodora Upperton (Katarzyna Tokarska)
Samantha Hyde (Małgorzata Mitura)
Madison Riley (Gabriela Gąsłowska)
Franciszek Geleyda (Damian Niemir)
o. Teodore Di Frascimento (Tomek Frejtag)
o. Gino, o. Hughes, pracownik przytułku, Sam Knox, Egipcjanin (Damian Niemir)
Barnaba Upperton (Szymon Głażewski)
sekretarka (Gabriela Gąsłowska)
Mickey Mahoney (Tomek Frejtag)
sir Whinthrop Glutterby (Jakub Działak)
Juliusz Smith (Jarosław Sarosiek)

gościnnie:
Edward Gavigan (Jacek Brzezowski) – Tchnienie Grozy, Podcast 6 10 12

Materiał powstał w oparciu o rozgrywane wcześniej sesje RPG:

Mistrz gry: Tomek Frejtag
Graczki i gracze: Justyna Kubacka, Klaudia Sulich, Anna Ułanowicz, Ernest Smutalski, Michał Tragarz
Tekst: Ernest Smutalski
Muzyka: Michał Heronimczak
Portrety bohaterów: Tomasz Szpyla

Grafika główna/miniaturka: Martyna Starczewska
Montaż: Tomek Frejtag
Współpraca: Black Monk Games

Horror w Orient Ekspresie – 7

Horror w Orient Ekspresie – 7

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 7

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

 

Punktualnie o dwudziestej cała piątka przekroczyła próg restauracji Belle Époque. Jeszcze zanim weszli, usłyszeli panujący wewnątrz gwar i kocią, przypominającą jazgot, muzykę. Znajdujące się po obu stronach drzwi wejściowych duże jasne okna, ozdobione kolorowymi firanami, ukazywały ciemne sylwetki znajdujących się w środku gości. Część z nich siedziała przy stołach, część tańczyła na środku dużej sali, a jeszcze inni, najwidoczniej zmęczeni, leżeli na czym tylko popadło.

Wybór lokalu nieco zadziwił towarzyszy hrabiny. Spodziewali się czegoś bardziej eleganckiego, wytwornego. Nie było jednak czasu na pytania, a mówiąc zupełnie szczerze, cała piątka nadal starała się rozwikłać zagadkę tego, co nie tak dawno temu wydarzyło się w bibliotece. Pogrążeni w myślach szli po prostu za hrabiną, która nie bez odrobiny wstydu złapała się na tym, że myśli tylko o tym, aby jak najszybciej się napić.

Z zadumy wyrwała ich nagła eksplozja muzyki i śmiechu. Gdy tylko znaleźli się w środku restauracji, natychmiast uderzyła w nich fala przyjemnego ciepła, a także zapach dekadencko wyglądających potraw, alkoholu i smród potu.

– W czym mogę pomóc?

Wychudzony niczym wąsik kelner skinął zamaszyście głową, niemal się przy tym przewracając. Madison z pewnym zdumieniem zrozumiała, że mężczyzna jest ewidentnie pijany. Kelner, nic sobie z tego nie robiąc, wlepił w hrabinę mętny wzrok i uśmiechnął się głupkowato.

– W czym mogę pomóc?! – wrzasnął, a kilka kropel śliny wylądowało na drogim futrze Teodory Upperton. – Mamy do zaoferowania imponującą gamę alkoholi i potraw, które zapewnią ukontentowanie nawet najbardziej wymagającym gościom – wyrecytował.

– Mówi całkiem sprawnie – Madison pochwaliła kelnera w myślach.

– Hrabino, na litość Boską. Czy nie zna pani lepszych miejsc w Paryżu? – syknął rozgniewany jezuita i z dezaprobatą rozejrzał się po sali.

– Nie jest tak źle, proszę go nie słuchać – Francis z uśmiechem od ucha do ucha przyglądał się parze bardzo dobrze bawiących się kobiet. – Myślę, że wszystkim nam należy się odpoczynek – zarechotał.

– Odpoczynek, po którym będziemy potrzebować jeszcze więcej odpoczynku – Samanta spojrzała rozbawiona na Geleydę. – Chętnie bym się zrelaksowała, nie powiem, ale nasza misja…

– Misja nie zając. A nam ewidentnie przydałoby się przewietrzyć nieco głowy, aby móc potem z nowej i świeżej perspektywy spojrzeć na naszą sytuację i misję.

– Nie wiem, czy będzie to perspektywa świeża, ale muszę się zgodzić. Chociaż niechętnie.

– Sodoma i Gomora! – Teodoré dosłownie w ostatniej chwili uchylił się przed lecącą w ich stronę butelką.

– Co to za miejsce! Hrabino, żądam, abyśmy natychmiast stąd wyszli!

– Nigdzie nie idziemy – głos hrabiny był lodowaty i stanowczy. – Mój kontakt wybrał to miejsce, nic na to nie poradzę. Jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o Simulacrum, nie mamy wyjścia. Zatem, drogi chłopcze – hrabina zwróciła się do kiwającego się przed nią mężczyzny – szukam pana Leopolda Zborowskiego. Byłby pan tak miły i…

Hrabina nie zdążyła dokończyć, bo w tej samej chwili przez salę przeleciała kolejna butelka i z głośnym trzaskiem rozbiła się o ścianę tuż za nimi.

– Hrabino! Tu jestem! Zapraszam, zapraszam. Przy naszym skromnym stole znajdzie się miejsce dla wszystkich!

Lady Upperton robiąc wielkie oczy, odwróciła się do swoich towarzyszy.

 

***

 

Stół, przy którym zasiedli niemal uginał się pod ciężarem fantastycznie pachnących potraw. Ryby, drób, warzywa i owoce układały się na złotych talerzach w istne dzieła sztuki. Alkohol lał się strumieniami. Wino i absynt, gin i szampan magicznie pojawiały się przed nimi za każdym razem, gdy tylko zdążyli opróżnić swój kieliszek. Madison oddychała powoli, nie przyzwyczajona do takiego tempa. Geleyda i Samanta dawali sobie jakoś radę, chociaż spływające po czołach krople potu wskazywały, że walka, którą toczą, jest naprawdę ciężka. Na ich tle brylował niespodziewanie jezuita. Wystarczyło kilka kolejek, aby Teodoré di Frascimento rozluźnił się i teraz, przy aplauzie pozostałych biesiadników, przechylał szkopki alkoholu jeden po drugim.

Spośród osób siedzących przy stole jedynie hrabina wykazywała się obcą takim miejscom wstrzemięźliwością i umiarem.

– Zatem kochana Teodoro, co sprowadza cię do Paryża? Co sprowadza cię do mnie?!

Hrabina podejrzewała, że spotykając się z Leopoldem, zastanie go pod wpływem. Znali się przecież nie od dziś i wiedziała, że jej przyjaciel lubi dobrą zabawę. Oddawał się jej za każdym razem, gdy miał ku niej choćby najmniejszą sposobność. Rozrywkowy styl życia odcisnął jednak piętno na twarzy Leopolda. Jego cera była niezdrowo szara, oczy podkrążone, a wzrok rozbiegany i nieobecny. Dodatkowo, ręce Leopolda niemal nieustannie drżały, a w trakcie rozmowy co jakiś czas zawieszał się w pół zdania, gubił wątki, mylił miejsca i ludzi. Teodora z pewnym smutkiem uświadomiła sobie, że gdyby nie jego niesamowita smykałka do interesów oraz zgromadzony wcześniej kapitał, jej przyjaciel skończyłby na ulicy jako bełkoczący, szarpany delirium pijak.

– Simulacrum Sedefkara?! Mówi ci to coś?! – hrabina krzyczała do ucha Leopolda, który zawisł na jej ramieniu.

– Nie, co to? – odparł obojętnie i sięgnął po stojący na stole kieliszek.

– Rzeźba, być może w kawałkach. Podobno znajdowała się tutaj, w Paryżu. Należała do hrabiego Fenalika. Wiesz coś o tym?

– Niestety, ale nic, a nic. Najwyraźniej to nic wartego uwagi. Wierz mi, mam rękę zawsze na pulsie – powiedział i złapał hrabinę za dłoń. Teodora spojrzała na niego wściekle. Leopold uśmiechał się głupkowato, ukazując nadpsute zęby.

– To było, to jest – poprawiła się szybko – niezwykle ważne. To prawdziwe dzieło sztuki!

– Ależ Teodoro, są w Paryżu dzieła sztuki, które interesują mnie o wiele bardziej – wyszeptał i uśmiechnął się zalotnie.

Hrabina uśmiechnęła się kwaśno. Była wściekła, a raczej rozczarowana i wściekła. Przychodząc tu, liczyła, że zdobędzie od Leopolda jakieś informacje dotyczące Simulacrum. Miała już dosyć tego miejsca, jazgoczącej muzyki, wrzasków i pijackich śpiewów. Miała dosyć gapiącego się na nią bezczelnie Leopolda, który nagle pochylił się nad stołem, po czym wyprostował się błyskawicznie jakby rażony prądem i zawył niczym wilk.

Teodora spojrzała po towarzyszach. Teodoré gładził po głowie siedzącego obok mężczyznę, Samanta przepijała właśnie kolejnego uczestnika bankietu, a Madison, w swoim stylu, wyłączywszy się na świat wokół układała z serwetek origami. Francis gdzieś przepadł.

– Madison, widziałaś gdzieś pana Geleydę? Mam złe przeczucia.

– Niestety – odparła i złapała za kolejną serwetkę. Stojąca przed nią kolekcja papierowych zwierząt była imponująca.

– Cholerny dziennikarzyna – hrabina jednym haustem wychyliła stojący przed nią kieliszek szampana. Już wstawała, aby go znaleźć, gdy nagle drzwi prowadzące na zaplecze otworzyły się z hukiem. Kilka obrazów spadło ze ścian na podłogę, a niektórzy goście nerwowo sięgnęli po ukryte w nogawkach i rękawach noże. Niepotrzebnie. Do sali wbiegł właśnie półnagi Geleyda i trzymając w dłoniach flagę z herbem Litwy, ryczał najgłośniej, jak tylko mógł:

Wyklęty powstań, ludu ziemi,
 
Powstańcie, których dręczy głód.

 

***

 

– Niedobrze mi… bardzo – Geleyda silniej złapał za poręcz i wzrokiem pełnym boleści spojrzał w górę. Schody ciągnęły się dalej. Było ich nieskończenie wiele. Na początku nawet je liczył, jednak przestał, gdy doliczył się tysiąca. – Na litość Boską Madison, czemu się na to zgodziłem!? Wykorzystałaś mnie! Byłem pijany, nie myślałem racjonalnie! To po prostu podłe!

– Absolutnie się z panem zgadzam – Di Frascimento drżąc z zimna, wychylił się przez poręcz. Gdzieś w dole dostrzegł sylwetki kręcących się po ulicach ludzi i przejeżdżające wolno samochody. Ruch był niewielki. Jezuita opatulił się szczelniej płaszczem i zaczął rozgrzewać dłonie. Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej rano. – Co mnie podkusiło? Jaki diabeł?

– Może ten o kasztanowych włosach? Ten, który wpatrywał się w ojca cielęcym, pełnym uwielbienia wzrokiem? – rozbawiona hrabina, nie okazując żadnego zmęczenia, minęła jezuitę na schodach.

– Też coś! Niczego takiego nie pamiętam! – Jezuita szybko ruszył za lady Upperton.

– No dalej, chodźcie! Guzdrzecie się jak stetryczałe pierniki! Zaraz się zacznie!

Madison krzyczała, próbując przebić się przez podmuchy styczniowego wiatru, którego lodowate uderzenia co i raz wymierzały im bolesne policzki. Podekscytowana, nie mogła ustać w miejscu. Stawała na palcach i opadała, wychylała się przez barierki, pokrzykiwała na wdrapujących się po schodach towarzyszy.

– Mówiłam, że będzie warto – odezwała się do stojącej obok Samanty. Agentka Hyde w milczeniu patrzyła na śpiące u jej stóp Pola Elizejskie. – Dziękuję, że przyszłaś tu ze mną. Sama nie wiem, czy bym się odważyła.

– Masz w sobie mnóstwo odwagi – Hyde poklepała koleżankę po ramieniu.

Madison już miała odpowiedzieć, gdy zza horyzontu, jeden po drugim zaczęły wylewać się pierwsze promienie wschodzącego Słońca. Zimny, jaśniejący blask wygrzebywał z ciemności drzewa, budynki i ulice, które jak za dotknięciem czarodziejskie różdżki budziły się do życia. Nie wierzyła własnemu szczęściu. Dla pewności uszczypnęła się jeszcze i syknąwszy z bólu odetchnęła z ulgą.

To nie był sen. Naprawdę stała na szczycie wieży Eiffla, a daleko na horyzoncie zimowe Słońce rozjaśniało horyzont.

 

II

 

– Wody… wody… – Geleyda, blady niczym śmierć, sięgnął po karafkę z wodą i jęknął pełnym boleści głosem. – Madison, ty diable! Nie wybaczę ci tego!

Agentka uśmiechnęła się tylko i sięgnęła po pyszniącego się złociście rogalika, a następnie posmarowało go apetycznie pachnącą konfiturą z leśnych owoców.

– Ja tam panu wchodzić nie kazałam. Ani pić na umór.

– Nie kazałam, nie kazałam – nie do końca przekonany Francis przedrzeźniał ją przez moment. Ból głowy był jednak zbyt mocny i po chwili reporter w milczeniu popijał już kolejną szklankę wody.

Jezuita, podobnie jak Geleyda, także był tego dnia wyjątkowo małomówny i tak jak Francis dbał głównie o to, aby w stojącej przed nim szklance nie zabrakło wody. Z całej piątki tylko hrabina i Samanta z godnością przyjęły konsekwencję wczorajszego szaleństwa.

– Zanim raczyli panowie zwlec się z łoża boleści, sprawdziłam aktualny rozkład jazdy Orient Ekspresu. Biorąc pod uwagę to, że mamy w Paryżu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, uważam, że realnym terminem naszego wyjazdu jest 29 stycznia. – Samanta, nie patrząc na pozostałych, wzięła łyk mocnej, czarnej kawy. – Czasu zatem mamy niewiele. Mamy 25., więc zostały nam niecałe trzy dni. Jeśli chcemy coś jeszcze dzisiaj załatwić, to powinniśmy się zbierać.

– Naprawdę? Teraz? – Geleyda z niedowierzaniem spojrzał na Samantę. – Imponuje mi pani metabolizm i końskie zdrowie, ale proszę na mnie spojrzeć. Jestem dzisiaj wrakiem człowieka, jestem jak ta szmata wymięta przez morskie fale i wyrzucona na brzeg bezimiennej plaży. Potrzebuję opieki, wsparcia, snu!

– Panna Hyde ma absolutną rację – milcząca do tej pory Hrabina zabrała głos. – Wczorajszy incydent, chociaż przyjemny, nie ukrywam, nie powinien spowolnić naszych poszukiwań. Los mojego męża nadal jest niewiadomy. Czas nas goni i choćby mieli być panowie zieloni od mdłości, to nie pozwolę na to, abyśmy zostali w hotelu i po prostu gapili się w sufit.

– Ma pani absolutną rację, hrabino – Teodoré, który do tej pory milczał i popijał wodę, z trudem zwrócił głowę w kierunku lady Upperton. Jego głos był cichy i pełen bólu. – Powinniśmy coś zrobić. Pytanie tylko co?

– Tropy mamy dwa. Poissy i Charenton. Charenton jest bliżej. Pomimo późnej pory powinno nam się udać tam rozejrzeć. Pomyślcie państwo sami: zimny, styczniowy wieczór i szpital psychiatryczny pełen szaleńców – czy może być lepszy sposób na spędzenie wieczoru? – Samanta spojrzała wyzywająco w kierunku Geleydy. Reporter był jednak zbyt zmęczony, aby wymyślić jakąkolwiek ripostę.

– Zatem do Charenton – podsumowała hrabina i wstała od stołu.

 

***
 

Lało. Strugi zimnego deszczu chłostały czarny samochód, który niestrudzenie pędził mokrymi ulicami Paryża w kierunku jego przedmieść. Spływające po szybach krople deszczu sprawiały, że świat na zewnątrz wyglądał jak namalowany ręką szaleńca. Budynki wydłużały się w nieskończoność lub kurczyły i pęczniały. Wykrzywione drzewa wyglądały jak elementy scenografii dziecięcego przedstawienia. Mijane samochody trąbiły na siebie nawzajem, rozbryzgując spod kół strugi brudnej wody.

Czarne chmury przesłoniły niebo, pożerając resztki promieni słońca. W świetle ulicznych latarni Teodoré dostrzegł, że krajobraz wokół niespodziewanie się zmienił. Nie było już śladu po wysokich kamienicach i parkach. Mniej było skrytych pod parasolami przechodniów. Ucichł także zgiełk miasta. – Musimy być blisko – pomyślał i w tej samej chwili usłyszał ponury pomruk pękającego nad horyzontem nieba.

Samochód zatrzymał się nagle. Światło reflektorów ukazało rozwidlenie dróg. Ta, którą jechali do tej pory, ciągnęła się dalej prosto. Odchodziła od niej wysypana żwirem, niepozorna dróżka, którą z obu stron porastały czarne, gołe krzewy tarniny. Stojący na poboczu drogowskaz z napisem Charenton wskazywał właśnie ten kierunek.

Auto powoli ruszyło. Żwir zatrzeszczał nieprzyjemnie pod oponami samochodu, który ostrożnie i jakby lękliwie ruszył znikającą za zakrętem drogą. Para reflektorów podskakujących na nierównej drodze odsłaniała wysokie, czarne drzewa i kępy chudych, rachitycznych krzewów, które kołysały się na chłodnym zimowym wietrze. Daleko przed nimi dostrzegli kształt wzgórza. Kopulaste wybrzuszenie górowało nad okolicą porośniętą przez skarłowaciałe drzewa i posępnie szumiące na wietrze krzewy. Droga, którą jechali, zakosami zaczęła wspinać się na jego szczyt.

– Jest jak w horrorze – mruknął Geleyda i rękawem marynarki przetarł zaparowaną szybę. – Jest jak w horrorze, tylko gorzej, bo naprawdę – dodał.

– Czy to pana dziwi, panie Geleyda? – Siedząca obok Madison spojrzała na niego pytająco.  – Po tym wszystkim, co nas do tej pory spotkało? Po nawiedzonym pociągu, zabójstwie Makriata, Królu Podziemi i incydencie w bibliotece – wyliczała – nadal tli się w panu nadzieja na to, że to nie dzieje się naprawdę?

– Powiedziałem tylko, że jest jak w horrorze, to wszystko – Francis uniósł ręce w geście niewinności. – Wiem, co się wydarzyło, byłem przecież uczestnikiem tych wydarzeń. Ale jest to tak niesamowite, tak niewiarygodne, że czasem zastanawiam się nad tym, czy nie jesteśmy jedynie aktorami w czyimś starannie przygotowanym scenariuszu. Czasami wole wierzyć, że tak właśnie jest.

– Spójrzcie! – siedząca za kierownicą Samanta zatrzymała auto. Światło reflektorów ukazywało tonącą w smugach deszczu czarną, żelazną bramę. Była zamknięta, a jej powierzchnię zdobiło bogactwo motywów zwierzęcych i roślinnych. Po środku jednego ze skrzydeł bramy na masywnej, czarnej tablicy napisano białą farbą: Charenton. Zakład dla obłąkanych.

– Panie Geleyda, proszę wyjść i otworzyć bramę.

Francis bez słowa sprzeciwu wyszedł z auta i szybko spełnił powierzone mu zadanie. Gdy wrócił do samochodu był cały przemoczony.

Na szczycie wzgórza w strugach deszczu zamajaczył im zarys wysokiej, potężnej budowli i towarzyszących jej budynków gospodarczych. Bijący z rozświetlonych okien blask otaczał całość łuną słabego żółtego światła.

Zanim ruszyli, gwałtowny wiatr rozgonił nagle przesłaniające niebo czarne chmury. Deszcz zaczął słabnąć, aż w końcu całkowicie ustał. Słabe styczniowe słońce wypełzło nieśmiało zza rozwiewanych chmur, ukazując całość krajobrazu. Stojący na wzgórzu budynek był doprawdy imponujący. Swym rozmachem i wyglądem przypominał bardziej pałac niż szpital psychiatryczny. Całość, wraz z budynkami gospodarczymi, otaczały czarne, powykrzywiane resztki ogrodowego labiryntu.

– Dziwne – mruknęła hrabina, ale dała znać, aby jechali dalej.

Im bliżej byli budynku, tym większe robił na nich wrażenie. Zbudowany z czerwonej cegły kolos był przerażająco wielki, był niczym smok, który nasyciwszy głód, ułożył się na wzgórzu do snu. Hrabina z przyjemnością przyglądała się piętrzącym się ku niebu wieżyczkom oraz mrowiu trójkątnych, misternie wykonanych szczytów, które wieńczyły imponującą elewację.

Samochód wjechał na okrągły, wysypany białymi kamykami plac. Poza ich autem na podjeździe stało jeszcze kilka samochodów. Patrząc przez szybę, Madison obserwowała pensjonariuszy szpitala, którzy przy asyście groźnie wyglądających pielęgniarzy wykonywali proste prace ogrodnicze. Zdziwiło ją to. Do tej pory sądziła, że zimą wszelkie tego typu aktywności są wstrzymane. A jednak. Wychudzeni pacjenci apatycznie zagrabiali nieistniejące liście lub wielkimi ogrodowymi nożycami przycinali czarne gałązki bukszpanowego labiryntu. Kilku z nich najwyraźniej czując, że są obserwowani, podniosło powoli głowy i spojrzało w jej stronę. Oczy, które na nią spojrzały, były przerażająco puste, zmęczone.

– Biedni ludzie – wyszeptała.

– Cóż, dla wielu z nich nie ma już ratunku – odparł jezuita i spojrzał przez szybę w kierunku drzwi wejściowych. – Niech Bóg ma ich w swojej opiece.

– Jeśli to coś pomoże – Samanta odwróciła się w kierunku siedzącego na tylnej kanapie jezuity. – Obawiam się, że po tym, co im tu robią, już nic nie zadziała.

Teodoré uśmiechnął się tylko, zbyt zmęczony, aby kontynuować rozmowę.

– Nie ma co czekać, idziemy – zdecydowała hrabina i po chwili cała piątka szła już w kierunku drzwi wejściowych. Podczas gdy Lady Upperton z nieukrywaną przyjemnością zachwycała się kunsztownie zdobioną fasadą, przez umysł Geleydy przelatywały, jedna za drugą, myśli jak z koszmarów. Nisko zawieszone ciężkie chmury, których napęczniałe cielska skręcały się spiralnie nad dachem szpitala budziły w nim niepokój. – To dom wariatów. Dom wykolejeńców i degeneratów. Jest jak w opowieści grozy, Francis. Szpital dla obłąkanych, egzorcysta i mroczna tajemnica. Może być z tego niezły materiał, bądź czujny – zmobilizował się w myślach i wyjął notes, w którym zapisał szybko kilka słów.

Samanta w milczeniu przyglądała się budynkowi. W wielu oknach dostrzegła stojących nieruchomo wychudzonych pacjentów. Przypominali jej wypchane po śmierci sępy. Nie lubiła takich miejsc.

Gdy jezuita, Samanta i hrabina weszli już do szpitala, przed idącymi z tyłu Madison i Francisem stanął nagle wysoki, chudy jak rzęsa mężczyzna, zagradzając im dalszą drogę. Nieznajomy ubrany był w biały, starannie dopasowany kitel, a przy jego pasku zwisała masywna, wykonana z drewna pałka. Mężczyzna przeczesał dłonią gęste, rude włosy, poprawił kolorową muszkę i spojrzał w ich stronę dużymi, podkrążonymi oczami.

– Dzień dobry, a co to za wycieczka? Mogę w czymś państwu pomóc? – wlepił wzrok w agentkę.

Madison nie spodobał się sposób, w jaki na nią popatrzył. Jego wzrok był tłusty, oblepiający.

– Ach, gdzie moje maniery, excusemoi. Nazywam się Guimart.

– Dzień dobry, ależ oczywiście – widząc zawahanie Madison, Francis stanął obok niej i uścisnął wiszącą w powietrzu rękę. – Nazywam się Francis Geleyda, miło mi pana poznać. Przybywamy z Londynu. Jesteśmy przedstawicielami znanego w całej Anglii studia filmowego – Geleyda wybełkotał niewyraźnie jakaś nazwę – i tak się składa, że chcielibyśmy nakręcić kilka ujęć na terenie państwa szpitala. Właściwie to cały film będzie dotyczył osoby, która dawno temu trafiła w te mury. – Geleyda mówił tak szybko, że stojący naprzeciwko Guimart nie miał nawet kiedy się odezwać. – Mówią coś panu nazwiska Murnau albo Lang? Cóż za głupie pytanie. Oczywiście, że tak. No to niech pan sobie wyobrazi, że jeden z nich będzie reżyserem tego wiekopomnego dzieła. Z tego wszystkiego zapomniałem powiedzieć, kto będzie bohaterem naszego filmu. Otóż – zawiesił głos – będzie to nikt inny, jak hrabia Fenalik!

Może tylko jej się zdawało, ale gdy Francis wymówił nazwisko hrabiego, Madison ujrzała, jak na twarz Guimarta na sekundę pojawił się wyraz zaniepokojenia. Mężczyzna milczał, wyraźnie przytłoczony nadmiarem informacji.

– Film o Fenaliku? Ale dlaczego akurat o nim? Jest tyle innych ciekawych postaci we Francji, jak i w Anglii – spytał podejrzliwie, wyginając krótkie, chude palce.

– Oczywiście, że są, jak widzę trzyma pan rękę na pulsie, światowiec! – Geleyda uśmiechnął się i szturchnął Madison w bok. – Obywatele Francji mają kulturę we krwi, mówiłem ci. – Madison uśmiechnęła się niechętnie i pokiwała głową. – Prawda jest jednak też taka, mecenasie, że widz potrzebuje opowieści z dreszczykiem, czegoś strasznego. Ludzie lubią bać się tego, co nie stanowi realnego zagrożenia – wampiry, duchy, zjawy.

– Wilkołaki – dodała Madison.

– Nie, wilkołaki nie – Geleyda nagle spoważniał. – Ale mniejsza z tym. To co? – Francis zwrócił się ponownie do Guimarta. – Możemy liczyć na pomoc w tej kwestii? Oczywiście nasze studio zapłaci za pomoc. Jesteśmy profesjonalistami.

– Myślę… – Guimart zawiesił głos widocznie zagubiony – myślę, że powinniście porozmawiać w tej sprawie z dyrektorem placówki – odpowiedział niepewnie. – Jeśli ktoś może wam pomóc, to tylko on.

– Oczywiście, z dyrektorem – Francis energicznie pokiwał głową.

– Pozwólcie jednak, że spytam ponownie: czemu akurat Fenalik?

Geleyda odniósł wrażenie, że w głosie Guimarta usłyszał pewną nutę zaniepokojenia. Jakby pielęgniarz czegoś się bał, a może chciał coś ukryć?

– Tak jak już mówiłem – zaczął bardzo powoli – uważamy, że postać Fenalika potrafi do tej pory wywołać dreszcz niepokoju w ciemne wieczory. Jest po prostu godna ekranizacji. Nic więcej.

Pielęgniarz, nadal nie przekonany, pokiwał tylko głową.

– Zatem zapraszam do środka. Być może dyrektor będzie mógł poświęcić państwu nieco czasu.

– Liczymy na to – zakończyła rozmowę Madison i z ulgą ruszyła w stronę budynku. Tłusty, wpatrujący się w nią wzrok Guimarta oblepiał ją, wywoływał obrzydzenie. Coś w twarzy mężczyzny, a zwłaszcza w jego dużych, wilgotnych oczach mierziło ją do szpiku kości.

Geleyda ruszył za towarzyszką i gdy był już przy drzwiach, poczuł na ramieniu czyjś dotyk. Odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z pielęgniarzem. Poczuł jego skwaśniały, nieświeży oddech.

– Tak? Coś pan sobie przypomniał?

– Czy ktoś w pana rodzinie lubi ból? A może pan znajduje w nim rozkosz?

Geleydę zamurowało. Wielkimi oczami wpatrywał się w Guimarta, który gapił się na niego dziko. Zanim zdążył jednak cokolwiek odpowiedzieć, mężczyzna odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku pracujących przed budynkiem pacjentów.

Recepcja szpitala była dużym i jasnym pomieszczeniem, w którym niczym w ulu uwijali się ubrani na biało pielęgniarze i pielęgniarki. Zwłaszcza ci pierwsi zrobili na hrabinie i pozostałych duże wrażenie. Wszyscy bowiem przypominali bardziej zbirów lub bokserów niż pracowników szpitala. Łyse, pokryte bliznami łby, braki w uzębieniu, masywne ramiona i szerokie karki kontrastowały z delikatnością pielęgniarek, które pchając wózki pełne lekarstw, pędziły w tą i z powrotem.

Hol, w którym znajdowała się recepcja, miał robić wrażenie na wchodzących do budynku gościach i tak właśnie było. Wrażenie robiły już wielkie, ceramiczne donice, z których niczym w tropikalnym lesie wyrastały soczyście zielone fikusy i rododendrony. Wyłożona granitowymi płytkami podłoga odbijała roztańczone promienie światła spływające z ciężkich kryształowych żyrandoli. Ściany zdobiła galeria obrazów. Dominowały portrety poważnych wąsatych mężczyzn w białych kitlach, chociaż znalazło się  też kilka okolicznych krajobrazów. Pod jednym z obrazów, który przedstawiał przelatujący nad lasem klucz ptaków, znajdował się masywny, wykonany z ciemnego drewna kontuar. Za nim, na ścianie, na drewnianych półkach stały ustawione jeden obok drugiego grube rejestry, księgi i teczki pacjentów. Sam kontuar pokrywała zielona, przyjemna w dotyku okładzina. Po jego drugiej stronie, na wysokim krześle siedziała słusznej postury kobieta, która obgryzając ołówek, intensywnie wpatrywała się w leżące przed nią papiery. Jej żółty kombinezon, masywne, okrągłe kolczyki i krótkie, postawione do góry włosy nadawały jej papuziego wyglądu, co dodatkowo podkreślał jeszcze ekstrawagancki, połyskujący makijaż.

– Dzień dobry pani – Samanta podeszła do kontuaru, zachwycona wyglądem kobiety. – Czy mogłabym pani na chwilę przeszkodzić?

Recepcjonistka podniosła głowę i zatrzepotała gęstymi czarnymi rzęsami. Przez moment przyglądała się Samancie, po czym uśmiechnęła się szeroko.

– Oczywiście – odpowiedziała i zakryła dłonią leżące przed nią dokumenty. – Pani w odwiedzinach, czy na leczenie? A może chciałaby zostawić pani datek? Pacjentów mamy coraz więcej, a personelu niestety wciąż tyle samo. Każdy grosz się liczy.

– Nie, nie – Samanta zaprzeczyła szybko, być może za szybko. – Przyszłam, przyszliśmy – wykonała ruch w kierunku stojących za nią towarzyszy – w zupełnie innej sprawie.

– W innej sprawie? – recepcjonistka powtórzyła zdumiona. – A jakie to mogą być inne sprawy?

– Przychodzimy tutaj z prośbą o pomoc w pewnym przedsięwzięciu, oczywiście nie za darmo – Samanta czuła, że powoli nie wie już, co ma mówić. – Chcielibyśmy widzieć się z dyrektorem – wypaliła niespodziewanie. – To pilne – powiedziała tonem, którym zazwyczaj przesłuchiwała podejrzanych.

Recepcjonistka mocniej złapała za ołówek, który niespodziewanie pękł w jej dłoniach z cichym trzaskiem.

– Państwo z Ministerstwa – wyszeptała słabym głosem, jakby miała za chwilę zemdleć i uśmiechając się blado, spojrzała po pozostałych.

– Nie, nie, nie,  droga pani, proszę się nie martwić – Geleyda podszedł kontuaru i oparł się o ladę. Chociaż nieporadność agentki sprawiała mu satysfakcję, to sprawa, w której tu przyszli, była celem nadrzędnym. – My w sprawie filmu, wielkiej, nowoczesnej produkcji, którą pokochają miliony ludzi na całym świecie. My w tej sprawie. Sława, pieniądze, rozgłos! – Francis zatrzepotał teatralnie dłonią.

Podczas gdy Geleyda po raz kolejny sprzedawał bajkę o wielkim, angielskim studio filmowym i szykowanej produkcji, do ojca Teodoré podszedł niespodziewanie ubrany w szary garnitur niski baryłkowaty mężczyzna, o tłustych, zaczesanych na bok włosach.

– Ojciec Teodoré di Frascimento? – zapytał cichym, zawstydzonym głosem.

Jezuita była szczerze zaskoczony tym, że ktoś rozpoznał go w miejscu takim, jak to.  – Czyżby były podopieczny? – pomyślał. Stojący przed nim baryłkowaty mężczyzna, którego okrągłą twarz pokrywały archipelagi pryszczy, wlepiał w niego wzrok jak w obrazek. W opartych o brzuch dłoniach trzymał brązową, skórzaną torbę, z której wystawało kilka źle zasznurowanych teczek.

– Owszem, zgadza się. Czy mogę w czymś pomóc?

– Nie, nie, nie trzeba w niczym pomagać. Ze mną wszystko w porządku. – Mężczyzna trajkotał, widocznie podekscytowany spotkaniem z papieskim egzorcystą. – Ale gdzie moje maniery, pardon. Nazywam się Paul Madrin i jestem wielkim fanem ojca. I jednym z lekarzy – dodał szybko, widząc pytający wzrok Teodoré. – Spotkać czcigodnego ojca tutaj, to dla mnie coś naprawdę wielkiego. Czytałem o dokonaniach ojca w Niemczech i we Włoszech. Jest ojciec naprawdę wielki. W swojej dysertacji odniosłem się do kilku ojca interwencji. Czy moglibyśmy zamienić słowo? Poprosiłbym też o autograf.

Teodoré uśmiechnął się. – Kim bym był, gdybym się nie zgodził. – I udając zawstydzenie, zgodził się ze swoim nowym rozmówcą.

W tym samym czasie Madison, znudzona przedłużającą się rozmową, postanowiła się nieco  rozejrzeć. Wiszące na ścianach portrety i pejzaże nieszczególnie ją interesowały. Z miejsca, w którym stali, korytarz odchodził na prawo i lewo. Również na lewo otwierała się prowadząca na górę i w dół klatka schodowa.

Balansując między pędzącymi w tą i z powrotem pielęgniarkami, podeszła do wiszącej na ścianie drewnianej tablicy obwieszonej kolorowymi ogłoszeniami. Jej uwagę od razu przykuła nieco zakryta kartka, na której umieszczono czarną klepsydrę otoczoną wieńcami i parę dmących w trąby szkieletów. Poniżej widniało starannie zapisane imię i nazwisko „Etienne Delplace” oraz informacja o pogrążonej w żałobie rodzinie, przyjaciołach, pracownikach szpitalach i pacjentach, dla których dyrektor był niemal jak ojciec.

Nagle z głębi korytarza doszły Madison krzyki oraz odgłosy przewracających się mebli. Przestraszona agentka przywarła plecami do ściany. Kilka męskich głosów krzyczało coś po francusku, słychać było również głośny rechot. Chwilę później na korytarz wybiegł półnagi pacjent o zmierzwionych, czarnych włosach, trzymając w rękach nogę od krzesła. Gdy zauważył Madison, krzyknął coś niezrozumiale, po czym błyskawicznie ukląkł na jedno kolano, przyłożył drewnianą nogę do oka i wymierzył w jej kierunku. W tej samej chwili dopadło do niego dwóch olbrzymich pielęgniarzy, którzy, ignorując pełne bólu krzyki mężczyzny, zaczęli tłuc go drewnianymi pałkami. Dopiero gdy się zmęczyli, a ich tłuste szerokie karki zaszkliły się od potu, podnieśli nieprzytomnego mężczyznę i wrócili z nim do sali.

Madison nie mogła uwierzyć w to, co właśnie zobaczyła. Całe zajście trwało może kilkadziesiąt sekund, a jednocześnie było tak pełne przemocy, cierpienia i bólu. Poczuła, jak łzy zaczynają napływać jej do oczu. Czuła strach.  Z odrętwienia wyrwał ją głos hrabiny.

Geleydzie i Samancie udało się załatwić spotkanie z dyrektorem.

 

***

 

– Proszę tu poczekać, dyrektor zaraz przyjdzie. Oczywiście nie musze dodawać, aby niczego nie dotykać, prawda? – recepcjonistka uśmiechnęła się szeroko, zatrzepotała rzęsami i wyszła z gabinetu.

– Jaki mamy plan? – Samanta rozsiadła się w miękkim, skórzanym fotelu i rozejrzała po gabinecie. –Nuda – pomyślała. –Czy wszystkie gabinety świata wyglądają tak samo? Miękkie, skórzane fotele i kanapy, regały uginające się pod ciężarem książek, zamknięte w złotych ramach obrazy i ciężkie drewniane biurka z zielona lampką. Ludzie na stanowiskach i bogacze nie mają chyba wyobraźni. No chyba, że istnieje jakiś tajemniczy kodeks bogaczy dotyczący wystroju wnętrz.

Jedyną rzeczą, która przykuła uwagę agentki, była sterta chaotycznie rzuconych kartonów, z których wystawały zakurzone teczki i grzywy pożółkłych kartek papieru.

– Powinniśmy kontynuować blef z ekipą filmową. To całkiem niezły powód, aby pokręcić się po szpitalu i popytać o Fenalika. Tylko na litość boską panie Geleyda, proszę wymyślić nazwę dla studia filmowego, dla którego rzekomo pracujemy. Niezrozumiałe mamrotanie nazwy nie czyni pana bardziej wiarygodnym. W najgorszym wypadku może stanowić nawet powód, aby tu pana zamknąć.

– No dobrze, a jak nam nie uwierzy? – spytała Samanta.

– To już problem naszego złotoustego reportera.

– A czego chcemy się konkretnie dowiedzieć? Nie mamy przecież czasu ganiać po całym budynku. Musimy załatwić wszystko szybko i po cichu. Na wypadek, gdyby nastąpiły jakieś nieprzewidziane komplikacje – zauważył di Frascimento, stanąwszy przy dużym oknie, z którego rozchodził się widok na otaczający szpital ogród.

– Na cóż. Myślę, że możemy poprosić o dostęp do dokumentacji Fenalika, spróbować przejrzeć jego celę. Coś jeszcze? – zaproponowała Samanta.

– To chyba wszystko. Jakbyście na coś jeszcze wpadli, śmiało mówcie – odparł Geleyda i zaczął poprawiać wiszący niechlujnie krawat.

– Czy to jest prawdziwy ludzki mózg? – stojąca pod jednym z regałów Madison wyciągnęła palec w kierunku wielkiego, wypełnionego zielonkawą substancją słoja, w którym tkwiła zaróżowiona, pomarszczona masa.

– Owszem.

Wszyscy aż podskoczyli. Głos, który ich zaskoczył, należał do wysokiego, dobrze zbudowanego blondyna o nienagannej fryzurze, przeszywającym, analitycznym spojrzeniu i wspaniałym, hollywoodzkim uśmiechu. Mężczyzna miał na oko 60 lat, ale trzymał się wyjątkowo dobrze. Obok niego stał Guimart oraz dwóch innych, tępo patrzących przed siebie pielęgniarzy.

Dyrektor Francis Leroux roześmiał się perliście. Towarzyszącym mu mężczyznom dał znak, aby wyszli na zewnątrz, a sam, wciąż cicho się śmiejąc, wyjął z wiekowego kredensu sześć szklanek oraz butelkę brandy. Rozstawił je na niskiej drewnianej ławie, nalał i podniósłszy swoją szklankę jak do toastu, odezwał się teatralnie:

– Czemu zawdzięczam tak niespodziewaną, a jednocześnie miłą memu sercu wizytę? Schlebia mi, że przedstawiciele angielskiego studia filmowego zainteresowali się moją skromną placówką. Kogo państwo reprezentujecie? – dyrektor już miał wziąć łyk orzechowo pachnącej brandy, lecz zatrzymał się w ostatniej chwili i wbił wzrok w Francisa.

– Mahoney’s Film Institute – wystrzelił Geleyda, zanim chyba zdążył pomyśleć, co mówi.

Dyrektor Leroux skinął z uznaniem głową, ignorując, a może nie słysząc prychnięcia lady Upperton i przechyli zawieszoną przy ustach szklankę.

– Zatem słucham, w czym mogę państwu pomóc?

– Tak, jak już mówiłem – zaczął ostrożnie Geleyda, jakby starał się wyczuć, czy nie został przejrzany – reprezentujemy Mahoney’s Film Institute. Aby zbytnio pana nie nudzić i nie zajmować cennego czasu, przejdę od razu do konkretów. Nasz zespół, którego jestem cichym liderem, przyjechał tutaj w sprawie hrabiego Fenalika. Mamy zamiar nakręcić film o jego niezwykłych losach. Spróbować wskrzesić legendę hrabiego, który za swego życia był postacią nieoczywistą i mocno kontrowersyjną.

Dyrektor le Reux zamruczał cicho.

– Ojciec di Frascimento jest naszym konsultantem w kwestiach parapsychologicznych – jezuita skłonił się sztywno. – Lady Upperton, znany autorytet w dziedzinie sztuki i historii, odpowiedzialna jest za zgromadzenie materiałów historycznych, dzienników, wspomnień i artykułów, dzięki którym będziemy mogli głębiej wejść w historię hrabiego. Panie Hyde i Riley są natomiast naszymi specjalistkami od efektów specjalnych. Ja natomiast odpowiedzialny jestem za wyszukanie ciekawych pejzaży, które będziemy mogli wykorzystać w naszej produkcji. Jak zatem pan widzi, podchodzimy do tematu z pełnym zaangażowaniem i absolutnym profesjonalizmem. W naszym filmie chcemy ukazać historie hrabiego taką, jaka była naprawdę.

Francis spojrzał na dyrektora, oczekując jakiejkolwiek reakcji. Twarz mężczyzny nie zdradzała jednak absolutnie nic. Uśmiechnął się więc tylko i w tej samej chwili poczuł, jak palec stojącej za nim hrabiny wbija mu się między łopatki.

– Dalej, proszę mówić dalej – syknęła cicho lady Upperton.

– Jako, że widzę w panu osobę wysokiej klasy, prawdziwego dżentelmena, zrobię coś, czego robić nie powinienem: zdradzę panu sekret – dodał ciszej. –  Cały czas trwają przepychanki dotyczącego tego, kto wyreżyseruje nasz film. Mamy dwie kandydatury, dwóch wielkich mistrzów współczesnego kina. Z pewnością człowiek taki jak pan oglądał film Nosferatu. Nie? A to może Metropolis? Też nie? Ojej. Proszę mi jednak wierzyć, klnę się na wszystkie świętości, to wizjonerzy. I to właśnie jeden z nich będzie reżyserem naszego filmu. Albo wielki Murnau, albo nieoceniony Lung. Czyż to nie ekscytujące?!

Dyrektor spojrzał bacznie na Francisa i oparł się łokciami o biurko. Przez moment w milczeniu wpatrywał się w złożone przed sobą dłonie.

– Panie…

– Geleyda, Francis Geleyda – ukłonił się reporter.

– Panie Geleyda, schlebia mi zainteresowanie, jakie okazuje pan i pański zespół. Doceniam też fakt, że przybyliście tu państwo aż z Londynu i pomimo fatalnej pogody fatygowaliście się do Chernaton. Niestety muszę państwa zmartwić. Nie wiem nic o żadnym Fenaliku – dyrektor rozłożył szeroko ręce. – Bardzo, bardzo chciałbym państwu pomóc, niestety nie mam jak.

– Ale jak to? – odezwała się hrabina, nieco zbyt głośno. – To znaczy, szanowny panie dyrektorze – zaczęła ciszej i z powagą – proszę uwierzyć, że kwerenda źródłowa, którą przeprowadziłam w Bibliotece Narodowej w Paryżu dobitnie wskazuje na to, że comte Fenalik dokonał swego żywota w zakładzie psychiatrycznym w Chernaton. Potwierdzają to zarówno dzienniki z epoki, niektóre artykuły prasowe oraz, co najistotniejsze, taką wersję wydarzeń przekazuje nam osobisty lekarz małżonki Ludwika XVI, Lucien Rigault. W swoim pamiętniku wspomina on Chernaton jako miejsce, w którym zamknięty został Hrabia Fenalik i gdzie ostatecznie umarł.

– Gdyby tak było droga pani, czy nie wiedziałbym o tym? – głos dyrektora zadrżał nerwowo. – Nie tak dawno temu przeprowadzaliśmy sumienny przegląd znajdujących się w szpitalu dokumentów, w tym starych kart naszych dawnych pacjentów. Proszę mi uwierzyć, żadna z tych teczek – dyrektor wskazał na stojące w rogu gabinetu kartony – nie zawiera informacji o kimś takim jak hrabia Fenalik.

– Może pozwoli pan, że sama przejrzę te dokumenty. Nie insynuuję oczywiście niczyjej niekompetencji, ale zmęczenie spowodowane ślęczeniem nad dokumentacja może czasem uśpić czujność – nie poddawała się hrabina. – Te dokumenty mogą być dla nas na wagę złota.

– Dokładnie tak – Geleyda udając, że podziwia wiszące na ścianach obrazy, ruszył w stronę stojących pod oknem kartonów. – Jesteśmy w stanie oczywiście zapłacić za wszelką pomoc, dostęp do archiwów, a także możliwość nakręceniu tutaj kilku scen. Macie tu państwo bardzo klimatyczne wnętrze, a i okolica jest niczego sobie. – Geleyda podszedł do okna i wyjął aparat. – Można zrobić zdjęcie?

Dyrektor skinął głową i kontynuował rozmowę z hrabiną. Geleydzie tymczasem rzuciła się w oczy wystająca z kartonu teczka. Na tyle, na ile znał język francuski, zdołał rozczytać wybladły, zakurzony napis – Wyjątki z badań. Autor: dr Etienne Delplace. Nagły impuls kazał Geleydzie zabrać zakurzoną teczkę, co też zrobił, wykorzystując nieuwagę dyrektora, który wciąż dyskutował z hrabiną.

– Proszę państwa – dyrektor wstał i oparł się rękoma o blat biurka. – Państwa nieustępliwość jest godna podziwu, natomiast, jak już mówiłem, nic nie wiem o żadnym pacjencie nazwiskiem Fenalik.

– To dziwne – odezwał się Francis – wydaje mi się bowiem, że jeden z pańskich pracowników, pan Guimart, co nieco o nim słyszał. Takie odniosłem wrażenie.

Dyrektor le Reux spiorunował reportera wzrokiem.

– To, co pan Guimart robi po pracy i czym się interesuje, to nie moja sprawa – odparł zdenerwowany, lecz po chwili opamiętał się i dodał już spokojniej. – Może robić co mu się żywnie podoba, byle tylko nie narażał na szwank reputacji naszego szpitala.

– No dobrze, a co z filmem? Pieniądze, które jesteśmy w stanie państwu zapłacić, mogą pokryć koszty remontu, wymienić sprzęt, uzupełnić personel. Nie potrzebuje pan pieniędzy, dyrektorze? – spytał przebiegle Geleyda i z zadowoleniem zauważył, jak oczy dyrektora rozbłysły na moment dobrze znanym mu blaskiem.

– Pieniądze zawsze się przydadzą – zgodził się dyrektor. – W tej sprawie muszą państwo napisać jednak do Ministerstwa. Ja nie mogę decydować w takich kwestiach. Jedyne, co mogę, to pozwolić państwu rozejrzeć się po części szpitala dostępnej dla wizytujących nasz ośrodek i po ogrodzie. Nic więcej, zrozumieli mnie państwo?

– Oczywiście – hrabina zrobiła wszystko, aby w jej głosie zabrzmiała nuta wdzięczności. – Jesteśmy bardzo wdzięczni za ten gest dobrej woli. List do Ministerstwa wyślemy jak tylko wrócimy do Paryża.

Dyrektor odetchnął z ulga i zmęczony spojrzał po hrabinie i pozostałych.

– Guimart, odprowadź państwa do recepcji – zaordynował i opadł na krzesło.

Drzwi do gabinetu otworzyły się. Guimart oraz dwóch towarzyszących mu mężczyzn ukłonili się sztywno. Mijając jednego z nich – wysokiego, masywnego dryblasa, który głową sięgał niemal sufitu –Teodoré poczuł się nagle nieswojo. Coś w ruchach pielęgniarza, w jego zwierzęcym spojrzeniu i nerwowym mruczeniu niepokoiło jezuitę. Jego wielkie, pokryte bliznami dłonie ledwo mieściły się w kieszeniach spodni.

Gdy znaleźli z powrotem w holu głównym, gdzie zza lady co jakiś czas zerkała na nich papuzia recepcjonistka, Geleyda wyciągnął spod koszuli zabraną z gabinetu dyrektora teczkę.

– Zobaczcie, co mam. Może to nic cennego, ale przeczucie kazało mi to zwędzić.

– Niech pan to natychmiast schowa. Jeszcze ktoś to zobaczy – zganiła go Samanta.

– Etienne Delplace – przeczytała na głos Madison. – Zaraz, to przecież były dyrektor szpitala. Widziałam jego klepsydrę na tablicy ogłoszeń. Zmarł dosyć niedawno. Sądząc po treści, musiał być tutaj lubiany i szanowany. Ale czym są te wyjątki z badań?

– Nie wiem, ale zaraz się dowiemy. Dyrektor pozwolił nam się tu pokręcić, więc znajdziemy jakieś spokojne miejsce.

– Czy mamy na to czas? – Hrabina była nieco rozczarowana wynikiem rozmowy z dyrektorem Leroux i najchętniej wróciłaby już do hotelu.

– A co z Fenalikiem? – Samanta, nadal zachwycona pstrokatą recepcjonistką, nie spuszczała jej z wzroku. – Odpuszczamy? Przecież musi tu być po nim jakiś ślad, cela, w której został zamknięty, cokolwiek. Budynek nie wygląda na remontowany, więc wątpię, aby robili coś w piwnicach.

– Niemożliwe jest, aby materiały, do których dotarliśmy, były nieprawdziwe – zgodziła się hrabina. – Fenalik był tu, umarł tu i z pewnością gdzieś w tym budynku znajdziemy pozostałości po nim i informacje, co dalej zrobić z Simulacrum.

– Jest w tym miejscu coś, na co powinniśmy uważać – odezwał się milczący dotąd jezuita. – Mam wrażenie, że umysły tych biedaków, a także personelu i dyrektora toczy jakaś choroba. Nie wiem jeszcze, co to jest, ale musimy być gotowi na najgorsze. Zły w swym bezlitosnym okrucieństwie często miesza w umysłach tych, którzy z woli Bożej urodzili się intelektualną ułomnością.

Po ostatnich wydarzeniach, których byli świadkami, żadna z towarzyszących jezuicie osób nie uśmiechnęła się szyderczo pod nosem, nawet Geleyda.

Paul Madrin, ów beczułkowaty brunet, który już wcześniej zamienił z jezuitą kilka słów, stał pod ścianą korytarza i nerwowo przestępując z nogi na nogę, przyglądał się, jak pierwszy egzorcysta Watykanu rozmawia o czymś ze swoimi towarzyszami. Gdy tylko skończyli, Madrin natychmiast podszedł do jezuity i delikatnie, niemal nabożnie złapał go za rękaw marynarki.

– Ach, to znowu pan. W czym mogę pomóc?

– Proszę wybaczyć mi moją śmiałość Ekscelencjo. Niechcący słyszałem, broń Boże nie podsłuchiwałem, że interesuje państwa nasz szpital, że kręcą państwo film i pomyślałem sobie, że mógłbym państwu pomóc. Jestem w końcu pracownikiem szpitala, pacjentów i budynek znam jak mało kto.

– Ale wie pan, że nie zapłacimy panu tyle, ile dyrektorowi?

– Nie chodzi mi o pieniądze – prychnął oburzony Madrin i zażenowany spojrzał na Geleydę, po czym ponownie wbił wzrok w jezuitę. – Jeśli ktoś taki jak ojciec Di Frascimento uznał, że nasz szpital dysponuje informacjami, które mogą mu się przydać, moim obowiązkiem jest mu pomóc. To będzie dla mnie zaszczyt, ojcze – zwrócił się już wyłącznie do jezuity.

Di Frascimento, nieco zaskoczony gorliwością doktora Madrina, skinął ostrożnie głową i uśmiechnął się słabo. To mógł być przecież podstęp.

– Doskonale – Madison klasnęła w dłonie. – Ruszajmy zatem.

– Jest tylko jeden mały szkopuł – wyszeptał doktor i ostrożnie rozejrzał się wokół. – Odkąd pożegnaliśmy poprzedniego dyrektora, doktora Delplace, zaczęło robić się tutaj jakoś dziwnie, nieprzyjemnie. Czasem odnoszę nawet wrażenie, że część personelu patrzy na mnie z wrogością, szepcze za moimi plecami. Zwłaszcza ten brutal, Guimart.

– Masz coś konkretnego na myśli? Najdrobniejsza informacja o ewentualnych nieprawidłowościach jest dla nas na wagę złota. Mam na myśli oczywiście dobro pacjentów.

– Oczywiście, pacjentów – powtórzył powoli Madrin i łobuzersko puścił oko. – Skoro nasz przybytek odwiedza pierwszy egzorcysta Stolicy Apostolskiej, to sprawa musi być o wiele poważniejsza. Pracuję z wariatami, ale sam nim nie jestem, proszę o tym pamiętać – dodał z pełną powagą.

– Oczywiście, proszę o wybaczenie – poprawiła się Madison. – Zatem, kiedy moglibyśmy porozmawiać i gdzie?

– Za mną – syknął Madrin i ruszył długim, jasnym korytarzem. Po kilku sekundach skręcili w boczny, ciasny łącznik. Minęli kilka sal, z których doszło ich ciche, jakby religijne mamrotanie, po czym stanęli przed masywnymi, dwuwahadłowymi drzwiami prowadzącymi na zewnątrz. Madrin z trudem pchnął je do przodu i znaleźli się na zewnątrz, na małym, wysypanym żwirem placyku. Nad nimi znajdował się łączący dwa szpitalne budynki łącznik.

– Tutaj.

Madrin stanął przed znajdującymi się naprzeciwko drzwiami i wyciągnąwszy z kieszeni ciężki metalowy klucz, otworzył je z nieprzyjemnym skrzypnięciem.

– Szybko, wchodźcie. Wolałbym, aby nikt nas nie zauważył.

Cała piątka pospiesznie wgramoliła się do środka. Hrabina, wchodząc jako ostatnia, zauważyła kątem oka jakiś czarny kształt, który zawisł tuż nad nimi, po czym bezszelestnie wspiął się po ścianie i błyskawicznie zniknął na dachu. Jednak co mogłoby z taką łatwością poruszać się po pionowej ścianie?

– To cień, to tylko cień – uspokoiła się w myślach i weszła do środka.

Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było ciasne i duszne. Ciemność, którą powoli rozjaśniło światło pojedynczej żarówki zawieszonej pod krzywym sufitem, skrywała ustawione pod ścianami koślawe stoły i krzesła. Wszędzie walały się narzędzia ogrodowe oraz pękate worki ze starą, zużytą pościelą. Doktor Madrin wyciągnął z kąta kilka zdezelowanych krzeseł.

– To tutaj. Usiądźcie, rozgościcie się na tyle, na ile to możliwe, a ja za niedługo wrócę.

– Jak to? Opuszcza nas doktor? – jezuita nie krył zdziwienia.

– Niestety tak Ekscelencjo. Muszę wykonać wieczorny obchód. Zajmie mi to najwyżej godzinę. Proszę tu na mnie czekać i nigdzie stąd nie wychodzić. To może być… potencjalnie niebezpieczne – dodał zmieszany i nie czekając na odpowiedź, rozchylił drzwi, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i wyszedł.

W ciszy, jaka zapanowała, wszyscy popatrzyli po sobie w całkowitej konsternacji. Żadne z nich nie zakładało scenariusza, w którym będą siedzieć w kanciapie zakładu psychiatrycznego.

– U sióstr mieliśmy chociaż wino – skwitowała sytuacje Samanta i usiadła na jednym z krzeseł.

Hrabina uśmiechnęła się i smutno pokiwała głową.

– I to kilka butelek – dodała.

Geleyda odchrząknął głośno i położył na stole wykradzioną z gabinetu dyrektora teczkę.

– Tak czy inaczej, mamy to. Jeśli nie będzie tu nic o Fenaliku, to jestem najzwyklejsza dupa a nie dziennikarz.

– To ustaliśmy już wcześniej – odparła hrabina i stanęła obok.

Geleyda spiorunował ją wzrokiem. Lady Upperton uśmiechnęła się tylko i zastukała palcem w leżącą przed nimi dokumentację. Francis ostrożnie rozsznurował teczkę. Wewnątrz znajdował się plik pożółkłych kartek zapisanych równym, przyjemnym dla oka pismem. Ich autor, zapewne zmarły doktor Delplace, poczynił wszystko, aby jego notatki były jak najbardziej czytelne. Język, którym się posługiwał, był oszczędny i konkretny. Zapiski dotyczyły incydentu, w który zamieszani byli doktor Madrin, Guimart oraz jeszcze jeden, tajemniczy mężczyzna, którego imienia i nazwiska zmarły dyrektor nie wymienił.

Pewnego wieczoru, idąc korytarzem w trakcie obchodu doktor Madrin usłyszał ciche, pełne bólu pojękiwanie dochodzące od strony schodów prowadzących do dawno nieużywanej, zamkniętej piwnicy. Doktor zszedł po schodach i ku swemu zdziwieniu zauważył, że prowadzące w głąb drzwi są otwarte. Madrin, kierowany dochodzącymi z wewnątrz jękami, wszedł do środka, gdzie znalazł leżącego na ziemi, nieprzytomnego pielęgniarza nazwiskiem Guimart. Obok niego leżała sterta cegieł, a za nią skryta w ciemności nisza, coś na kształt celowo zamurowanego ukrytego pomieszczania. Chwilę zajęło zanim Madrin ocucił w końcu pielęgniarza, który pomimo wybudzenia pozostawał wciąż w silnym szoku. Doktor Madrin, upewniwszy się, że zdrowiu pielęgniarza nie grozi niebezpieczeństwo, udał się po pomoc. Ku wielkiemu zdziwieniu doktora Madrina i dyrektora Delplace okazało się, że w zamurowanym pomieszczeniu znajdował się nieznany im mężczyzna. Stan jego zdrowia dyrektor określił jako katastrofalny – nieznajomy był skrajnie odwodniony i wycieńczony. Nie reagował na żadne bodźce, a puls był ledwo wyczuwalny. Nieznajomego umieszczono w sali na drugim piętrze, w tymczasowo zamkniętym skrzydle szpitala.

Tego samego wieczoru dyrektor wypytał Guimarta o cały incydent. Pielęgniarz, najwyraźniej wciąż pozostający w stanie silnego szoku, bełkotał coś o istotach nocy i ataku krwiożerczego nieboszczyka – upiora. Tej nocy dyrektor Delplace nie dowiedział się już niczego więcej.

Swoje śledztwo dyrektor kontynuował kolejnego dnia. Guimart, pytany o to, kim jest nieznajomy, jak znalazł się w piwnicy i czy to Guimart przetrzymywał go na dole, cały czas upierał się przy historiach o istotach nocy i żywym trupie, który kazał mu zejść do piwnicy, a następnie go zaatakował. Dyrektor z rozczarowaniem stwierdza, że nie udało mu się wyciągnąć od pielęgniarza żadnych wartościowej informacji. Jeśli Guimart faktycznie był odpowiedzialny za przetrzymywanie i głodzenie nieznajomego, to o zgrozę przyprawia fakt, że zaprawa w ścianie, za którą znajdował się nieznajomy, była już bardzo dobrze zaschnięta. Jeśli faktycznie tak było, nieznajomy musiał być więziony w celi przynajmniej kilkanaście dni!

Taki bieg wydarzeń tłumaczył ciężki stan zdrowia, w jakim znaleziono nieznajomego. Wychudzone, udręczone ciało ważyło niespełna kilka kilogramów, było zasuszone jak mumia i sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało się rozsypać. Dyrektor Delplace, zachowując najwyższą ostrożność i delikatność, zaopiekował się pacjentem, którego stan niestety pozostawał bez zmian. Wtedy w umyśle doktora Delplace pojawiła się szalona myśl o tym, aby spróbować ocucić nieznajomego przy pomocy elektrowstrząsów. Doktor Madrin wyraził swój sceptycyzm wobec takiej metody, jednak doktor Delplace zbył wszystkie argumenty jednym machnięciem ręki. Po kilku takich zabiegach pacjent w końcu się przebudził. Początkowa radość dyrektora szybko prysła. Okazało się bowiem, że z nieznajomym nadal nie było kontaktu. Owszem, był przytomny, ale niemal w ogóle nie reagował na zewnętrze bodźce. Tylko jednej nocy, gdy dyżur pełnił przy nim wycieńczony doktor Delplace, nieznajomy w końcu się odezwał. Półprzytomny, posługując się archaicznymi formami greki i łaciny, opowiadał pełnym bólu głosem historie o ruinach niegdyś tętniących życiem miast i o cieniu, który niósł ze sobą rozkład i upadek. Doktorowi Delplacowi udało się wychwycić trzy powtarzające się nazwy – Marosz, Gorgjnia i Sofia. I to by było na tyle. Tak samo nagle jak się odezwał, nieznajomy ponownie osunął się w stan katatonii.

– Myślicie, że to Fenalik? – Geleyda odłożył dziennik na bok i spojrzał w oczy towarzyszom. Jak na złość, w tej samej chwili niebo pękło z tytanicznym rykiem, a krople deszczu, jedna po drugiej, z furią zaczęły uderzać o dach.

– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – wyszeptał jezuita, którego oczy dziwnie rozbłysły. – Musimy go znaleźć i zniszczyć.

– Pełna zgoda. Widzę jednak jeden problem – odparła Samanta. – Jak dostaniemy się do skrzydła, w którym umieszczono Fenalika, w sposób niezauważony? Wątpię, aby dyrektor pozwolił nam zobaczyć się z swoim tajemniczym pacjentem.

– Może uda nam się jakoś prześlizgnąć? Przebierzemy się za pielęgniarzy albo sprzątaczki. Musi być jakiś sposób – zaproponowała agentka Riley.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, wpuszczając do wnętrza lodowate podmuchy wiatru.  Do środka wpadł przemoczony do suchej nitki Madrin. Z trudem zamknął za sobą drzwi i łapczywie łapiąc oddech, spojrzał na jezuitę. Odgarnął z twarzy kosmyki przemoczonych włosów i ciężko oparł się o ścianę.

– Jestem, ale nie mamy dużo czasu. Obawiam się, że któryś z pielęgniarzy mógł donieść o nas Guimartowi. Czcigodna Ekscelencjo, coś złego zalęgło się w szpitalu – przeszedł do rzeczy. – Wszystko zaczęło się w momencie, gdy przyjęliśmy na oddział tajemniczego pacjenta, którego ten brutal Guimart najpewniej zamurował żywcem w piwnicy i torturował. Takie bestialstwo wśród personelu! Skandal! – Doktor nie krył oburzenia. Słychać było, że naprawdę dba o swoich pacjentów i reputację szpitala. – Nieznajomym zajął się oczywiście nasz kochany dyrektor. Przykro mi to mówić, ale doktor całkowicie oszalał na jego punkcie. Zajmował się tylko nim. Odłożył na bok wszystkie swoje pozostałe obowiązki. Noce i dnie spędzał przy jego łóżku, czekając na najdrobniejszą oznakę życia. Stwierdzam to ze smutkiem, ale w swoim szaleństwie posunął się do rzeczy, do których nigdy nie powinien się posunąć.

– Spokojnie, mój synu – jezuita wykorzystał to, że Madrin zaczerpnął powietrza. – Musisz nam powiedzieć, gdzie znajdziemy owego tajemniczego pacjenta. Najlepiej by zaś było, gdybyś nas do niego zaprowadził.

– Tylko nie to – Madrin aż cały zadrżał. Przyglądająca mu się Samanta zastanowiła się, czy to aby nie ze strachu. – Odkąd go znaleźliśmy, stan wszystkich naszych pacjentów nagle się pogorszył. Tam, gdzie widzieliśmy już znaczną poprawę wszystko wróciło do punktu wyjścia, a w niektórych wypadkach nawet pogorszyło. Najstraszniejsze są noce – wyszeptał i spojrzał na jezuitę wielkimi przestraszonymi oczami. W jego spojrzeniu było też coś jeszcze – bezgraniczne zaufanie, które onieśmieliło egzorcystę. – Ich wycie… pełne bólu i strachu. Ich szloch… Ojcze – Madrin złapał jezuitę za rękę – zło zalęgło się w tych murach i tylko ty możesz je wypędzić. Niektórzy z pacjentów wspominali o czarnym, lodowatym cieniu, który przemieszczał się po ścianach, o czymś, co puka w okna ich sal od zewnątrz w najczarniejszą noc. Mówią o zimnie, o dziwnej słabości jaka ich dopada. Niektórzy, zwłaszcza ci, których łóżka znajdują się przy oknach, trzęsąc się z przerażenia, mówią o czerwonych niczym krew punktach, które nagle zapalają się tuż za oknem.

Usłyszawszy te słowa, hrabina mimowolnie zadrżała. Przypomniał jej się czarny kształt, który przebiegł po ścianie szpitala… a może było to tylko złudzenie?

– Ojcze, musi ojciec…

Madrin nie dokończył. Przerwał mu mocny, dochodzący z zewnątrz głos, który przebijał się przez panującą na dworze wichurę.

– Doktorze Madrin, jest tam pan?

Jezuita i pozostali zastygli w bezruchu. W milczeniu spojrzeli na doktora, który aż skulił się na dźwięk tego głosu.

– To on, to Guimart – wyszeptał ze strachem. – Ktoś musiał mu donieść, że tu jestem. Co mam robić ojcze? Co mam robić?

– Madrin, wiem, że tam jesteś. Nie baw się ze mną, tylko wyjdź. Musimy porozmawiać. To pilne.

– Niech pan idzie doktorze – hrabina zrobiła krok w kierunku Madrina i złapała go za ramiona. – Powiedz nam, jak dostać się do skrzydła, w którym znajduje się ów tajemniczy pacjent. Spróbujemy się tam dostać i pomóc ojcu Teodoré w jego misji, a niech doktor w tym czasie odwróci uwagę Guimarta.

– Czy tak mam zrobić, ojcze?

Teodoré pokiwał głową. W szalejącej na zewnątrz wichurze wyczuwał coś niewypowiedzianie złego i niebezpiecznego.

– Jest jeden sposób. Dosyć ryzykowny ale być może pozwoli wam uniknąć niepotrzebnych spojrzeń.

– Mów, szybko – Samanta podeszła do doktora.

– Madrin otwieraj, albo tam po ciebie wejdę! – wrzaskowi Guimarta towarzyszyło wściekłe łomotanie w drzwi.

– Drabinka. Tuż obok jest drabinka prowadząca na dach. Stara i nieużywana od lat, ale skoro nie odpadła, to może da radę po niej wejść. Na dachu znajduje się coś w rodzaju nadbudowy, skąd można dostać się do skrzydła szpitala, w której umieszczono to monstrum. Musicie dać sobie radę. Ja zrobię wszystko, aby odwrócić od ojca ich uwagę.

Teodoré milczał. Zbyt przerażony by się odezwać, wsłuchiwał się w szalejącą na zewnątrz wichurę.

Madrin niepewnie podszedł do drzwi i ostrożnie je uchylił. W wąskiej szparze, skryty w cieniu Geleyda dostrzegł strumienie deszczu i wykrzywioną wściekle twarz Guimarta, który bez słowa złapał doktora Madrina za ramię i bezceremonialnie wyciągnął na zewnątrz. Po chwili wszyscy usłyszeli przekręcający się w zamku klucz.

– No pięknie. Zamknął nas! – hrabina z niedowierzaniem pokręciła głową. – Już nie wiem, czy on jest lekarzem, czy pacjentem. Jak niby mamy się stąd wydostać?

– Załatwione – usłyszała w odpowiedzi. Przy drzwiach kucała agentka Riley i uśmiechała się szeroko. W jej dłoniach coś zamigotało metalicznie. – Zamki to moja działka – dodała i ostrożnie uchyliła drzwi.

Na zewnątrz nie było nikogo. Strumienie deszczu lały się z nieba, chłostane dodatkowo wściekłymi podmuchami wiatru.

– Nie ma na co czekać – zawyrokowała Samanta i jako pierwsza wyszła w ciemność. Jezuita, który wychodził jako ostatni wziął głęboki oddech i gorliwiej niż zwykle wykonał znak krzyża.

 

IV

 

Samanta w ostatniej chwili złapała za szczebel drabinki, który niespodziewanie wyślizgnął się jej z rąk. Mokry metal był wyjątkowi śliski, a szalejący wokół wiatr dodatkowo nie ułatwiał wspinaczki. Zacisnęła zęby i szczebel po szczeblu kontynuowała wspinaczkę po chybocącej się na boki drabince. Ze znajdujących się po obu stronach okien bił słaby, szarawy blask.

Nagle drgnęła. Kątem oka ujrzała, jak coś niczym czarna smuga bezgłośnie przebiegło po ścianie i zniknęło za rogiem budynku.

– Bzdura – wyszeptała i poprawiwszy chwyt, ostrożnie zaczęła wspinać się na dach.

 

***

 

Z trudem, krok po kroku, niemal na czworakach cała piątka powoli szła w kierunku widniejącej przed nimi nadbudówki. Uważając na to, aby się nie poślizgnąć i nie zlecieć kilka metrów w dół, chłostani uderzeniami lodowatego wiatru, balansowali na starych, uciekających spod nóg dachówkach.

Spomiędzy ciężkich czarno-szarych chmur, które zawisły nad nimi niczym monstrualna płyta nagrobna, dochodziło ich coraz głośniejsze pomrukiwanie burzy. Jezuita nerwowo rozglądał się wokół, jakby z każdej strony i w każdej chwili spodziewał się ataku czegoś… no właśnie, czego? Czyżby Fenalik tak szybko odzyskał moc? Według doktora Madrina i dziennika byłego dyrektora ów tajemniczy pacjent był ledwo żywy.

Nagle poczuł, że nie jest już sam i w tej samej chwili jedna z nóg jezuity poślizgnęła się na obluzowanej wilgotnej dachówce. Teodoré w ostatniej chwili odzyskał równowagę i natychmiast wykonał znak krzyża. Było już jednak za późno. Di Frascimento poczuł, jak w jego świadomości zaczyna powoli kiełkować druga, całkowicie obca… zła myśl?

W strugach deszczu, które nagle pozbawiły ich widoczności, nie mogli widzieć jezuity, który wyprostowany niczym struna, z wywróconymi do tyłu oczami patrzył nieprzytomnie w wirujące mu nad głową kłęby czarnego wiatru.

Wiatr ucichł. Zniknęło też zimno. Było ciepło, przyjemnie ciepło. Pomieszczenie, w którym się znalazł, wypełniał zapach aromatycznie pachnących mięs i odgłos cicho strzelających w kominku polan. Di Frascimento z niedowierzaniem rozejrzał się wokół.

Znajdował się w dużej sali zwieńczonej beczkowym sklepieniem, z którego zwisały ciężkie  kryształowe żyrandole. Wzdłuż ścian ustawiono długie drewniane stoły suto zastawione fantastycznie wyglądającymi daniami, z których najokazalej prezentowało się w całości upieczone prosie z jabłkiem w pysku. Między wazami i talerzami stały smukłe srebrne świeczniki, na których płonęły czarne jak noc świece. Wiszące na ścianach obrazy i gobeliny przedstawiały sceny z życia myśliwskiego oraz portrety eleganckich mężczyzn o ponurych spojrzeniach. Największy z nich przedstawiał Ludwika XV, z tą różnicą, że na obrazie monarchy, zamiast brody, widniały luźno zwisające męskie genitalia. Jezuita zaśmiał się cicho. W tym obscenicznym przedstawieniu było coś, co naprawdę go rozśmieszyło.

– Co robisz w moim domu? – Jezuita odwrócił się w stronę, z której dobiegł go głos. – Tacy jak ty rzadko mają odwagę przekroczyć próg mego królestwa?

Dopiero teraz jezuita dostrzegł stojącego przy kominku mężczyznę. Był pewien, że przed chwilą go tam nie było. Nieznajomy stał zwrócony do niego tyłem. Ubrany był w błękitny frak, żółte spodnie sięgające kolan i białe pończochy. Jego głowę zdobiła wysoka, biała peruka. Nieznajomy stał i w bezruchu patrzył na tańczące w kominku płomienie.

Jezuita milczał. Nagle wiszący na ścianie portret Ludwika XV zaczął go przerażać. W tym samym momencie gdzieś z głębi, być może spod ziemi, doszły go ciche, ledwo słyszalne jęki rozkoszy i następujące po nich wściekłe trzaśnięcie bicza.

– Nieważne, teraz to już nieważne – głos nieznajomego przypominał przesypujące się w klepsydrze ziarna piasku. – Spójrz tylko, co miałem. Spójrz, czego mnie pozbawili! – nieznajomy wrzasnął, a kominek przed nim buchnął jęzorami ognia.

Zwisające z sufitu żyrandole i płonące na stołach świece rozbłysły oślepiającym blaskiem. W ułamku sekundy jezuita odniósł wrażenie, że wokół siebie widzi półnagie sylwetki kobiet i mężczyzn, którzy bez ograniczeń, wśród jęków i krzyków, niemal zwierzęco zaspokajają swoje najskrytsze perwersyjne żądze. Z rozchylonych lubieżnie ust spływały strugi ciemnego wina, a oczy, upojone rozkoszą, zmrużone jak u nierządnic Babilonu wpatrują się w niego, niosąc obietnicę niewypowiedzianej przyjemności. Tak samo nagle, jak się pojawił, obraz zniknął. Poza nim w sali znajdował się jedynie stojący przy kominku mężczyzna.

Di Frascimento próbował się odezwać jednak poczuł, że jego język jest ciężki i potwornie gorący.

– Ci łajdacy… ci zawistnicy… przyszli tu i pozbawili mnie wszystkiego. Widziałeś to? Widziałeś rozkosz błąkającą się na rozchylonych w uniesieniu wargach, prawda? Nie ma jej, nie ma już nic. Przyszli tu i zabrali mi wszystko, w zamian zostawiając jedynie ciemność i wieczne niespełnienie.

Di Frascimento chciał coś odpowiedzieć, jednak rozgrzany do czerwoności spuchnięty język ledwo pozwalał mu oddychać.

Nieznajomy odwrócił się w stronę jezuity, którego przypuszczenia natychmiast się potwierdziły. Stał oko w oko z Fenalikiem. Był w podziemiach jego pałacu, w jaskini rozpusty i bezeceństwa, gdzie oszalały hrabia mordował, torturował i gwałcił niewinne kobiety, dzieci i mężczyzn.  Oczy hrabiego zapłonęły niczym dwa piekielne rubiny.

– Musicie jechać do Poissy. Tam znajdziecie to, czego szukacie. A gdy znajdziecie, zniszczcie to raz, na zawsze – odezwał się cichym, gorącym szeptem.

Szarpnięcie.

Egzorcysta ledwo złapał równowagę. Znowu stał na dachu szpitala psychiatrycznego w Chernaton.

– Ojcze, nie mamy czasu. Proszę ostrożnie iść za mną!

Naprzeciwko stała Madison i coś krzyczała w jego stronę. Szarpała go za rękaw, ciągnęła w stronę nadbudówki, przy której stała już hrabina i reszta. Jezuita zdołał wyłapać tylko pojedyncze słowa i bez słowa poszedł za agentką Riley.

Znaleźli się w wąskiej, klaustrofobicznej klatce schodowej. Drewniane, skąpane w mroku schody prowadziły w dół. Będąc w środku, wciąż słyszeli narowiste, przeciągłe podmuchy wiatru, który krążył wokół, jakby za wszelką cenę chciał ich zadusić.

– Nie ma innej opcji. Musimy iść w dół.

Samanta ostrożnie postawiła pierwszy krok w ciemność.

– On chce nam pomóc. – Jezuita był przemoknięty i przemarznięty, a jego głos drżał z zimna. – Widziałem Fenalika. Tam na dachu… doświadczyłem wizji. On chce nam pomóc. Powiedział, że to, czego szukamy znajduje się w Poissy.

– Dobre sobie – żachnął się Geleyda i chuchnął w przemarznięte dłonie. – Chyba ojciec w to nie wierzy? Fenalik powie wszystko, żebyśmy tylko dali mu spokój.

– To nie moment na dyskusje – wtrąciła się hrabina. – Zaraz dowiemy się wszystkiego z pierwszej ręki.

Cała piątka w milczeniu zeszła po trzeszczących, drewnianych schodach. Chwile zajęło im, zanim otworzyli znajdujące się na ich końcu stare, wypaczone drzwi, ale gdy w końcu im się udało, znaleźli się na końcu szerokiego, słabo oświetlonego korytarza. Kilkanaście metrów przed nimi zobaczyli prowadzące na pierwsze piętro schody. Po obu stronach korytarza znajdowały się zamknięte drzwi prowadzące do sal. Powoli, najciszej jak umieli ruszyli do przodu.

Nagle, jedne z drzwi otworzyły się. Wyszedł z nich wielki, barczysty pielęgniarz, którego przedstawiono im wcześniej jako Petita. Mężczyzna niemal szorował włosami o sufit. Ociężale odwrócił się w ich stronę.

– W czym mogę państwu pomóc? – wysapał ciężkim, nosowym głosem.

Geleyda na wszelki wypadek zrobił krok w tył.

– Chcielibyśmy zobaczyć pacjenta, który jak wiemy, znajduje się na tym piętrze. Proszę nam tylko nie wmawiać, że jest inaczej. – Samanta nawet się nie zatrzymała. Czuła, jak rośnie w niej chęci, aby komuś w końcu dać po mordzie.

– Przecież hrabia Fenalik już wszystko państwu przekazał.

Samanta stanęła w miejscu. Po plecach spłynęła jej pojedyncza kropla potu.

– Niemniej jednak chcielibyśmy się z nim spotkać – odparła błyskawicznie hrabina.

– Mają państwo jechać do Poissy. To proste zadanie. Miejscowość można znaleźć na mapie – Petite spojrzał w jej stronę i złożył ręce na piesi.

– Niech sam nam to powie – Samanta odzyskała pewność siebie i zbliżyła się do pielęgniarza.

Stojąca z tyłu Madison delikatnie chwyciła jezuitę za rękaw.

– Ojcze, czy to na pewno bezpieczne? Idąc tym korytarzem, poczułam się tak jak wtedy, w pociągu. Czuję w sobie jakiś brak. Ból palący w miejscu, gdzie tamten potwór wyszarpał mi kawałek duszy.

Egzorcysta z powagą spojrzał we wpatrujące się w niego oczy agentki. Widział, że się boi, że wydarzenia z tamtej piekielnej kolejki wciąż dręczą Madison Riley. Czy to było bezpieczne? Nie wyczuwał tu ani zagrożenia, ani demonicznej energii, która otaczała Makriata albo szalonego naukowca w paryskim muzeum. Czy jednak było bezpiecznie?

– Odwagi, córko – wyszeptał i nakreślił na czole agentki znak krzyża. – Nie jesteśmy sami.

Całej tej scenie z bezpiecznej odległości przyglądał się Geleyda. Pamiętał, że Teodoré nie odpowiedział na zadane mu na schodach pytanie. Coś w postawie jezuity zaczęło niepokoić reportera.  Ostrożnie wyjął aparat, a następnie upewnił się, że ma przy sobie otrzymany przez Króla Podziemi nóż.

– Jeśli naprawdę musicie, hrabia przyjmie was – pielęgniarz, szorując włosami o sufit, odstąpił od drzwi i w milczeniu spojrzał na mijającą go Samantę, która z impetem weszła do sali. Za nią weszła hrabina, jezuita z Madison, a na samym końcu Geleyda.

Znaleźli się w sporej rozmiarów sali. Po prawej stronie, pod popękaną, łuszczącą się ścianą stało pojedyncze łóżko wykonane z białego metalu. Stary zniszczony materac przykrywała zżółknięta, cienka kołdra i narzucony na nią koc w kratę. Na łóżku siedział zaś sztywny niczym trup doktor Paul Madrin i bez wyrazu, jak naturalnych rozmiarów kukła gapił się przed siebie pustym wzrokiem.

– Doktor!? Co doktor tu robi? Czy coś panu zrobili!?

Madison ruszyła w stronę Madrina, lecz zaraz się zatrzymała. Oczy doktora rozżarzyły się powoli ogniście czerwonym blaskiem, a jego twarz nabrała dzikich, drapieżnych rysów.

Cała piątka stała i po prostu patrzyła, jak pulchna twarz doktora Madrina zaczyna zmieniać się w przedziwny sposób. Uwagę Geleydy zwróciło jednak coś jeszcze. W głębi, w kącie pomieszczenia, tuż przy podłodze dostrzegł czarną, nienaturalnie czarną plamę, która jakby pochłaniała światło pojedynczej, wiszącej na kablu żarówki. Francis odniósł wrażenie, że czarny kształt unosi się i opada, jakby oddychał.

– Mówiłem już, niczego tutaj nie znajdziecie – Madrin odezwał się świszczącym, nieprzyjemnym głosem, który z całą pewnością nie należał do niego. Geleydzie przypominał dźwięk poruszającego się po chropowatym kamieniu węża – To, po co przyjechaliście, znajduje się w Poissy.

– Pozwoli doktor, że ocenimy to sami. Gdzie jest pacjent, gdzie jest Fenalik? – Samanta złapała za rewolwer.

– Szukamy Simulacrum.

Samanta i pozostali w zdumieniu spojrzeli na Madison.

– Szukamy Simulacrum Sedefkara. Czy wiesz coś na jego temat?

Siedząca na łóżku istota, która wyglądała jak doktor Madrin, a jednocześnie absolutnie nim nie była, uśmiechnęła się tylko kpiąco. Wisząca przy suficie żarówka zaczęła przygasać. Madison z przerażeniem zauważyła, że twarz doktora zaczyna się zmieniać. Płaty skóry odpadały z jego twarzy niczym jesienne liście, odsłaniając zaróżowioną tkankę pokrytą tłustymi czerwiami, które wiły się i wgryzały w pozbawione skóry mięso. Oczy zaszły czerwienią. Rosły, aż w końcu wybuchły z obrzydliwym mlaśnięciem i gęsta, cuchnąca krew spłynęła w dół po twarzy doktora.

– Muszę stąd wyjść, musze natychmiast stąd wyjść! To on! To znowu ta istota z pociągu! – krzyknęła i rzuciła się w stronę wyjścia, gdzie pochwycił ją i unieruchomił Petite. Madison wiła się w jego żelaznym uścisku, biła pięściami jednak szybko dała za wygraną i nieprzytomna zawisła na jego ramieniu.

Geleyda spojrzał zaniepokojony w kierunku Madison. Chciał ruszyć jej na pomoc, nogi miał jednak jak z ołowiu.

– Madison! – krzyknęła hrabina. – Zostaw ją! Słyszysz!? Puszczaj, natychmiast!

Stojący w drzwiach osiłek popatrzył na nią beznamiętnie.

– Po co wam Simulacrum? To przedmiot o wielkiej mocy. Ludzki rozum nie zdoła pojąć jej potęgi. Simulacrum niesie ze sobą jedynie szaleństwo. Ojcze, powiedz im, co zobaczyłeś, zanim tu przyszliście.

– No cóż – odezwał się zachrypniętym głosem. – Mówiłem już, że miałem wizję, w której widziałem hrabiego Fenalika. Widziałem jego pałac i to, co tam się działo. Widziałem, czego go pozbawiono.

– I podobało ci się to, nieprawdaż? – Madrin zachichotał z satysfakcją. – Tak, spodobało ci się. Zepsucie jest w każdym z nas. Nawet w kimś takim jak czcigodny ojciec Teodoré Di Frascimento, pierwszy egzorcysta Watykanu. Znam to uczucie. Tłumioną chęć zaznania rozkoszy. Tej najdzikszej, najstraszliwszej rozkoszy, po której nie ma już nic. Po zaznaniu której wino traci smak, a każdy kolejny dzień jest ponurym żartem.

Teodoré nie reagował. Stał i po prostu wpatrywał się w doktora.

– Niech ojciec coś zrobi! To chyba najlepszy czas na egzorcyzm – Geleyda potrząsnął jezuitą. Teodoré spojrzał na niego nieprzytomnym, rozmarzonym wzrokiem. Francis zrobił krok do tyłu. Postawa jezuity zaczęła coraz bardziej go niepokoić.

Hrabina spojrzała na Samantę, która nie wiedząc co robić, wyciągnęła po prostu pistolet i wycelowała w Madrina.

– Jeszcze słowo, a rozwalę ci łeb! Słyszysz? Najpierw tobie, a potem temu tępakowi przy drzwiach i każdemu, kto stanie mi na przeszkodzie. Rozumiesz.

Hrabina energicznie pokiwała głową i błyskawicznie stanęła obok agentki.

– To było piękne – wyszeptał niespodziewanie jezuita i odwrócił się do swoich towarzyszy. – Mężczyźni i kobiety spleceni w komunii ciała. Pławiący się w rozkoszach. Widziałem na ich czołach pieczęcie Sodomy i Gomory, słyszałem ekstatyczne jęki uniesienia. Ci ludzie zaznawali rozkoszy. Byli spełnieni. Ich ciała pachniały słodyczą. Widziałem krople potu iskrzące się na rozpalonych piersiach i pośladkach. Patrzyli na mnie półprzymkniętymi z rozkoszy oczami. Byli szczęśliwi, byli wolni. To było… piękne…

Francis i lady Upperton osłupieli. Nic nie rozumiejąc, spoglądali na jezuitę. W czasie gdy Teodore pełnym pasji i zazdrości głosem opowiadał im o swojej wizji, Madrin wstał z łóżka i bez słowa udał się w głąb sali, tam, gdzie reporter dostrzegł wcześniej pulsującą na podłodze plamę czerni.

Zniknął.

– Simulacrum to pułapka – powietrze wypełnił cichy, diaboliczny szept. – Było w moim posiadaniu i sprowadziło na mnie zgubę. Musicie jechać do Poissy i raz na zawsze je zniszczyć. Zrozumcie – dochodzący z ciemności głos stał się nerwowy – ten przeklęty artefakt nie pochodzi z tego świata. Oferuje rozkosz, w zamian zabierając duszę. Myślicie, że chcę tu być? W tej pokracznej formie, nie mogąc umrzeć? Czeka mnie wieczność, zimna, ponura wieczność, w której wciąż na nowo będę rozpamiętywać rozkosze, których już nigdy nie zaznam. Marzę już tylko o tym, aby umrzeć.

– Och, na pewno znajdziemy jakiś sposób, proszę tylko nam pozwolić – błyskawicznie odparł Francis i wymownie spojrzał w kierunku Samanty, która cały czas celowała przed siebie, gotowa w każdej chwili pociągnąć za spust.

– Nie dacie rady!

Piekielny ryk wstrząsnął salą. Wisząca żałośliwie żarówka zaczęła migotać nerwowo. Ściany pokryła mozaika wijących się, wężowych cieni.

– Ojcze Teodoré, ty znasz prawdę. Wiesz, że chcę zniszczyć Simulacrum tak samo jak wy.

– Słyszeliśmy o bezeceństwach, których się dopuściłeś. O ofiarach z dzieci, kobiet i mężczyzn. O orgiach, które organizowałeś. Daruj sobie te kłamstwa. Nie jesteśmy głupcami.

– To prawda – odezwał się Teodoré. – Hrabia chce tego, co my. Jest naszym sprzymierzeńcem.

– Czy ojciec kompletnie zwariował?! – wybuchnął Geleyda i złapał się za głowę. – To monstrum, ten diabeł w ludzkiej skórze, morderca, gwałciciel i kabotyn! On chce nam pomóc? Litości! Niech się ojciec obudzi.

W tym czasie Madison, która zdołała już dojść do siebie, delikatnie wyślizgnęła się z uścisku Petita i bezgłośnie stanęła obok jezuity.

– Potrzebny jest egzorcyzm. Złapmy się za ręce, jak na statku.

Geleyda z niedowierzaniem spojrzał w jej stronę.

– Nie wierzę! Czyście wszyscy powariowali? – krzyknął Francis i zdecydowanym ruchem sięgnął po nóż otrzymany od Króla Podziemi.

Nastała krótka chwila konsternacji, w której każde z nich popatrzyło po sobie, jakby oceniając, kto pozostał jeszcze przy zdrowych zmysłach. Geleyda, wściekły na jezuitę i Madison, szukał wzrokiem poparcia u hrabiny i Samanty. Lady Upperton sama wahała się, co robić. Z jednej strony wierzyła jezuicie, a z drugiej, po tym, co przeczytała, ciężko było jej uwierzyć w nawrócenie hrabiego. Samanta, wciąż z wyciągniętym rewolwerem, zaczęła ich powoli otaczać, zmierzając w stronę, gdzie niespodziewanie zniknął Madrin.

Grzmot. Ściany wokół nich zadrżały, a sufit zajęczał żałośliwie, jakby zaraz miał się zawalić. Powietrze stało się lodowate. Hrabina opatuliła się szczelniej płaszczem i z przestrachem zobaczyła, jak ściany, sufit i podłoga pokrywają się szronem. Powietrze wypełnił zapach lilii.

Ciemność.

– Co do cholery!? – wrzasnęła Samanta.

– Strzelaj, po prostu strzelaj! – odparł Geleyda i w tym samym momencie usłyszeli rozbrzmiewające w ciemności kroki.

Nagle żarówka rozbłysła na nowo czerwonym, nieprzyjemnym światłem.

Hrabina jęknęła z przerażenia. Z ciemności przed nimi powoli zaczęła wyłaniać się trupia postać Fenalika. Hrabia powoli niczym wąż wypełznął z mroku i stanął tuż przed nimi. W czerwonym świetle, które zalało całe pomieszczenie,  dostrzegli wychudzoną, zapadłą twarz, cofnięte wargi i puste, czarne oczodoły trupa, którego przy życiu wciąż trzymała diabelska moc. Głowę hrabiego zdobiła wysoka, zniszczona peruka.  Ubrany był w błękitny, przeżarty przez mole frak, oraz żółte spodnie i białe pończochy, które wyblakły wraz z minionymi stuleciami. Francis patrzył z niedowierzaniem. Samanta opuściła trzymaną w rękach dłoń, a Madison bez słowa złapała za dłonie hrabinę i ojca Teodoré.

Jezuita z podziwem przyglądał się potworowi, który nie tracąc nic ze swoich arystokratycznych manier, stanął przed nimi i uśmiechnął się, odsłaniając czarne zęby. Jego diaboliczny uśmiech zaraz jednak zniknął. Geleyda, odzyskawszy zimną krew. wyciągnął aparat i błyskawicznie nacisnął spust migawki. Krótki, bolesny rozprysk światła widocznie zabolał hrabiego, który syknął rozdrażniony i pełnym nienawiści wzrokiem spojrzał na reportera. W krótkim spazmie światła Francis dostrzegł na ścianie za Fenalikiem cieniste sylwetki mężczyzn i kobiet, wijących się niczym węże albo udręczone na wieczność dusze pokutników. Ich pełne cierpienia twarze, jedna po drugiej, odwróciły się w jego stronę, w milczącej prośbie o pomoc.

– Ja naprawdę nie chcę zrobić wam krzywdy – wycedził przez zęby Fenalik. – Kończy mi się jednak cierpliwość dla takich głupców. Gdybym chciał was zabić, to już dawno bylibyście martwi – hrabia warknął w kierunku Francisa i spojrzał na jezuitę, jakby szukając w nim wsparcia.

Geleyda jednak nie słuchał. Nigdy nie aspirował do bycia bohaterem. Całe życie starał się jak tylko mógł unikać wszelkich konfliktów. Jednak obecność tego monstrum, ubranego w arystokratyczne fatałaszki trupa mierziła go, sprawiała niemal fizyczny ból. Nie czekając dłużej, Francis wyszarpał otrzymany w katakumbach nóż i z krzykiem rzucił się na Fenalika.

Wężowata klinga już prawie sięgnęła cuchnącego ścierwa hrabiego Fenalika, gdy nagły podmuch wiatru uderzył wprost w Geleydę, odrzucając go niczym szmacianą lalkę. Francis z impetem uderzył o ścianę i jęcząc z bólu, osunął się pod nogi Petita. Fenalik odskoczył z diabelską prędkością od reportera i niczym pająk zawisł w górnym rogu sali. Powykręcane nienaturalnie kończyny oparły się o ściany i sufit. Hrabia schylił nieco głowę. Ciemne, puste oczodoły ponownie rozbłysły krwistą czerwienią.

Huk wystrzału.

Nie czekając dłużej, Samanta wypaliła w kierunku Fenalika. Raz, drugi, trzeci. Była pewna, że trafiła, jednak wisząca pod sufitem kreatura nawet nie drgnęła.

– Nie zabijecie mnie, zrozumcie – powtórzył zmęczonym głosem. – Sam wielokrotnie tego próbowałem, jednak ani sznur, ani kule, ani żelazo nie mogą wyrządzić mi krzywdy. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, co to za ból!? Nie móc zakończyć cierpienia, które każdego dnia pali na nowo?! Latami rozpamiętywać chwałę, która już nie wróci?  Ja, który całe życie decydowałem o życiu innych, nie mogę teraz zadecydować o własnym! Może tylko ty ojcze masz na tyle silną wiarę, aby położyć kres mojemu cierpieniu.

– Bo się wzruszę – hrabina wyszarpnęła dłoń z ucisku Madison i zrobiła krok w stronę hrabiego. – Nie sądzi chyba hrabia, że zaczniemy mu nagle współczuć? Nie po tym, czego się dowiedzieliśmy. Jest hrabia i był hrabia potworem, nędzną, sadystyczną kreaturą. Myślę, że wieczne cierpienie to sprawiedliwy los.

– Ograniczone, ludzkie umysły. Nie rozumiecie, że wszystko, co robiłem, robiłem pod wpływem Simulacrum?! To diabelskie urządzenie wypaczyło mój umysł. Całymi latami zsyłało wizje, którym nie mogłem się oprzeć. Nie ma tym świecie człowieka, który mógłby się mu przeciwstawić. Chcę zniszczyć Simulacrum. To moja jedyna szansa, aby odpokutować dawne winy i być może wreszcie opuścić ten świat. Wolę trafić do piekła niż tkwić między życiem a śmiercią. Zrozumcie wreszcie! Jesteśmy po tej samej stronie, mamy wspólny cel. Jestem waszym sojusznikiem w walce z siłami, o których nie macie nawet pojęcia.

– Wierzę ci – odezwał się Teodoré i zrobił krok w kierunku Fenalika, który widząc ruch jezuity zeskoczył na podłogę i stanął tuż przed nim. – Hrabia jest ofiarą – odezwał się do pozostałych. – Narzędziem pozbawionym własnej woli. Simulacrum wykorzystało go, aby czynił zło wbrew sobie.

– Ojciec chyba żartuje! – Francis zerwał się z podłogi i podbiegł do jezuity.  – To monstrum? Ta bestia, która kąpała się w ludzkiej krwi jest niewinna?! Co to za nonsens?! – Francis rozejrzał się po pozostałych, szukając w nich wsparcia. – Czy słyszycie to, co ja?

Madison, która do tej pory z zamkniętymi oczami szeptała pod nosem słowa modlitwy, stanęła obok jezuity.

– Jeśli ojciec Teodoré uważa, że hrabia Fenalik może nam pomóc, to ufam mu, że tak właśnie jest.

Geleyda zrobił wielkie oczy. Chciał się odezwać, ale zabrakło mu słów. Szukając wsparcia, spojrzał na hrabinę i Samantę.

– A wy?

– Cóż, jeśli hrabia faktycznie dysponuje wiedzą, która może okazać się użyteczna, może powinniśmy rozważyć jakąś formę współpracy.

– Samanta? – Geleyda cały roztrzęsiony podszedł w stronę agentki. – Na litość boską, powiedz mi, że chociaż ty zachowałaś jeszcze trzeźwość umysłu, że ten diabeł nie zdołał cię omamić.

– Widzę, że potrzebujecie czasu – hrabia Fenalik podszedł do jezuity i położył mu na ramieniu swoją trupią, zakończoną przegniłymi palcami dłoń. – Zastanówcie się – zerknął na Geleydę – czy możecie sobie pozwolić na nie skorzystanie z moich usług – syknął i nagle po prostu zniknął.

Drogi Teodoré – jezuita usłyszał w głowie głos Fenalika, który rozlał się po jego ciele falą przyjemnego ciepła – cieszę się, że się spotkaliśmy. Wiem, że mnie nie zawiedziesz. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Jak najszybciej musicie znaleźć się w Poissy. Odnajdźcie tam rodzinę Lorien, której dom znajduje się na ruinach mojej wspaniałej posiadłości. Ci Bogu ducha winni nieszczęśnicy cierpią  każdego dnia, ale możecie im pomóc. Musicie tylko odnaleźć simulacrum.

– Audiencja skończona – odezwał się milczący dotąd Petite. – Pozwolą państwo, że ich odprowadzę.

Geleyda, wciąż niedowierzając w to, co właśnie się wydarzyło, bez słowa ruszył za pielęgniarzem.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.

Horror w Orient Ekspresie – S1E1

Horror w Orient Ekspresie – S1E1

https://www.si.edu/openaccess

słuchowisko

Horror w Orient Ekspresie – S1E1

Zapraszamy Was do przesłuchania pierwszego odcinka słuchowiska opartego o rozgrywaną kampanię RPG w systemie Zew Cthulhu RPG na zasadach pulpy.

W pierwszym odcinku nasi bohaterowie mieli okazję przekonać się, że przeznaczenie potrafi przyjść w najmniej oczekiwanym momencie. Scenariusz, który rozgrywaliśmy był jednocześnie autorskim prologiem, którego akcja dzieje się w lutym 1925 r. i w ciekawy sposób łączy wątek z innej kampanii, w którą graliśmy przez blisko 2,5 roku, z „Maskami Nyarlathotepa”.

 

Pełna obsada lektorek i lektorów:

Narrator – Damian Niemir
Hrabina Teodora Upperton (Katarzyna Tokarska)
Samantha Hyde (Małgorzata Mitura)
Madison Riley (Gabriela Gąsłowska)
Franciszek Geleyda (Damian Niemir)
o. Teodore Di Frascimento (Tomek Frejtag)
o. Gino, o. Hughes, pracownik przytułku, Sam Knox, Egipcjanin (Damian Niemir)
Barnaba Upperton (Szymon Głażewski)
sekretarka (Gabriela Gąsłowska)
Mickey Mahoney (Tomek Frejtag)
sir Whinthrop Glutterby (Jakub Działak)
Juliusz Smith (Jarosław Sarosiek)

gościnnie:
Edward Gavigan (Jacek Brzezowski) – Tchnienie Grozy, Podcast 6 10 12

Materiał powstał w oparciu o rozgrywane wcześniej sesje RPG:

Mistrz gry: Tomek Frejtag
Graczki i gracze: Justyna Kubacka, Klaudia Sulich, Anna Ułanowicz, Ernest Smutalski, Michał Tragarz
Tekst: Ernest Smutalski
Muzyka: Michał Heronimczak
Portrety bohaterów: Tomasz Szpyla

Grafika główna/miniaturka: Martyna Starczewska
Montaż: Tomek Frejtag
Współpraca: Black Monk Games

Dziedzictwo – 4

Dziedzictwo – 4

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 4

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Sala przesłuchań była prostym pomieszczeniem, w którym poza dużym stołem i czteroma krzesłami nie było nic więcej. Wiszące w oknach żaluzje przepuszczały do środka odrobinę bladego, porannego światła, w którego smugach dostrzec można było wirujące w powietrzu drobinki kurzu.

Gdy wraz z detektywem Stuckeyem weszliśmy do pomieszczenia, zastaliśmy w nim siedzącą po drugiej stronie stołu pannę Stone. Pilnujący jej funkcjonariusz kiwnął nam głową, po czym zostawił nas samych.

Lucy Stone okazała się trzydziestoletnią, bardzo atrakcyjną kobietą. Ubrana była w szary kostium składający się z sięgającej za kolana spódnicy, garsonki i białej koszuli. Krótkie, zaczesane do tyłu blond włosy podkreślały delikatność rysów twarzy. Duże, niebieskie oczy kryły się pod wachlarzem długich rzęs, które nie miały w sobie jednak nic z figlarności. Siedząca przed nami kobieta pogrążona była w smutku. Zapatrzona w okno nawet nie zauważyła, gdy weszliśmy do środka.

– Panna Lucy Stone?

Kobieta potrząsnęła głową.

– Nazywam się Ray Stuckey, a to mój współpracownik – Ebenezer Woolsworth. Domyśla się pani zapewne, z jakiego powodu się spotykamy?

– Tak – wyszeptała i zobaczyłem, że jej oczy powoli wypełniają się łzami a pełne, czerwone usta lekko drżą.

Drzwi do pokoju otworzyły się nagle i stanął w nich doktor Hartman.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedział szybko i zziajany usiadł na jednym z wolnych krzeseł.

– A to doktor Hartman – dodał rezolutnie Stuckey – Czy chce się pani czegoś napić? Herbaty, kawy?

Panna Stone pokręciła przecząco głową.

– Zatem przejdźmy do rzeczy – oznajmił łamiącym się głosem.

Zdziwiony, spojrzałem na niego i nagle zrozumiałem. Detektyw Stuckey był wyraźnie wczorajszy! Drżącymi rękoma ścierał z czoła wciąż pojawiające się na nowo krople potu. Jego spojrzenie było mętne, jakby nieobecne a podkrążone oczy zdradzały, że ostatniej nocy spał naprawdę niewiele. Niechlujnie zawiązany pod szyją krawat i pognieciona marynarka także nie działały na korzyść detektywa. Gdy nasze spojrzenia spotkały się na chwilę wiedziałem już, że tego dnia detektyw Stuckey toczy zażartą walkę ze swoim organizmem.

– Zatem – Stuckey zaniósł się kaszlem – Od kiedy spotykała się pani z profesorem Leiterem?

– Poznaliśmy się na jednym z przyjęć organizowanych przez Uniwersytet Miskatonic. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Charles był taki szarmancki, taki zabawny – kobieta dała ponieść się emocjom, jakby zapominając, w jakim miejscu się znajduje. Jej wypowiedź w pewnym momencie brutalnie przerwał Stuckey, który nagle zerwał się z krzesła i przykładając dłoń do ust wybiegł z sali. Spojrzeliśmy po sobie z doktorem. Stało się jasne, że zostaliśmy sami.

– Czy wszystko w porządku? – spojrzała na nas pytająco.

– Tak, tak, proszę kontynuować.

Pozwoliliśmy, aby panna Stone wyrzuciła z siebie wszystkie nostalgiczne wspomnienia i gdy po kilku minutach w końcu skończyła, przeszliśmy do zadawania pytań. Kobieta, pomimo że zapewniła nas o tym, że powie nam wszystko, co tylko wie, wyraźnie kręciła. Dobrze znając ludzką naturę, bez problemu wychwytywałem te krótkie momenty, w których zbyt długo się zastanawiała, lub skupiała się na nieistotnych dla śledztwa szczegółach. Umiejętnie przez nas przyciśnięta powiedziała jednak wszystko.

Z przeprowadzonego przez nas przesłuchania dowiedzieliśmy się, że poza działalnością fałszerską denat miał jeszcze inne grzeszki, które nijak nie pasowały do wizerunku, który kreował na co dzień. Według słów panny Stone Leiter był nałogowym hazardzistą. Informację tę od razu skojarzyliśmy z kartką, na której denat przed śmiercią zapisał różne kwoty pieniędzy. Wyglądało na to, że długi, które zaciągnął, zmusiły go w końcu, aby zaczął rozglądać się za dodatkowym źródłem dochodu. To zapewne dlatego zaczął współpracować z Abnerem Wickiem, a gdy okazało się, że i to nie wystarcza, aby pokryć jego chore potrzeby, zaczął fałszować, a następnie sprzedawać wykradane z biblioteki woluminy.

Gdy spytaliśmy o Harlanda Roacha, panna Stone, nieco zażenowana, wyjawiła nam, że profesor zabiegał o jej względy w trakcie, gdy znajdowała się już w bliskiej relacji z Leiterem. Nie powiedzieliśmy tego oczywiście na głos, ale wraz z tym zeznaniem pojawił się ewentualny motyw, dla którego profesor Roach został zabity. Na wieść o śmierci profesora Roacha panna Stone wyraźnie się zasmuciła.

Natomiast wieść o śmierci Cecila Huntera wyraźnie nią wstrząsnęła. Informacje, które nam przekazała pokrywały się z tymi, które uzyskaliśmy od doktora Hardstorm’a. Co ciekawe jednak, w prywatnych rozmowach Charles nie wierzył w to, że Hunter kiedykolwiek wyzdrowieję. Mówił o tym z ponurą pewnością, jakby z góry wiedział, że los jego kompana jest nieodwracalnie przypieczętowany

O księdze, wokół której, przez kilka ostatnich dni toczyło się całe życie Leitera, panna Stone nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Wiedziała, że księga została wypożyczona Uniwersytetowi Miskatonic przez rodzinę Cobbów i że jest to dokument niezwykle cenny. Fakt, że przetłumaczenie jej fragmentów rektor Fallon powierzył właśnie Leiterowi, był dla denata niewątpliwie zaszczytem i wielkim wyzwaniem. Charles wielokrotnie mówiąc o jej zawartości wspominał także o wielkim odkryciu, jednak nigdy nie zdradził jej czym owo wielkie odkrycie w istocie było. Panna Stone potwierdziła uzyskane przez nas wcześniej zeznania, że od momentu rozpoczęcia prac nad woluminem Leiter nieco zdziwaczał. Zabronił odsłaniać zasłony w gabinecie, zakazał, aby ktokolwiek poza nim wchodził do jego gabinetu.

– Pewnego dnia postanowiłam z czystej ciekawości sprawdzić, czym było to wielkie odkrycie – oznajmiła panna Stone – Jednak gdy tylko wzięłam księgę do ręki natychmiast, jak spod ziemi, obok mnie pojawił się Charles i zrobił dziką awanturę. O taki drobiazg. Był na punkcie tej księgi chorobliwie przewrażliwiony. Zbywał każde moje pytanie o nią, gasił w zarodku wszystkie rozmowy, które jej dotyczyły. Gdy spytałam go w końcu, co takiego jest w tej księdze i dlaczego robi z niej tak wielką tajemnicę, Charles przytulił mnie tylko i powiedział, że robi to tylko i wyłącznie dla mojego dobra. Widząc, że nic nie ugram, nie drążyłam więcej tego tematu.

O asystentce profesora jak i o Flindersie panna Stone wiedziała niewiele więcej niż to, że łączyły ich wyłącznie zawodowe relacje.

Uznawszy, że dowiedzieliśmy się od niej wszystkiego, podziękowaliśmy za poświęcony nam czas. Co dziwne, już wychodząc panna Stone poprosiła drżącym głosem o opiekę. Kobieta wyraźnie się czegoś bała i Stuckey, który w międzyczasie dołączył do nas wraz z Piąchą, zapewnił ją, że od tej pory znajdować się będzie pod obserwacją funkcjonariuszy.

Uzyskane przez nas informacje rzuciły nowe światło na osobę profesora Leitera. Wyglądało na to, że przez ostatnich kilka tygodni profesor żył w nieustannym napięciu nerwowym. Z jednej strony wykańczało go chorobliwe zamiłowanie do hazardu, z drugiej – stres spowodowany zaciąganiem coraz większych długów i groźby wysyłane przez gotowych na wszystko wierzycieli. Na stan jego psychiki dodatkowo negatywnie wpływał zapewne fakt wykradania i fałszowania ksiąg. Zaprzeczenie ideałom uniwersyteckim i okradanie swojego pracodawcy musiało być dla niego nie lada ciosem.

Gdy dodamy do tego jeszcze bluźnierczą księgę, nagle wszystkie irracjonalne zachowania denata stały się dla nas w pełni zrozumiałe. Pod wpływem stresu i bezsennych nocy bluźniercze obrazy z księgi, nad którą pracował, nagle wydały mu się żywe. Pogrążony w malignie umysł roił sobie, że wszędzie wokół czekają na niego diabły i demony, w każdej chwili gotowe rozerwać go na kawałeczki. To w obawie przed nimi zabronił odsłaniać okien i zamykał się sam w gabinecie na długie godziny. Gdy nie był już w stanie samemu sobie poradzić z tłumaczeniem, o pomoc poprosił swojego najlepszego studenta.

– Piącha, miło cię widzieć – podałem rękę wielkoludowi, gdy zostaliśmy sami wraz z detektywem Stuckeyem i doktorem Hartmanem – Lepiej ci?

– Tak – odparł krótko – Dowiedzieliście się czegoś?

Zrelacjonowaliśmy mu przebieg przesłuchania i przedstawiliśmy wyciągnięte pośpiesznie wnioski. Piącha, na tyle, po ile zrozumiał co do niego mówiliśmy, był widocznie zadowolony.

– Co teraz? – spytał i wgryzł się w apetycznie wyglądające ciastko.

– Dobre pytanie. Jakie mamy tropy?

Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że w pierwszej kolejności powinniśmy udać się na Uniwersytet Miskatonic i porozmawiać z asystentką Leitera. W trakcie naszego pierwszego spotkania wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że w obecności rektora kobieta nie była z nami do końca szczera. Należało dowiedzieć się zatem, czego kobieta nie powiedziała nam przy okazji poprzedniej wizyty.

Pojechaliśmy we trzech. Stuckey, tłumacząc się problemami zdrowotnymi, poszedł do domu.

 

*

 

– Ach, są panowie – rektor był wyraźnie zadowolony – Nareszcie. Jak tam moją księga? Znaleźli ją panowie?

– Tak, mamy ją.

– Cudownie, cudownie! Detektywie, proszę mi ją oddać.

– Nie mamy jej – odpowiedział beznamiętnym głosem Piącha.

Rektor był wyraźnie skonsternowany.

– Czy to żart, panie detektywie? – uśmiech na twarzy rektora zniknął w ułamku sekundy. Ten poważny, elegancko ubrany mężczyzna, tak opanowany przy pierwszym spotkaniu, mówił podniesionym, niemal histerycznym głosem – Dla państwa informacji, jutro przyjeżdża do nas przedstawiciel rodziny Cobbów, która to wspaniałomyślnie zdecydowała się wypożyczyć nam ten wyjątkowo cenny wolumin. Jeśli nie będę miał wtedy ze sobą księgi, to narażę na szwank nie tylko reputację swoją, ale i całego Uniwersytetu! Wtedy nici z dalszego finansowania, nici z planów badawczych na przyszły rok! Nici z grantów! Staniemy się pośmiewiskiem, ja, Uniwersytet, nasi badacze. Nikt nie zechce podjąć z nami współpracy! Czy panowie w ogóle rozumieją co to znaczy?! Żądam natychmiastowego wydania księgi!

– Detektyw Piącha miał na myśli – wtrącił się doktor podchodząc bliżej rektora – Że księgę oczywiście mamy, ale nie przy sobie. Poddawana jest niezbędnym ekspertyzom biologiczno-chemicznym.

Rektor wybałuszył oczy i szeroko otwartymi ustami zaczął łapać powietrze.

– Jakie badania?! Nie wyraziłem zgody na żadne badania! One mogą zniszczyć wolumin!

– Spokojnie – głos doktora był idealnie opanowany i gładki – Z księgą nic się nie stanie, o to może być pan spokojny. Mamy najnowocześniejszy sprzęt i najlepszych fachowców w całym kraju. Badania są na ukończeniu i księgę, w nienaruszonym stanie, oddamy niebawem – podkreślił Hartman.

Rektor przez chwilę milczał, po czym skinął głową.

– Zatem, czym spowodowana jest ta wizyta? – Mam zaraz bardzo ważne spotkanie.

– Chcielibyśmy porozmawiać z panną Court. Jest w pracy?

– A, panna Court – rektor spojrzał na nas podejrzliwie – Tak się składa, że wzięła kilka dni urlopu. Po tym, czego doświadczyła, to w pełni zrozumiałe. Może ja będę mógł jakoś pomóc? – nagle rektor stał się podejrzanie miły.

– Niestety – odparłem, rozkładając bezradnie ręce – Doceniamy oczywiście pana gotowość do współpracy, ale tym razem musimy porozmawiać z asystentką. Czy wie pan może gdzie wyjechała?

– Oczywiście, proszę chwilę poczekać.

Rektor podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu.

– Betty, skarbie, powiedz mi proszę, gdzie panna Court pojechała na urlop? Mówiła chyba o jakimś pensjonacie tuż pod Arkham. Znajdziesz to dla mnie. Dziękuję, poczekam na linii. Aha, dziękuję Ci, jesteś niezastąpiona.

Rektor energicznie odłożył słuchawkę i spojrzał w naszą stronę.

– Zajazd Pokoje do wynajęcia, na południe od Arkham.

Podziękowaliśmy i już kilkanaście minut potem jechaliśmy pod wskazany adres.

 

*

 

Po opuszczenia granic Arkham świat jakby nagle się zmienił. Nie mówię tu o drodze, albo marnej namiastce tego, co pełniło jej funkcję, ani o niekończących się wertepach, przez które nabiliśmy sobie niejednego guza. Mam na myśli atmosferę, krajobraz i dziwną, niepokojącą ciszę, która otulała z zewnątrz to wiekowe miasto.

Lasy wokół Arkham, pradawne siedliszcze niewysłowionych, niezbadanych tajemnic, były zadziwiająco ciche. Mógłbym przysiąc, że to nie warkot silnika zagłuszał leśne zwierzęta, że to nie nasza obecność przepłoszyła mieszkańców tych leśnych ostępów. Coś mówiło mi, że złowroga cisza, która unosiła się wszędzie wokół miała inne, o wiele mroczniejsze źródło.

Powykrzywiane konary drzew milczały ponuro. Targane nagłymi zrywami wiatru, rachityczne gałęzie skrzypiały złowieszczo w spazmach niespodziewanego uniesienia a spływające po koronach drzew promienie jesiennego słońca dusiły się w zalegającym tu od wieków mroku.

Gdy w końcu dotarliśmy pod podanym nam przez rektora adres, odetchnąłem z ulgą. W trakcie podróży przez las nieustannie towarzyszyło mi nerwowe napięcie. Charakter prowadzonego przez nas śledztwa i tajemnice, z którymi przyszło nam się zmierzyć, nadszarpnęły niestety moim zdrowiem. Z niepokojem odnotowałem pewne zmiany w swoim codziennym zachowaniu. Mimowolnie zacząłem unikać spoglądania w róg pomieszczeń a cienie, nawet te rzucane przez uliczne latarnie, napawały mnie niezrozumiałą trwogą. A co dopiero podróż przez stary, milczący las.

Zajazd Pokoje do Wynajęcia był typowym pensjonatem, których setki, jak grzyby po deszczu, wyrosły wzdłuż najważniejszych krajowych dróg. Rozległy, parterowy budynek już z daleka kusił nas płonącym na czerwono neonem. Przed budynkiem, na sporych rozmiarów parkingu stały zaparkowane dwa auta.

Gdy przechodziliśmy przez duże, dwuwahadłowe drzwi, nikt z nas nawet nie domyślał się, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Zza długiej lady usłyszeliśmy głos recepcjonisty. Mężczyzna ubrany był w brązowo-czerwony uniform składający się ze spodni, koszuli i kamizelki. Nerwowo poprawiając resztki włosów, które żałośliwie zwisały mu na skronie, niski, starszy pan przywitał nas szerokim uśmiechem.

– Witam szanownych gości! Czym mogę panom służyć?

– Policja – bez zbędnych ceregieli wyparował Piącha i położył na blacie swoją odznakę.

Stojący po drugiej stronie lady mężczyzna zadrżał.

– Ale o co chodzi, panowie? Czy coś się stało? Nie dzwoniłem na policję.

– Spokojnie – odezwał się doktor – Nic się nie stało, mamy jednak do pana pytanie. Czy wśród gości zajazdu znajduje się panna Court?

– Żółta – dodałem.

Recepcjonista zaczął nerwowo przeglądać rejestr, aż w końcu jego palec zatrzymał się obok nazwiska asystentki profesora Leitera.

– Zgadza się – mężczyzna podniósł wzrok znad rejestru i spojrzał na Piąchę – Nie jest stąd, nic więcej nie wiem. Poza tym, że to żółtek.

– Numer pokoju? – Piącha nawet nie słuchał.

– Dwadzieścia dwa. Ale panowie, jeśli to coś poważnego to może dam panom zapasowy klucz. Wiadomo, co one tam robią?

– One? – zapytałem zdziwiony.

– Tak, dwie tam siedzą. Jedna stara a druga młoda. Obie żółte.

Spojrzeliśmy po sobie i wziąwszy zapasowy klucz ruszyliśmy na spotkanie z panną Court i jej tajemniczą towarzyszką.

Długi, wąski korytarz, którym szliśmy, pomalowany był na zielono i dodatkowo obłożony został brązową boazerią. Wiszące u sufitu żyrandole wypełniały przestrzeń mdłym, żółtym światłem. Po obu stronach korytarza znajdowały się pokoje, z których nie dochodził nas jednak żaden dźwięk. Wyglądało na to, że pensjonat nie cieszy się zbyt dużą popularnością a jedynymi ludźmi wewnątrz, poza nami, jest recepcjonistom oraz panna Court wraz ze swoją towarzyszką.

Pokój numer 22 znajdował się na samym końcu korytarza. Idąc w jego kierunku widziałem, jak rzucany przeze mnie cień wydłuża się groteskowo i przybiera fantastyczne, zupełnie nieznane mi kształt i formy. Zupełnie tak, jakbym to nie ja go rzucał, ale ktoś stojący za mną. Szedłem jednak ostatni. Gdy dla pewność spojrzałem się za siebie ujrzałem jedynie recepcjonistę, który przechylając się przez ladę spoglądał w naszym kierunku.

– Jesteśmy – oznajmił Piącha i zatrzymał się przed drzwiami.

– Może, zanim wejdziemy, ustalimy wcześniej, o co chcemy ją spytać? No i co robimy z jej towarzyszką?

Szybko ustaliliśmy plan działania i po chwili korytarz wypełniło regularne dudnienie do drzwi.

– Tak? – usłyszeliśmy delikatny, kobiecy głos.

– Policja, proszę otworzyć.

Przez chwilę nikt nie odpowiadał, po czym drzwi do pokoju otworzyły się lekko i stanęła w nich panna Court.

– Możemy wejść do środka? – spytał Piącha a ja w tym czasie sprytnie wślizgnąłem się do środka. Wewnątrz pokoju, na prostym jednoosobowym łóżku siedziała starsza kobieta i bez słowa spoglądała na całą scenę.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest z Arkham. Staruszka ubrana była w długą, czerwoną tunikę. Na szyi zawieszone miała istne mrowie złotych łańcuszków i amuletów. Niektóre z nich były zwykłymi wisiorkami podczas gdy inne, składające się z wielu misternie wykonanych elementów, tworzyły jakby przemyślnie skompletowane zestawy. Niektóre z ozdób wykonane zostały z wręcz prymitywną prostotą, inne natomiast zadziwiały niebywałym kunsztem i fantazją złotnika, który je wytworzył.

Twarz kobiety zdradzała jej azjatyckie pochodzenie. W przeciwieństwie jednak do panny Court, w rysach twarzy staruszki nie było nawet odrobiny delikatności. W okrągłej, pospolitej twarzy szczególną moją uwagę zwróciły duże, wyraźnie rozwinięte usta, których opadające w dół kąciki sprawiały, że siedząca na łóżku kobieta sprawiała wrażenie naburmuszonej. Nie odezwała się jednak ani słowem i wąskimi, półprzymkniętymi oczami spoglądała na nas w milczeniu. Dopiero po chwili zauważyłem jej fantastyczną fryzurę. Włosy, spięte opaską na wysokości czoła stały na sztorc i układały się w coś, co od razu skojarzyło mi się z końcówką pędzla.

Obecność tej egzotycznej kobiety zupełnie mną zawładnęła. Dopiero gdy wyszła, po drodze szepcząc coś do ucha Emily w całkowicie obcym mi języku, mogłem skoncentrować się na rozmowie, którą detektyw wraz z doktorem przed chwilą rozpoczęli.

– Panowie – przerwałem im niegrzecznie – Proszę mi wybaczyć, ale zanim przejdziemy do sedna, chciałbym ustalić pewne reguły.

Spojrzałem w oczy pannie Court i uśmiechnąłem się przyjaźnie.

– Panno Court. Domyśla się zapewne pani, dlaczego tu jesteśmy. Być może nawet spodziewała się pani tej wizyty. Tak czy inaczej, zanim zaczniemy, proszę pani, aby szanowała pani czas swój i nasz. Nalegam, aby darowała pani sobie gierki, bo nie przechytrzy nas pani. Informuję panią lojalnie, że wszystkie tego typu zachowania uznamy za utrudnianie śledztwa, co jak być może pani wie, jest w naszym kraju karalne. Tu chodzi o złapanie mordercy pana Leitera. Mordercy, który grasując na wolności stwarza realne zagrożenie. Zanim pani coś powie – dodałem szybko, widząc, że zamierza się odezwać – jeszcze jedna kwestia. Proszę nie traktować tego jako groźby oczywiście. My, Amerykanie, rodowici mieszkańcy tych ziemi, jesteśmy wyjątkowo spokojnymi i życzliwymi ludźmi. Nie lubimy jednak gdy zaprosiwszy kogoś do siebie, okazuje się nagle, że nasz gość próbuje sobie z nami pogrywać. Kręcić, mataczyć. Rozumie mnie pani? Sekrety to nic dobrego. Mniej rozgarniętej części naszego społeczeństwa może się wydawać, że sekrety i tajemnice nadają życiu kolorytu, ale proszę mi wierzyć, ci pocieszni głupcy są w błędzie. Rozumie pani, do czego zmierzam? – kobieta nie reagowała.

Spojrzałem na Piąchę i Hartmana, którzy przysłuchiwali mi się w milczeniu. Usiadłem na łóżku obok panny Court i nachyliłem się w jej stronę

– Panno Court a może panno Nakamura? – mięśnie na twarzy Azjatki wyraźnie drgnęły. – Zależy nam tylko na tym, aby była z nami pani szczera. Eleganccy, dobrze wychowani ludzie jak my – wskazałem dłonią Piąchę, Hartmana, ją i siebie – zasługujemy na prawdę, czyż nie? Możemy całą rozmowę odbyć tutaj w miłej atmosferze albo na komendzie, gdzie najpierw kilka nocy spędzi pani w areszcie wśród swołoczy. Szkoda chyba marnować urlop na siedzenie w celi, prawda?

Kobieta wbiła wzrok w czubki swoich pantofli i kiwnęła twierdząco głową.

– Zacznijmy może od początku. Czego nie powiedziała nam pani w trakcie naszego pierwszego spotkania? Widać było, że obecność przełożonego wyraźnie panią krępuje. Wraz z detektywem odniosłem wrażenie, że kilkukrotnie nawet ugryzła się pani w język pod spojrzeniem rektora. Teraz jest dobry moment, aby wszystko nam powiedzieć.

– Ależ panowie – kobieta odezwała się cichym głosem, nawet nie patrząc w naszą stronę. – Powiedziałam wam wszystko, co wiedziałam. Naprawdę, nie wiem jak jeszcze mogłabym pomóc.

Miałem dość. Jakkolwiek byłem i nadal jestem człowiekiem niesłychanie spokojnym, tak teraz gdy po raz kolejny ktoś w sposób tak oczywisty obrażał moją inteligencję, nie wytrzymałem.

– Do jasnej cholery, panno Court! – wykrzyknąłem zrywając się z łóżka. – Tam, w Arkham leży ciało profesora Leitera! Pani mentora, kogoś, kto poświęcił pani mnóstwo swojego czasu. Leży – sztywny i zimny. Martwy! Jak mamy znaleźć mordercę, skoro na każdym kroku świadkowie coś przed nami ukrywają?! To jest utrudnianie śledztwa! Na to jest paragraf!

Nagle poczułem na ramieniu rękę doktora Hartmana i natychmiast się opanowałem.

– Proszę wybaczyć inspektorowi. Jak widać, jest w śledztwo bardzo zaangażowany. Ma jednak rację. Jeśli mamy pomścić śmierć profesora, musi pani zacząć z nami współpracować.

Emily Court wahała sia przez chwilę.

– Dla rektora kwestia tej księgi była sprawą najwyższej wagi – powiedziała łamiącym się głosem – Miała podnieść renomę uniwersytetu, otworzyć szansę na pozyskanie kolejnych inwestorów. Dla Fallon’a przetłumaczenie księgi było sprawą życia i śmierć. Chodziło tu o jego reputację, reputację całego uniwersytetu. Gdy udało mu się uzyskać od rodzinny Cobbów pozwolenie na przekład wybranych rozdziałów księgi, od razu przekazał ją Leiterowi.

– Czy miała pani okazję zajrzeć do tej księgi? Co było w niej tak cennego?

– Nie wiem o niej nic więcej niż panowie zapewne ustalili. Natomiast w jakiś czas po rozpoczęciu prac nad księgą zachowanie profesora Leitera drastycznie się zmieniło. Stał się małomówny, zaczął unikać ludzi. Odniosłam wrażenie, że czegoś się boi. W swoim gabinecie zasłonił wszystkie okna i surowo zakazał ich odsłaniać. Czasem mówił o tym, że słyszy jakieś głosy, szepty, że ktoś go obserwuje. Było to dla mnie bardzo dziwne, bo uważałam profesora za osobę racjonalną i pragmatyczną.

– Rozumiem – powiedział Hartman – Czy nie widziała pani nikogo, kto faktycznie mógłby prześladować profesora Leitera? W jego najbliższym otoczeniu nie pojawił się nagle ktoś obcy?

– Nie, na pewno nie. To znaczy… nie wiem. Nie wiem, co robił po pracy, z kim się spotykał, ani gdzie chodził. W pracy na pewno nikt taki się nie pojawił.

– No dobrze, a niejaki Anthony Flinders?

– Flinders? Nie, nie. To jeden z jego studentów. Trochę nadgorliwy, momentami irytujący. On i profesor niejednokrotnie zamykali się w gabinecie, aby dyskutować o księdze.

– Panno Court – odezwałem się powoli, starając się nadać swojemu głosowi przyjacielski, serdeczny ton. – Tak się składa, że w dniu, w którym znaleziono zwłoki profesora byliśmy na uniwersytecie. Czekając na profesora, mieliśmy z nim bowiem umówione spotkanie, spotkaliśmy dosyć niezwykłą postać. Był to niski Japończyk lub Wietnamczyk, może Chińczyk – proszę mi wybaczyć, ale wszyscy państwo wyglądają dla mnie jednakowo. Miał ze sobą sporych rozmiarów walizę, którą niósł jednak z niebywałą lekkością. Ubrany był w za duży garnitur i biały kapelusz z tasiemką. Wyglądał dosyć komicznie muszę przyznać. Do czego zmierzam? Diaspora Japończyków w Arkham jest niewielka, czy zatem nie widziała może pani tego mężczyzny? Może był u pani ojca?

– Nie utrzymuje żadnych kontaktów z ojcem, nie wiem – odparła oschle.

– To też bardzo ciekawe. Czy mogłaby nam pani powiedzieć, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy?

– Mój ojciec… z tym człowiekiem nie da się żyć. Jest apodyktyczny, nie znosi żadnego sprzeciwu. Liczy się tylko jego zdanie. Uczucia innych nie grają dla niego żadnej roli. Życie z nim było koszmarem. Po tym, jak opuściłam szpital psychiatryczny – rzuciła okiem w kierunku doktora Hartmana – Zdecydowałam się porzucić swoją dotychczasową tożsamość, zacząć na nowo, odciąć się od niego i całej rodziny.

Mówiąc to, Emily Court była widocznie roztrzęsiona a oczy jej lśniły od napływających łez. Pomimo łamiącego się głosu dało się wychwycić, że nie żałuje tego co zrobiła, że jest z tego powodu w pewien sposób dumna.

Milczeliśmy przez chwilę, aby dać pannie Court czas, aby uspokoiła się i doszła do siebie.

– Panno Court – zaczął Piącha i podszedł bliżej kobiety, która nieco wystraszona spojrzała na mnie i doktora – Jestem detektywem już bardzo długo. Wcześniej byłem na wojnie, widziałem cierpienie, niewyobrażalne cierpienie. Widziałem śmierć tylu ludzi, zadałem śmierć tylu ludziom i wie pani co?

Emily Court była przerażona.

– Te lata na froncie i w policji nauczyły mnie rozpoznawać kiedy ludzie kłamią. A proszę mi wierzyć, ludzie kłamią nieustannie. – Piącha zamilkł i zrobił krok w kierunku kobiety – Myślę, że pani kłamie. Doskonale pani wie, kim jest ów tajemniczy mężczyzna, o którym wspomniał inspektor Woolsworth.

Naraz, pod wpływem słów Piąchy, zaczęliśmy naciskać na siedzącą przed nami drobną kobietę. Krzyczeliśmy, pytaliśmy, domagaliśmy się odpowiedzi grożąc jej, że w policyjnym areszcie spotkają ją takie rzeczy, o których wolałaby nie wiedzieć. I gdy byliśmy już bardzo blisko, gdy panna Court trzymając twarz w dłoniach szlochała głośno, gotowa zdradzić nam tożsamość żółtka, usłyszeliśmy pukanie do pokoju.

Piącha natychmiast podszedł do drzwi i otworzył je energicznie. W drzwiach stała stara kobieta. Nie mówiąc nic minęła Piąchę i weszła do środka. Pokój natychmiast wypełnił dziwny, słodko-duszący zapach. Chciałem zareagować, ale nagle poczułem, jak moje ciało staje się kompletnie bezwładne. Stałem i patrzyłem, jak staruszka nachyla się do Emily i zaczyna szeptać jej do ucha. Panna Court zrobiła wielkie oczy, spojrzała w naszą stronę a następnie powoli kiwnęła głową. Staruszka, wyraźnie zadowolona wyprostowała się i wyszła z pokoju.

Po kilkunastu sekundach stan dziwnego odrętwienia minął.

– Kim była ta kobieta i co z nami zrobiła!?

– Słucham? – Emily Court spojrzała na mnie zdziwiona, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.

Byłem wściekły.

– Kim była ta starucha?!

– Przepraszam, ale nie wiem, o czym pan mówi. Przecież nie ma tu nikogo poza nami.

Nie mogłem pozwolić na to, aby byle japoński kundel robił ze mnie idiotę. Tego było za dużo.

– Słuchaj, no! Myślisz, że jesteś taka sprytna? Że uwierzymy ci w te bzdury!? Widzę, w tych małych, skośnych oczkach, że masz nas za durniów! – gwałtownie zbliżyłem się do niej.

– Panie Woolsworth! Bardzo proszę się uspokoić – usłyszałem za sobą głos doktora, ale kompletnie go zignorowałem.

– Było tak – nachyliłem się do niej – Razem z denatem zaczęliście grzebać w księdze, którą otrzymaliście od Fallon’a i znaleźliście w niej coś, co sprawiło, że kompletnie ześwirowaliście. Leiter, Flinders, Hunter i ty. Bałaś się, że skończysz jak profesorek – sztywna i zimna – więc umówiłaś się z tą staruchą, aby dała ci ziółek, patyczków, mchu i Bóg wie czego jeszcze. Chciałaś pozbyć się uczucia strachu, które ci towarzyszyło, uczucia, przez które już raz wylądowałaś u czubków!

– Panie Woolsworth! – Hartman stanął między mną a kobietą – Nie pozwolę na to, aby ta rozmowa szła dalej w tą stronę!

W tym momencie po raz kolejny usłyszeliśmy pukanie do pokoju. Piącha, który cały czas stał przy drzwiach natychmiast je otworzył.

– Panowie, czy wszystko w porządku? – doszedł nas rozgorączkowany głos recepcjonisty – Czy coś się dzieje?

– Wszystko pod kontrolą – odparł sucho Piącha. – Tak jak mówiliśmy wcześniej, jesteśmy z policji. Proszę o nic się nie martwić.

Recepcjoniście zapewnienia funkcjonariusza zupełnie wystarczyły i zadowolony wrócił do siebie. Gdy Piącha tylko zamknął drzwi mogliśmy kontynuować.

– Mów, co wiesz. Nie damy ci spokoju, dopóki nie powiesz nam całej prawdy!

Emily Court, wyraźnie skonfundowana całym zajściem, patrzyła na nas osłupiała. Nie wiedząc, co ma powiedzieć, skryła twarz w dłoniach.

– Ona wam powie – usłyszeliśmy nagle szept, który nie był głosem żadnej ze zgromadzonych w pokoju osób. Złowieszczy szept, który u nas wszystkich wywołał lodowaty dreszcz.

– Kto nam powie? – Piącha był widocznie zagotowany.

Panna Court uniosła głowę i zobaczyliśmy, że w przeciągu sekundy jej twarz wykrzywił agonalny grymas. Dokładnie taki sam, jaki widzieliśmy już na twarzach Leitera, Huntera i Flindersa. Podkrążonymi, pustymi oczami spojrzała na nas.

-– Ona… Keziah…

Nagle wisząca u sufitu lampa zaczęła migać. Szaleńczo pulsowała światłem, rozpalała się niemal do czerwoności a zaraz potem gasła, pozostawiając nas w zupełnych ciemnościach. W stroboskopowym, czarno-białym świetle widziałem zdezorientowanych Hartmana i Piąchę, jak rozglądali się wokół siebie.

– Ona wie. Wie wszystko. Spytajcie jej – wyszeptała.

Emily, z rękoma ułożonymi na kolanach, siedziała wyprostowana na krawędzi łóżka a jej krótkie, czarne włosy spływały w dół, całkowicie zakrywając twarz. Być może się przewidziałem, ale jej ramiona podrygiwały lekko, jakby się śmiała.

Nagle usłyszeliśmy chichot. Diaboliczny, złowrogi chichot, który dochodził zza drzwi do łazienki. Czuliśmy, jak z każdą kolejną sekundą diaboliczny śmiech wwierca się w nasze umysł, jak pęczniej w nas czystym szaleństwem a serce, zamiast krwi, zaczyna pompować w nas gorący, lepki sok obłędu.

– Zabij ją Piącha!

Nie reagował.

– Piącha, zabij ją! Słyszysz?! Odstrzel ją! – wrzeszczałem z całych sił.

Dochodzący z łazienki chichot zmienił się w głośny, szaleńczy śmiech, który odbijał się od ścian potwornym echem.

– Do jasnej cholery! Zastrzel ją!

Wśród naszych wrzasków i diabelskiego wycia detektyw wyjął z kabury pistolet i podszedłszy do kobiety ogłuszył ją kolbą pistoletu. Emily Court bezwiednie zsunęła się z łóżka.

W tym samym momencie diabelski rechot stał się jeszcze głośniejszy.

– Wychodzimy – usłyszałem głos doktora, który szybkim krokiem zmierzał właśnie w stronę wyjścia.

Gdy tylko otworzyliśmy drzwi na korytarz od razu poczułem, że coś się zmieniło. Miałem niemal pewność, że znany mi dotąd porządek rzeczy bezpowrotnie minął. Zachwiał się pod naporem sił, o których do tej pory nawet nie miałem pojęcia. Popychany przez Piąchę porzuciłem jednak tę myśl i wyskoczyłem na korytarz.

Drzwi.

Naprzeciwko nas znajdowały się zwykłe, drewniane drzwi. Drzwi, których tu wcześniej nie było!

– Co jest do cholery! – krzyknąłem i otworzyłem je.

Drzwi.

– To sen, to musi być sen – usłyszałem głos doktora i postawiona przez niego diagnoza nieco mnie uspokoiła – Gdy staruszka weszła do pokoju wyraźnie poczułem zapach ziół, które odpowiednio spreparowane posiadają wysokie właściwości halucynogenne i usypiające. Jesteśmy we śnie. Nie ma innego wytłumaczenia.

A więc śnię – powtórzyłem za sennym awatarem doktora Hartmana i rozejrzałem się po korytarzu. Wszystko było rozmyte, jakbym patrzył przez taflę wody. Twarze moich towarzyszy, meble i ściany opalizowały fantastycznymi kolorami, przypominając mi unoszące się na kałużach plamy benzyny. Głos doktora był przytłumiony, rozciągnięty, jakby dochodził gdzieś z głębin morza. Ruchy moich przyjaciół miały w sobie nienaturalną płynność i zostawiały po sobie w powietrzu czarne smugi, które niczym dym, powoli unosiły się do góry.

To sen – wyszeptałem i otworzyłem kolejne, stojące przede mną, drzwi.

Stanąłem na progu rozległej izby, w której jedynym źródłem światła były żarzące się w palenisku kawałki drewna. Na brudnych, czarnych ścianach zobaczyłem suszące się zioła i kwiaty. W rogach izby, niczym różańce, wisiały ciężkie warkocze czosnku. Przed nami, przy dużym drewnianym stole siedziała kobieca postać. Gdy przyjrzałem się jej bliżej zauważyłem, że ubrana jest w habit. Dokładnie taki, jaki obowiązywał w zgromadzeniu siostry Felicji. Na stole znajdowały się cztery gotowe nakrycia oraz wielki, żeliwny gar, z którego dochodził nas apetyczny aromat. Wyglądało na to, że ktoś się nas tu spodziewał.

– Pachnie jak gulasz – usłyszałem głos Piąchy, który minął mnie w drzwiach i wszedł do środka.

– Siostro Felicjo, co siostra tu robi?

Zakonnica wstała od stołu i odwróciła się w naszą stroną wyraźnie zaskoczona. Przez moment bałem się, że zamiast siostry Felicji ujrzę potwora z sennych koszmarów, ale odetchnąłem z ulgą. Nawet pomimo rozmytego, falującego przed oczami obrazu rozpoznałem znajome, łagodne rysy twarzy zakonnicy.

– To jakaś diabelska sztuczka, nie mam co do tego żadnych wątpliwości – siostra, jak to miała w zwyczaju, zaczęła rozmowę bez owijania w bawełnę.

Gdy siostra, doktor i detektyw rozmawiali ze sobą, ja zastanawiałem się nad naturą swego snu. Coś, jakiś diabelski chochlik, podpowiadało mi, że to, w czym biorę właśnie udział rzeczywiście jest jedynie sennym złudzeniem. Jeśli tak, to mogłem pozwolić sobie na wszystko. Jednak z drugiej strony, unoszący się w powietrzu zapach gulaszu był tak bardzo wyrazisty.

– To oczywiste – doktor krążył wokół stołu i mówił do siebie. Każdy wykonany przez niego ruch zostawiał za nim czarny, unoszący się do góry dymny woal. – To sen. Musieliśmy nieświadomie stać się ofiarami podstępnej intoksykacji przeprowadzonej przez staruszkę. Czułem wyraźnie zapach kwiatów i ziół. Nie mogę się mylić.

Doktor zatrzymał się i spojrzał po nas.

– Ja śnię, to wszystko mój sen.

– Halo! – krzyknąłem w stronę doktora. – Co też pan mówi! To jest mój sen i nie życzę sobie, aby ktokolwiek próbował pozbawić mnie niezbywalnych praw do śnienia go!

Sprawa – komiczna i groteskowa – nagle wydała mi się śmiertelnie poważna. Rozgniewany ruszyłem w stronę Hartmana.

– Pana sen! Dobre sobie! Jestem w tym śnie, więc mam do niego takie samo prawo jak pan, siostra i detektyw!

Zaczęliśmy się wykłócać, zupełnie nie zwracając uwagi na pozostałych. Przerzucając się irracjonalnymi, groteskowymi argumentami, staraliśmy przekonać siebie nawzajem o wyższości swoich praw.

Nagle, w tej samej chwili wszyscy spojrzeliśmy na Piąchę. Detektyw stał pośrodku izby i wpatrywał się w drzwi, które nagle pojawiły się na ścianie naprzeciwko wejścia. Dopiero po kilku sekundach usłyszeliśmy, że coś do siebie szepcze.

Byłem nieco rozdrażniony faktem, że detektyw tak perfidnie wybija się na pierwszy plan w moim śnie. Już miałem kontynuować spór z doktorem, ale słowa, które wypowiedział Piącha wstrząsnęły nami wszystkimi.

– Nie słyszycie? Ktoś tam jest – wyciągnął dłoń w stronę drzwi, których do tej pory nie widzieliśmy.

Drzwi na całej swojej powierzchni mieniły się na raz wszystkimi znanymi mi barwami. Kolorowe światło, które generowały, nie było jednostajne, lecz wydawało się pulsować. Mało tego, kolory pełzały po drzwiach mieszając się między sobą i tworząc szalone, pstrokate wzory. Detektyw, zupełnie nieporuszony tym faktem, podszedł bliżej i stanął przed nimi w milczeniu.

– Piącha, to mój sen i gdyby ktoś tam był, to wiedziałbym o tym. Skończ z tymi cyrkami, proszę Cię.

– Na litość boską! – krzyknęła siostra – Czy wy naprawdę tego nie widzicie? To wszystko – zamachnęła ręką zostawiając w powietrzu czarny ślad – to igraszka Diabła!

– Tak, tak, siostro, oczywiście. Lucyfer, Belzebub zamknęli nas tutaj, bo co? To jest mój sen i oznajmiam, że nie jesteśmy niczyją igraszką!

Kątem oka zobaczyłem, jak Piącha przyklęka na jedno kolano i wyciąga rękę w stronę zamkniętych drzwi, które, zanim zdążył je nawet dotknąć, otworzyły się cicho.

Ciemność wewnątrz rozświetlała pojedyncza świeca. W jej słabym blasku dostrzegliśmy dziecięcy pokoik. W rogu pomieszczenia siedział wystraszony, kilkuletni chłopczyk.

– Kim jesteś, że mówisz do mnie tato? Nie mam syna.

Wymieniłem zdziwione spojrzenie z pozostałą dwójką.

–  Co do cholery?! – chciałem zrobić kolejną awanturę, ale poczułem jak dłonie doktora Hartmana zaciskają się boleśnie na moim ramieniu.

– Fascynujące – szepnął i stanął obok Piąchy.

– To demon! Na litość boską! Piącha, nie daj się omamić! – siostra stanęła za detektywem i złapawszy go za ramiona, z całych sił starała się go odciągnąć. Detektyw Alcorn nie przestawał jednak mówić. Zadawał i odpowiadał na pytania, których my nawet nie słyszeliśmy.

– Muszę do niego iść – Piącha odwrócił głowę w naszą stronę – Boi się. Tak bardzo się boi – w głosie detektywa usłyszałem czułość, jakiej nigdy bym się u niego nie spodziewał.

– Gdzie iść do jasnej cholery!? Nie masz dzieciaka przecież!

– Detektywie! To omamy, to zwidy, to diabelskie sztuczki! – zakonnica nie przestawała nawet na chwilę – To kuszenie! Zły kusi Cię, wywleka na wierzch Twoje pragnienia, byś wpadł w jego szponiaste łapy! Tu cuchnie siarką!

Piącha, niepomny na słowa moje i zakonnicy, wstał i ruszył w stronę chłopca. W tym samym momencie siostra, niczym lampart, skoczyła wymijając detektywa i z hukiem zamknęła przed nim drzwi. Ciężko dysząc przywarła do nich plecami. W jej oczach błyszczało niemal religijne uniesienie i determinacja godna pierwszych krzyżowców. Kosmyki włosów przylepiły się do jej czoła sprawiając, że drobna zakonnica wyglądała teraz niczym opętana religijnym szałem dzikuska.

– Piącha – ciężko dysząc, siostra Felicja spoglądała szalonym wzrokiem na detektywa – To był diabeł, słyszysz?

Widziałem wyraźnie, jak w tym samym momencie, w którym siostra z trzaskiem zamknęła drzwi, oczy Piąchy zaczęły rosnąć a on sam – ku własnemu zdziwieniu – wyrecytował:

Ważka – igraszka
Nie twoja łaska,
Dawnego widma czas.
To moja maska
Zaklęta w blasku Serca,
co smaku brak.
Daj mi promienie,
Daj mu promienie,
By przestał błądzić,
By wiecznie trwał.

Gdy słowa dziecięcej rymowanki ustały, poczułem, że w izbie zaszła jakaś subtelna zmiana. Jej natury nie byłem w stanie odgadnąć, lecz byłem absolutnie pewny, że coś się zmieniło.

– Demonie, zamilknij! Wyjdź z ust tego bogobojnego człowieka!

W tym samym momencie Piącha złapał się nagle gardło i szeroko otwartymi ustami zaczął łapać powietrze. Zachowywał się jak wyrzucona na brzeg jeziora ryba. Wybałuszone oczy zaczęły podbiegać krwią, a twarz i szyję detektywa pokryła mozaika grubych, czarnych żył.

 – On się dusi! – wykrzyknęła siostra. – Doktorze!

Hartman natychmiast podbiegł do Piąchy i ostrożnie położył go na ziemi. Sprawnym ruchem rozpiął mu koszulę pod szyją.

 – Co do cholery – wyszeptał i rozpiął koszulę dalej.

Klatka piersiowa Piąchy była zapadnięta do wewnątrz. Zupełnie tak, jakby coś przyciskało go do ziemi kowadłem. Detektyw starał się wygramolić spod niewidzialnego ciężaru, jednak nie był w stanie się poruszyć. Rozpaczliwie łykał ustami powietrze uderzając rękoma o ziemię.

Starałem się zebrać myśli. Wyobrażałem sobie, jak siłą swojego umysłu ściągam z Piąchy niewidzialne brzemię, jednak potęga mojej woli zupełnie mnie zawiodła.

– On ginie, nie mogę mu pomóc – doktor rozejrzał się po nas i sięgnął do swojej torby z lekarstwami.

Usłyszawszy to, siostra Felicja zupełnie zwariowała. Klnąc i modląc się na zmianę podbiegła do stołu i zaczęła przewracać stojące na nim naczynia. W amoku biegała wzdłuż czarnych, opalizujących ścian i zrywała z nich zasuszone zioła i kwiaty. Łapała za krzesła, które następnie rozbijała o podłogę.

– Nie żyje – w krótkim momencie ciszy usłyszeliśmy głos doktora.

Siostra Felicja natychmiast zaniosła się głośnym płaczem i ze zdwojoną siłą zaczęła ciskać na wszystkie strony tym, co akurat miała pod ręką.

– Zostaw mnie! – krzyczała – Idź precz, nie chce cię słyszeć. Ciebie nie ma, słyszysz! Ciebie nie ma!

W pewnym momencie chwyciła za stojący pośrodku izby stół. Nadludzką siłą podniosła go do góry, a następnie cisnęła nim o ścianę. Stół, jakby zrobiony z zapałek, rozpadł się na tysiące kawałeczków.

Z gardła siostry wydobył się przeraźliwy, nieludzki skowyt. Roztrzęsiona i zapłakana, Felicja stała pośrodku izby i cała się trzęsła. Chowała głowę i zasłaniała twarz jakby kuliła się przed uderzeniami niewidzialnej siły. Szeroko otwartymi ze strachu oczami rozglądała się po pomieszczeniu.

– Zostaw mnie, zostaw! Nie mów do mnie! Milcz!

Po czym nagle, niczym złamane wiatrem drzewo, osunęła się nieprzytomna na ziemię.

Hartman już po chwili klęczał przy niej. Łagodne rysy twarzy zakonnicy wykrzywiły się w nieludzkim grymasie przerażenia. Ciężko dysząc, rozpaczliwie starała się łapać powietrze.

– Dusi się! Musimy coś zrobić! – Hartman ponownie zaczął grzebać w swojej teczce z lekarstwami.

Jestem we śnie – powtarzałem tymczasem jak mantrę, chodząc w kółko po izbie. Tu nic nie jest takie, jakie być powinno. Wszystko jest inne. Nagle, w ułamku sekundy postanowiłem zrobić najbardziej irracjonalną rzecz, jaka przyszła mi do głowy i już po chwili zbierałem z ziemi resztki gulaszu, który siostra rozrzuciła po całej izbie. Gołymi rękami wpychałem do ust parujące kawałki mięsa i warzyw, modląc się, aby nie było to mięso ludzkie. To było tak bardzo irracjonalne, tak bardzo szalone, że miałem pewność, że przyniesie jakiś efekt.

– Siostro, siostro! – Hartman krzyczał nad Felicją a ja, z ustami pełnymi gorącego gulaszu, zastanawiałem się, co tak naprawdę się tu dzieje.

 

*

 

Doktor Hartman nienawidził uczucia bezradności. Nic nie mógł jednak zrobić. Ze smutkiem patrzył, jak trzymająca go za ręce zakonnica, w agonalnych spazmach wierzga nogami i za wszelką cenę stara się złapać choćby łyk powietrza.

Doskonale wiedział, co się z nią dzieje a mimo to, nie potrafił jej pomóc. Za moment straci przytomność, pojawią się drgawki toniczno-kloniczne i bradykardia. Następnie dojdzie do ustania ruchów oddechowych, a potem do ponownego wzrostu częstości akcji serca, wywołanego przez porażenie ośrodka nerwu błędnego. Na końcu usłyszy krótkie, przerywane wydechy o rozmaitym natężeniu. Potem będzie po wszystkim.

Hartman był wściekły swoją bezradnością. Nie po to kończył medycynę, aby bezradnie patrzeć, jak ludzie mu bliscy umierają na jego oczach. Nie po to poświęcił najlepsze lata swojego życia, aby teraz bezradnie rozkładać ręce.

Nagle usłyszał jak zakonnica łapie powietrze. Jeden oddech, drugi, trzeci. Przekrwionymi oczami spojrzała w jego stronę.

 

*

 

Nie wiem, co mną kierowało, ale w trakcie gdy doktor Hartman za wszelką cenę starał się pomóc zakonnicy, ja, jak gdyby nic się nie działo, zacząłem recytować wiersz, który usłyszałem od Piąchy. Pomimo że słyszałem go tylko raz, miałem absolutną pewność, że doskonale go zapamiętałem. Gdy skończyłem usłyszałem zduszony głos Hartmana.

– Udało się, żyje!

Doktor spojrzał w moją stronę. Bezradnie wzruszyłem ramionami i zacząłem wycierać ręce w spodnie.

W tej samej chwili zza drzwi, przed którymi stał wcześniej Piącha, usłyszałem piskliwy, dziecięcy głos. Spojrzałem szybko w stronę doktora, który pomagał właśnie usiąść siostrze. Nic nie słyszeli.

– Dziadku, dziadku! Otwórz. Wiem, że tam jesteś. Proszę, boję się.

Podszedłem do drzwi i spojrzałem przez dziurkę od klucza. W kącie długiego, dziecięcego pokoju zobaczyłem skulonego chłopczyka.

– Kim jesteś dziecko? Nie ma tu żadnego dziadka.

Chłopiec wstał z kąta i ruszył szybko w moją stronę. Dźwięk bosych stóp uderzających o podłogę przypominał tętent koni. Gdy podszedł, w jego rysach dostrzegłem coś niepokojąco znajomego, coś, czego jednak nie potrafiłem określić. Chłopiec ubrany był w jednoczęściową, kolorową piżamę. Na oko miał nie więcej niż 5 lat.

– Dziadku, nie wygłupiaj się! Wiem, że to ty.

Cały czas patrząc przez dziurkę od klucza widziałem, że dziecko stanęło pod drzwiami i spokojnie czeka.

– Wybacz mi chłopczyku, ale nikt z nas tutaj nie jest twoim dziadkiem. Jeśli powiesz mi, jak ma na imię, to postaramy się go znaleźć, dobrze?

– Dziadku Zachariaszu! – dziecko odezwało się rozbawionym głosem – Przestań już, ja naprawdę się boję!

Zachariaszu? Przecież tak na imię miał mój dziadek – pomyślałem i poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. Nagle do mnie dotarło. W ułamku sekundy zrozumiałem, dlaczego rysy chłopca wydały mi się znajome. Tym chłopcem byłem ja!

Szybkim ruchem otworzyłem drzwi do pokoju. Chłopczyk patrzył na mnie dużymi, przestraszonymi oczami.

– Powiedz mi dziecko, jak masz na imię, gdzie są twoi rodzice?

Chłopczyk patrzył na mnie zdziwionymi oczami, ale wyczuwszy powagę w moim głosie odpowiedział tak, jak się tego spodziewałem.

– Dziadku, to ja, Ebenezer. Źle się czujesz?

Poczułem jak zaczyna kręcić mi się w głowie. Ciężko opadłem na stojące w pokoju łóżko i wziąłem chłopca na kolana. Zacząłem z nim rozmawiać tak, jak mój dziadek rozmawiał ze mną. Patrzyłem w twarz samemu sobie sprzed kilkunastu lat. Znałem każdy włos na jego głowie, każdy uśmiech. Jego oczy były moim, jego serce biło w równym rytmie z moim. Jak to możliwe – zastanawiałem się po cichu, mierzwiąc blond czuprynę siedzącego mi na nogach chłopca. Zapomniałem o leżącym w pokoju obok trupie Piąchy, o siostrze Felicji i doktorze Hartmanie. Byłem tylko ja. W dwóch osobach.

Jakaś niewypowiedziana tęsknota ścisnęła mi gardło i niezdolny, by cokolwiek powiedzieć, po prostu patrzyłem na tę uśmiechniętą buzię. Czułem spokój, czułem się kompletny. Chciałem, żeby ten stał wiecznie.

– Musisz już iść – usłyszałem nagle głos chłopca; był śmiertelnie poważny i smutny – Moja przyjaciółka powiedziała mi, że nie możesz być tu dłużej ze mną.

Zdezorientowany, patrzyłem jak schodzi mi z kolan i staje przy drzwiach, których do tej pory w pokoju na pewno nie było. Gdy podniosłem się z łóżka zobaczyłem, że w pokoju wraz ze mną są również doktor i zakonnica. Siostra Felicja opierała się o ramię Hartmana i spoglądała na mnie wykrzywioną w udręce twarzą.

Nagle usłyszałem, jak drzwi, przy których stoi chłopiec, otwierają się.

– Nie masz już czasu – powiedział lodowatym głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji – Musisz uciekać, zaraz tu będzie.

Maluch podbiegł do mnie i złapawszy mnie za rękaw marynarki wyprowadził mnie do następnego pokoju. Byłem zbyt oszołomiony, zbyt smutny, aby mu się postawić.

Gdy się odwróciłem, zobaczyłem jeszcze resztki światła, jakie wpłynęły do środka przez szparę w powoli zamykających się drzwiach. Blade światło rzucało dwa cienie. Jeden z nich należał do dziecka, do mnie. Drugi…drugi cień falował, pęczniał i wybuchał.

Poczułem strach. Strach, jakiego w życiu jeszcze nie doświadczyłem.

 

*

 

Nie do końca pamiętam, co wydarzyło się dalej. Jak przez mgłę widzę kolejne, puste pokoje, przez które musieliśmy przechodzić. W końcu dotarliśmy do pomieszczenia innego, niż te dotychczas przez nas widziane.

Na pierwszy rzut oka przypominało piwnicę. Pod ścianami ustawiono rzędy ciężkich, drewnianych beczułek. W środku panowała nieprzyjemna wilgoć a w powietrzu unosił się zapach grzybów i pleśni. Naszą uwagę od razu przykuły prowadzące w górę chody. Na ich końcu znajdowała się kolejna para drzwi.

– Może to już koniec? – wyszeptała udręczonym głosem siostra.

– Oby – zgodziłem się z nią i ruszyłem po schodach.

– Poczekajcie! – usłyszałem krzyk doktora, który wchodził właśnie między rzędy ustawionych po sam sufit beczek. Chwilę później usłyszałem stłumiony szept Hartmana, który najwyraźniej z kimś rozmawiał.

Czyżby zobaczył siebie z przeszłości, jak ja i Piącha? Czy ten sen ma być dla nas lekcją? Czy niesie ze sobą jakieś metaforyczne przesłanie? Już chciałem spytać o to wiszącą mi na ramieniu zakonnicę, ale malująca się na jej twarzy udręka odwiodła mnie od tego pomysłu.

– Doktorze Hartman – krzyknąłem znajdując się mniej więcej w połowie schodów – Będziemy się stąd zbierać. Idzie pan z nami?

W tym samym momencie, znajdujące się na szczycie schodów drzwi otworzyły się powoli z cichym skrzypnięciem i do środka wpadł wąski snop światła. Chwilę potem usłyszałem miękkie stąpanie kilku par nóg, zbyt ciche jednak, aby było ludzkie. Po chwili drzwi otworzyły się szerzej a do środka, przez szparę między drzwiami a futryną powoli weszła istota, na której widok siostra i ja zamarliśmy z przerażenia.

To coś, to monstrum z najczarniejszego koszmaru, przypominało wielkiego, brązowego szczura z ludzką twarzą oraz łapkami przypominającymi dłonie człowieka! Ta plugawa, nikczemna w swoim bluźnierstwie, hybryda szczura i człowieka zatrzymała się na krawędzi schodów i wyszczerzyła do nas swój pysk w złośliwym grymasie. Przez moment wydawała się delektować naszym obrzydzeniem i strachem, po czym wyraźnie zadowolona zaczęła zeskakiwać w dół.

Natychmiast wraz z siostrą zbiegliśmy ze schodów, gdzie stał, z wyciągnięta bronią, doktor Hartman.

Szczurza istota przechyliła zaciekawiona głowę i na jej pysku rozpełzł obrzydliwy uśmiech.

– Strzelaj, strzelaj! Na co czekasz? – koszmarna istota naigrawała się z doktora i dalej zeskakiwała po schodach – Brązowego Jenkinsa kulą nie trafisz, nie zabijesz.

Cała nasza trójka powoli zaczęła wycofywać się w kierunku drzwi, przez które tu przyszliśmy.

– Macie coś, co należy do mojej pani! – syknął wściekle i jednym susem znalazł się tuż przy nas – Macie coś, za czym bardzo tęskni. Dajcie mi to! – demon stanął na tylnych łapach i wyszczerzył w naszym kierunku czarne, ostre zęby. Smród, jaki wydobył się z paszczy stwora niemal pozbawił mnie przytomności.

– Idź precz, demonie – usłyszałem cichy, lecz pewny głos siostry. Wyglądało na to, że zakonnica odzyskiwała siły.

Demoniczny szczur nic sobie z tego nie robił. Na przemian chichocząc i szczerząc do nas kły, okrążał nas w nerwowych podskokach.

– Oddajcie, oddajcie!

Brązowy Jenkins! Mój umysł rozświetliła nagle błyskawica zrozumienia. Chowaniec Keziah Mason. Jeśli wysłała go tutaj do nas… Czyżby wiedźma wciąż żyła?! Nie, to niemożliwe – starałem się myśleć racjonalnie jednak okoliczności, w których się znalazłem, przeczyły wszelkiej logice. Wymykały się prawom kosmosu, wymykały się całej zgromadzonej przez ludzkość wiedzy. To sen, to przecież tylko sen!

Coraz bardziej szalone myśli zaczęły kotłować mi się w głowie.

Jeśli ten, któremu służyła Keziah – Czarny Człowiek – dał jej dar nieśmiertelności, to czy w zamian za posłuszeństwo nie spełni także mojej prośby? Księga w zamian za drobną przysługę. Księga w zamian za śmierć Toma Spritz’a. Przecież nikt się nie dowie, to tylko sen.

Gdy tylko o tym pomyślałem, poczułem jak bestia skupia na mnie swój wzrok.

– Tak, tak, księga, księga. Oddajcie mi ją a zaznacie wdzięczności mojej pani. Daj – zwrócił się bezpośrednio do mnie i zrobił kilka niezdarnych susów – Ty wiesz, wiesz. Twoje serce pragnie. Moja pani chce księgi. Wie jak zaspokoić pragnienia – zdeformowana ludzka twarz wybuchła skrzekliwym rechotem.

– Dam ci ją, masz moje słowo.

– Co!!! – usłyszałem głos detektywa, który patrzył na mnie z niedowierzaniem – Panie Woolsworth, pan bredzi! Nie pozwolę na to.

Myśl o śmierci Toma Spritz’a była jednak zbyt kusząca. Powoli ruszyłem w stronę istoty z koszmaru, lekceważąc siostrę, która właśnie wbijała mi się zębami w ramię.

– Ani kroku!

Doktor Hartman stanął obok mnie z wyciągniętą bronią.

– Jeszcze krok a przyrzekam, że strzelę. Słyszysz mnie Woolsworth!?

Ja jednak nie słyszałem. Zahipnotyzowany myślą o śmierci tej gnidy, Spritz’a, i płynącymi z tej sytuacji benefitami, ukucnąłem przy Brązowym Jenkinsie, który widocznie podniecony nie mógł ustać w jednym miejscu. Z boku doszedł mnie dźwięk odbezpieczanego pistoletu i pociągania za spust jednak nic się nie wydarzyło. Odwróciłem się w stronę doktora i puściłem mu rozbawione spojrzenie.

– Tak, tak. Ty jesteś mądry – poczułem jak chowaniec wbiega mi po ręce i zatrzymuje się na ramieniu. – Oddasz co nasze – szepnął mi do ucha – a pani spełni twoje życzenie!

Po czym rechocząc zbiegł ze mnie. Kilkoma susami znalazł się na szczycie schodów i zniknął za drzwiami.

– Na Boga, Woolsworth, co ty zrobiłeś! – Hartman i siostra Felicja natychmiast do mnie podbiegli – Nie damy jej żadnej księgi, słyszysz!?

– Ta księga musi spłonąć, musimy ją zniszczyć! W imię Boga!

Zakonnica, pomimo że stan jej zdrowia był ekstremalnie ciężki, nawet w tak trudnej sytuacji nie straciła wiary. Płonący w jej oczach ogień niemal rozświetlał panujący w piwnicy półmrok.

– Ludzie, uspokójcie się! – zrobiłem krok w tył – Czy wy nie rozumiecie? Przecież to sen! Sen! Mogłem powiedzieć wszystko, co chciałem, bo to i tak nie ma znaczenia. Zamiast stać tu i biadolić wyjdźmy lepiej z tej piwnicy.

Pomieszczenie, do którego następnie weszliśmy, było czymś w rodzaju pokoju gospodarczego lub składziku na narzędzia. Łopaty i szpadle stały oparte o ściany a podłogę kryła całkiem gruba warstwa trocin. Przez okno wpadało do środka srebrzyste światło księżyca.

– W końcu stąd wyjdziemy – oznajmiłem radośnie i podszedłem do okna.

Gdy przez nie spojrzałem, ujrzałem duże, pomalowane czerwoną farbą budynki gospodarcze: stodoły lub stajnie. Na placu przed nimi roiło się od biegających w amoku mężczyzn. Nieznajomi krzyczeli coś do siebie niezrozumiale, żywo gestykulując przy tym rękoma. Każdy z nich trzymał w dłoni strzelbę. Na tyle, jak dalece mogłem się zorientować sytuacja na zewnątrz była napięta. Chwilę później usłyszałem wystrzał broni, a potem całą serię wybuchów. Kule z przeraźliwym świstem latały wszędzie na około. Upadłem na podłogę nakazując siostrze i doktorowi zrobić to samo. Na szczęście w ścianie, przy której leżałem znajdowała się sporych rozmiarów szpara, przez którą mogłem obserwować sytuację na zewnątrz. Mój wzrok skupił się na leżącym pośrodku placu mężczyźnie. Jego szklane, ścięte chłodem śmierci oczy wpatrywały się we mnie. Wydawało mi się, że już gdzieś widziałem tą nalaną, okropnie poszarpaną twarz. Mężczyzna był wręcz chorobliwie otyły a bordowy garnitur, w który był ubrany ledwo go opinał.

– Carmody?! – nie mogłem w to uwierzyć, ale wszystko wskazywało na to, że znaleźliśmy się w Blackwater Creek.

Strzelanina na zewnątrz tymczasem ustała. Ostrożnie podniosłem się z ziemi i wyjrzałem przez okno. Teren na zewnątrz pełen był leżących bez ruchu ciał. Ci, którzy przeżyli, zgromadzili się wokół stojącego na skraju placu samochodu. Gdy mu się przyjrzałem, z uczuciem ulgi zobaczyłem oznaczenia bostońskiej policji.

– Jesteśmy uratowani – krzyknąłem radośnie w kierunku doktora i siostry i podszedłem do drzwi wejściowych. Gdy tylko je otworzyłem, w tej samej chwili do środka, z głuchym hukiem wpadł poryw lodowatego powietrza. Pęd wiatru był na tyle silny, że rzucił mną o znajdującą się naprzeciwko ścianę. Oszołomiony rozejrzałem się po pomieszczeniu. Powietrze natychmiast wypełnił smród otwartego grobu. Lepki, obrzydliwy wapor gnijącego w ciemnościach mięsa.

Zdezorientowani popatrzyliśmy po sobie. Wtedy dostrzegłem rosnący na ziemi cień. Żywą, wibrującą czerń, która cały czas rosła. Z daleka doszło mnie żałośliwie wycie wilków, któremu wtórował ogłuszający trzepot skrzydeł. Zdjęty niewypowiedzianą grozą spojrzałem w kierunku drzwi i ujrzałem ją.

Keziah Mason.

Gnijące, plugawe truchło Keziah Mason weszło do środka i w milczeniu spojrzało na mnie pustymi, ziejącymi czernią oczodołami. Przeraźliwy smród gnijącego ciała niemal pozbawił mnie przytomności a powietrze wewnątrz wypełniła aura niewypowiedzianego, nieskończonego zła. Toczone rozkładem ciało, ogród dla pełzającego po nim robactwa, stało bez ruchu i po prostu na nas patrzyło. Tłuste, białe larwy wypełzały z jej ust i z obrzydliwym plaśnięciem spadały na podłogę u jej stóp. Z czarnych, ziejących gangreną ran dochodził obrzydliwy dźwięk pracujących nieustannie żuwaczek.

Strąki czarnych, zlepionych krwią włosów spływały wzdłuż wychudzonej czaszki, z której zwisały bezwiednie plastry zielonkawej skóry. Cofnięte usta i dziąsła odsłaniały czarne, popękane zęby i krążące wokół nich robactwo.

Keziah była całkowicie naga. Jej wysuszone, popękane piersi zwisały nad olbrzymią, ropiejącą raną, która niegdyś była jej korpusem. Z jej środka wystawały na wierzch poskręcane, żółte żebra, po których nieustannie pełzały drobne insekty. Z wypadających na zewnątrz jelit skapywały krople czarnej, gęstej cieczy, która przy kontakcie z ziemią natychmiast wyparowywała, pozostawiając w powietrzu obrzydliwy fetor.

Nagle usłyszałem ją. Przeraźliwie syczący głos wypełnił mój umysł i niemal struchlałem pod niewypowiedzianą grozą, którą niosły ze sobą jej słowa.

– Oddaj, coś zabrał. Nie godzien jesteś poznać sekretów tego, co w czerń ubrany, w cierpieniu i bólu wyznaje przyjemność! Obce ci znaczenia. Obce ci wzory, które pazurem zanurzonym we krwi, maluje na czołach swych wiernych. Nie dla ciebie stół zastawił mięsem nienarodzonych. Nie jesteś godzien z nim biesiadować. Biada ci, biada na wieki jeśli nie oddasz tego, coś zabrał. Oddaj, bo podzielisz los matki swej, która nim umarła spojrzała w płonące oczy Czarnego Pana. A spojrzeć w nie znaczy umrzeć. Spojrzeć w nie znaczy ujrzeć koszmaru pełnię. Oddaj. Zamknij ją w skrytce numer 2020 a sługa mój przyjdzie po nią. Jeśli jej nie będzie już teraz żałuj losu, który cię czeka. Pamiętaj. Spojrzeć mu w oczy znaczy do ołtarza pójść z diabłem. Sprzeciwić się mej woli, mnie, która do końca wytrwała w wierności swemu Panu, to złożyć pocałunek na ustach śmierci. Teraz idź!

Powiedziawszy to spojrzała w moją stronę. Niewypowiedziane zło, które nadawało jej ciału pozorów życia, przybrało kształt wirujących wokół czarnych smug. Przeraźliwy chłód i fetor przybrały na sile.

Keziah Mason powoli odwróciła się i ruszyła w kierunku czarnych lasów, które otaczały farmę Carmodyego. Gdy przechodziła przez plac, walające się po nim trupy zaczęły się podnosić i powłócząc nogami ruszyły za nią w ciemności nocy.

Zdjęty przerażeniem upadłem na kolana skrywając twarz w roztrzęsionych dłoniach. Nie próbując nawet powstrzymać napływających do oczu łez wyłem z rozpaczy. Cały mój umysł wypełniło porażające uczucie pustki. Moja matka nie żyła. Nie miałem co do tego wątpliwość.

Przed oczami przelatywały mi wszystkie te chwile, w których wraz z nią zaznawałem najprawdziwszego szczęścia. Dziecięce zabawy, rozmowy, w których trakcie wysłuchiwała moim małych i dużych zmartwień. Przed oczami miałem jej łagodną, uśmiechniętą twarz. Czułem na policzkach dotyk jej ciepłych dłoni. Słyszałem jej uśmiech.

Nie było jej.

Została pustka.

 

*

 

Obudziło mnie przeraźliwe zimno i wilgoć. Gdy otworzyłem oczy ujrzałem nad sobą czarne, powykręcane gałęzie. Leżałem na stercie gnijących liści. Szybko zerwałem się na nogi. Kompletnie nic nie rozumiejąc, zauważyłem leżących obok Hartmana i Felicję. Piąchy nigdzie nie było.

Zdezorientowany, rozglądałem się po okolicy. Byliśmy w środku lasu, który niczym starożytne żałobniczki, płakał nad naszym losem żółtymi, leniwie opadającymi liśćmi.

– Gdzie, gdzie jesteśmy? – usłyszałem szept zakonnicy.

– Nie wiem siostro, ale nie podoba mi się to – odparłem i zacząłem krążyć między drzewami – Spróbuję jakoś określić naszą pozycję. Proszę się stąd nie ruszać.

Nie czekając na odpowiedź ruszyłem przez las. Lawirowałem między konarami drzew, przeciskałem się pod powalonymi pniami aż w końcu las przede mną zaczął się przerzedzać. Gdy podszedłem dalej, moim oczom ukazało się duże, łagodnie pnące się ku niebu wzgórze. Zadowolony z odkrycia tak dobrego punktu obserwacyjnego podbiegłem w jego stronę. Gdy byłem już bardzo blisko, ziemia pod moimi nogami zaczęła się nagle zapadać, czemu towarzyszyło nieprzyjemne chrupnięcie. Gdy przyjrzałem się lepiej zauważyłem, że grunt pod moimi nogami pełen jest drobnych, białych kawałeczków. Stłumiłem budzące się we mnie uczucie niepokoju i spojrzałem w górę.

Na szczycie łysego pagórka stało osamotnione, czarne drzewo, całkowicie ogołocone z liści. Gdy mu się przyjrzałem uważniej odniosłem wrażenie, że z jednej z gałęzi zwisał pojedynczy, całkiem długi kawałek sznura, który lekko falował na wietrze.

Sznur falował, gałęzie jednak pozostawały w całkowitym bezruchu!

W panice odwróciłem się na pięcie i najszybciej jak tylko mogłem pognałem w kierunku, gdzie zostawiłem siostrę i doktora Hartmana. Ciężko dysząc przedzierałem się między konarami, unikałem wiszących na wysokości twarzy gałęzi i korzeni, które niczym czarne, opuchnięte larwy wybijały się ponad zasypaną liśćmi ziemię.

Gdy w końcu dotarłem do dwójki moich towarzyszy siostra Felicja i Hartman stali oparci o jedno z drzew. Nie odpowiadając na rzucone w moją stronę pytania ruszyłem dalej przed siebie.

Po kilkunastu minutach mozolnego przedzierania się przez chaszcze dotarliśmy do drogi. Dzięki uprzejmości mleczarza, który zgodził się nas zabrać do Arkham, już po godzinie znaleźliśmy się w mieście.

Doktor wraz z siostrą Felicja natychmiast skierowali się do szpitala. Stan zdrowia zakonnicy wymagał jak najszybszej interwencji lekarskiej. Pożegnawszy się z nim skierowałem się na komisariat. Detektyw Stuckey był niesamowicie zdziwiony widząc mnie na komendzie.

– Gdzie wy byliście do jasnej cholery? Tydzień już was szukamy. Co się z wami działo i gdzie jest Piącha?

– Nie ma go tutaj? Myślałem, że go tu spotkam.

– Niestety – Stuckey był widocznie poddenerwowany – Tak jak mówię, przez tydzień szukaliśmy was bez rezultatu. Zajrzeliśmy pod każdy pieprzony kamień, do każdej meliny. Nigdzie was nie było. O co w tym wszystkim chodzi, mów!

– Czy mogę zadzwonić?

Stuckey popatrzył na mnie zdziwiony. Szybko złapałem leżący na biurku telefon i wykręciłem dobrze znany mi numer.

– Tak, słucham? – usłyszałem nieprzyjemny, świszczący głos.

– Spritz, ty żyjesz!

– Słucham?! Co to ma znaczyć?! Woolsworth, czy to Ty?

Gwałtownie odłożyłem słuchawkę i bez sił opadłem na krzesło.

Dziedzictwo – 3

Dziedzictwo – 3

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 3

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Nie wiem, jak długo trwałem w tym przerażającym stuporze czując, jak wzbierająca woda powoli zaczyna wlewać mi się do ust, ale gdy nagle, zupełnie niespodziewanie drzwi do celi w końcu się otworzyły, wpuszczając do środka ostre, szpitalne światło, niczym tonący rozbitek widzący dryfujący na morzu kawałek drewna, ostatkiem sił rzuciłem się w stronę korytarza.

Chwilę trwało, zanim mój wzrok przyzwyczaił się do intensywnego oświetlenia. Gdy w końcu doszedłem do siebie, kątem oka zobaczyłem dwóch, postawnych pielęgniarzy, którzy wbiegali właśnie do celi Huntera. Stuckey stał dygocząc naprzeciwko mnie, machając rękami tak, jakby starał się odgonić latające wokół siebie robactwo. Siostra Felicja i Piącha stali kawałek z boku. Po twarzy zakonnicy widziałem, że była kompletnie wystraszona. Twarz Piąchy jak zwykle zdradzała nic.

Podniosłem się z ziemi i podszedłem do Stuckeya.

– Detektywie, wszystko w porządku?

Ray odwrócił się do mnie.

– Woolsworth, zabierz to ze mnie! Zrzuć to! Pomóż mi!!

Bezradnie spojrzałem na detektywa, który w szale bił się po twarzy, machał rękoma, kulił się, jakby przed czymś się odganiał. Dopiero interwencja Piąchy, który wyrastając jak spod ziemi chwycił i przytrzymał Stuckeya sprawiła, że detektyw trochę się uspokoił.

– Jak pan to wytłumaczy? – usłyszałem za sobą głos siostry Felicji – Awarią oświetlenia? A ten słony posmak w ustach? Awaria sieci kanalizacyjnej? A to, że wszyscy jak tu stoimy jesteśmy mokrzy?! Powoli odwróciłem się w stronę zakonnicy. Wydarzenia sprzed kilku minut wciąż we mnie rezonowały. Dalej czułem strach, czułem wilgoć na swoim ciele i nieprzyjemne, całkowicie mi dotąd obce poczucie własnej bezradności. Pomimo tego, bojąc się, że sam zaraz zwariuję popatrzyłem w oczy siostry Felicji.

– Pot, siostro. Pot – wyszeptałem.

Zakonnica popatrzyła na mnie przez chwilę, jakby nie wierzyła w to, co właśnie powiedziałem, po czym zrezygnowana pokręciła głową i podeszła do detektywów.

Sam nie wierzyłem oczywiście w te słowa, nie jestem głupi. Jednak przyznanie się publiczne do tego, że sprawa powoli zaczynała mnie przerastać – na to nie mogłem sobie pozwolić.

Po chwili spostrzegłem biegnącego w naszą stronę dyrektora Hardstorm’a.

– Co tu się stało? Co z pacjentem?! – krzyczał już z daleka a poły jego fartucha trzepotały za nim niczym para białych skrzydeł.

– Panowie – zaczął nerwowo podchodząc do detektywów – Zgodziłem się na rozmowę z panem Hunterem, ale obiecali mi panowie wyjątkową delikatność! I co?! – odwrócił się w stronę celi, skąd dochodziło przytłumione pokrzykiwanie pielęgniarzy.

– Panie Hardstorm – Stuckey złapał dyrektora delikatnie za ramię i pociągnął go w stronę, gdzie wszyscy staliśmy – Nie uwierzy pan. Ja sam, my wszyscy – dyrektor spojrzał po nas – nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć tego, co tam się stało.

– Proszę mówić!

– Rozmawialiśmy z pacjentem. Wszystko przebiegało po naszej myśli, gdy nagle Cecil Hunter zaczął wykrzykiwać jakieś bluźnierstwa! Rozerwał kaftan bezpieczeństwa i zaczął przeraźliwie do nas wrzeszczeć, machając przy tym rękoma. Proszę mi uwierzyć. Chcieliśmy jak najszybciej wyjść stamtąd i powiadomić personel, ale drzwi do celi były zamknięte! Krzyczeliśmy, aby nas wypuszczono jednak nikt nas nie słyszał. Nie wiem, ile spędziliśmy tam czasu, ale gdy drzwi nagle otworzyły się, to od razu wybiegliśmy na zewnątrz. Dyrektorze – Stuckey spojrzał mężczyźnie prosto w oczy – nie wiem, co się tam stało, jestem prostym człowiekiem, ale żadne z nas go nie dotknęło. Ma pan moje słowo.

– Dobrze, już dobrze.

Dyrektor był wyraźnie roztargniony. Rozglądał się po biegających wokoło pielęgniarzach, jakby kogoś uporczywie wypatrywał. Co chwila ktoś do niego podchodził, jednak dyrektor wszystkich zbywał ręką.

– O, jesteś w końcu! – Hardstorm machnął ręką w kierunku zbliżającego się do nas lekarza. – Proszę państwo, oto doktor Hartman. Pan Hunter był jego pacjentem i…

– Co z Cecilem? – przerwał Hardstormowi.

– Jest w celi pod opieką pielęgniarzy. Nic więcej nie wiem.

Hartman – widocznie niezadowolony – odszedł od nas i wszedł do celi zajmowanej przez Huntera.

Doktor Hartman był mężczyzną w średnim wieku. Wysoki brunet, w białym kitlu i okularach wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. Z jego twarzy, która zdradzała zamiłowanie do boksu (nieodwzajemnione sądząc po bliznach) emanowała także powaga i skrupulatność – cechy, które u ludzi cenię najbardziej.

– Nie żyje.

Wszyscy na raz odwróciliśmy się w stronę doktora Hartmana, który spokojnie wycierał szkła okularów rękawem fartucha.

– Najprawdopodobniej zatrzymanie akcji serca w konsekwencji silnych emocji dyrektorze.

Hartman założył z powrotem okulary i rozejrzał się po nas, jakby dopiero teraz nas zobaczył.

– Kim są ci ludzie?

– Ach, gdzie moje maniery – zaczął dyrektor i szybko nas sobie przedstawił. Po wymienieniu uprzejmość dyrektor zaproponował, abyśmy przenieśli się do gabinetu Hartmana, a on w tym czasie postara się opanować panujący wokół zamęt.

 

*

 

Gabinet zajmowany przez doktora Hartmana był małym, przytulnym pomieszczeniem. Regały uginały się pod ciężarem skrupulatnie ułożonych ksiąg, które nie ograniczały się jedynie do dzieł poświęconych medycynie, ale swą tematyką zahaczały także o dziedziny jej pokrewne, a także o takie, które w kontekście wykonywanego przez doktora Hartmana zawodu, wydały mi się co najmniej egzotyczne. Ściany, utrzymane w miłym dla oka kolorze palonej ochry nadawały wnętrzu przyjemnego ciepła.

Doktor zasiadł za małym biurkiem i spojrzawszy na Stuckeya otworzył znajdujące się za nim okno. Detektyw skinął lekko głową i natychmiast zapalił papierosa.

– Zatem? – rozpoczął Hartman, spoglądając wyczekująco w naszą stronę.

Stuckey w kilkunastu zdaniach zdradził doktorowi powód naszej wizyty, który widocznie zainteresował Hartmana.

– No cóż, sytuacja, o której państwo mówią i której niestety byli państwo świadkami nie jest niczym nadzwyczajnym. Wyjątkowy w całym przypadku Hartmana był natomiast ostry, niespotykanie ostry charakter jego epizodów maniakalnych. Biorąc pod uwagę powód państwa wizyty i charakter śledztwa postaram się na tyle, o ile będzie pozwalała mi tajemnica zawodowa, odpowiedzieć na wszystkie pytania.

– Proszę mi powiedzieć doktorze – zaczął Stuckey – co dokładnie dręczyło pana Huntera? Na kilka chwil przed śmiercią, na naszych oczach rozmawiał z kimś, kto jego zdaniem znajdował się w kącie jego celi. Wspominał o jakiejś Diabelskiej Rafie, o Wielkiej Matce. Czy te nazwy coś panu mówią?

W oczach Hartmana pojawił się błysk. Doktor sięgnął do szuflady i wyjął z niej pokaźnych rozmiarów teczkę podpisaną nazwiskiem denata.

– Diabelska Rafa – doktor był wyraźnie podekscytowany – Tak, słyszałem o niej. Otóż w dniu, w którym został do nas przyprowadzony, pan Hunter miał ze sobą liczący kilka stron maszynopis. Dokument nosił ślady podpalenia i był w dość opłakanym stanie, na szczęście nie na tyle, by nie dało się go przeczytać. Treść owego maszynopisu dotyczyła miasteczka Innsmouth, jego mieszkańców i mrocznej tajemnicy, które owo miasteczko, dawno już niewidniejące na jakichkolwiek mapach administracyjnych, skrywało.

– Wydaje się, że Cecil przed swoją śmiercią nie tylko żywo interesował się literaturą, ale również sam pisał. Niestety – dodałem ubolewając – literatura, która go zajmowała najwyraźniej doprowadziła go do szaleństwa.

Doktor spojrzał na mnie pytająco.

– Dyrektor Hardstorm udostępnił nam stenografy swoich rozmów z pacjentem. Wśród nich był cytowany z pamięci wiersz Poego. Wydaje mi się – chociaż nie jestem oczywiście lekarzem – że świat fantastycznych, mrocznych krajobrazów i przygód w całości pochłonął biednego pana Huntera.

Hartman nie był o tym przekonany.

– Cóż – odparł wzruszając ramionami – To tylko jedna z hipotez.

– Panie Hartman, czy w trakcie leczenia Hunter wspominał o profesorze Leiterze? Słyszał pan chyba, jaki spotkał go los?

Hartman pokiwał głową.

– Zastanawia nas, czy Cecil nie powiedział może czegoś, co okazałoby się dla nas wartościową informacją?

Doktor Hartman zastanowił się przez chwilę.

– Nasze rozmowy skupiały się przede wszystkim na wewnętrznych odczuciach pacjenta: jego fobiach i maniach. Prawdę mówiąc, nie informowaliśmy go o tym, co dzieje się na zewnątrz. Jeśli zaś chodzi o wizyty profesora Leitera… Cóż, nie brałem w nich udziału, rzecz jasna, ale pan Hunter był po tych spotkaniach jakby spokojniejszy. Niestety, ostatnimi czasy wizyty profesora były już raczej sporadyczne, co odbiło się na zdrowiu Cecila.

– Panie doktorze – odezwał się Stuckey, gdy już wydawało mi się, że rozmowa dobiegła końca – Pan, jako lekarz, być może zdoła mi pomóc w pewnej sprawie wyjątkowo delikatnej natury.

Mówiąc to, sięgnął do kieszeni po wewnętrznej stronie marynarki i wyciągnął pogniecione zdjęcia. Jedna z fotografii przedstawiała siedzącego na krześle mężczyznę bez głowy, w samych skarpetkach. Siedział pod samą ścianą, w której, o ile dobrze widziałem, zamontowano metalowe kółka, z których wisiały ostro zakrzywione haki. Na drugim zdjęciu znajdowała się zaś wykrzywiona w koszmarnym grymasie twarz profesora Leitera. Z poblakłej fotografii Leiter spoglądał na nas wybałuszonymi ze strachu oczami. Razem z siostrą Felicją zszokowani spojrzeliśmy na detektywa.

– Nawet nie pytajcie – odparł i położył obie fotografie przed doktorem Hartmanem.

– Cóż – zafrasował się doktor biorąc do ręki obie fotografie – Profesor Leiter…Cecil Hunter zmarł z podobnie okropnym grymasem na twarzy. W obu przypadkach wygląda to tak, jakby szok wywołało zobaczenie czegoś wyjątkowo okropnego. Zobaczyli to albo we śnie, albo na jawie, niemniej z tragicznym dla nich skutkiem. A ten drugi mężczyzna?

Stuckey odparł wyraźnie niezadowolony:

– Nie wiemy. Ciężko rozpoznać kogoś bez głowy. Przeglądamy rejestry zaginięć, ale póki co cisza.

– Rozumiem – odparł Hartman nie odrywając wzroku od zdjęcia. – Jeśli wolno mi cos dodać, to wydaje mi się, że śmierć nieznajomego mogła mieć charakter rytualny, a na pewno ma okultystyczne konotacje.

– Też to zauważyliśmy – odparł nieoczekiwanie Piącha – Zamontowane w ścianie haki i kręgi służyły zapewne do potęgowania doznań seksualnych, które same w sobie, w tym przypadku określić trzeba mianem spaczonych. Potwierdzają to ślady nasienia, które znaleźliśmy na udach denata. O ile się orientuję, takie techniki praktykowano lub nadal praktykuje się w Azji Wschodniej.

Siostra Felicja i ja popatrzeliśmy zdumieni na Piąchę.

– Nie wiem, czy pan wie, ale mamy w Arkham jedną rodzinę o japońskich korzeniach. Może pan o niej słyszał? – spytał Stuckey.

– Oczywiście, Arkham to małe miasto – uśmiechnął się. Ma pan na myśli rodzinę Nakamura. Tak się składa, że córka pana Nakamury – Hotaru – była moją pacjentką.

– Doprawdy? – zainteresował się Stuckey.

– Może pan powiedzieć coś więcej? Urząd Skarbowy prowadzi śledztwo w tej sprawie – przerwałem detektywowi.

– Oczywiście – Hartman odchylił się na krześle i złożył ręce na wysokości mostka. – Pan Kazuhiro przyszedł tu wraz ze swoją córką trzy lata temu. Okazało się, że od dłuższego czasu jego córka znajduje się w stanie silnego napięcia nerwowego. Wszystkie opisane przez ojca symptomy pasowały do postawionej naprędce diagnozy: migreny, duszności, napięcie mięśni, brak apetytu, częste zawroty głowy – podręcznikowy przykład nerwicy. Do tego dochodził dodatkowo (irracjonalny zdaniem pana Kazuhiro) lęk przed czymś, czego córka nie potrafiła a może nie chciała sprecyzować. Jednak, żeby od razu prosić o przyjęcie córki na oddział zamknięty? Spokojnie wytłumaczyłem panu Kazuhiro, że takie przypadłości jesteśmy w stanie leczyć farmakologicznie, ale uparty Japończyk nalegał na zamknięcie córki w zakładzie – Hartman rozłożył bezradnie ręce – Tak też się stało. Pannę Nakamuro umieszczono w, jeśli wolno mi się tak wyrazić, ekskluzywnym skrzydle naszego oddziału, gdzie niczego jej nie brakowało.

– Przepraszam, że przerwę, ale ile kosztuje taki pobyt?

Hartman spojrzał na mnie zdziwiony.

– Nie wiem – zająknął się – niestety nie wiem. Musiałby pan spytać dyrektora Hardstorm’a.

– Co było dalej? Proszę kontynuować doktorze – Stuckey był wyraźnie zaintrygowany.

– Panna Hotaru była tu półtora miesiąca, po czym na własne życzenie opuściła nasz zakład. Jak się później okazało, wbrew woli ojca, który dzień po wypisie przyszedł do dyrektora i urządził mu iście dantejskie sceny. W trakcie pobytu odniosłem wrażenie, że panna Hotaru nie pała do swojej rodziny zbytnią sympatią, prawdę mówiąc ich stosunki w czasie jej pobytu tutaj znacząco się ochłodziły. Takie jest moje zdanie. Jest to ciekawe o tyle, że kultura japońska wysoko ceni sobie więzi rodzinne, żeby nie powiedzieć, że wartości familijne są nadrzędne w stosunku do wszelkich pozostałych. Oczywiście rodziny funkcjonują w systemie patriarchalnym, więc nawet nie muszę mówić, jak wielkim policzkiem dla pana Nakamury było samowolne wypisanie się. Co ciekawe, jeśli pamięć mnie oczywiście nie myli, podczas swojego pobytu tutaj panna Nakamura kontynuowała studia doktoranckie pod okiem profesora Leitera.

– Wygląda na to, że pan Nakamura przechodzi obecnie bardzo ciężki okres. Pańskie informacje są dla nas bardzo przydatne doktorze, dziękujemy.

– Court! – wykrzyknęła nagle siostra Felicja.

– Słucham?

– Emilia Court – zakonnica spojrzała na detektywów i na mnie – Asystentka profesora Leitera. Miała azjatyckie rysy twarzy. To nie może być zbieg okoliczności!

– Oczywiście!

– Jak tylko wrócę do biura sprawdzę, czy panna Nakamura rzeczywiście zmieniła nazwisko. Mam swoje dojścia – uśmiechnąłem się tryumfalnie – Ameryka to wspaniały kraj między innymi dlatego, że w naszych urzędach nic nigdy nie ginie. Próba zmiany nazwiska – udana, czy nie – na pewno została zarejestrowana.

– Tym bardziej – Hartman uśmiechnął się szeroko – że panna Hotaru alias Court była doktorantką Leitera.

– Doktorze Hartman! – Stuckey wstał z krzesła i wyciągnął rękę w stronę mężczyzny – Mam dla pana ofertę. Nie będę ukrywał, że nasz zespół, nieoficjalny zespół – dodał szybko – pomimo ogromnego potencjału posiada również pewne…rezerwy – powiedział ostrożnie patrząc w naszą stronę – Czy nie zechciałby pan uzupełnić nasze grono? Biorąc pod uwagę sprawę, którą się zajmujemy, obecność lekarza na pewno nam się przyda. Oczywiście pozostałe pańskie atuty również.

Doktor wahał się przez moment jednak po chwili, ku uldze nas wszystkich zgodził się nas wesprzeć.

 

*

 

Nie minęło półgodziny a jechaliśmy już na spotkanie z jednym ze studentów profesora Leitera, niejakim Anthonym Flindersem. Zdaniem asystentki profesora Flinders wielokrotnie spotykał się z Leiterem, a ich spotkania niejednokrotnie wydłużały się do późnych godzin nocnych.

Wynajmowany przez Flindersa pokój znajdował się na ostatnim piętrze dużej, gregoriańskiej kamienicy, która pełniła funkcję stancji dla mniej zamożnych studentów. Gdy zapukaliśmy do drzwi wynajmowanego przez niego mieszkania odpowiedziała nam głucha cisza. Już mieliśmy odejść, gdy Piącha zapukał jeszcze raz, a wtedy drzwi z cichym skrzypnięciem lekko się uchyliły.

– Otwarte – stwierdził zadowolony i wszedł do środka.

Wewnątrz panował nieprzyjemny półmrok. Ciężkie, postrzępione u doły zasłony fałdami opadały na brudną, zaniedbaną podłogę. Powietrze w środku było zatęchłe, cuchnęło gnijącymi resztkami jedzenia i kwaśnym odorem potu. Piącha, gdy tylko wszedł do środka zapalił światło. Pokój natychmiast rozświetliło słabe światło pojedynczej, rachitycznej żarówki zwisającej z sufitu.

Wewnątrz poza łóżkiem, które przykryto niedbale kołdrą i kilkoma kocami było jeszcze biurko. Chyba jak każde biurko, które do tej pory widziałem (poza moim i doktora Hartmana) zagracone było otwartymi książkami i notatkami.

– Nikogo nie ma – oznajmił Piącha z głębi pokoju.

Ostrożnie weszliśmy za nim do środka. Okazało się, że mieszkanie Flindersa składało się dodatkowo z kuchni. Na stole, przy zlewie zalegały stery brudnych naczyń i resztek jedzenia. Smród był niesamowity.

– Wygląda na to, że Anthony albo je na mieście, albo od bardzo dawna nie było go w domu – oznajmiłem zakrywając twarz rękawem – Co to za smród!

W tym czasie siostra, detektywi i doktor przeszukiwali pokój. Hartman silnym, zdecydowanym ruchem odsłonił zasłony wpuszczając do środka nieco dziennego światła. Piącha kręcił się chwilę koło biurka, gdy nagle coś zwróciło jego uwagę. Przyklęknął przy sąsiadującym z biurkiem oknie i podważył odstający kawałek boazerii.

– No proszę – powiedział zadowolony i odwrócił się w naszą stronę – Księga.

Być może był to tylko omam wzrokowy, ale wydaje mi się, że w momencie, gdy Piącha spojrzał w naszą stronę w jego twarzy zaszła jakaś subtelna zmiana. Przez ułamek sekundy w jego oczach dostrzegłem jakby rozlewający się wokół źrenic cień.

Piącha zaczął wertować książkę.

– Obrzydliwe – stwierdził i podał książkę siostrze.

Siostra, niczego nieświadoma wzięła księgę. Im dłużej ją wertowała, tym grymas obrzydzenia na jej delikatnej twarzy robił się coraz większy. Dłonie siostry zaczęły drżeć.

– Dobry Boże! – krzyknęła z obrzydzeniem i wręczyła mi znaleziony wolumin.

Siostra miała całkowitą rację. Stara, być może kilkusetletnia księga zawierał bowiem treści, które mógł stworzyć tylko ktoś niespełna rozumu, ktoś opętany przez bluźniercze, mroczne żądze.

Księga nie posiadała ani tytułu, ani wymienionego autora i napisana została archaiczną angielszczyzną. W związku z powyższym, zamiast starać się wychwycić i zrozumieć pojedyncze słowa skupiłem się na rycinach. Te zaś były bluźniercze i odrażające. Wydaje mi się, że następujące po sobie ryciny tworzyły coś w rodzaju historii, były satanistyczną wersją chrześcijańskiej Biblii Pauperum.

Na sekwencji kilku rycin znajdowały się sylwetki kobiety i…diabła. Czarna, okropna postać z rogami i parą błoniastych skrzydeł nie mogła być niczym innym. Na jednej z pierwszych rycin znajdowała się scena kuszenia kobiety przez diabła. Na następnych kobieta podpisuje cyrograf i zakłada na palec wręczony przez diabła pierścień. Kolejne sceny ukazują tę samą kobietę, która profanuje krzyż i Pismo Święte oraz plugawe, obsceniczne sceny, w których diabeł spółkuje ze swoją służebnicą. Cała przedstawiona na rycinach historia od razu skojarzyła mi się z mroczną legendą Keziah Mason.

Ryciny wykonane zostały z niespotykaną niemal dokładnością, każdy najdrobniejszy szczegół był odpowiednio zaakcentowany a każda plugawość należycie uwypuklona. Ten obsceniczny kunszt jeszcze bardziej potęgował bluźnierczość znajdujących się w środku treści. W trakcie przeglądania księgi towarzyszył mi dziwny niepokój, poczucie zbliżającego się nieszczęścia. Gdy uczucie to stało się niemal nie do wytrzymania, natychmiast zamknąłem księgę i rzuciłem ją na ziemię.

– Słyszycie?- wyszeptał Hartman i w tym samy momencie wskazał znajdujące się w pokoju łóżko – Ktoś tam jest.

Stuckey i Piącha po cichu wyciągnęli broń i podeszli bliżej.

– Panie Finders, jeśli to pan, proszę natychmiast się pokazać.

Detektywi powtórzyli pytanie kilkukrotnie, za żadnym razem nie dostali jednak odpowiedzi. W końcu zniecierpliwiony Piącha szybkim ruchem zrzucił leżące na łóżku koce i pokój wypełnił kwaśny, przyprawiający o mdłości smród niemytego ciała.

Na łóżku, skulony i rozdygotany leżał Anthony Flinders.

Młodzieniec spojrzał w naszą stronę wystraszonymi oczami, w których poza szalonym strachem biła także bezgraniczna beznadzieja. Co najdziwniejsze, twarz Flindersa nie była twarzą dwudziesto-kilku latka, lecz twarzą starego mężczyzny! Z policzków zwisały mu fałdy luźnej skóry, powieki ciężko opadały na oczy a całą twarz pokrywała mozaika głębokich zmarszczek.

– Dobry Boże – westchnęła siostra, robiąc krok w tył.

– Pan Anthony Flinders? – spytał Stuckey starając się opanować drżenie głosu.

Leżący na łóżku mężczyzna jednak nie reagował. Po prostu wpatrywał się w nas szeroko otwartymi oczami. Z drżących ust na pościel ciągnęła się strużka żółtej śliny.

– Nie ma z nim kontaktu – rezolutnie stwierdził Piącha i schylił się po rzuconą przeze mnie księgę.

W tym samym czasie Hartman podniósł ręce do góry i zwrócił się do leżącego na łóżku studenta.

– Panie Flinders – mówił spokojnym, delikatnym głosem – Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i nie zamierzamy cię skrzywdzić. Powiedz nam, jak możemy Ci pomóc?

Mężczyzna nie odpowiadał, ale w momencie, gdy Piącha otworzył znalezioną w pokoju księgę, natychmiast zaczął wrzeszczeć. Targany gwałtownymi skurczami wił się na łóżku a jego głowa, ręce i nogi wygięły się pod nieprawdopodobnymi kątami. W pewnym momencie rozrzucił szeroko kończyny a jego głowa wygięła się do tyłu pod makabrycznym kątem. Wył z bólu.

Światło zgasło.

– Co, do cholery?! – zaklął Stuckey.

Tego już za dużo – pomyślałem i podbiegłem do drzwi, aby jak najszybciej opuścić to miejsce. Nacisnąłem na klamkę. Zamknięte. Szarpnąłem jeszcze raz. Drugi, trzeci – nic. Z drugiej strony pokoju usłyszałem krzyk przerażenia, jaki wydobył się z gardła stojącego przy oknie doktora Hartmana.

Za oknem, pomimo wczesnej godziny, w niesamowitym tempie zapadała ciemność. Olbrzymi, czarny cień najpierw pochłonął niebo i chmury, później dachy najwyższych kamienic. Z uliczek i z zaułków na ulice wypływały kłęby gęstej mgły. Jarząca się pajęczyną błyskawic, niczym wąż wypełzała na ulice Arkham. Światło nielicznych latarni nie miało żadnych szans z nadchodzącym z każdej strony mrokiem. Świat tonął w ciemnościach.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna…

 

*

 

To był już kolejny raz, gdy Piącha poczuł, że coś lub ktoś stoi tuż za nim. Pierwszy raz wtedy, gdy w gabinecie profesora Leitera, przyglądając się małemu lusterku dostrzegł za sobą wychudzoną, ciemną postać. Ale gdy się odwrócił, gdy wyszedł z gabinetu na korytarz, aby zobaczyć, kto mu się przyglądał, nikogo nie znalazł.

Teraz było podobnie. Z tą różnicą, że tym razem czuł na karku czyjś zimny, lodowato zimny oddech. Było to o tyle dziwne, że reszta ciała Piąchy w tym samym momencie pociła się tak, jakby on sam stał właśnie przy olbrzymim, hutniczym piecu.

Czy to strach?

Powoli odwrócił głowę. Coś w nim starało się go powstrzymać. Krzyczało, żeby tego nie robił, żeby po prostu zignorował to dziwnie niepokojące wrażenie i odszedł. Jednak siła, która wbrew woli detektywa przekręciła jego głową, jakby ten był jedynie szmacianą lalką, zdecydowała inaczej.

Gdy się odwrócił, zobaczył róg pokoju Flindersa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wijące się po podłodze, wspinające się po ścianach i skapujące z sufitu, gęste niczym smoła cienie. Wyglądało to tak, jakby w rogu pokoju jakaś bluźniercza, piekielna istota umościła sobie gniazdo, z którego teraz na zewnątrz wylewała się czerń i ciemność.

Piącha przez chwilę po prostu patrzył na złowieszczy taniec cieni, które wydawały się żyć własnym życiem. W ich ruchach, w ich odrażającej plątaninie było coś niewypowiedzianie złego. Nagle, w najczarniejszym punkcie, na wysokości oczu detektywa zapaliły się dwa, żółte punkciki. Dwie plamki zupełnie nieruchomego, żółtego światła, które po prostu się w niego wpatrywały. W tym samym momencie Piącha poczuł wokół siebie czyjąś obecność. Wirowała wokół niego, otulała go niczym płaszczem.

To coś było złe. Bardzo złe.

Złowroga aura oblepiała go z każdej strony gorącymi, wilgotnymi podmuchami, które niczym pocałunki sukuba paliły go przy każdym dotknięciu. Piącha zaczął machać rękami. Ten olbrzymi, silny mężczyzna był teraz jak kilkuletnie dziecko, które rozpaczliwie stara się odpędzić od siebie namolną muchę.

– NIE.

Ten głos. Głos męski i żeński jednocześnie. Głos, który wibrował krzykami tysięcy umierających ludzi. Okrutny głos, który wydobył się z ust Kaina, gdy ten tryumfalnie zabijał swojego brata. Słodki, ociekający jadem głos Herodiady, która mrużąc lubieżnie oczy zażądała od swego męża głowy Jana Chrzciciela. Złowieszczy głos Judasza, gdy ten nachyliwszy się do Jezusa wyszeptał mu do ucha: Rabbi.

Piącha, kompletnie sparaliżowany, patrzył, jak w rogu pokoju, na tle wirujących cieni powoli zaczyna zarysowywać się inny, jeszcze czarniejszy kształt. Czerń nasycała się coraz bardziej, aż w końcu Piącha zobaczył wyraźnie, co czaiło się na niego ukryte w ciemnościach.

Gadzie, zakończone szponami stopy stały rozkraczone a pomiędzy nimi powoli, niczym wahadło zegara unosił się obciągnięty czarną skórą ogon. Brzuch monstrum był odpychająco obrzmiały a gnijące, pokryte białą cieczą łuski lśniły na nim niezdrowo. Detektywowi wydawało się, że cały tułów tego czegoś pulsuje od środka.

Piącha nie mógł nie zobaczyć długich, zakończonych szponami łap i poszarpanych, czarnych skrzydeł, które wisiały spokojnie, złożone niczym ręce do makabrycznej, groteskowej modlitwy.

Drżącymi z przerażenia ustami podniósł głowę. Naprzeciwko siebie zobaczył parę żółtych ślepi, w których zaklęto całe okrucieństwo wieków. Patrząc w nie widział wrzeszczące z bólu twarze, widział trwogę, niesprawiedliwość, wyzysk i śmierć.

Piącha zobaczył w nich Zło.

Monstrum było zadowolone. Czerwonym od krwi jęzorem co chwila oblizywało swój gadzi pysk. Podeszło bliżej i schyliło nieforemny, porośnięty rzadką szczeciną łeb, który wieńczyła para wykrzywionych, czarnych rogów. Detektyw poczuł, jak czarny ogon bestii oplata się wokół jego gardła. Chciał wyrwać się, uciec, lecz zamiast tego stał sparaliżowany i patrzył tylko, jak bestia przybliża swój pysk do jego twarzy, obnażając przy tym ostre niczym sztylety, ociekające czarną posoką kły.

– Michael – monstrum odezwało się głosem, od którego Piącha zapragnął umrzeć tu i teraz – Spójrz na nich! – z pogardą wycedziło przez zęby.

Nagle Piącha dostrzegł swoich przyjaciół, nawet tego tchórza Woolswortha, jak za wszelką cenę starają się go uderzyć. Nawet siostra Felicja próbowała zrobić mu krzywdę, rzucając w jego kierunku ciężką księgą.

– Widzisz? Może być inaczej. Wystarczy, że poprosisz.

Piącha, resztkami świadomości starał się wytłumaczyć sobie, że padł ofiarą halucynacji, że to wszystko jest jedynie zwykłym, sennym koszmarem.

– Rozczarowujesz mnie! – bestia podskoczyła bliżej i poczuł, jak monstrum zaczyna wpychać mu do ust swój ogon – Są jak muchy. Wystarczy jedno twoje słowo a pozbędziemy się ich – bestia kusiła dalej.

Widząc, że Michael zaczyna się wahać, monstrum powoli wycofało się do tyłu. Nagle zarechotało tryumfalnie i szeroko rozwarło swój gadzi, najeżony zębami pysk.

– Ja jestem w Tobie! Już na zawsze! Poproś a zdobędziesz moc, o jakiej nawet nie śniłeś! Patrz Michael, PATRZ!

Detektyw w piekielnym stuporze patrzył, jak bestia wsadza sobie jedną z łap głęboko do gardła i po chwili wyciąga na zewnątrz drobną, różową nóżkę dziecka.

– Jeszcze! Jeszcze! – głos bestii zabulgotał obrzydliwie, gdy monstrum zaczęło wyciągać kolejne kawałki ludzkich ciał: jelita, dłonie, placki skóry pokryte gęstymi, czarnymi włosami…

 

*

 

– Do jasnej cholery! Piącha, mówię do Ciebie! – krzyknął Stuckey uchylając się przed kolejnym ciosem Piąchy – Musimy go jakoś obezwładnić – wysapał.

Nikt nie wiedział, co się właściwie stało, ale w ułamku sekundy Piącha przestał być Piąchą, przestał być nawet Michaelem Alcornem. Ze złowrogim blaskiem w oczach stał naprzeciwko nas, w każdej chwili gotów zrobić nam krzywdę. Nie wiedziałem co wywołało tak nagłą zmianę, ale twarz detektywa w ułamku sekundy nabrała prawdziwie diabolicznych rysów, a mozaika ciemnych, pulsujących żył wykwitła na nim ohydnymi splotami.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami…

– Na Boga! Siostro, modlitwy tu nie wystarczą! – krzyknąłem rozmasowując gardło, które jeszcze chwilę temu znajdowało się w silnym niczym imadło uścisku Piąchy.

– Siostrzyczko… zamknij mordę! – Piącha zacharczał wściekle i patrząc w jej stronę zaczął rozpinać rozporek.

– Unieruchomcie go jakoś a ja już się nim zajmę! – krzyknął doktor, szukając czegoś rozpaczliwie w szufladzie biurka.

– Doktorku – Piącha odwrócił się w stronę Hartmana. – Obiecuje ci, że jak tylko z nimi skończę zabawię się z tobą. Lubisz się bawić?

Hartman przez sekundę wyraźnie się zawahał, lecz po chwili ponownie zaczął grzebać w szufladzie roztrzęsionymi rękoma.

– … ale nas zbaw ode Złego. Amen!

Usłyszeliśmy okrzyk siostry i zobaczyliśmy, jak ciska w stronę Piąchy ciężką, oprawioną w skórę księgą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności księga trafiła dokładnie w to miejsce, gdzie znajdował się opatrunek i oszołomiony, detektyw upadł bezwiednie na podłogę. Stuckey i ja natychmiast skoczyliśmy na niego i obezwładniliśmy.

Gdy na nim leżeliśmy Piącha zaczął rechotać diabolicznie. Czułem, jak napręża mięśnie i zaczyna się miotać. Jeszcze kilka sekund i nas pozabija – pomyślałem. Na całe szczęście w tej samej chwili podbiegł do nas doktor Hartman i przyłożył do ust Piąchy szmatkę nasączoną chloroformem. Detektyw miotał się jeszcze przez chwilę, po czym ostatecznie stracił przytomność.

Ciężko dysząc popatrzyliśmy po sobie.

– Gdzie jest wolumin? – usłyszeliśmy cichy, zdeterminowany głos siostry Felicji. – Panie Woolsworth, na to też ma pan błyskotliwe wytłumaczenie? Omamy, halucynacje, wadliwa instalacja hydrauliczna?! To był demon – zakonnica podeszła bliżej – Słyszy pan?! DEMON!

– Nie wiem, nie wiem, nie wiem! – dałem upust emocjom – Pieprzone Arkham! – krzyknąłem i udałem się do recepcji, aby jak najszybciej zadzwonić po policję i karetkę. Nie wiedziałem w jakim stanie jest Piącha, ale stan Flindersa niezwłocznie wymagał specjalistycznej interwencji.

Po kilku minutach przed kamienicą zatrzymała się karetka i dwa radiowozy. Gdy wróciłem na trzecie piętro Flinders i Piącha wynoszeni byli właśnie na noszach.

– Detektyw Stuckey? – odezwał się jeden z funkcjonariuszy.

– Słucham.

– Niezły bałagan – pokręcił głową funkcjonariusz.

– To wiem – przerwał mu widocznie poirytowany – Masz coś dla mnie, czy przyszedłeś pieprzyć głupoty?

Policjant, mężczyzna w średnim wieku, wyczuł, że to nie czas i miejsce na złośliwe komentarze i od razu przeszedł do sedna sprawy.

– Zidentyfikowaliśmy drugiego denata.

– Mów – Stuckey odwrócił się w jego stronę odpalając papierosa.

– Ofiarą jest niejaki Harland Roach, profesor na Uniwersytecie Miskatonic. O ile nam się udało ustalić dwaj mężczyźni znali się i delikatnie mówiąc nie przepadali za sobą. Zdaniem przesłuchanych przez nas pracowników Uniwersytetu, kością niezgody między Leiterem a Roachem były sprawy czysto zawodowe. Obu mężczyzn interesowały te same kwestie, w związku z czym bardzo często dochodziło między nimi do kłótni o dostęp do woluminów lub finansowanie projektów badawczych. Nic więcej nie ustaliliśmy. Aha, zapomniałbym. Przy pomocy sąsiadów Leitera znaleźliśmy także tajemniczą kobietę. To Lucy Stone. Przyjdzie jutro rano na przesłuchanie.

Stuckey podziękował funkcjonariuszowi i zasępił się ponuro. Gdy po kilkunastu minutach zostaliśmy w końcu sami w pokoju Flindersa, detektyw opadł ciężko na łóżko, jakby dopiero teraz zeszło z niego całe napięcie.

– Podsumujmy – zaczął odpalając papierosa – Znamy tożsamość drugiego denata. To krok naprzód. Wiemy, że Emilia Court alias Hotaru Nakamura, pozostając w bliskich relacjach z Leiterem posiada zapewne interesujące nas informację. Zidentyfikowaliśmy tajemniczą L – jutro pojawi się na komendzie. Jak widać tropów mamy co najmniej kilka, a cały czas nie odwiedziliśmy ani Abnera Wicka, ani rodziny Nakamurów. Mało tego, cały czas mam nieodparte wrażenie, że wciąż nie wiemy, czego dokładnie szukamy. Sami widzicie – poszlak mamy sporo a doba nadal ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Na dzisiaj to już koniec. Idźcie do domu, wyśpijcie się dobrze, bo jutro zapowiada się bardzo intensywny dzień.

Gdy jakiś czas później leżałem już w swoim łóżku, spoglądając przez okno na czarne, strzeliste iglice Arkham, pierwszy raz w swoim życiu pomyślałem, że historie, które opowiadała mi matką mogą być jednak prawdziwe. Wszystkie te bajki o czarownicach, diabłach i innych wymiarach zaczęły wywoływać we mnie nieprzyjemny niepokój. Dokładnie zapamiętałem jej słowa, które wypowiedziała, gdy jakiś czas temu rozmawialiśmy przez telefon:

Uważaj synku. Nocami diabły skaczą na dachach Arkham.

I myśl ta przeraziła mnie.

 

*

 

Następnego ranka spotkałem się ze swoim przełożonym. Tom Spritz po raz kolejny przypomniał mi o obowiązującej w biurze hierarchii służbowej. Wypytał przy okazji o postępy w śledztwie. Nie był zbytnio zadowolony faktem, że nie zacząłem jeszcze sprawy rodziny Nakamura, ale oboje wiedzieliśmy (ja od zawsze, on od momentu, gdy powiedziałem mu to tego ranka prosto w jego szczurzy pysk), że nie ma tutaj nikogo lepszego, kto mógłby się tym zająć. Odbywszy tę jakże jałową konwersację zadzwoniłem do Stuckeya z pytaniem, czy mogę wziąć udział w przesłuchaniu Lucy Stone. Otrzymawszy zgodę spakowałem niezbędne dokumenty i ruszyłem na komisariat.

Jadąc taksówką przypomniałem sobie, że doktor Hartman zabrał ze sobą bluźnierczą księgę w celu poddania jej pewnym laboratoryjnym badaniom. Liczył, że analiza biologiczna pozwoli nam zrozumieć, co tak naprawdę zaszło wczoraj w pokoju Anthony’ego Flindersa.