https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Al Habib znaczy „kochany”

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

Poniższe opowiadanie powstało jako materiał dodatkowy do polskiej edycji „Masek Nyarlathotepa”, wydanej przez wydawnictwo Black Monk Games. Całość subtelnie nawiązuje do Masek, ale jest zupełnie odrębną historią. Nie dajcie się jednak zwieźć, bowiem klimat lovecraftowskiej konwencji aż z niego kipi. Zatem usiądźcie wygodnie i dajcie się zabrać w podróż do Marsylii roku 1924.

 


 

Piszę te słowa w środku nocy, siedząc przy chybotliwym, małym stoliku jednoosobowej kajuty. Statek, którym płynę, zmierza w kierunku Port Said. Nie tak dawno temu opuściliśmy Marsylię. Nie tak dawno… wczoraj, a jednak gorąco pragnę, aby wspomnienie tego portowego miasta okazało się jedynie snem. Koszmarnym snem, ale niczym więcej.

Piszę, bo sen od dawna nie przychodzi. Bezskutecznie czekałem, aż pachnące lawendą palce ciemnoskrzydłej Nyks zamkną w końcu moje powieki. Niespokojny kręciłem się na koi, usiłując zatrzymać napływające fale wspomnień. W końcu, zrezygnowany stanąłem przy znajdującym się w kajucie bulaju i w milczeniu obserwowałem, jak nocne niebo błyszczy się miriadami gwiazd, a tarcza księżyca powoli wyrasta zza horyzontu. W jego srebrnym, tajemniczym świetle widziałem łagodne grzbiety fal, które leniwie unosiły się i upadały.

Ciemna, niemal czarna toń kryje w swoich odmętach sekrety i skarby, po których nigdy nie prześlizgnęło się ludzkie oko. Wyobrażam sobie znajdujące się głęboko na dnie fantastyczne miasta zbudowane z muszli i kości wielorybów, których poskręcane, koralowe wieżyce lśnią wśród mroku głębin delikatną poświatą.

Zza horyzontu powoli wyłaniają się kłęby wysokich, burzowych chmur. Ciemne i złowieszcze zawisły w oddali, niczym armia wrogiego króla, gotowa na dany znak uwolnić całą drzemiącą w sobie furię; gnane podmuchami wiatru, który wkrótce uniesie morskie fale, a ich białe grzywy uderzą o burty statku.

Mam nadzieję, że uda mi się zasnąć do tego czasu. Ale jak zasnąć, gdy przed oczami wciąż majaczą mi obrazy Marsylii, a cała kajuta pełna jest zapachów i muzyki? Jednak to nie one, chociaż dziwnie wyraźne i żywe, są powodem, dla którego piszę te słowa. Zacznijmy jednak od początku.

Nazywam się Richard Uhlmann i jestem absolwentem Uniwersytetu w Heidelbergu – najstarszej i najznakomitszej uczelni Republiki Weimarskiej. Kształciłem się tam na kierunkach literatury i historii, ze szczególnym uwzględnieniem najstarszych dziejów Egiptu. Kraj ten, a zwłaszcza jego tajemnicza, zamierzchła przeszłość, której symbolem są majestatyczne piramidy, od dziecka rozpalał moją wyobraźnię. Anubis, Ozyrys, Izyda, Ptah, a nawet Set i Sobek nawiedzali mnie w snach, odkąd tylko pamiętam. Będąc młodzieńcem przeczytałem niemal całą dostępną w ojczystym języku literaturę poświęconą Egiptowi i jego dziejom. Z wypiekami na twarzy śledziłem relacje europejskich podróżników, marząc o tym, aby samemu kiedyś zobaczyć na własne oczu cuda i skarby Klejnotu Nilu.

Przeczytawszy już całą dostępną literaturę niemieckojęzyczną, sięgnąłem po publikacje w językach francuskim i angielskim. Z zapartym tchem przeczytałem relację Dominika Denona, który na osobiste zaproszenie Napoleona towarzyszył mu w jego wyprawie do Egiptu. Pozostawione przez niego opisy piramid, Sfinksa, a także Luksoru i Karnaku jeszcze bardziej rozpaliły moją fascynację.

Im więcej czasu spędzałem na lekturze, tym bardziej rozumiałem, jak bardzo fragmentaryczna jest moja wiedza. Im intensywniej zajmowałem się kulturą poszczególnych Dynastii, tym większe było moje pragnienie, aby na własne oczy ujrzeć pradawne zabytki Egiptu.

W trakcie studiów udało mi się nawiązać kontakt listowny z Jamesem Gardnerem – Anglikiem, którego poznałem przy okazji pobytu w Londynie. Dokładnie zaś mówiąc, on i ja tego samego dnia chcieliśmy obejrzeć ten sam wolumin w bibliotece  Muzeum Brytyjskiego . Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Rzecz oczywista, pana Gardnera i mnie połączyło wspólne zamiłowanie do starożytnego Egiptu i jego tajemnic. I tak, od słowa do słowa, od listu do listu, to przypadkowe spotkanie przerodziło się w trwającą po dziś dzień przyjaźń.

Po ukończeniu studiów i krótkim urlopie, który spędziłem nad Morzem Północnym, objąłem stanowisko adiunkta przy Katedrze Historii Starożytnej na swojej Alma Mater. Praca, chociaż satysfakcjonująca, nie była niestety na tyle dobrze płatna, abym mógł spełnić swoje marzenie o wyjeździe do Egiptu.

Jednak na początku roku 1924 sytuacja diametralnie się zmieniła. Ku mojemu wielkiemu smutkowi dowiedziałem się wówczas o śmierci dalekiego krewnego, który, chociaż widywaliśmy się jedynie przy okazji rocznic i świąt, zawsze darzył mnie szczególną sympatią i przy każdej okazji zachęcał mnie, abym nie porzucał swoich marzeń o Egipcie. Otto Hausen był dalekim kuzynem mojej matki, więc informacja o tym, że część swoich oszczędności przekazuje w spadku mi, była dla mnie niczym grom z jasnego nieba. Co więcej, jak się szczęśliwie okazało, przekazana mi w spadku kwota w całości mogła pokryć tak długo planowaną, wymarzoną podróż do Egiptu.

Mniej więcej w tym samym czasie otrzymałem od mojego przyjaciela list, który postaram się przytoczyć tutaj w całości. List, który niemal wywołał u mnie euforię.

Serdeczny Przyjacielu!

                Ufam, że znajduję Cię w dobrym zdrowiu zarówno na ciele, jak i na umyśle. Mam także nadzieję, że i Twoim szanownym rodzicom nie dokucza żadna choroba, ani nie trapi żadna zgryzota. Proszę Cię, abyś przy okazji następnej u Nich wizyty przekazał Im moje serdeczne pozdrowienia.

                Przejdźmy jednak do sedna. Piszę do Ciebie w dwóch kwestiach. Pierwsza dotyczy mojej nowej książki, której fragmenty wysłałem Ci jakiś czas temu, jeszcze przed oficjalną premierą. Jak pamiętasz, dotyczyła ona tajemnicy Sfinksa i domniemanej sieci korytarzy, które miałyby łączyć z go z nekropolą w Gizie oraz piramidami. Cieszy mnie Twoje entuzjastyczne jej przyjęcie, niestety, reakcja krytyków i tak zwanych osób ze środowiska jest zgoła odmienna. Jak zapewne wiesz, książka została przyjęta co najwyżej chłodno i z dystansem, a „eksperci” i „autorytety” rozpatrują ją w ramach kuriozum.

                Co za durnie!

                Ich ograniczone umysły, schematyczne myślenie i bezustanne klepanie w kółko tych samych banałów nigdy nie przybliżą nas do prawdy o Egipcie faraonów. Już pal licho recenzje i złośliwe komentarze. Najgorsze w tym wszystkim, moim zdaniem, jest to, że po lekturze książki żaden z tych „znawców” nie pomyślał sobie, że prawda może być o wiele bardziej skomplikowana i że warto się chociaż przez chwilę pochylić nad przedstawionymi przeze mnie tezami. Ich autorytarny sposób patrzenia na dzieje Egiptu coraz bardziej mnie męczy i zniechęca. Być może była to nawet moja ostatnia książka.

                Dosyć już jednak o tym. Przejdźmy do drugiej, o wiele bardziej radosnej kwestii. Niedawno napisał do mnie pewien powszechnie szanowany w Londynie kolekcjoner zabytków. Dżentelmen ten, nazwijmy go G. (pragnie pozostać anonimowy), znany jest ze swojego zainteresowania kulturą Egiptu oraz z mniej akademickiego sposobu badań; w pewnych kwestiach jest bardziej elastyczny, niż skostniała, zżerana demencją kadra profesorska.  Wyobraź sobie, że pan G. organizuje ekspedycję do Egiptu i zaprosił mnie, abym wziął w niej udział! W przeszłości podejmował się już organizacji tego typu wypraw i za każdym razem dokonywały one spektakularnych odkryć. Przy okazji okazało się też, że pan G. czytał wszystkie moje książki i w trakcie organizowanej ekspedycji gotów jest przeprowadzić także badania sondażowe, mające na celu potwierdzić słuszność moich tez. To doprawdy niesamowite! Czuję się tak, jakbym złapał Pana Boga za nogi albo jakbym śnił najbardziej cudowny sen.

                W trakcie naszej rozmowy wspomniałem mu także o Tobie i nie ma nic przeciwko, abyś odwiedził nas na terenie wykopalisk. Wyobrażasz to sobie! My dwaj, piramidy i liczące tysiąclecia sekrety czekające na to, abyśmy je poznali! Mam nadzieję, ba! głęboko w to wierzę, że uda nam się tam spotkać.

W tym momencie przerwę. Dalsza część listu dotyczyła już wyłącznie spraw prywatnych i drobiazgów, które niczego więcej nie wnoszą.

Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Nagle moje marzenie o wyprawie do Egiptu miało się ziścić. Dzięki otrzymanemu spadkowi i tajemniczemu znajomemu Gardnera, Egipt i jego tajemnice znalazły się na wyciagnięcie ręki. Tyle lat na to czekałem! Sam nie mogłem w to uwierzyć, a jednak – jechałem do Egiptu.

Kilka miesięcy po otrzymaniu listu i po załatwieniu wszelkich wymaganych formalności zameldowałem się w Hamburgu na statku płynącym do Port Said. Podróż zająć miała kilka dni z jednodniowym postojem w Marsylii. Byłem tak podekscytowany, że nawet ten jeden dzień zwłoki nie był mi  problemem. Zaopatrzony w notatki, księgi i słomkowy kapelusz zająłem wykupioną kajutę.

Wypłynęliśmy do Marsylii… przeklętej Marsylii…

To właśnie tam miały miejsce wydarzenia, przez które nie mogę spać, przez które każdy, choćby najdrobniejszy cień i mocniejszy powiew wiatru sprawiają, że odczuwam irracjonalny lęk i kulę się w sobie. To w ich wyniku unikam spoglądania na nieznajomych i drżę za każdym razem, gdy mój wzrok spotyka się ze wzrokiem innych pasażerów.

Nie uprzedzajmy jednak wydarzeń. Niech rozwijają się powoli, odsłaniając całą makabryczną prawdę o wydarzeniach, których mimowolnym świadkiem się stałem.

Tamtego wieczoru biesiadowałem wraz z poznanymi na statku rodakami. Radośnie świętowaliśmy przybycie do Marsylii i wznosząc kolejne toasty podziwialiśmy, jak słońce chowa się powoli w wodach Zatoki Lwiej. Prym wiódł wśród nas niejaki Berndt Heuchler. Śmiał się najgłośniej ze wszystkich, jego żarty były najrubaszniejsze, a apetyt i pragnienie nieskończone. To właśnie za jego namową, samemu wypiwszy o jednego sznapsa za dużo, postanowiłem opuścić pokład i dać się porwać portowemu życiu Marsylii. Nadal nie wiem, który francuski diabeł maczał w tym palce, ale faktem jest, że wraz z panem Heuchlerem chwiejnym krokiem zeszliśmy do portu.

Marsylia przywitała nas ciepłą, rozgwieżdżoną nocą. Powietrze wypełniał gwar ludzkich rozmów, śpiewów i pokrzykiwań. Trzymając się pod ręce, szliśmy, śpiewając rubaszne niemieckie piosenki. Mijaliśmy ponurych marynarzy, zabieganych pracowników portowych oraz leniwie spoglądających na wszystko żandarmów. Stojące pod ścianami kobiety patrzyły na nas wyzywająco i wybuchały po chwili skrzekliwym, żabim rechotem.

Smród ryb był niemal namacalny i mieszał się z zapachem przypraw, morskiej bryzy i taniego tytoniu. Wszystko to tworzyło ekscytującą mieszankę, która mnie, jako kogoś, kto niemal całe życie spędził z nosem w książkach, całkowicie oczarowała. Byłem zachwycony!

Daleko przed nami, wysoko na wzgórzu znajdowała się bazylika Notre Dame de la Garde. Świątynia górowała nad miastem, jakby roztaczając nad nim swoją opiekę. Wiele czytałem o jej wyjątkowym pięknie i niezliczonych walorach estetycznych, ale teraz widziałem jedynie smukłą dzwonnicę, skapaną w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Wyglądała jak z fantastycznego, mrocznego pejzażu – czarna, wycelowana ku górze strzała podpalana spływającymi z nieba jęzorami ognia.  Wiedziałem, że w dawnych czasach, a może obecnie też, wracający z morza marynarze i rybacy przybywali do bazyliki, aby dziękować za szczęśliwy powrót lub by modlić się o szczęśliwą podróż.

– Gdzie my tak właściwie idziemy, panie Heuchler? – spytałem trawiony ciekawością. Mój przewodnik zarzekał się, że zna Marsylię jak własną kieszeń. Spodziewałem się zatem niesamowitych atrakcji.

– Mów mi Berndt. – usłyszałem w odpowiedzi. – Znam tu taką jedną tawernę, która serwuje najlepsze owoce morza w całej Marsylii. Langusty, ostrygi, ośmiornice, przegrzebki – rozpoczął kulinarną litanię, a ja zrozumiałem wtedy przyczynę jego nadwagi.

Mój towarzysz był niskim, otyłym mężczyzną, który nieustannie się pocił. Miał okrągłą, nalaną twarz z pucułowatymi policzkami i krótki, lekko zadarty nos. Nad parą drobnych, czarnych oczu, głęboko osadzonych w gładko ogolonej twarzy, starczały resztki niedogolonych włosów. Cały czas cmokał drobnymi ustami, jakby coś nieustannie smakował. Ubrany był w jasny, kraciasty garnitur, który ledwo go opinał. Nieodłącznymi atrybutami pana Heuchlera były dodatkowo: słomkowy kapelusz z czarną tasiemką, którym nieustannie się wachlował oraz materiałowa chustka, którą przecierał spływające potem czoło.

Zagłębiliśmy się w labiryncie ciasnych, brukowanych uliczek. Prawdę mówiąc, nie miałem bladego pojęcia, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Berndt prezentował jednak na tyle pokrzepiającą pewność siebie, że bez słowa sprzeciwu dałem mu się prowadzić. Kilka razy zostaliśmy zaczepieni przez krzepkich, podejrzanie wyglądających mężczyzn, których intencje wobec nas pozostawały mocno wątpliwe i tylko dzięki interwencji mojego towarzysza za każdym razem wychodziliśmy z nich bez szwanku.

Miasto tętniło życiem. Mijaliśmy eleganckie pary oraz egzotycznie ubranych mężczyzn pochodzących z najdalszych krańców świata. Wąskie, ciasne uliczki huczały śmiechem i muzyka serwowaną przez ulicznych grajków, a zapach przygotowywanych na ulicy potraw mieszał się z wonią alkoholu i perfum.

– To tu. – oznajmił triumfalnie mój przewodnik i teatralnym gestem zaprosił mnie do środka.

W tym samym momencie przez drzwi wypadło na zewnątrz dwóch mężczyzn. Jeden z nich, wysoki, barczysty Arab o długich, czarnych włosach, zmierzwionej brodzie i dzikim spojrzeniu trzymał za fraki starszego, skromnie ubranego mężczyznę. Przez ułamek sekundy spojrzenie moje i starca spotkały się ze sobą.  Miał brązową, spaloną słońcem skórę, białe niczym śnieg włosy i taki sam zarost. Jego wzrok wbił się we mnie tak, jakbyśmy się już znali. Moją uwagę przykuło jedno z jego oczu, które przesłaniało żółto bielmo.

Arab krzyknął coś niskim, gardłowym wzrokiem, złapał starca za fraki i uderzył nim o ścianę stojącego naprzeciwko budynku. Kątem oka dostrzegłem, jak staruszek wierzga  w żelaznym uścisku Araba i wyciąga ręce w moją stronę. Otwierał już usta do krzyku, gdy Berndt szarpnął mnie za ramię.

– Portowe życie. – wyszczerzył zęby w uśmiechu i weszliśmy do środka.

Natychmiast uderzył mnie aromat egzotycznych potraw i słodki, niemal mdławy zapach kadzideł. W półmroku dostrzegłem pełzające po ścianach cienie, rzucane przez ciężkie, żelazne żyrandole.

– Dobry wieczór panom, w czym mogę służyć?  – usłyszałem głos kelnera, który nagle wyrósł tuż przed nami.

– Stolik dla dwojga i butelkę białego wina, garçon. – odparł niecko grubiańsko Heuchler.

Kelner w milczeniu skinął głową i już po chwili siedzieliśmy przy okrągłym stoliku, ustawionym przy oknie wychodzącym na ulicę. Mój towarzysz w międzyczasie zdążył nam już polać cudownie aromatycznego wina.

Poza nami w tawernie było jeszcze wielu gości, wszyscy w wyśmienitych nastrojach. Dostrzegłem wśród nich kilka mieszanych par, a także kilku Arabów i Azjatów. Wszyscy rozmawiali podniesionymi głosami, żywo przy tym gestykulując i śmieli się beztrosko, wznosząc kolejne toasty. Grająca w rogu sali orkiestra doskonale rozumiała panującą atmosferę, dostosowując rytm muzyki do wesołego nastroju gości. Kelnerzy krążyli między stolikami niczym baletnice i roznosili fantastycznie wyglądające dania. To miejsce tętniło życiem, o którym, spędzając tyle czasu w bibliotekach i instytutach badawczych, nawet nie miałem pojęcia.

No, to po co tam jedziesz, do tego całego Egiptu? – spytał Berndt. – Życie ci niemiłe? Tam same dzikusy przecież. Dzikusy, barbarzyńcy i oszuści. Na twoim miejscu zawróciłbym, póki jeszcze nie jest za późno.

– Tak myślisz? – odparłem.

Berndt Heuchler energicznie skinął głową i jednym haustem opróżnił kieliszek.

– Tak, czy inaczej nie zamierzam zawracać. Jadę do Egiptu w bardzo ważnej sprawie. To dla mnie życiowa szansa Bernie – oznajmiłem i zrozumiałem, że jestem już dobrze wstawiony. Mój towarzysz spojrzał na mnie badawczo.

– Jedziesz tam na te…no…skamienialiska, tak? Szukać skarbów w piramidzie? Słyszałem, że to dobry zarobek, choć ryzykowny.

– Wykopaliska Bernie, wykopaliska – odparłem rozbawiony. – Jadę szukać tajemnic, rozumiesz? Sekretów, które faraonowie wzięli ze sobą do grobów. Hieroglify, papirusy, mumie! Jadę badać tam relikty dawno minionego, wspaniałego świata. Nie jadę tam kraść ani rabować; nie jadę tam zarobić. Pieniądze to nie wszystko!

Berndt parsknął śmiechem.

– Wiedza! Oto, co ma prawdziwą wartość Berndt – kontynuowałem. – Tylko wiedza, scientia! Reszta to tylko dekoracje, uwierz mi przyjacielu. Bez wiedzy bylibyśmy jak te skaczące po drzewach małpy.

– Wykopaliska czy nie, jakoś mi się niebezpiecznie kojarzą z takim innym wyrazem – apokalipsa, znasz go? Tak, czy inaczej robota niebezpieczna – ściszył głos i mętnym wzrokiem rozejrzał się po pozostałych gościach. – Słyszałem, że te całe piramidy najeżone są paskudnymi pułapkami, że na tych, co się ośmielą wejść do środka spadają najróżniejsze nieszczęścia, klątwy rzucane zza grobów. Słyszałem, że zobaczyć skarabeusza znaczy umrzeć. Straszliwą śmiercią – dodał.

– W bajki wierzysz Berndt? – zaśmiałem się. – To tylko puste legendy mające odstraszyć rabusiów. Ja rabusiem nie jestem, tylko badaczem. Nie patrzę na, jak to mówisz, skarby pod kątem zarobkowym, tylko naukowym. Wiedza, Berndt, wiedza jest najważniejsza – dodałem może nieco zbyt patetycznie.

Berndt spojrzał na mnie nieufnie.

– Ale wiedzą nie zapłacimy za te dobra! – krzyknął w momencie, gdy śniady kelner położył przed nami talerze pełne dobrodziejstw morza.

Czegóż tam nie było! Małże i ostrygi, langusty i raki, przegrzebki i ślimaki – coś, na co nigdy nie byłoby mnie stać, utrzymując się z posady adiunkta. Wszystko było po prostu cudowne. Każdy kęs eksplodował fantastycznymi smakami, a zapach przypraw był niemal niebiański.

Siedzieliśmy, jedliśmy i dyskutowaliśmy o świecie. Przybliżyłem swojemu towarzyszowi nieco historię starożytnego Egiptu, rozpościerając przed nim obraz błyszczących w słońcu piramid i dźwięcznych, dumnych procesji maszerujących wzdłuż brzegów Nilu. Berndt słuchał uważnie, jakby starał się zapamiętać każde moje słowo. Sam o wiele nie pytał.

– A Ciebie Berndt co sprowadza na statek do Port Saidu? Egipt, a może płyniesz gdzieś dalej? Zakładam, że chodzi o jakieś interesy.

Berndt oblizał palce, każdy z głośny cmoknięciem.

– Tak ogólnie to zmierzam do Chin, to bardzo daleko.

– I zupełnie nie w tę stronę – zaśmiałem się pobudzony alkoholem, który, odkąd zasiedliśmy przy stole, lał się strumieniami.

– No co ty nie powiesz – odparł sarkastycznie. – Tak się składa, że było mi akurat na rękę jak najszybciej opuścić Hamburg i ten statek był pierwszym, na który mogłem kupić bilet od ręki. Ale to nie ważne – dodał szybko i wręczył mi kolejnego sznapsa zmieniając temat. – To pan jedziesz zwiedzać piramidy, nie ja.

W tym momencie zrozumiałem, że mój towarzysz chyba przed czymś ucieka. Nie kontynuowaliśmy jednak tego tematu.

– Tak się szczęśliwie składa, że dane mi będzie wziąć udział w prowadzonych nieopodal Kairu wykopaliskach. Uważam, że głęboko pod Sfinksem znajduje się sieć podziemnych korytarzy i zamierzam tego dowieść. Muszę powiedzieć, że o takiej wyprawie marzyłem od dziecka i jest to spełnienie moich marzeń. Wypijmy za to! – wstałem i uniosłem kieliszek wysoko nad głowę. – Toast!

– Za marzenia zatem! – odparł z entuzjazmem Heuchler, wnosząc toast, podobnie jak kilka innych osób, najwyraźniej przysłuchujących się naszej, bądź co bądź głośnej, rozmowie. Wśród nich dostrzegłem siedzącą samotnie przy stoliku kobietę, która zmierzyła mnie ciemnobrązowymi oczami, a następnie wbiła wzrok w stojący przed nią kieliszek wina.

– Nie boisz się tych wszystkich klątw? – kontynuował Berndt, jakby nie wierząc, że mogę być tak bardzo lekkomyślny. – Podobno najpierw gnije ręka rabusia, ta, co złapała za skarb. Potem oczy, usta i reszta. Ludzie giną w strasznych męczarniach, tak przynajmniej słyszałem. Tylko te Araby wiedzą, jak się ustrzec klątwy. Słuchasz mnie Richard?

Kiwnąłem twierdząco głową, ale nie słuchałem. Bezczelnie, być może nawet nieprzyzwoicie, przypatrywałem się samotnej kobiecie, która podniosła na mnie wzrok. Chłonąłem jej ciche piękno, gdy rzucane przez świece cienie zatańczyły na jej ustach.

– Jest tylko jeden, jedyny sposób, aby nie paść ofiarą klątwy. Tak słyszałem. Może ci się przyda, ale gwarancji dać nie mogę, że zadziała. Jesteś zainteresowany? – Heuchler szturchnął mnie gniewnie i wręczył kolejnego sznapsa.

– Jestem, jestem. Co tam proponujesz?

– No to słuchaj. To się nazywa – ściszył głos – ręka chwały, taki amulet.

– Amulet?

– Tak, tak, ale mów ciszej, bo licho nie śpi. Amulet, jestem pewien. Opowiedział mi o nim kiedyś taki jeden mój znajomy, najlepszy wła… – Berndt ugryzł się w język. – Nieważne kto, ważne, że jemu amulet zadział. Cały świat zwiedził, to i wiedzy wszelakiej nabrał. Do rzeczy. Żeby taki amulet zrobić, potrzebujesz, co następuje – Berndt ściszył głos i nachylił się do mnie. – Bierzesz lewą rękę wisielca…

– A skąd ja ci na miłość Boską wisielca wezmę?

– No chyba żartujesz – spojrzał na mnie zszokowany. – Ja ci w tym nie pomogę, uczciwym człowiekiem jestem – połknął kolejnego sznapsa. – Słuchaj dalej. Potrzebna ci będzie lewa ręka wisielca, najlepiej, żeby to był trup jakiegoś mordercy. Dobrze by było, jakby go powiesili na rozstaju dróg, ale jak nie, to też się nada. W najczarniejszą godzinę nocy odcinasz mu dłoń ciut powyżej nadgarstka i zawijasz w kir. Potem wytapiasz z umarlaka trochę tłuszczu, ale nie za wiele i ucinasz kosmyk włosów. Wracasz z tym do domu. Następnie z pozyskanego tłuszczu robisz świece, a z włosów knot. Świecę wtykasz między palce dłoni, zawijasz mocno kirem i oblewasz resztą tłuszczu, żeby się trzymało. Proste, jak drut.

Nie wierzyłem w to, co właśnie usłyszałem. Przez chwilę myślałem, że to jakiś ponury żart, ale wyraz twarzy Berndta świadczył o tym, że był całkowicie poważny. Zniesmaczony, z niedowierzaniem pokręciłem głową. Berndt kontynuował jeszcze swoją makabryczną historię, a ja przyglądałem się nieznajomej. Długie, czarne włosy spadały niczym wodospady na drobne, anielskie ramiona. Owalną, łagodną twarz zdobiły pełne, zmysłowe usta, które rozkwitały niczym płatki rajskiego kwiatu. Ciemnobrązowe, migdałowe oczy, które mieniły się blaskiem stojącej na stole świecy, migotały bajecznie pod subtelnymi łukami brwi.

– Taki inny mój kolega był swoją drogą w tych całych piramidach. – dodał Berndt.

–Tak? – otrząsnąłem się spod czaru nieznajomej i uważnie spojrzałem na Berndta. – Proszę mówić dalej – dodałem i poczułem na sobie czyjś wzrok, jej wzrok.

– Ano. Ledwo przeżył. I to nie wcale przez tych przeklętych Arabów, co to po prawdzie do najpodlejszego zła zdolni są, ale tym razem w niczym nie zawinili. Co innego niemal go zabiło.

Spojrzałem pytająco.

– Trupi wapor – odparł i wychylił kolejnego sznapsa.

Odwróciłem się. Nieznajoma patrzyła w moją stronę. Nasze spojrzenia złapały się na ułamek sekundy i poczułem, jak gotuje się we mnie krew, a oddech przyspiesza. Pomyślałem sobie, że żadne skarby Egiptu nie są w stanie przyćmić sennego piękna jej oczu. Przez moment wydało mi się, że nieznajoma uśmiecha się do mnie. A może tylko tego chciałem?

– Trupi wapor, tak jest – kontynuował Berndt. – Mówił mi ten mój znajomy, że pewnej nocy wraz z wynajętymi Arabami weszli do jednej piramidy, albo to była mastaba jakiegoś nomarchy, już mniejsza o to. W całkowitych ciemnościach, za źródło światła mając jedynie ledwo tlące się pochodnie, pełzli ciemnym, wąskim korytarzem, którego sufit i ściany pokrywały rzędy hieroglifów. Tylko cudem żaden skorpion ich tam nie zabił. Czołgali się pod karcącym wzrokiem bogów o twarzach zwierząt, aż w końcu dotarli do komnaty grobowej. A tam…. – Heuchler zawiesił teatralnie głos.

Słuchałem tylko połowicznie. Jakby pod wpływem miłosnego zaklęcia, zahipnotyzowany egzotycznym pięknem nieznajomej, podziwiałem jej czarną, odsłaniającą ramiona suknię z dekoltem i wiszący na szyi pojedynczy, zamknięty w złotej oprawie topaz. Po powierzchni kamienia prześlizgiwał się blask świec, nadając mu pozory życia.

– A tam – chrząknął głośniej Berndt.

– Tak, tak, słucham, co było dalej? – odparłem szybko, nie chcąc go rozzłościć.

– A tam – kontynuował zadowolony – sarkofag, cały ze złota. Z wymalowanym na płycie nagrobnej portretem zmarłego. Pod ścianami stały duże gliniane wazy i misy, na podłodze tu i ówdzie walały się bele niegdyś cennego sukna. Jednak nie to wstrząsnęło moim znajomym. Otóż pośrodku komnaty, tuż u stóp sarkofagu, jakby w okręgu leżało kilka ludzkich szkieletów! Każdy jeden owinięty był białym płótnem. Na ich palcach mieniły się drogie kamienie, a klatki piersiowe zapadły się pod ciężarem masywnych naszyjników. I wtedy stało się najgorsze – Berndt ściszył głos i nachylił się w moja stronę, przewracając kieliszki. – Powietrze zaczęło płonąć! Zielone ogniki diabelskiego ognia wybuchły w ciemności, a chorobliwa, smrodliwa łuna sprawiła, że leżące na ziemi trupy zaczęły wyglądać niczym żywe. Z każdej dziury wypełzły, jak na szatańskie życzenie skorpiony i jadowite węże. Nagle, w jakiś magiczny sposób wszystkie pochodnie zgasły! – pstryknął palcami. – I wtedy, wśród absolutnej ciszy i w całkowitych ciemnościach usłyszeli dźwięk… zsuwającej się z sarkofagu płyty! – Berndt uderzył dłonią w stół, a ja aż podskoczyłem na krześle. Kilka siedzących obok par spojrzało na nas rozbawionym wzrokiem. – Wszyscy – mówił dalej – jak jeden mąż rzucili się do ucieczki i tylko cudem wyszli na powierzchnię. Na pustynię, która skąpana w chłodnym blasku wścibskiego księżyca milczała, niewzruszona, nieświadoma czających się pod ziemią sekretów.

Rzecz jasna nie wierzyłem w żadne słowo, a sama historia, podlana oczywiście winem, była bardziej ekscytująca niż przerażająca. Rozmawialiśmy dalej, już na inne tematy, a goście powoli zaczęli opuszczać tawernę. Ci, którzy jeszcze biesiadowali, bełkotali między sobą w nieznanych mi językach. Ku mojej uldze okazało się, że wśród gości pozostała także „moja” nieznajoma. Dyskretnie zerkając w jej stronę, napawałem się pięknem i delikatnością, w które była obleczona.

Nadszedł mnie wtedy czas przykrej, pewnie także pijackiej refleksji, którą przytaczam tu nie bez poczucia wstydu, ale to właśnie ona wpłynęła na dalszy rozwój wypadków. Heuchler dalej opowiadał o niesamowitych i niezwykłych historiach, które kiedyś, gdzieś od kogoś usłyszał, a we mnie coraz silniej rosło poczucie rozgoryczenia. W tamtej chwili zrozumiałem bowiem, że nie dane mi było posmakować przyjemności wieku młodzieńczego: dreszczu pierwszych miłosnych uniesień, radości dzielenia czasu z umiłowaną osobą. Wszystkie te elementy, które poniekąd przekształcają młodzieńca w mężczyznę, przeszły obok mnie i to po części na własne życzenie. Wszelkie moje dotychczasowe uniesienia miały charakter akademicki i czysto naukowy. Niemal całą swą młodość spędziłem w bibliotekach, muzeach i instytutach badawczych, goniąc za swoimi marzeniami o Egipcie. Podczas gdy moi rówieśnicy całkowicie dali się ponieść szeptanym przez Erosa słodkim zaklęciom, przeżywali pierwsze miłości, romanse i smutki, ja tkwiłem z nosem w starożytnych źródłach opisujących Egipt i jego skarby; wraz z pierwszymi chrześcijańskimi misjonarzami błądziłem po piaskach pustyni i wraz z armią Napoleona oniemiałem, stanąwszy twarzą w twarz z cudami Karnaku i Luksoru.  Omijały mnie bale i bankiety, a więc wszystkie te okazje, w których młodzieńcza natura znajduje dla siebie upust.

W momencie, gdy to sobie uświadomiłem, poczułem wzbierającą we mnie gorycz. Żal za czasami, które bezpowrotnie minęły, i tęsknotę za czymś, czego nigdy nie doświadczyłem. Bez słowa wypiłem kolejnego sznapsa – Berndt z sumiennością godną wyższej sprawy dbał o to, żeby nasze kieliszki zawsze były pełne. Mój towarzysz mętnym wzrokiem spoglądał przez okno na toczące się w świetle nocnych latarni życie miasta. Gdy tylko zatrzymałem kelnera i poprosiłem go o rachunek, Berndt natychmiast się ocknął.

– Jeszcze jedną karafkę, ostatnią, obiecuję Richardzie. Wypijemy ją i szlus, idziemy na okręt. Na mój koszt – wręczył kelnerowi pomięty banknot. Chłopak wzruszył tylko ramionami i odszedł. – Noc jeszcze młoda – cmoknął Heuchler i ponownie wlepił wzrok w okno.

Zrezygnowany opadłem na krzesło i oparłszy twarz na dłoniach dyskretnie obserwowałem nieznajomą. Przez cały ten czas siedziała sama. Z początku myślałem, że na kogoś czeka, jednak wraz z mijającym czasem uświadomiłem sobie, że najwyraźniej chciała spędzić ten wieczór sama. Wydało mi się to nieco dziwne, ale szybko zupełnie o tym zapomniałem. Kelner, który co jakiś czas podchodził do niej, aby sprawdzić, czy niczego jej trzeba, był wyjątkowo usłużny i miły, starał się ją nawet zabawiać. Kobieta pozostawała jednak obojętna i wszystkie umizgi kwitowała krótkim, wymuszonym uśmiechem.

– Skarby… – zaczął Heuchler, bawiąc się w dłoniach pustym kieliszkiem. Jego głos był rozmarzony, senny.  – Wszyscy pragniemy skarbów, chociaż jednego. Taka ludzka natura – westchnął smutno. –  Niewdzięczną dolą człowieka, jego przekleństwem jest to wieczne nienasycenie. Cały czas chcemy czegoś więcej, ja, ty; wszyscy wszędzie pragną czegoś więcej. Czegoś, co nada życiu barw, co nada sensu mijającym dniom i latom. Znam takich, co bardzo źle na tym wyszli, tragicznie.

Skarby powtórzyłem w myślach, cały czas spoglądając na nieznajomą. Czyż skarbem nie były jej brązowe oczy? Nieznajoma nagle odwróciła twarz w moja stronę i nasze spojrzenia spotkały się na moment. Poczułem, jak serce zaczyna bić mi szaleńczo, a ręce nerwowo szczypią krawędź obrusu. Jej pełne usta rozchyliły się lekko, a ja wyobraziłem sobie srebrny opłatek księżyca, który powoli chowa się za jej zmysłowymi, wonnymi wargami.

– Posłucha pan kogoś doświadczonego przez życia, panie Uhlmann – zwrócił się do mnie oficjalnie Berndt.  – Dobrze jest mieć w życiu cel, jasna sprawa, ale takie ślepe pędzenie za czymś bez opamiętania jest wielce ryzykowne. Nieważne, czy goni się za sławą, za bogactwem, za miłością – taka fiksacja umysłu może prowadzić do zguby.

Zguba pomyślałem, wspinając się wzrokiem po delikatnych, długich niczym kolumny palcach nieznajomej. Znowu złapaliśmy się spojrzeniem. W jej twarzy tkwiło coś magnetyzującego, coś, co nie pozwalało mi skupić się na gadaninie Berndta. Było mi gorąco. Z każdą kolejną minutą czułem się bardziej zdeterminowany, aby do niej podejść. Czułem wzbierające we mnie, palące żywym ogniem pragnienie, aby poczuć jej zapach, usłyszeć jej głos. Znaleźć się blisko, jak najbliżej.

– Najgorsze jest jednak dostać to, za czym tyle się goniło – kontynuował Heuchler. – Owszem, przez chwilę czuć satysfakcję, spełnienie, ale zaraz potem pojawia się uczucie zagrożenia. Bo im cenniejszy skarb, tym więcej osób ostrzy sobie na niego zęby. Nieprzespane noce w obawie przed stratą, życie w ciągłym strachu przed tym, że nagroda nagle zniknie nam sprzed nosa – wyliczał smętnie. – Najgorsze pojawia się jednak dopiero potem – to pustka. Smutek zwycięzców. Rozsmakowawszy się w sukcesie, upiwszy się zwycięstwem człowiek szybko odkrywa, że znowu chce czegoś więcej. Nowej podniety, jakby jej nie nazwać. Znikąd pojawia się cierpienie. Wiecznie nienasycenie, ciągły głód, którego nie da się zaspokoić. Tak, człowiek jest istotą tragiczną, bez miary tragiczną.

Cierpienie powtórzyłem w myślach. W tym samym momencie nieznajoma czubkiem języka zlizała kroplę wina, która zawisła w kąciku jej ust.

– No, ale napijmy się. Pozwolisz, że na chwilkę jednak cię opuszczę? Rozumiesz, trochę już wypiłem – Berndt uśmiechnął się głupkowato i wstał od stolika.

– Tak, tak, proszę iść – machnąłem ręką i już miałem podejść do nieznajomej, lecz stolik, który zajmowała, był pusty! Pusty!  Jasna cholera – zakląłem na głos i rozejrzałem się po sali. Wśród gości jej nie było. Nigdzie jej nie było! – To niemożliwe – mamrotałem pod nosem, z niedowierzaniem, rozglądając się po sali. Wtem, w oknie, w które tak smętnie wpatrywał się Berndt, ujrzałem jej sylwetkę. Tylko przez moment wahałem się, czy nie poczekać na Heuchlera i powiedzieć mu, żeby na statek wracał sam. Chwyciłem za marynarkę rzuciwszy na stolik kilka banknotów i wybiegłem z tawerny.

Na ulicy pomimo późnej pory wciąż panował gwar. Pijani marynarze ryczeli sprośne piosenki, uliczni handlarze, ze złym błyskiem w oczach nachalnie reklamowali swoje towary.

Nigdzie jej nie ma – uświadomiłem sobie, bliski rozpaczy. Co się ze mną dzieje? Co ja robię? Resztki zdrowego rozsądku próbowały zawrócić mnie do tawerny, do Berndta, a potem na statek i dalej, do Egiptu.  Nagle ją ujrzałem. Stała na końcu wąskiej uliczki. Powoli odwróciła się do mnie. Jej profil, oświetlony blaskiem latarni niemal pozbawił mnie tchu. Był jak dzieło sztuki, jak obraz namalowany ręką samego Apolla. Mimo dzielącej nas odległości poczułem na sobie spojrzenie jej ciemnych oczu.

– Zaczekaj! – krzyknąłem, samemu nie wierząc w to, co robię.

Nieznajoma uśmiechnęła się tylko i zniknęła w bocznej uliczce.

Rzuciłem się biegiem. Kluczyliśmy w labiryncie wąskich, obskurnych uliczek. Okolica robiła się coraz bardziej podejrzana, jednak kompletnie mnie to wtedy nie obchodziło. Biegłem najszybciej, jak tylko mogłem. Myślami byłem cały czas przy nieznajomej. Za każdym razem, gdy myślałem już, że mam ją na wyciagnięcie ręki, znikała ze śmiechem w kolejnej uliczce, a mi zostawał tylko niknący za rogiem skrawek trzepoczącej sukni. – Zaczekaj! Błagam! Zatrzymaj się! – krzyczałem sam nie wiem, ile razy, narażając się na śmiechy i niewybredne komentarze lokalnych szumowin.

Przeciskałem się przez tłum, uskakiwałem przed zataczającymi się marynarzami, aż w końcu, zdyszany i zmęczony wyskoczyłem zza kolejnego winkla i niemal na nią wpadłem. Jej oczy rozbłysły sennym, hipnotyzującym blaskiem, który sprawił, że zamarłem w miejscu. Była tu! Tuż przede mną! Jak senna wizja, na wyciągniecie ręki. Sparaliżowany, nie wierzyłem we własne szczęście.

Stała tuż przede mną! W srebrnym blasku łaskawego księżyca, niczym posąg wyrzeźbiony rękami Pigmaliona. Moja Galatea…

– Uparty jesteś – odezwała się rozbawiona. Jej dźwięczny głos wypełnił moje uszy słodyczą, był jak wygrywana przez Erato wieczna pieśń miłości. Moje ciało drżało. – Czemu za mną gonisz?

Ze wstydem stwierdzam, iż, mimo że moja głowa pełna była w tamtym momencie kwiecistych słów i pochwalnych zwrotów – milczałem. Jak ostatni osioł milczałem, onieśmielony blaskiem, który niczym zmierzchające słońce tlił się w jej oczach.

Roześmiała się perlistym śmiechem, rozbawiona moją nieporadnością.

– Nazywam się Yarla – odparła i złapała mnie za rękę. Poczułem, że cały drżę, a moje serce wali jak oszalałe. Zaschło mi w ustach.

– Richard Uhlmann – wydukałem w końcu, ale Yarla już nie słuchała. Pociągnęła mnie za dłoń i wbiegliśmy w kolejny labirynt ciasnych, mrocznych uliczek. Biegłem za nią, pijany szczęściem i podekscytowany. Moje nozdrza wychwytywały słodki zapach jej perfum, a oczy podziwiały grzywę gęstych, czarnych włosów, sprężyście podskakujących na wąskich, arystokratycznych ramionach. Co jakiś czas do mych uszu dochodził jej pełen życia śmiech.

Jarla zatrzymała się nagle przed wyjątkowo podejrzaną ruiną, od której dochodził intensywny, nieznany mi zapach.

– Gdzie idziesz? Gdzie mnie prowadzisz? – spytałem sennym głosem, pijany radością. Złapałem ją czule za dłonie. Były delikatne i przyjemnie chłodne. Dostrzegłem też drobny, czarny pieprzyk nad górną wargą, który wcześniej musiał mi umknąć.

– Richardzie, noc jeszcze młoda, a Marsylia ma wiele do zaoferowania. Chcę cię lepiej poznać, wynagrodzić ci twój trud. Widziałam, jak zerkasz na mnie tam, w tawernie. Czułam na sobie twoje spojrzenia. Ta noc w jakiś magiczny sposób splątała ze sobą nasze losy. Cieszmy się zatem każdą chwilą, jaką dał nam przewrotny los.

Zakręciło mi się w głowie. Jej głos był jak rzucane pod rozgwieżdżonym niebem zaklęcie. Nagle zniknęły we mnie wszystkie opory, a zdrowy rozsądek po prostu wyparował. Znalazłem się z nieznajomą kobietą, w nieznanym sobie mieście, pod parszywie wyglądającą speluną i byłem gotów tam z nią wejść.  Gdzieś wysoko nad nami, na tle księżyca piętrzyła się ku górze dzwonnica Notre Dame de la Garde.

– Czy wszystko w porządku? – spytała z troską i silniej ścisnęła moja dłoń.

– Tak, najdroższa – Yarla spojrzała na mnie rozbawionymi oczami. – Czerpmy z tej nocy, ile tylko zdołamy.

Weszliśmy do obskurnej, ciasnej palarni. W kłębach gęstego, białego dymu znaleźliśmy wolne miejsce. Po chwili podszedł do nas podejrzanie wyglądający Arab i rzucił w kierunku Yarli ukradkowe spojrzenie. Wydało mi się, że w oczach mężczyzny przez moment dostrzegłem strach. Postawił przed nami fantastycznie wyglądającą fajkę, nabitą słodką, egzotycznie pachnącą żywicą i zniknął niczym cień. Z kłębów dymu dochodziły mnie senne, rozmarzone głosy niewidocznych gości, których cienie, niczym zjawy rozmywały się i pojawiały na nowo.

Może to pułapka? Pomyślałem w przebłysku zdrowego rozsądku i poczułem, jak oblewa mnie fala zimnego potu.

– Wszystko w porządku, alhabib? – Yarla nachyliła się w moją stronę. W załamującym się w kłębach dymu świetle lamp kolor jej oczu stał niespodziewanie zielony.

– Tak, oczywiście – odparłem i zaciągnąłem się wręczonym mi cybuchem. Poczułem, jak dym rozpływa się po moim ciele, a ja staję się słodko zmęczony.

– Co sprowadza cię do Marsylii? – Yarla rozłożyła się wygodnie na stercie kolorowych, przesiąkniętych dymem poduszek.

Poczułem, jak moja świadomość powoli zaczyna ulatywać. Wiedziałem, że to przez ten dziwny dym, że być może zaraz utracę przytomność i… chciałem tego. Głos Yarli, niczym czarowna kołysanka, układał mnie do snu.

Przed oczami stanęły mi obrazy, które dobrze znałem ze studiowanych ksiąg, z rycin i szkiców. Ujrzałem tajemniczo uśmiechającego się Sfinksa. Ujrzałem śpiewających w cieniu piramidy mężczyzn. Echo ich żałobnych pieśni unosiło się wraz z płonącym wysoko ogniskiem aż do gwiazd.

– Płynę do Egiptu – wyszeptałem. – Tam czeka na mnie przyjaciel. Będziemy razem badać starodawne sekrety, próbować rozwiązać tajemnice Starożytnego Egiptu. Krótko mówiąc, wezmę udział w wykopaliskach, które mają się wkrótce rozpocząć niedaleko Kairu.

– Pragniesz zatem wiedzy? – zapytała z wyrzutem. Jej głos na moment wyrwał mnie ze słodkiego rozleniwienia. Leżała wsparta głową o moje nogi i bez słowa mi się przypatrywała.

– Tak – odparłem pewnym głosem.

Yarla uśmiechnęła się tajemniczo. Spoglądałem na nią, starając się rozszyfrować znaczenie tego uśmiechu i mój wzrok spoczął na wiszącym na szyi klejnocie. Dziwne – pomyślałem. Byłem święcie przekonany, że jej dekolt zdobił topaz, a nie rubin.

– Jest piękny – wskazałem palcem na wiszący na szyi klejnot.

– To dar – odpowiedziała, wręczając mi cybuch.

– Od kochanka, od męża? – spytałem, samemu w to nie wierząc i zaraz potem zacząłem przepraszać za swoją impertynencję i bezczelność. Z drugiej strony myśl, że mogłaby z kimś być, sprawiła mi niemal fizyczny ból.

Yarla uśmiechnęła się tajemniczo i delikatnie pogłaskała mnie po twarzy. Chwyciłem spragnionymi ustami kant jej dłoni.

– Śnij Richardzie – wyszeptała i pogładziła moją twarz. – Wiedza to prawdziwy skarb, ale też poważne brzemię…

Zamknąłem oczy i ponownie znalazłem się w Egipcie. Schodziłem z barki na rozgrzaną do czerwoności pustynię. Wokół mnie tłum kobiet i mężczyzn, niczym jeden żywy organizm wyśpiewywał dziwne, nieznane mi pieśni. Przy akompaniamencie niezliczonych sistrum szliśmy w procesji zmierzającej ku świątyni. Przede mną kilkunastu silnych mężczyzn niosło na swych ramionach długą, rzeczną barkę, wykonaną w całości ze złota i ozdobioną licznymi, cennymi klejnotami. Dziub i rufę ozdabiały głowy fantastycznych, nieznanych mi zwierząt. Wewnątrz barki połyskiwał czarny, prostokątny naos, w którym, jak się domyślałem, znajdował się posąg bóstwa.

Nagle wyrósł przed nami olbrzymi pylon, wykonany z oślepiająco białego kamienia. Prowadziła do niego szeroka aleja, po obu stronach której ustawiono rzędy sfinksów. Z trwogą, która mieszała się z nerwowym podnieceniem, szedłem dalej z procesją, która pochłonięta tantrycznym śpiewem cały czas parła naprzód.

Przekraczaliśmy kolejne pylony, wędrowaliśmy wśród wysokich, ciężkich kolumn, których powierzchnię pokrywały fantastycznie wyglądające hieroglify. W końcu stanęliśmy przed świątynią – olbrzymią kamienną konstrukcją, która rzucała na nas chłodny, niemal lodowaty cień. Nad wejściem ujrzałem stary, wytarty kartusz przedstawiający imię nieznanego mi władcy. Wraz z tłumem wszedłem do środka.

W naosie świątyni panował półmrok i pełna zadumy cisza. Znalazłem się w dużej, prostokątnej sali podpartej dwoma rzędami kolumn. Między nimi, mniej więcej pośrodku znajdowała się święta sadzawka, a w niej czarny posąg naturalnych rozmiarów przedstawiający mężczyznę. Ostrożnie podszedłem bliżej. Wykonany z czarnego kamienia posąg przedstawiał nieznanego mi faraona trzymającego w dłoniach berło uas, a jego głowę zdobiła korona pschent. W jego pozie było coś niepokojącego, coś obcego.

– Richardzie, wróć do mnie – z daleka dobiegł mnie głos Yarli.

Z trudem otworzyłem oczy. Wirujące wokół kłęby dymu mieniły się fantastycznymi kolorami; czerwień przechodziła w ciepły pomarańcz, zieleń rozmywała się w błękit. Powiodłem oczami za głosem i ujrzałem nachylająca się nade mną Yarlę. Poczułem niepokój, gdy kosmyki jej blond włosów delikatnie musnęły moją twarz. Czy wcześniej nie były czarne? – przemknęło mi przez myśl, ale szybko zrzuciłem to na karb wypitego alkoholu i ciężkiego, słodkiego dymu.

Yarla nachyliła się bardziej i po chwili poczułem na ustach słodycz jej pocałunku.

– To sen – wyszeptałem, a Yarla roześmiała się dźwięcznie.

– Już czas – odpowiedziała i pomogła mi podnieść się ze stosu poduszek.

– Czas na co? Czyżbyś musiała wracać do swojego męża, kochanka? Pana?

Yarla odwróciła się gwałtownie, a ja cały zadrżałem pod lodowatym spojrzeniem, którym mnie zmierzyła.

– Ja nie mam pana – wycedziła przez zęby, a jej oczy rozbłysły złym, dzikim blaskiem. Silniej ścisnęła moją dłoń, a ja bezwiednie ruszyłem za nią.

W głowie wciąż miałem fantastyczne wizje, których przed momentem doświadczyłem. Nadal czułem żar wiszącego na pustynnym niebie słońca, chłód naosu, spojrzenia sfinksów i dziwny niepokój, który poczułem, gdy znalazłem się przy posągu tajemniczego faraona.

Nagle uświadomiłem sobie, że zaczynamy gdzieś schodzić. Z góry dochodziły mnie coraz cichsze i coraz bardziej niewyraźne odgłosy rozmów i jazgotliwej muzyki. W świetle pojedynczej lampy, którą Yarla niosła przed sobą, widziałem pełzające po ścianach cienie. Widziałem też jej talię, smukłe nogi i sprężyście unoszące się włosy.

– Gdzie mnie prowadzisz Yarlo?

Odwróciła się i zobaczyłem, jak jej oczy rozbłysły nagle dzikim ogniem. Zrobiła krok w moją stronę, a ja, przestraszony, mimowolnie zrobiłem krok w tył. W jej oczach było coś pierwotnego, coś przed czym cały zadrżałem. Nie z przerażenia jednak. Poczułem, że muszę ją mieć. Tu i teraz. Jakaś część mnie, dzika i gwałtowna, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia, powoli dochodziła do głosu.

Yarla spojrzała na mnie, lubieżnie przygryzając dolną wargę.

– Znajdziesz swoje skarby alhabib, spokojnie.

Cały drżałem od kotłującej się we mnie namiętności, od wzbierającego we mnie dzikiego, zwierzęcego pożądania. Jednym spojrzeniem swoich oczu rozpaliła całe moje ciało, jednym wyszeptanym słowem obróciła w ruinę cały mój zdrowy rozsądek. Nie liczyło się już nic poza nią – egzotycznym i tajemniczym skarbem pełnym niewysłowionej rozkoszy. Skarbem, który już wkrótce będzie mój.

Szliśmy wąskim, wilgotnym korytarzem. Po ścianach spływały stróżki brudnej, zatęchłej wody. Grzyby i pleśń lśniły fantastycznie w blasku powoli gasnącej lampy. Musimy być w kanałach – pomyślałem ze zgrozą, ale w milczeniu szedłem za Yarlą.

Wreszcie weszliśmy do znajdującego się na końcu korytarza pomieszczania. Wchodząc do środka, ujrzałem chaotycznie wydrapany nad drzwiami symbol, który wydał mi się wówczas dziwnie znajomy, chociaż nie byłem sobie w stanie przypomnieć, gdzie, jeśli w ogóle, go widziałem. Całą powierzchnię komnaty wypełniały miękkie, kolorowe poduchy. W rogach pomieszczenia żarzyły się cudownie pachnące misy, a z wiszącego żyrandola spływały, niczym senne woale, smugi białego dymu. Wyglądało na to, że Yarla albo ktoś inny był tu wcześniej i przygotował to miejsce.

Czyżby to była pułapka? Czyżby całość została podstępnie zaplanowana po to, aby mnie porwać lub zabić? Ale dlaczego? Przecież nie mam nic drogocennego, a moich bliskich nie stać na opłacenie jakiegokolwiek okupu – myślałem wtedy, wahając się, czy wejść do środka.

Yarla gdzieś zniknęła.

– Yarlo, jesteś tu? – cały zadrżałem na sam dźwięk jej imienia, lecz ostatecznie wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Delikatny podmuch wiatru leniwie rozwiał wiszące w powietrzu kłęby dymu i dojrzałem maski przytwierdzone do ścian. Były ich dosłownie setki – zwierzęce i ludzkie; twarze z rogami i kłami zamiast zębów, z wężowo rozdwojonymi językami. Zwykłe, drewniane maski wisiały obok misternie zdobionych, fantastycznych wyobrażeń mitologicznych bestii i czartów. Niektóre wykonane były z drewna, inne ze skóry i piór, jeszcze inne – z zabarwionej na czerwono gliny, muszli i kości. Kilka z nich przywodziło na myśl maski afrykańskich szamanów, inne ewidentnie pochodziły z Chin; widziałem też takie, które swoją topornością wskazywały aborygeńskie pochodzenie.

Odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że wszystkie patrzą na mnie.

Zadrżałem. Ich puste, czarne oczy wpatrywały się we mnie w ciszy. Niektóre bez wyrazu, inne uchwycone w szatańskim grymasie lub szczerzące się dziko. Senne opary dymu przepływały mi przed oczami, odsłaniając wciąż nowe egzemplarze tej osobliwej galerii.

Gdzieś z głębi pomieszczenia doszła mnie nagle cicha, wijąca się niczym wąż melodia wygrywana na pojedynczej kitarze. Chwilę potem w kłębach dymu zamajaczyła mi czarna sylwetka Yarli. Chciałem jej dotknąć. Jednak gdy wyciągnąłem rękę, natrafiłem na wirujący dym.

– Tu jestem – usłyszałem za plecami.

Jej głos zabrzmiał nieprzyjemnie, obco. Nie było w nim tej lekkości i frywolności, którą zdążyłem zapamiętać. Był za to niski, nawet nieco zachrypnięty.

Yarla ruszyła w moim kierunku, a ja przegnałem precz wszelkie nękające mnie wątpliwości. Cały czas czułem buzujący we krwi alkohol, który wraz z podekscytowaniem i narkotycznym dymem miał prawo przecież płatać mi figle. Z uniesionymi nad głową rękami, niczym egzotyczna tancerka Yarla szła do mnie, rozsiewając wokół zapach egzotycznych kwiatów.

– Alhabib – wyszeptała słodko i poczułem, jak jej usta, niczym dwa różane rubiny, spoczęły na moich. Namiętnie wgryzłem się w jej wargi i aż zadrżałem od fali rozkoszy, która zalała moje ciało. Świat eksplodował przyjemnością, której istnienia nie byłem nawet świadomy. Cały płonąłem. Chciałem pić z jej ust, zatracać się na miękkich wargach, wgryzać się w nie mocno, aż do krwi.

Yarla delikatnie odsunęła się ode mnie. Kłęby dymy zakrywały jej twarz, nie na tyle jednak, abym nie dostrzegł hipnotyzującego blasku jej oczu. Szlachetny, doskonały kontur twarzy zarysowywał się wokół oczu zmysłowym cieniem. Staliśmy twarzą w twarz, a między nami, rozświetlone blaskiem żarzących się ziół i żywic, sunęły fantastyczne kłęby sennego dymu. Jej oczy, które chyba znowu zmieniły kolor lśniły teraz doskonale czarnym blaskiem.

– Alhabib – powtórzyła – czy to mnie szukałeś?

– Tak! – wykrzyknąłem natychmiast, psując intymny charakter tamtej chwili. Zrobiłem krok w jej stronę, lecz Yarla odsunęła się.

– Tak! Tylko ciebie szukałem całe życie, teraz o wiem – kontynuowałem, zapomniawszy nagle o Gardnerze, Egipcie i wykopaliskach. Liczyła się tylko ona, blask jej niebieskich oczu, rubinowa czerwień ust i krucza czerń włosów.

– Czyżby? – spytała drwiąco, a blask w jej oczach ponownie rozbłysnął na ułamek sekundy. Jej głos się zmienił, był niski, tubalny… męski!

– Jest tu ktoś?! – krzyknąłem i rozejrzałem się wokół, lecz dostrzegłem jedynie spozierające ze ścian maski. Ich czarne oczy przebijały się przez kłęby dymu.

– Yarla, czy jest tu ktoś jeszcze?

Nagle oprzytomniłem. To pułapka! Byłem absolutnie pewien, że Yarla sprowadziła mnie tu, aby jej kompanii okradli mnie lub, co gorsza, zabili. Głupi ja! Głupi, głupi ja! Durny, jak but – karciłem się w myślach, rozbieganym wzrokiem, wypatrując napastników. Sekundy jednak mijały, a nikt się nie pojawiał. Wystraszonymi oczami spojrzałem w kierunku Yarli. Jej smukła sylwetka zarysowywała się cieniem na tle kłębów białego dymu.

– Yarlo, co to ma znaczyć? Najdroższa, proszę, skończmy tę grę. Niewiele zostało nam czasu, zanim będę musiał ruszać dalej.

Jej czarne niczym noc oczy po prostu na mnie patrzyły.

– Pragniesz tajemnic? – usłyszałem glos Yarli, lecz jej usta nawet nie drgnęły.

Przeszedł mnie dreszcz. To ponownie nie był jej głos. Jednak, jeśli nie jej, to czyj? – myślałem gorączkowo. Przecież nie ma tu nikogo innego. Jesteśmy tylko my i setki wiszących na ścianach upiornych masek.

– Odpowiedz, czy pragniesz tajemnic?

Ten głos! Był jednocześnie męski i żeński, był szeptem pojedynczego człowieka i krzykiem setki gardeł. Powietrze w komnacie buchnęło nagle zielonym, demonicznym blaskiem, a w jego krótkim błysku ujrzałem Yarlę, która stała przede mną, założywszy jedną z masek. Ta, którą wybrała, była prostym, pomalowanym na czarno kawałkiem drewna z cylindrycznymi, białymi wzorami wokół oczu i ust.

– Mów! – wrzasnęła niczym rozwścieczony demon, a ja poczułem, jak oczy, nos i cała moja twarz zaczynają zamarzać. Powietrze wypełnił lepki, cuchnący wapor, jednoznacznie kojarzący się z rozkładem, a demoniczne echo trąb i fletów wprawiło komnatę w drżenie. Żyrandol zachwiał się niebezpiecznie tuż nad moją głową.

– Tak, tak! – byłem gotów powiedzieć wszystko, aby tylko opuścić to miejsce.

Nie wiedziałem, co się dzieje. Grobowy odór niemal pozbawił mnie przytomności, sufit kruszył mi się nad głową, ściany jęczały żałośliwie, jakby cała komnata miała za moment runąć. Do tego ten głos… Był jak dźwięk pękających kości, jak bulgoczący szlam; cichy i głośny, troskliwy i szyderczy jednocześnie.

Yarla, albo istota, którą naprawdę była, podeszła bliżej. W żarzącym się świetle dostrzegłem teraz, że maska, którą nosiła, nie została wykonana z drewna… drewno by nie krwawiło. Ze zgrozą i obrzydzeniem zrozumiałem, że to, co wziąłem za maskę, było w istocie ludzką, zakrwawioną twarzą! Wokół niej wirował tabun czarnych, tłustych much.

– Alhabib – wyszeptała czule i podeszła bliżej.

Usłyszałem teraz obrzydliwe bzyczenie wirujących wokół jej twarzy much, dostrzegłem też białe, mięsiste czerwie wypełzające przez oczodoły i usta. Powietrze przeszył krótki wstrząs, jak przy uderzeniu pioruna. Żyrandol spadł za mną na ziemię, żarzące się misy buchnęły snopami zielonego, smrodliwego ognia.

Alhabib powtórzyłem w myślach i stała się wtedy rzecz przedziwna. Coś, czego do tej pory nie rozumiem, co położyło się cieniem na mojej wiedzy o sobie samym.

Ten głos… pełen bólu, niczym krzyk strącanych do Szeolu aniołów; pełen rozpaczy i beznadziei, jak cicha modlitwa wypowiadana samotnie w cieniach Getsemani. Chciałem, by groziła mi tym głosem, aby zaprawiona goryczą słodycz jej ust lżyła mnie i przeklinała na wieki. Chciałem usłyszeć, jak skazuje mnie na śmierć.

Upadłem. Z głową przy ziemi, drżąc niczym kundel, brudny i niegodny zerkałem ukradkiem na Yarlę, sparaliżowany majestatem i potęga, które zaczęły od niej bić. Czy była jeszcze Yarlą? Czy w ogóle była człowiekiem?! Jeśli nie, to kim? Erynią? Sukubem? Czy była to straszliwa Tiamat, a może ubrana w rozpacz Lilitu?

– Wstań – usłyszałem władczy, nie znoszący sprzeciwu głos i jak na komendę wstałem.

Kłęby dymu gdzieś nagle zniknęły, odsłaniając cały koszmar tego miejsca. To, co uznawałem do tej pory za ściany, było w rzeczywistości pulsującą, ohydnie zaróżowioną tkanką. Spływającym śluzem, drgającym w spazmach mięsem. Jej powierzchnię pokrywały napuchnięte cysty i czyraki, które nabrzmiałe czarną cieczą pękały z obrzydliwym dźwiękiem, uwalniając zgromadzony w nich cuchnący śluz.

– Spójrz na mnie – głos Yarli ponownie był słodki, pełen ukojenia i światła.

Spojrzałem.

Zobaczyłem, jak podnosi swoje delikatne dłonie do maski, a następnie z obrzydliwym mlaśnięciem ściąga ją z twarzy i rzuca na podłogę.

Zamarłem.

Naprzeciwko zobaczyłem twarz Heuchlera. Pucołowatą, spoconą twarz Berndta z tłustymi, gładko ogolonymi policzkami.

– Ale jak to, przecież ty… – wyjąkałem zszokowany.

Nie dokończyłem.  Yarla ponownie podniosła dłonie i zerwała z siebie twarz Berndta…

To, co nastąpiło później nie mogło wydarzyć się naprawdę. Wypiłem zbyt dużo alkoholu, który w połączeniu z halucynogennym suszem sprawił, że tamtej nocy zatarły się granice między rzeczywistością a koszmarem. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, co miało miejsce potem?

Yarla zdarła twarz Berndta, okazując nowe, dobrze znane mi oblicze, a potem kolejne i kolejne. Jak w kalejdoskopie, jedna po drugiej migały mi twarze ludzi, których dobrze znałem – matki, ojca, wuja Hausena, Gardnera i innych, nawet kelnera, który obsługiwał mnie i Berndta w tawernie! Yarla zdzierała je wciąż na nowo, śmiejąc się przy tym diabolicznie. Komnatę zaczął wypełniać mdły, lepki zapach krwi i powoli gnijącego mięsa.

W tym samym momencie ściany wokół mnie pękły i zaczęły wypadać z nich lepkie od krwi fragmenty ludzkich ciał. Kawałki rąk i nóg wierzgały w kałużach krwi, pozbawione głów ciała z obleśnym mlaśnięciem wypadały na środek, zrodzone przez martwe, przeklęte łono. Yarla, odurzona krwawym szaleństwem, wciąż się śmiała i zrywała z twarzy kolejne maski. Sufit nade mną otworzył się nagle i zalały mnie strumienie cuchnącej, zepsutej krwi.

Stałem i krzyczałem. Krzyczałem z całych sił, bezbronny wobec makabrycznego przedstawienia, którego byłem świadkiem. Czułem, jak słabnę, jak mój umysł ostatecznie ugina się pod ciężarem krwawego szaleństwa i w końcu, ku mojej własnej uldze zapada się w niebyt.

Wtedy jednak stało się najgorsze. Yarla zerwała z siebie kolejną twarz, a pod nią ujrzałem błyszczącą czarna maskę, która stworzona została na podobieństwo skarabeusza. Z niemal doskonałą precyzją odwzorowano strukturę pancerza, jego fakturę i metaliczny połysk. Od pancerza, na lewo i prawo odchodziły po trzy pary odnóży, które lekko drgając, nadawały masce pozory życia.

– „A na jej czole wypisane imię – tajemnica: Wielki Babilon. Matka nierządnic i obrzydliwości ziemi.”

Yarla odezwała się głosem, który wybrzmiał posępnie i złowrogo, niczym melodia nocnego wiatru wygrywana na szubienicznym sznurze.

Wtedy to, co uznałem za maskę, drgnęło i rozłożywszy błoniaste skrzydła oderwało się od twarzy i wzbiło w powietrze z ohydnym bzyczeniem.

Dobry Boże! Jak mam opisać słowami to, co zostało mi wtedy ukazane. Jak nazwać horror, operując wyłącznie ludzkim językiem?! Ręka moja drży na samo wspomnienie tamtego widoku. Nawet teraz, choć dzięki Bogu jest ono mgliste i rozmyte, czuję, jak mój umysł niebezpiecznie zbliża się nad krawędź nieskończonego szaleństwa i obłędu. Czuję jednak, że muszę opisać to, co wydarzyło się potem.

Gdy demoniczny insekt w końcu gdzieś odleciał, a obrzydliwe bzyczenie jego skrzydeł ucichło, w komnacie zapadła absolutna cisza. Znad ustawionych w rogach mis unosiły się do góry smętne, smukłe smugi czarnego dymu.

Stałem i przerażony patrzyłem na to coś, co do tej pory nazywałem Yarlą. W miejscu, w którym znajdowała się jej twarz, ziała teraz czarna dziura, czarniejsza niż rozpacz, czarniejsza niż najstraszliwsza noc. Z jej krawędzi spadały na ziemie ciemne, opalizujące krople cuchnącej substancji. Znad jej sylwetki unosiły się zaś smugi zimnego, lodowatego powietrza, a wraz z nimi ciche, pogwizdywanie gwiezdnego wiatru. W tej ciemności, w pierwotnym mroku, który otulał nasz świat nim pierwsi przodkowie człowieka postawili drżącą stopę na ziemi, lśniły gwiazdy. Miriady gwiazd układających się w obce ziemskiemu niebu konstelacje. Lśniły fantastycznym światłem. W tym opalizującym blasku dostrzegłem smugę srebrnego, migoczącego wiatru, który meandrował wśród gwiazd, jakby był żywą istotą.

Było w tym widoku coś nienazwanie pięknego, coś niewypowiedzianie zachwycającego, a jednocześnie, gdy wpatrywałem się w ów szalony, kosmiczny pejzaż, czułem, że jeśli zaraz stamtąd nie ucieknę – oszaleję. Gwiazdy lśniły migotliwie, ospale dryfowały w ciemności, jakby tworząc jakiś wzór. Dopiero po chwili go rozpoznałem. Był to ni mniej, ni więcej ten sam znak, który widniał nad drzwiami prowadzącymi do tej zatęchłej komnaty. Ten sam, który ujrzałem we śnie nad wejściem do kamiennej świątyni nieznanego boga. Znak Czarnego Faraona.

Gdy tylko to zrozumiałem, komnatę wypełnił nieludzki, przypominający wizg szept:

Alhabib

W tym samym momencie drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem. Wbiegł do nich starszy mężczyzna, który, gdy tylko mnie zobaczył, z nadludzka silą chwycił mnie za ramiona i wypchnął na zewnątrz. Nie zdążyłem zobaczyć jego twarzy, bo cały mój świat zalała ciemność. Zapamiętałem jedynie wpatrujące się we mnie, przesłonięte żółtą mgiełką oko nieznajomego.

Nie mam pojęcia, jak stamtąd uciekłem, nie wiem też, jak i którędy dotarłem w końcu na statek, ale faktem jest, że cały i zdrowy piszę te słowa. Nie wiem, co stało się z Berndtem Heuchlerem, nie wiem w ogóle, czy był tym, za kogo się podawał. Widziałem przecież jego twarz, która niczym ochłap mięsa spadła na ziemię z obrzydliwym mlaśnięciem.

Nie wiem, jakim cudem przeżyłem, ale piszę te słowa w środku nocy, siedząc przy chybotliwym, małym stoliku jednoosobowej kajuty. Statek, którym płynę, zmierza do Port Said. Już nie marzę o tym, aby znaleźć się w cieniu piramid, a samo wspomnienie tajemniczego uśmiechu sfinksów wywołuje we mnie paraliżujący strach.

Nadciąga burza. Niebo mruczy ponuro, a fale staja się coraz wyższe, coraz zajadlej uderzają o burty statku. Na szczęście tu, w swojej kajucie, jestem bezpieczny. Bezpieczny, gdyż cały ten koszmar zostawiłem za sobą w przeklętej Marsylii. Przysięgam, że moja noga nigdy tam niepostanie.

Lecz cóż to? Po powierzchni stolika, tuż przy mojej dłoni, pojawia się znikąd drobny, czarny kształt. Z zadziwiającą chyżością przebiega przez kartkę, na której spisuję te słowa i i nagle zatrzymuje się. Widzę, jak płomień świecy prześlizguje się po czarnym, opalizującym pancerzyku.

Mój Boże…