Dziedzictwo – 4

Dziedzictwo – 4

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 4

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Sala przesłuchań była prostym pomieszczeniem, w którym poza dużym stołem i czteroma krzesłami nie było nic więcej. Wiszące w oknach żaluzje przepuszczały do środka odrobinę bladego, porannego światła, w którego smugach dostrzec można było wirujące w powietrzu drobinki kurzu.

Gdy wraz z detektywem Stuckeyem weszliśmy do pomieszczenia, zastaliśmy w nim siedzącą po drugiej stronie stołu pannę Stone. Pilnujący jej funkcjonariusz kiwnął nam głową, po czym zostawił nas samych.

Lucy Stone okazała się trzydziestoletnią, bardzo atrakcyjną kobietą. Ubrana była w szary kostium składający się z sięgającej za kolana spódnicy, garsonki i białej koszuli. Krótkie, zaczesane do tyłu blond włosy podkreślały delikatność rysów twarzy. Duże, niebieskie oczy kryły się pod wachlarzem długich rzęs, które nie miały w sobie jednak nic z figlarności. Siedząca przed nami kobieta pogrążona była w smutku. Zapatrzona w okno nawet nie zauważyła, gdy weszliśmy do środka.

– Panna Lucy Stone?

Kobieta potrząsnęła głową.

– Nazywam się Ray Stuckey, a to mój współpracownik – Ebenezer Woolsworth. Domyśla się pani zapewne, z jakiego powodu się spotykamy?

– Tak – wyszeptała i zobaczyłem, że jej oczy powoli wypełniają się łzami a pełne, czerwone usta lekko drżą.

Drzwi do pokoju otworzyły się nagle i stanął w nich doktor Hartman.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedział szybko i zziajany usiadł na jednym z wolnych krzeseł.

– A to doktor Hartman – dodał rezolutnie Stuckey – Czy chce się pani czegoś napić? Herbaty, kawy?

Panna Stone pokręciła przecząco głową.

– Zatem przejdźmy do rzeczy – oznajmił łamiącym się głosem.

Zdziwiony, spojrzałem na niego i nagle zrozumiałem. Detektyw Stuckey był wyraźnie wczorajszy! Drżącymi rękoma ścierał z czoła wciąż pojawiające się na nowo krople potu. Jego spojrzenie było mętne, jakby nieobecne a podkrążone oczy zdradzały, że ostatniej nocy spał naprawdę niewiele. Niechlujnie zawiązany pod szyją krawat i pognieciona marynarka także nie działały na korzyść detektywa. Gdy nasze spojrzenia spotkały się na chwilę wiedziałem już, że tego dnia detektyw Stuckey toczy zażartą walkę ze swoim organizmem.

– Zatem – Stuckey zaniósł się kaszlem – Od kiedy spotykała się pani z profesorem Leiterem?

– Poznaliśmy się na jednym z przyjęć organizowanych przez Uniwersytet Miskatonic. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Charles był taki szarmancki, taki zabawny – kobieta dała ponieść się emocjom, jakby zapominając, w jakim miejscu się znajduje. Jej wypowiedź w pewnym momencie brutalnie przerwał Stuckey, który nagle zerwał się z krzesła i przykładając dłoń do ust wybiegł z sali. Spojrzeliśmy po sobie z doktorem. Stało się jasne, że zostaliśmy sami.

– Czy wszystko w porządku? – spojrzała na nas pytająco.

– Tak, tak, proszę kontynuować.

Pozwoliliśmy, aby panna Stone wyrzuciła z siebie wszystkie nostalgiczne wspomnienia i gdy po kilku minutach w końcu skończyła, przeszliśmy do zadawania pytań. Kobieta, pomimo że zapewniła nas o tym, że powie nam wszystko, co tylko wie, wyraźnie kręciła. Dobrze znając ludzką naturę, bez problemu wychwytywałem te krótkie momenty, w których zbyt długo się zastanawiała, lub skupiała się na nieistotnych dla śledztwa szczegółach. Umiejętnie przez nas przyciśnięta powiedziała jednak wszystko.

Z przeprowadzonego przez nas przesłuchania dowiedzieliśmy się, że poza działalnością fałszerską denat miał jeszcze inne grzeszki, które nijak nie pasowały do wizerunku, który kreował na co dzień. Według słów panny Stone Leiter był nałogowym hazardzistą. Informację tę od razu skojarzyliśmy z kartką, na której denat przed śmiercią zapisał różne kwoty pieniędzy. Wyglądało na to, że długi, które zaciągnął, zmusiły go w końcu, aby zaczął rozglądać się za dodatkowym źródłem dochodu. To zapewne dlatego zaczął współpracować z Abnerem Wickiem, a gdy okazało się, że i to nie wystarcza, aby pokryć jego chore potrzeby, zaczął fałszować, a następnie sprzedawać wykradane z biblioteki woluminy.

Gdy spytaliśmy o Harlanda Roacha, panna Stone, nieco zażenowana, wyjawiła nam, że profesor zabiegał o jej względy w trakcie, gdy znajdowała się już w bliskiej relacji z Leiterem. Nie powiedzieliśmy tego oczywiście na głos, ale wraz z tym zeznaniem pojawił się ewentualny motyw, dla którego profesor Roach został zabity. Na wieść o śmierci profesora Roacha panna Stone wyraźnie się zasmuciła.

Natomiast wieść o śmierci Cecila Huntera wyraźnie nią wstrząsnęła. Informacje, które nam przekazała pokrywały się z tymi, które uzyskaliśmy od doktora Hardstorm’a. Co ciekawe jednak, w prywatnych rozmowach Charles nie wierzył w to, że Hunter kiedykolwiek wyzdrowieję. Mówił o tym z ponurą pewnością, jakby z góry wiedział, że los jego kompana jest nieodwracalnie przypieczętowany

O księdze, wokół której, przez kilka ostatnich dni toczyło się całe życie Leitera, panna Stone nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Wiedziała, że księga została wypożyczona Uniwersytetowi Miskatonic przez rodzinę Cobbów i że jest to dokument niezwykle cenny. Fakt, że przetłumaczenie jej fragmentów rektor Fallon powierzył właśnie Leiterowi, był dla denata niewątpliwie zaszczytem i wielkim wyzwaniem. Charles wielokrotnie mówiąc o jej zawartości wspominał także o wielkim odkryciu, jednak nigdy nie zdradził jej czym owo wielkie odkrycie w istocie było. Panna Stone potwierdziła uzyskane przez nas wcześniej zeznania, że od momentu rozpoczęcia prac nad woluminem Leiter nieco zdziwaczał. Zabronił odsłaniać zasłony w gabinecie, zakazał, aby ktokolwiek poza nim wchodził do jego gabinetu.

– Pewnego dnia postanowiłam z czystej ciekawości sprawdzić, czym było to wielkie odkrycie – oznajmiła panna Stone – Jednak gdy tylko wzięłam księgę do ręki natychmiast, jak spod ziemi, obok mnie pojawił się Charles i zrobił dziką awanturę. O taki drobiazg. Był na punkcie tej księgi chorobliwie przewrażliwiony. Zbywał każde moje pytanie o nią, gasił w zarodku wszystkie rozmowy, które jej dotyczyły. Gdy spytałam go w końcu, co takiego jest w tej księdze i dlaczego robi z niej tak wielką tajemnicę, Charles przytulił mnie tylko i powiedział, że robi to tylko i wyłącznie dla mojego dobra. Widząc, że nic nie ugram, nie drążyłam więcej tego tematu.

O asystentce profesora jak i o Flindersie panna Stone wiedziała niewiele więcej niż to, że łączyły ich wyłącznie zawodowe relacje.

Uznawszy, że dowiedzieliśmy się od niej wszystkiego, podziękowaliśmy za poświęcony nam czas. Co dziwne, już wychodząc panna Stone poprosiła drżącym głosem o opiekę. Kobieta wyraźnie się czegoś bała i Stuckey, który w międzyczasie dołączył do nas wraz z Piąchą, zapewnił ją, że od tej pory znajdować się będzie pod obserwacją funkcjonariuszy.

Uzyskane przez nas informacje rzuciły nowe światło na osobę profesora Leitera. Wyglądało na to, że przez ostatnich kilka tygodni profesor żył w nieustannym napięciu nerwowym. Z jednej strony wykańczało go chorobliwe zamiłowanie do hazardu, z drugiej – stres spowodowany zaciąganiem coraz większych długów i groźby wysyłane przez gotowych na wszystko wierzycieli. Na stan jego psychiki dodatkowo negatywnie wpływał zapewne fakt wykradania i fałszowania ksiąg. Zaprzeczenie ideałom uniwersyteckim i okradanie swojego pracodawcy musiało być dla niego nie lada ciosem.

Gdy dodamy do tego jeszcze bluźnierczą księgę, nagle wszystkie irracjonalne zachowania denata stały się dla nas w pełni zrozumiałe. Pod wpływem stresu i bezsennych nocy bluźniercze obrazy z księgi, nad którą pracował, nagle wydały mu się żywe. Pogrążony w malignie umysł roił sobie, że wszędzie wokół czekają na niego diabły i demony, w każdej chwili gotowe rozerwać go na kawałeczki. To w obawie przed nimi zabronił odsłaniać okien i zamykał się sam w gabinecie na długie godziny. Gdy nie był już w stanie samemu sobie poradzić z tłumaczeniem, o pomoc poprosił swojego najlepszego studenta.

– Piącha, miło cię widzieć – podałem rękę wielkoludowi, gdy zostaliśmy sami wraz z detektywem Stuckeyem i doktorem Hartmanem – Lepiej ci?

– Tak – odparł krótko – Dowiedzieliście się czegoś?

Zrelacjonowaliśmy mu przebieg przesłuchania i przedstawiliśmy wyciągnięte pośpiesznie wnioski. Piącha, na tyle, po ile zrozumiał co do niego mówiliśmy, był widocznie zadowolony.

– Co teraz? – spytał i wgryzł się w apetycznie wyglądające ciastko.

– Dobre pytanie. Jakie mamy tropy?

Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że w pierwszej kolejności powinniśmy udać się na Uniwersytet Miskatonic i porozmawiać z asystentką Leitera. W trakcie naszego pierwszego spotkania wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że w obecności rektora kobieta nie była z nami do końca szczera. Należało dowiedzieć się zatem, czego kobieta nie powiedziała nam przy okazji poprzedniej wizyty.

Pojechaliśmy we trzech. Stuckey, tłumacząc się problemami zdrowotnymi, poszedł do domu.

 

*

 

– Ach, są panowie – rektor był wyraźnie zadowolony – Nareszcie. Jak tam moją księga? Znaleźli ją panowie?

– Tak, mamy ją.

– Cudownie, cudownie! Detektywie, proszę mi ją oddać.

– Nie mamy jej – odpowiedział beznamiętnym głosem Piącha.

Rektor był wyraźnie skonsternowany.

– Czy to żart, panie detektywie? – uśmiech na twarzy rektora zniknął w ułamku sekundy. Ten poważny, elegancko ubrany mężczyzna, tak opanowany przy pierwszym spotkaniu, mówił podniesionym, niemal histerycznym głosem – Dla państwa informacji, jutro przyjeżdża do nas przedstawiciel rodziny Cobbów, która to wspaniałomyślnie zdecydowała się wypożyczyć nam ten wyjątkowo cenny wolumin. Jeśli nie będę miał wtedy ze sobą księgi, to narażę na szwank nie tylko reputację swoją, ale i całego Uniwersytetu! Wtedy nici z dalszego finansowania, nici z planów badawczych na przyszły rok! Nici z grantów! Staniemy się pośmiewiskiem, ja, Uniwersytet, nasi badacze. Nikt nie zechce podjąć z nami współpracy! Czy panowie w ogóle rozumieją co to znaczy?! Żądam natychmiastowego wydania księgi!

– Detektyw Piącha miał na myśli – wtrącił się doktor podchodząc bliżej rektora – Że księgę oczywiście mamy, ale nie przy sobie. Poddawana jest niezbędnym ekspertyzom biologiczno-chemicznym.

Rektor wybałuszył oczy i szeroko otwartymi ustami zaczął łapać powietrze.

– Jakie badania?! Nie wyraziłem zgody na żadne badania! One mogą zniszczyć wolumin!

– Spokojnie – głos doktora był idealnie opanowany i gładki – Z księgą nic się nie stanie, o to może być pan spokojny. Mamy najnowocześniejszy sprzęt i najlepszych fachowców w całym kraju. Badania są na ukończeniu i księgę, w nienaruszonym stanie, oddamy niebawem – podkreślił Hartman.

Rektor przez chwilę milczał, po czym skinął głową.

– Zatem, czym spowodowana jest ta wizyta? – Mam zaraz bardzo ważne spotkanie.

– Chcielibyśmy porozmawiać z panną Court. Jest w pracy?

– A, panna Court – rektor spojrzał na nas podejrzliwie – Tak się składa, że wzięła kilka dni urlopu. Po tym, czego doświadczyła, to w pełni zrozumiałe. Może ja będę mógł jakoś pomóc? – nagle rektor stał się podejrzanie miły.

– Niestety – odparłem, rozkładając bezradnie ręce – Doceniamy oczywiście pana gotowość do współpracy, ale tym razem musimy porozmawiać z asystentką. Czy wie pan może gdzie wyjechała?

– Oczywiście, proszę chwilę poczekać.

Rektor podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu.

– Betty, skarbie, powiedz mi proszę, gdzie panna Court pojechała na urlop? Mówiła chyba o jakimś pensjonacie tuż pod Arkham. Znajdziesz to dla mnie. Dziękuję, poczekam na linii. Aha, dziękuję Ci, jesteś niezastąpiona.

Rektor energicznie odłożył słuchawkę i spojrzał w naszą stronę.

– Zajazd Pokoje do wynajęcia, na południe od Arkham.

Podziękowaliśmy i już kilkanaście minut potem jechaliśmy pod wskazany adres.

 

*

 

Po opuszczenia granic Arkham świat jakby nagle się zmienił. Nie mówię tu o drodze, albo marnej namiastce tego, co pełniło jej funkcję, ani o niekończących się wertepach, przez które nabiliśmy sobie niejednego guza. Mam na myśli atmosferę, krajobraz i dziwną, niepokojącą ciszę, która otulała z zewnątrz to wiekowe miasto.

Lasy wokół Arkham, pradawne siedliszcze niewysłowionych, niezbadanych tajemnic, były zadziwiająco ciche. Mógłbym przysiąc, że to nie warkot silnika zagłuszał leśne zwierzęta, że to nie nasza obecność przepłoszyła mieszkańców tych leśnych ostępów. Coś mówiło mi, że złowroga cisza, która unosiła się wszędzie wokół miała inne, o wiele mroczniejsze źródło.

Powykrzywiane konary drzew milczały ponuro. Targane nagłymi zrywami wiatru, rachityczne gałęzie skrzypiały złowieszczo w spazmach niespodziewanego uniesienia a spływające po koronach drzew promienie jesiennego słońca dusiły się w zalegającym tu od wieków mroku.

Gdy w końcu dotarliśmy pod podanym nam przez rektora adres, odetchnąłem z ulgą. W trakcie podróży przez las nieustannie towarzyszyło mi nerwowe napięcie. Charakter prowadzonego przez nas śledztwa i tajemnice, z którymi przyszło nam się zmierzyć, nadszarpnęły niestety moim zdrowiem. Z niepokojem odnotowałem pewne zmiany w swoim codziennym zachowaniu. Mimowolnie zacząłem unikać spoglądania w róg pomieszczeń a cienie, nawet te rzucane przez uliczne latarnie, napawały mnie niezrozumiałą trwogą. A co dopiero podróż przez stary, milczący las.

Zajazd Pokoje do Wynajęcia był typowym pensjonatem, których setki, jak grzyby po deszczu, wyrosły wzdłuż najważniejszych krajowych dróg. Rozległy, parterowy budynek już z daleka kusił nas płonącym na czerwono neonem. Przed budynkiem, na sporych rozmiarów parkingu stały zaparkowane dwa auta.

Gdy przechodziliśmy przez duże, dwuwahadłowe drzwi, nikt z nas nawet nie domyślał się, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Zza długiej lady usłyszeliśmy głos recepcjonisty. Mężczyzna ubrany był w brązowo-czerwony uniform składający się ze spodni, koszuli i kamizelki. Nerwowo poprawiając resztki włosów, które żałośliwie zwisały mu na skronie, niski, starszy pan przywitał nas szerokim uśmiechem.

– Witam szanownych gości! Czym mogę panom służyć?

– Policja – bez zbędnych ceregieli wyparował Piącha i położył na blacie swoją odznakę.

Stojący po drugiej stronie lady mężczyzna zadrżał.

– Ale o co chodzi, panowie? Czy coś się stało? Nie dzwoniłem na policję.

– Spokojnie – odezwał się doktor – Nic się nie stało, mamy jednak do pana pytanie. Czy wśród gości zajazdu znajduje się panna Court?

– Żółta – dodałem.

Recepcjonista zaczął nerwowo przeglądać rejestr, aż w końcu jego palec zatrzymał się obok nazwiska asystentki profesora Leitera.

– Zgadza się – mężczyzna podniósł wzrok znad rejestru i spojrzał na Piąchę – Nie jest stąd, nic więcej nie wiem. Poza tym, że to żółtek.

– Numer pokoju? – Piącha nawet nie słuchał.

– Dwadzieścia dwa. Ale panowie, jeśli to coś poważnego to może dam panom zapasowy klucz. Wiadomo, co one tam robią?

– One? – zapytałem zdziwiony.

– Tak, dwie tam siedzą. Jedna stara a druga młoda. Obie żółte.

Spojrzeliśmy po sobie i wziąwszy zapasowy klucz ruszyliśmy na spotkanie z panną Court i jej tajemniczą towarzyszką.

Długi, wąski korytarz, którym szliśmy, pomalowany był na zielono i dodatkowo obłożony został brązową boazerią. Wiszące u sufitu żyrandole wypełniały przestrzeń mdłym, żółtym światłem. Po obu stronach korytarza znajdowały się pokoje, z których nie dochodził nas jednak żaden dźwięk. Wyglądało na to, że pensjonat nie cieszy się zbyt dużą popularnością a jedynymi ludźmi wewnątrz, poza nami, jest recepcjonistom oraz panna Court wraz ze swoją towarzyszką.

Pokój numer 22 znajdował się na samym końcu korytarza. Idąc w jego kierunku widziałem, jak rzucany przeze mnie cień wydłuża się groteskowo i przybiera fantastyczne, zupełnie nieznane mi kształt i formy. Zupełnie tak, jakbym to nie ja go rzucał, ale ktoś stojący za mną. Szedłem jednak ostatni. Gdy dla pewność spojrzałem się za siebie ujrzałem jedynie recepcjonistę, który przechylając się przez ladę spoglądał w naszym kierunku.

– Jesteśmy – oznajmił Piącha i zatrzymał się przed drzwiami.

– Może, zanim wejdziemy, ustalimy wcześniej, o co chcemy ją spytać? No i co robimy z jej towarzyszką?

Szybko ustaliliśmy plan działania i po chwili korytarz wypełniło regularne dudnienie do drzwi.

– Tak? – usłyszeliśmy delikatny, kobiecy głos.

– Policja, proszę otworzyć.

Przez chwilę nikt nie odpowiadał, po czym drzwi do pokoju otworzyły się lekko i stanęła w nich panna Court.

– Możemy wejść do środka? – spytał Piącha a ja w tym czasie sprytnie wślizgnąłem się do środka. Wewnątrz pokoju, na prostym jednoosobowym łóżku siedziała starsza kobieta i bez słowa spoglądała na całą scenę.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest z Arkham. Staruszka ubrana była w długą, czerwoną tunikę. Na szyi zawieszone miała istne mrowie złotych łańcuszków i amuletów. Niektóre z nich były zwykłymi wisiorkami podczas gdy inne, składające się z wielu misternie wykonanych elementów, tworzyły jakby przemyślnie skompletowane zestawy. Niektóre z ozdób wykonane zostały z wręcz prymitywną prostotą, inne natomiast zadziwiały niebywałym kunsztem i fantazją złotnika, który je wytworzył.

Twarz kobiety zdradzała jej azjatyckie pochodzenie. W przeciwieństwie jednak do panny Court, w rysach twarzy staruszki nie było nawet odrobiny delikatności. W okrągłej, pospolitej twarzy szczególną moją uwagę zwróciły duże, wyraźnie rozwinięte usta, których opadające w dół kąciki sprawiały, że siedząca na łóżku kobieta sprawiała wrażenie naburmuszonej. Nie odezwała się jednak ani słowem i wąskimi, półprzymkniętymi oczami spoglądała na nas w milczeniu. Dopiero po chwili zauważyłem jej fantastyczną fryzurę. Włosy, spięte opaską na wysokości czoła stały na sztorc i układały się w coś, co od razu skojarzyło mi się z końcówką pędzla.

Obecność tej egzotycznej kobiety zupełnie mną zawładnęła. Dopiero gdy wyszła, po drodze szepcząc coś do ucha Emily w całkowicie obcym mi języku, mogłem skoncentrować się na rozmowie, którą detektyw wraz z doktorem przed chwilą rozpoczęli.

– Panowie – przerwałem im niegrzecznie – Proszę mi wybaczyć, ale zanim przejdziemy do sedna, chciałbym ustalić pewne reguły.

Spojrzałem w oczy pannie Court i uśmiechnąłem się przyjaźnie.

– Panno Court. Domyśla się zapewne pani, dlaczego tu jesteśmy. Być może nawet spodziewała się pani tej wizyty. Tak czy inaczej, zanim zaczniemy, proszę pani, aby szanowała pani czas swój i nasz. Nalegam, aby darowała pani sobie gierki, bo nie przechytrzy nas pani. Informuję panią lojalnie, że wszystkie tego typu zachowania uznamy za utrudnianie śledztwa, co jak być może pani wie, jest w naszym kraju karalne. Tu chodzi o złapanie mordercy pana Leitera. Mordercy, który grasując na wolności stwarza realne zagrożenie. Zanim pani coś powie – dodałem szybko, widząc, że zamierza się odezwać – jeszcze jedna kwestia. Proszę nie traktować tego jako groźby oczywiście. My, Amerykanie, rodowici mieszkańcy tych ziemi, jesteśmy wyjątkowo spokojnymi i życzliwymi ludźmi. Nie lubimy jednak gdy zaprosiwszy kogoś do siebie, okazuje się nagle, że nasz gość próbuje sobie z nami pogrywać. Kręcić, mataczyć. Rozumie mnie pani? Sekrety to nic dobrego. Mniej rozgarniętej części naszego społeczeństwa może się wydawać, że sekrety i tajemnice nadają życiu kolorytu, ale proszę mi wierzyć, ci pocieszni głupcy są w błędzie. Rozumie pani, do czego zmierzam? – kobieta nie reagowała.

Spojrzałem na Piąchę i Hartmana, którzy przysłuchiwali mi się w milczeniu. Usiadłem na łóżku obok panny Court i nachyliłem się w jej stronę

– Panno Court a może panno Nakamura? – mięśnie na twarzy Azjatki wyraźnie drgnęły. – Zależy nam tylko na tym, aby była z nami pani szczera. Eleganccy, dobrze wychowani ludzie jak my – wskazałem dłonią Piąchę, Hartmana, ją i siebie – zasługujemy na prawdę, czyż nie? Możemy całą rozmowę odbyć tutaj w miłej atmosferze albo na komendzie, gdzie najpierw kilka nocy spędzi pani w areszcie wśród swołoczy. Szkoda chyba marnować urlop na siedzenie w celi, prawda?

Kobieta wbiła wzrok w czubki swoich pantofli i kiwnęła twierdząco głową.

– Zacznijmy może od początku. Czego nie powiedziała nam pani w trakcie naszego pierwszego spotkania? Widać było, że obecność przełożonego wyraźnie panią krępuje. Wraz z detektywem odniosłem wrażenie, że kilkukrotnie nawet ugryzła się pani w język pod spojrzeniem rektora. Teraz jest dobry moment, aby wszystko nam powiedzieć.

– Ależ panowie – kobieta odezwała się cichym głosem, nawet nie patrząc w naszą stronę. – Powiedziałam wam wszystko, co wiedziałam. Naprawdę, nie wiem jak jeszcze mogłabym pomóc.

Miałem dość. Jakkolwiek byłem i nadal jestem człowiekiem niesłychanie spokojnym, tak teraz gdy po raz kolejny ktoś w sposób tak oczywisty obrażał moją inteligencję, nie wytrzymałem.

– Do jasnej cholery, panno Court! – wykrzyknąłem zrywając się z łóżka. – Tam, w Arkham leży ciało profesora Leitera! Pani mentora, kogoś, kto poświęcił pani mnóstwo swojego czasu. Leży – sztywny i zimny. Martwy! Jak mamy znaleźć mordercę, skoro na każdym kroku świadkowie coś przed nami ukrywają?! To jest utrudnianie śledztwa! Na to jest paragraf!

Nagle poczułem na ramieniu rękę doktora Hartmana i natychmiast się opanowałem.

– Proszę wybaczyć inspektorowi. Jak widać, jest w śledztwo bardzo zaangażowany. Ma jednak rację. Jeśli mamy pomścić śmierć profesora, musi pani zacząć z nami współpracować.

Emily Court wahała sia przez chwilę.

– Dla rektora kwestia tej księgi była sprawą najwyższej wagi – powiedziała łamiącym się głosem – Miała podnieść renomę uniwersytetu, otworzyć szansę na pozyskanie kolejnych inwestorów. Dla Fallon’a przetłumaczenie księgi było sprawą życia i śmierć. Chodziło tu o jego reputację, reputację całego uniwersytetu. Gdy udało mu się uzyskać od rodzinny Cobbów pozwolenie na przekład wybranych rozdziałów księgi, od razu przekazał ją Leiterowi.

– Czy miała pani okazję zajrzeć do tej księgi? Co było w niej tak cennego?

– Nie wiem o niej nic więcej niż panowie zapewne ustalili. Natomiast w jakiś czas po rozpoczęciu prac nad księgą zachowanie profesora Leitera drastycznie się zmieniło. Stał się małomówny, zaczął unikać ludzi. Odniosłam wrażenie, że czegoś się boi. W swoim gabinecie zasłonił wszystkie okna i surowo zakazał ich odsłaniać. Czasem mówił o tym, że słyszy jakieś głosy, szepty, że ktoś go obserwuje. Było to dla mnie bardzo dziwne, bo uważałam profesora za osobę racjonalną i pragmatyczną.

– Rozumiem – powiedział Hartman – Czy nie widziała pani nikogo, kto faktycznie mógłby prześladować profesora Leitera? W jego najbliższym otoczeniu nie pojawił się nagle ktoś obcy?

– Nie, na pewno nie. To znaczy… nie wiem. Nie wiem, co robił po pracy, z kim się spotykał, ani gdzie chodził. W pracy na pewno nikt taki się nie pojawił.

– No dobrze, a niejaki Anthony Flinders?

– Flinders? Nie, nie. To jeden z jego studentów. Trochę nadgorliwy, momentami irytujący. On i profesor niejednokrotnie zamykali się w gabinecie, aby dyskutować o księdze.

– Panno Court – odezwałem się powoli, starając się nadać swojemu głosowi przyjacielski, serdeczny ton. – Tak się składa, że w dniu, w którym znaleziono zwłoki profesora byliśmy na uniwersytecie. Czekając na profesora, mieliśmy z nim bowiem umówione spotkanie, spotkaliśmy dosyć niezwykłą postać. Był to niski Japończyk lub Wietnamczyk, może Chińczyk – proszę mi wybaczyć, ale wszyscy państwo wyglądają dla mnie jednakowo. Miał ze sobą sporych rozmiarów walizę, którą niósł jednak z niebywałą lekkością. Ubrany był w za duży garnitur i biały kapelusz z tasiemką. Wyglądał dosyć komicznie muszę przyznać. Do czego zmierzam? Diaspora Japończyków w Arkham jest niewielka, czy zatem nie widziała może pani tego mężczyzny? Może był u pani ojca?

– Nie utrzymuje żadnych kontaktów z ojcem, nie wiem – odparła oschle.

– To też bardzo ciekawe. Czy mogłaby nam pani powiedzieć, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy?

– Mój ojciec… z tym człowiekiem nie da się żyć. Jest apodyktyczny, nie znosi żadnego sprzeciwu. Liczy się tylko jego zdanie. Uczucia innych nie grają dla niego żadnej roli. Życie z nim było koszmarem. Po tym, jak opuściłam szpital psychiatryczny – rzuciła okiem w kierunku doktora Hartmana – Zdecydowałam się porzucić swoją dotychczasową tożsamość, zacząć na nowo, odciąć się od niego i całej rodziny.

Mówiąc to, Emily Court była widocznie roztrzęsiona a oczy jej lśniły od napływających łez. Pomimo łamiącego się głosu dało się wychwycić, że nie żałuje tego co zrobiła, że jest z tego powodu w pewien sposób dumna.

Milczeliśmy przez chwilę, aby dać pannie Court czas, aby uspokoiła się i doszła do siebie.

– Panno Court – zaczął Piącha i podszedł bliżej kobiety, która nieco wystraszona spojrzała na mnie i doktora – Jestem detektywem już bardzo długo. Wcześniej byłem na wojnie, widziałem cierpienie, niewyobrażalne cierpienie. Widziałem śmierć tylu ludzi, zadałem śmierć tylu ludziom i wie pani co?

Emily Court była przerażona.

– Te lata na froncie i w policji nauczyły mnie rozpoznawać kiedy ludzie kłamią. A proszę mi wierzyć, ludzie kłamią nieustannie. – Piącha zamilkł i zrobił krok w kierunku kobiety – Myślę, że pani kłamie. Doskonale pani wie, kim jest ów tajemniczy mężczyzna, o którym wspomniał inspektor Woolsworth.

Naraz, pod wpływem słów Piąchy, zaczęliśmy naciskać na siedzącą przed nami drobną kobietę. Krzyczeliśmy, pytaliśmy, domagaliśmy się odpowiedzi grożąc jej, że w policyjnym areszcie spotkają ją takie rzeczy, o których wolałaby nie wiedzieć. I gdy byliśmy już bardzo blisko, gdy panna Court trzymając twarz w dłoniach szlochała głośno, gotowa zdradzić nam tożsamość żółtka, usłyszeliśmy pukanie do pokoju.

Piącha natychmiast podszedł do drzwi i otworzył je energicznie. W drzwiach stała stara kobieta. Nie mówiąc nic minęła Piąchę i weszła do środka. Pokój natychmiast wypełnił dziwny, słodko-duszący zapach. Chciałem zareagować, ale nagle poczułem, jak moje ciało staje się kompletnie bezwładne. Stałem i patrzyłem, jak staruszka nachyla się do Emily i zaczyna szeptać jej do ucha. Panna Court zrobiła wielkie oczy, spojrzała w naszą stronę a następnie powoli kiwnęła głową. Staruszka, wyraźnie zadowolona wyprostowała się i wyszła z pokoju.

Po kilkunastu sekundach stan dziwnego odrętwienia minął.

– Kim była ta kobieta i co z nami zrobiła!?

– Słucham? – Emily Court spojrzała na mnie zdziwiona, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.

Byłem wściekły.

– Kim była ta starucha?!

– Przepraszam, ale nie wiem, o czym pan mówi. Przecież nie ma tu nikogo poza nami.

Nie mogłem pozwolić na to, aby byle japoński kundel robił ze mnie idiotę. Tego było za dużo.

– Słuchaj, no! Myślisz, że jesteś taka sprytna? Że uwierzymy ci w te bzdury!? Widzę, w tych małych, skośnych oczkach, że masz nas za durniów! – gwałtownie zbliżyłem się do niej.

– Panie Woolsworth! Bardzo proszę się uspokoić – usłyszałem za sobą głos doktora, ale kompletnie go zignorowałem.

– Było tak – nachyliłem się do niej – Razem z denatem zaczęliście grzebać w księdze, którą otrzymaliście od Fallon’a i znaleźliście w niej coś, co sprawiło, że kompletnie ześwirowaliście. Leiter, Flinders, Hunter i ty. Bałaś się, że skończysz jak profesorek – sztywna i zimna – więc umówiłaś się z tą staruchą, aby dała ci ziółek, patyczków, mchu i Bóg wie czego jeszcze. Chciałaś pozbyć się uczucia strachu, które ci towarzyszyło, uczucia, przez które już raz wylądowałaś u czubków!

– Panie Woolsworth! – Hartman stanął między mną a kobietą – Nie pozwolę na to, aby ta rozmowa szła dalej w tą stronę!

W tym momencie po raz kolejny usłyszeliśmy pukanie do pokoju. Piącha, który cały czas stał przy drzwiach natychmiast je otworzył.

– Panowie, czy wszystko w porządku? – doszedł nas rozgorączkowany głos recepcjonisty – Czy coś się dzieje?

– Wszystko pod kontrolą – odparł sucho Piącha. – Tak jak mówiliśmy wcześniej, jesteśmy z policji. Proszę o nic się nie martwić.

Recepcjoniście zapewnienia funkcjonariusza zupełnie wystarczyły i zadowolony wrócił do siebie. Gdy Piącha tylko zamknął drzwi mogliśmy kontynuować.

– Mów, co wiesz. Nie damy ci spokoju, dopóki nie powiesz nam całej prawdy!

Emily Court, wyraźnie skonfundowana całym zajściem, patrzyła na nas osłupiała. Nie wiedząc, co ma powiedzieć, skryła twarz w dłoniach.

– Ona wam powie – usłyszeliśmy nagle szept, który nie był głosem żadnej ze zgromadzonych w pokoju osób. Złowieszczy szept, który u nas wszystkich wywołał lodowaty dreszcz.

– Kto nam powie? – Piącha był widocznie zagotowany.

Panna Court uniosła głowę i zobaczyliśmy, że w przeciągu sekundy jej twarz wykrzywił agonalny grymas. Dokładnie taki sam, jaki widzieliśmy już na twarzach Leitera, Huntera i Flindersa. Podkrążonymi, pustymi oczami spojrzała na nas.

-– Ona… Keziah…

Nagle wisząca u sufitu lampa zaczęła migać. Szaleńczo pulsowała światłem, rozpalała się niemal do czerwoności a zaraz potem gasła, pozostawiając nas w zupełnych ciemnościach. W stroboskopowym, czarno-białym świetle widziałem zdezorientowanych Hartmana i Piąchę, jak rozglądali się wokół siebie.

– Ona wie. Wie wszystko. Spytajcie jej – wyszeptała.

Emily, z rękoma ułożonymi na kolanach, siedziała wyprostowana na krawędzi łóżka a jej krótkie, czarne włosy spływały w dół, całkowicie zakrywając twarz. Być może się przewidziałem, ale jej ramiona podrygiwały lekko, jakby się śmiała.

Nagle usłyszeliśmy chichot. Diaboliczny, złowrogi chichot, który dochodził zza drzwi do łazienki. Czuliśmy, jak z każdą kolejną sekundą diaboliczny śmiech wwierca się w nasze umysł, jak pęczniej w nas czystym szaleństwem a serce, zamiast krwi, zaczyna pompować w nas gorący, lepki sok obłędu.

– Zabij ją Piącha!

Nie reagował.

– Piącha, zabij ją! Słyszysz?! Odstrzel ją! – wrzeszczałem z całych sił.

Dochodzący z łazienki chichot zmienił się w głośny, szaleńczy śmiech, który odbijał się od ścian potwornym echem.

– Do jasnej cholery! Zastrzel ją!

Wśród naszych wrzasków i diabelskiego wycia detektyw wyjął z kabury pistolet i podszedłszy do kobiety ogłuszył ją kolbą pistoletu. Emily Court bezwiednie zsunęła się z łóżka.

W tym samym momencie diabelski rechot stał się jeszcze głośniejszy.

– Wychodzimy – usłyszałem głos doktora, który szybkim krokiem zmierzał właśnie w stronę wyjścia.

Gdy tylko otworzyliśmy drzwi na korytarz od razu poczułem, że coś się zmieniło. Miałem niemal pewność, że znany mi dotąd porządek rzeczy bezpowrotnie minął. Zachwiał się pod naporem sił, o których do tej pory nawet nie miałem pojęcia. Popychany przez Piąchę porzuciłem jednak tę myśl i wyskoczyłem na korytarz.

Drzwi.

Naprzeciwko nas znajdowały się zwykłe, drewniane drzwi. Drzwi, których tu wcześniej nie było!

– Co jest do cholery! – krzyknąłem i otworzyłem je.

Drzwi.

– To sen, to musi być sen – usłyszałem głos doktora i postawiona przez niego diagnoza nieco mnie uspokoiła – Gdy staruszka weszła do pokoju wyraźnie poczułem zapach ziół, które odpowiednio spreparowane posiadają wysokie właściwości halucynogenne i usypiające. Jesteśmy we śnie. Nie ma innego wytłumaczenia.

A więc śnię – powtórzyłem za sennym awatarem doktora Hartmana i rozejrzałem się po korytarzu. Wszystko było rozmyte, jakbym patrzył przez taflę wody. Twarze moich towarzyszy, meble i ściany opalizowały fantastycznymi kolorami, przypominając mi unoszące się na kałużach plamy benzyny. Głos doktora był przytłumiony, rozciągnięty, jakby dochodził gdzieś z głębin morza. Ruchy moich przyjaciół miały w sobie nienaturalną płynność i zostawiały po sobie w powietrzu czarne smugi, które niczym dym, powoli unosiły się do góry.

To sen – wyszeptałem i otworzyłem kolejne, stojące przede mną, drzwi.

Stanąłem na progu rozległej izby, w której jedynym źródłem światła były żarzące się w palenisku kawałki drewna. Na brudnych, czarnych ścianach zobaczyłem suszące się zioła i kwiaty. W rogach izby, niczym różańce, wisiały ciężkie warkocze czosnku. Przed nami, przy dużym drewnianym stole siedziała kobieca postać. Gdy przyjrzałem się jej bliżej zauważyłem, że ubrana jest w habit. Dokładnie taki, jaki obowiązywał w zgromadzeniu siostry Felicji. Na stole znajdowały się cztery gotowe nakrycia oraz wielki, żeliwny gar, z którego dochodził nas apetyczny aromat. Wyglądało na to, że ktoś się nas tu spodziewał.

– Pachnie jak gulasz – usłyszałem głos Piąchy, który minął mnie w drzwiach i wszedł do środka.

– Siostro Felicjo, co siostra tu robi?

Zakonnica wstała od stołu i odwróciła się w naszą stroną wyraźnie zaskoczona. Przez moment bałem się, że zamiast siostry Felicji ujrzę potwora z sennych koszmarów, ale odetchnąłem z ulgą. Nawet pomimo rozmytego, falującego przed oczami obrazu rozpoznałem znajome, łagodne rysy twarzy zakonnicy.

– To jakaś diabelska sztuczka, nie mam co do tego żadnych wątpliwości – siostra, jak to miała w zwyczaju, zaczęła rozmowę bez owijania w bawełnę.

Gdy siostra, doktor i detektyw rozmawiali ze sobą, ja zastanawiałem się nad naturą swego snu. Coś, jakiś diabelski chochlik, podpowiadało mi, że to, w czym biorę właśnie udział rzeczywiście jest jedynie sennym złudzeniem. Jeśli tak, to mogłem pozwolić sobie na wszystko. Jednak z drugiej strony, unoszący się w powietrzu zapach gulaszu był tak bardzo wyrazisty.

– To oczywiste – doktor krążył wokół stołu i mówił do siebie. Każdy wykonany przez niego ruch zostawiał za nim czarny, unoszący się do góry dymny woal. – To sen. Musieliśmy nieświadomie stać się ofiarami podstępnej intoksykacji przeprowadzonej przez staruszkę. Czułem wyraźnie zapach kwiatów i ziół. Nie mogę się mylić.

Doktor zatrzymał się i spojrzał po nas.

– Ja śnię, to wszystko mój sen.

– Halo! – krzyknąłem w stronę doktora. – Co też pan mówi! To jest mój sen i nie życzę sobie, aby ktokolwiek próbował pozbawić mnie niezbywalnych praw do śnienia go!

Sprawa – komiczna i groteskowa – nagle wydała mi się śmiertelnie poważna. Rozgniewany ruszyłem w stronę Hartmana.

– Pana sen! Dobre sobie! Jestem w tym śnie, więc mam do niego takie samo prawo jak pan, siostra i detektyw!

Zaczęliśmy się wykłócać, zupełnie nie zwracając uwagi na pozostałych. Przerzucając się irracjonalnymi, groteskowymi argumentami, staraliśmy przekonać siebie nawzajem o wyższości swoich praw.

Nagle, w tej samej chwili wszyscy spojrzeliśmy na Piąchę. Detektyw stał pośrodku izby i wpatrywał się w drzwi, które nagle pojawiły się na ścianie naprzeciwko wejścia. Dopiero po kilku sekundach usłyszeliśmy, że coś do siebie szepcze.

Byłem nieco rozdrażniony faktem, że detektyw tak perfidnie wybija się na pierwszy plan w moim śnie. Już miałem kontynuować spór z doktorem, ale słowa, które wypowiedział Piącha wstrząsnęły nami wszystkimi.

– Nie słyszycie? Ktoś tam jest – wyciągnął dłoń w stronę drzwi, których do tej pory nie widzieliśmy.

Drzwi na całej swojej powierzchni mieniły się na raz wszystkimi znanymi mi barwami. Kolorowe światło, które generowały, nie było jednostajne, lecz wydawało się pulsować. Mało tego, kolory pełzały po drzwiach mieszając się między sobą i tworząc szalone, pstrokate wzory. Detektyw, zupełnie nieporuszony tym faktem, podszedł bliżej i stanął przed nimi w milczeniu.

– Piącha, to mój sen i gdyby ktoś tam był, to wiedziałbym o tym. Skończ z tymi cyrkami, proszę Cię.

– Na litość boską! – krzyknęła siostra – Czy wy naprawdę tego nie widzicie? To wszystko – zamachnęła ręką zostawiając w powietrzu czarny ślad – to igraszka Diabła!

– Tak, tak, siostro, oczywiście. Lucyfer, Belzebub zamknęli nas tutaj, bo co? To jest mój sen i oznajmiam, że nie jesteśmy niczyją igraszką!

Kątem oka zobaczyłem, jak Piącha przyklęka na jedno kolano i wyciąga rękę w stronę zamkniętych drzwi, które, zanim zdążył je nawet dotknąć, otworzyły się cicho.

Ciemność wewnątrz rozświetlała pojedyncza świeca. W jej słabym blasku dostrzegliśmy dziecięcy pokoik. W rogu pomieszczenia siedział wystraszony, kilkuletni chłopczyk.

– Kim jesteś, że mówisz do mnie tato? Nie mam syna.

Wymieniłem zdziwione spojrzenie z pozostałą dwójką.

–  Co do cholery?! – chciałem zrobić kolejną awanturę, ale poczułem jak dłonie doktora Hartmana zaciskają się boleśnie na moim ramieniu.

– Fascynujące – szepnął i stanął obok Piąchy.

– To demon! Na litość boską! Piącha, nie daj się omamić! – siostra stanęła za detektywem i złapawszy go za ramiona, z całych sił starała się go odciągnąć. Detektyw Alcorn nie przestawał jednak mówić. Zadawał i odpowiadał na pytania, których my nawet nie słyszeliśmy.

– Muszę do niego iść – Piącha odwrócił głowę w naszą stronę – Boi się. Tak bardzo się boi – w głosie detektywa usłyszałem czułość, jakiej nigdy bym się u niego nie spodziewał.

– Gdzie iść do jasnej cholery!? Nie masz dzieciaka przecież!

– Detektywie! To omamy, to zwidy, to diabelskie sztuczki! – zakonnica nie przestawała nawet na chwilę – To kuszenie! Zły kusi Cię, wywleka na wierzch Twoje pragnienia, byś wpadł w jego szponiaste łapy! Tu cuchnie siarką!

Piącha, niepomny na słowa moje i zakonnicy, wstał i ruszył w stronę chłopca. W tym samym momencie siostra, niczym lampart, skoczyła wymijając detektywa i z hukiem zamknęła przed nim drzwi. Ciężko dysząc przywarła do nich plecami. W jej oczach błyszczało niemal religijne uniesienie i determinacja godna pierwszych krzyżowców. Kosmyki włosów przylepiły się do jej czoła sprawiając, że drobna zakonnica wyglądała teraz niczym opętana religijnym szałem dzikuska.

– Piącha – ciężko dysząc, siostra Felicja spoglądała szalonym wzrokiem na detektywa – To był diabeł, słyszysz?

Widziałem wyraźnie, jak w tym samym momencie, w którym siostra z trzaskiem zamknęła drzwi, oczy Piąchy zaczęły rosnąć a on sam – ku własnemu zdziwieniu – wyrecytował:

Ważka – igraszka
Nie twoja łaska,
Dawnego widma czas.
To moja maska
Zaklęta w blasku Serca,
co smaku brak.
Daj mi promienie,
Daj mu promienie,
By przestał błądzić,
By wiecznie trwał.

Gdy słowa dziecięcej rymowanki ustały, poczułem, że w izbie zaszła jakaś subtelna zmiana. Jej natury nie byłem w stanie odgadnąć, lecz byłem absolutnie pewny, że coś się zmieniło.

– Demonie, zamilknij! Wyjdź z ust tego bogobojnego człowieka!

W tym samym momencie Piącha złapał się nagle gardło i szeroko otwartymi ustami zaczął łapać powietrze. Zachowywał się jak wyrzucona na brzeg jeziora ryba. Wybałuszone oczy zaczęły podbiegać krwią, a twarz i szyję detektywa pokryła mozaika grubych, czarnych żył.

 – On się dusi! – wykrzyknęła siostra. – Doktorze!

Hartman natychmiast podbiegł do Piąchy i ostrożnie położył go na ziemi. Sprawnym ruchem rozpiął mu koszulę pod szyją.

 – Co do cholery – wyszeptał i rozpiął koszulę dalej.

Klatka piersiowa Piąchy była zapadnięta do wewnątrz. Zupełnie tak, jakby coś przyciskało go do ziemi kowadłem. Detektyw starał się wygramolić spod niewidzialnego ciężaru, jednak nie był w stanie się poruszyć. Rozpaczliwie łykał ustami powietrze uderzając rękoma o ziemię.

Starałem się zebrać myśli. Wyobrażałem sobie, jak siłą swojego umysłu ściągam z Piąchy niewidzialne brzemię, jednak potęga mojej woli zupełnie mnie zawiodła.

– On ginie, nie mogę mu pomóc – doktor rozejrzał się po nas i sięgnął do swojej torby z lekarstwami.

Usłyszawszy to, siostra Felicja zupełnie zwariowała. Klnąc i modląc się na zmianę podbiegła do stołu i zaczęła przewracać stojące na nim naczynia. W amoku biegała wzdłuż czarnych, opalizujących ścian i zrywała z nich zasuszone zioła i kwiaty. Łapała za krzesła, które następnie rozbijała o podłogę.

– Nie żyje – w krótkim momencie ciszy usłyszeliśmy głos doktora.

Siostra Felicja natychmiast zaniosła się głośnym płaczem i ze zdwojoną siłą zaczęła ciskać na wszystkie strony tym, co akurat miała pod ręką.

– Zostaw mnie! – krzyczała – Idź precz, nie chce cię słyszeć. Ciebie nie ma, słyszysz! Ciebie nie ma!

W pewnym momencie chwyciła za stojący pośrodku izby stół. Nadludzką siłą podniosła go do góry, a następnie cisnęła nim o ścianę. Stół, jakby zrobiony z zapałek, rozpadł się na tysiące kawałeczków.

Z gardła siostry wydobył się przeraźliwy, nieludzki skowyt. Roztrzęsiona i zapłakana, Felicja stała pośrodku izby i cała się trzęsła. Chowała głowę i zasłaniała twarz jakby kuliła się przed uderzeniami niewidzialnej siły. Szeroko otwartymi ze strachu oczami rozglądała się po pomieszczeniu.

– Zostaw mnie, zostaw! Nie mów do mnie! Milcz!

Po czym nagle, niczym złamane wiatrem drzewo, osunęła się nieprzytomna na ziemię.

Hartman już po chwili klęczał przy niej. Łagodne rysy twarzy zakonnicy wykrzywiły się w nieludzkim grymasie przerażenia. Ciężko dysząc, rozpaczliwie starała się łapać powietrze.

– Dusi się! Musimy coś zrobić! – Hartman ponownie zaczął grzebać w swojej teczce z lekarstwami.

Jestem we śnie – powtarzałem tymczasem jak mantrę, chodząc w kółko po izbie. Tu nic nie jest takie, jakie być powinno. Wszystko jest inne. Nagle, w ułamku sekundy postanowiłem zrobić najbardziej irracjonalną rzecz, jaka przyszła mi do głowy i już po chwili zbierałem z ziemi resztki gulaszu, który siostra rozrzuciła po całej izbie. Gołymi rękami wpychałem do ust parujące kawałki mięsa i warzyw, modląc się, aby nie było to mięso ludzkie. To było tak bardzo irracjonalne, tak bardzo szalone, że miałem pewność, że przyniesie jakiś efekt.

– Siostro, siostro! – Hartman krzyczał nad Felicją a ja, z ustami pełnymi gorącego gulaszu, zastanawiałem się, co tak naprawdę się tu dzieje.

 

*

 

Doktor Hartman nienawidził uczucia bezradności. Nic nie mógł jednak zrobić. Ze smutkiem patrzył, jak trzymająca go za ręce zakonnica, w agonalnych spazmach wierzga nogami i za wszelką cenę stara się złapać choćby łyk powietrza.

Doskonale wiedział, co się z nią dzieje a mimo to, nie potrafił jej pomóc. Za moment straci przytomność, pojawią się drgawki toniczno-kloniczne i bradykardia. Następnie dojdzie do ustania ruchów oddechowych, a potem do ponownego wzrostu częstości akcji serca, wywołanego przez porażenie ośrodka nerwu błędnego. Na końcu usłyszy krótkie, przerywane wydechy o rozmaitym natężeniu. Potem będzie po wszystkim.

Hartman był wściekły swoją bezradnością. Nie po to kończył medycynę, aby bezradnie patrzeć, jak ludzie mu bliscy umierają na jego oczach. Nie po to poświęcił najlepsze lata swojego życia, aby teraz bezradnie rozkładać ręce.

Nagle usłyszał jak zakonnica łapie powietrze. Jeden oddech, drugi, trzeci. Przekrwionymi oczami spojrzała w jego stronę.

 

*

 

Nie wiem, co mną kierowało, ale w trakcie gdy doktor Hartman za wszelką cenę starał się pomóc zakonnicy, ja, jak gdyby nic się nie działo, zacząłem recytować wiersz, który usłyszałem od Piąchy. Pomimo że słyszałem go tylko raz, miałem absolutną pewność, że doskonale go zapamiętałem. Gdy skończyłem usłyszałem zduszony głos Hartmana.

– Udało się, żyje!

Doktor spojrzał w moją stronę. Bezradnie wzruszyłem ramionami i zacząłem wycierać ręce w spodnie.

W tej samej chwili zza drzwi, przed którymi stał wcześniej Piącha, usłyszałem piskliwy, dziecięcy głos. Spojrzałem szybko w stronę doktora, który pomagał właśnie usiąść siostrze. Nic nie słyszeli.

– Dziadku, dziadku! Otwórz. Wiem, że tam jesteś. Proszę, boję się.

Podszedłem do drzwi i spojrzałem przez dziurkę od klucza. W kącie długiego, dziecięcego pokoju zobaczyłem skulonego chłopczyka.

– Kim jesteś dziecko? Nie ma tu żadnego dziadka.

Chłopiec wstał z kąta i ruszył szybko w moją stronę. Dźwięk bosych stóp uderzających o podłogę przypominał tętent koni. Gdy podszedł, w jego rysach dostrzegłem coś niepokojąco znajomego, coś, czego jednak nie potrafiłem określić. Chłopiec ubrany był w jednoczęściową, kolorową piżamę. Na oko miał nie więcej niż 5 lat.

– Dziadku, nie wygłupiaj się! Wiem, że to ty.

Cały czas patrząc przez dziurkę od klucza widziałem, że dziecko stanęło pod drzwiami i spokojnie czeka.

– Wybacz mi chłopczyku, ale nikt z nas tutaj nie jest twoim dziadkiem. Jeśli powiesz mi, jak ma na imię, to postaramy się go znaleźć, dobrze?

– Dziadku Zachariaszu! – dziecko odezwało się rozbawionym głosem – Przestań już, ja naprawdę się boję!

Zachariaszu? Przecież tak na imię miał mój dziadek – pomyślałem i poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. Nagle do mnie dotarło. W ułamku sekundy zrozumiałem, dlaczego rysy chłopca wydały mi się znajome. Tym chłopcem byłem ja!

Szybkim ruchem otworzyłem drzwi do pokoju. Chłopczyk patrzył na mnie dużymi, przestraszonymi oczami.

– Powiedz mi dziecko, jak masz na imię, gdzie są twoi rodzice?

Chłopczyk patrzył na mnie zdziwionymi oczami, ale wyczuwszy powagę w moim głosie odpowiedział tak, jak się tego spodziewałem.

– Dziadku, to ja, Ebenezer. Źle się czujesz?

Poczułem jak zaczyna kręcić mi się w głowie. Ciężko opadłem na stojące w pokoju łóżko i wziąłem chłopca na kolana. Zacząłem z nim rozmawiać tak, jak mój dziadek rozmawiał ze mną. Patrzyłem w twarz samemu sobie sprzed kilkunastu lat. Znałem każdy włos na jego głowie, każdy uśmiech. Jego oczy były moim, jego serce biło w równym rytmie z moim. Jak to możliwe – zastanawiałem się po cichu, mierzwiąc blond czuprynę siedzącego mi na nogach chłopca. Zapomniałem o leżącym w pokoju obok trupie Piąchy, o siostrze Felicji i doktorze Hartmanie. Byłem tylko ja. W dwóch osobach.

Jakaś niewypowiedziana tęsknota ścisnęła mi gardło i niezdolny, by cokolwiek powiedzieć, po prostu patrzyłem na tę uśmiechniętą buzię. Czułem spokój, czułem się kompletny. Chciałem, żeby ten stał wiecznie.

– Musisz już iść – usłyszałem nagle głos chłopca; był śmiertelnie poważny i smutny – Moja przyjaciółka powiedziała mi, że nie możesz być tu dłużej ze mną.

Zdezorientowany, patrzyłem jak schodzi mi z kolan i staje przy drzwiach, których do tej pory w pokoju na pewno nie było. Gdy podniosłem się z łóżka zobaczyłem, że w pokoju wraz ze mną są również doktor i zakonnica. Siostra Felicja opierała się o ramię Hartmana i spoglądała na mnie wykrzywioną w udręce twarzą.

Nagle usłyszałem, jak drzwi, przy których stoi chłopiec, otwierają się.

– Nie masz już czasu – powiedział lodowatym głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji – Musisz uciekać, zaraz tu będzie.

Maluch podbiegł do mnie i złapawszy mnie za rękaw marynarki wyprowadził mnie do następnego pokoju. Byłem zbyt oszołomiony, zbyt smutny, aby mu się postawić.

Gdy się odwróciłem, zobaczyłem jeszcze resztki światła, jakie wpłynęły do środka przez szparę w powoli zamykających się drzwiach. Blade światło rzucało dwa cienie. Jeden z nich należał do dziecka, do mnie. Drugi…drugi cień falował, pęczniał i wybuchał.

Poczułem strach. Strach, jakiego w życiu jeszcze nie doświadczyłem.

 

*

 

Nie do końca pamiętam, co wydarzyło się dalej. Jak przez mgłę widzę kolejne, puste pokoje, przez które musieliśmy przechodzić. W końcu dotarliśmy do pomieszczenia innego, niż te dotychczas przez nas widziane.

Na pierwszy rzut oka przypominało piwnicę. Pod ścianami ustawiono rzędy ciężkich, drewnianych beczułek. W środku panowała nieprzyjemna wilgoć a w powietrzu unosił się zapach grzybów i pleśni. Naszą uwagę od razu przykuły prowadzące w górę chody. Na ich końcu znajdowała się kolejna para drzwi.

– Może to już koniec? – wyszeptała udręczonym głosem siostra.

– Oby – zgodziłem się z nią i ruszyłem po schodach.

– Poczekajcie! – usłyszałem krzyk doktora, który wchodził właśnie między rzędy ustawionych po sam sufit beczek. Chwilę później usłyszałem stłumiony szept Hartmana, który najwyraźniej z kimś rozmawiał.

Czyżby zobaczył siebie z przeszłości, jak ja i Piącha? Czy ten sen ma być dla nas lekcją? Czy niesie ze sobą jakieś metaforyczne przesłanie? Już chciałem spytać o to wiszącą mi na ramieniu zakonnicę, ale malująca się na jej twarzy udręka odwiodła mnie od tego pomysłu.

– Doktorze Hartman – krzyknąłem znajdując się mniej więcej w połowie schodów – Będziemy się stąd zbierać. Idzie pan z nami?

W tym samym momencie, znajdujące się na szczycie schodów drzwi otworzyły się powoli z cichym skrzypnięciem i do środka wpadł wąski snop światła. Chwilę potem usłyszałem miękkie stąpanie kilku par nóg, zbyt ciche jednak, aby było ludzkie. Po chwili drzwi otworzyły się szerzej a do środka, przez szparę między drzwiami a futryną powoli weszła istota, na której widok siostra i ja zamarliśmy z przerażenia.

To coś, to monstrum z najczarniejszego koszmaru, przypominało wielkiego, brązowego szczura z ludzką twarzą oraz łapkami przypominającymi dłonie człowieka! Ta plugawa, nikczemna w swoim bluźnierstwie, hybryda szczura i człowieka zatrzymała się na krawędzi schodów i wyszczerzyła do nas swój pysk w złośliwym grymasie. Przez moment wydawała się delektować naszym obrzydzeniem i strachem, po czym wyraźnie zadowolona zaczęła zeskakiwać w dół.

Natychmiast wraz z siostrą zbiegliśmy ze schodów, gdzie stał, z wyciągnięta bronią, doktor Hartman.

Szczurza istota przechyliła zaciekawiona głowę i na jej pysku rozpełzł obrzydliwy uśmiech.

– Strzelaj, strzelaj! Na co czekasz? – koszmarna istota naigrawała się z doktora i dalej zeskakiwała po schodach – Brązowego Jenkinsa kulą nie trafisz, nie zabijesz.

Cała nasza trójka powoli zaczęła wycofywać się w kierunku drzwi, przez które tu przyszliśmy.

– Macie coś, co należy do mojej pani! – syknął wściekle i jednym susem znalazł się tuż przy nas – Macie coś, za czym bardzo tęskni. Dajcie mi to! – demon stanął na tylnych łapach i wyszczerzył w naszym kierunku czarne, ostre zęby. Smród, jaki wydobył się z paszczy stwora niemal pozbawił mnie przytomności.

– Idź precz, demonie – usłyszałem cichy, lecz pewny głos siostry. Wyglądało na to, że zakonnica odzyskiwała siły.

Demoniczny szczur nic sobie z tego nie robił. Na przemian chichocząc i szczerząc do nas kły, okrążał nas w nerwowych podskokach.

– Oddajcie, oddajcie!

Brązowy Jenkins! Mój umysł rozświetliła nagle błyskawica zrozumienia. Chowaniec Keziah Mason. Jeśli wysłała go tutaj do nas… Czyżby wiedźma wciąż żyła?! Nie, to niemożliwe – starałem się myśleć racjonalnie jednak okoliczności, w których się znalazłem, przeczyły wszelkiej logice. Wymykały się prawom kosmosu, wymykały się całej zgromadzonej przez ludzkość wiedzy. To sen, to przecież tylko sen!

Coraz bardziej szalone myśli zaczęły kotłować mi się w głowie.

Jeśli ten, któremu służyła Keziah – Czarny Człowiek – dał jej dar nieśmiertelności, to czy w zamian za posłuszeństwo nie spełni także mojej prośby? Księga w zamian za drobną przysługę. Księga w zamian za śmierć Toma Spritz’a. Przecież nikt się nie dowie, to tylko sen.

Gdy tylko o tym pomyślałem, poczułem jak bestia skupia na mnie swój wzrok.

– Tak, tak, księga, księga. Oddajcie mi ją a zaznacie wdzięczności mojej pani. Daj – zwrócił się bezpośrednio do mnie i zrobił kilka niezdarnych susów – Ty wiesz, wiesz. Twoje serce pragnie. Moja pani chce księgi. Wie jak zaspokoić pragnienia – zdeformowana ludzka twarz wybuchła skrzekliwym rechotem.

– Dam ci ją, masz moje słowo.

– Co!!! – usłyszałem głos detektywa, który patrzył na mnie z niedowierzaniem – Panie Woolsworth, pan bredzi! Nie pozwolę na to.

Myśl o śmierci Toma Spritz’a była jednak zbyt kusząca. Powoli ruszyłem w stronę istoty z koszmaru, lekceważąc siostrę, która właśnie wbijała mi się zębami w ramię.

– Ani kroku!

Doktor Hartman stanął obok mnie z wyciągniętą bronią.

– Jeszcze krok a przyrzekam, że strzelę. Słyszysz mnie Woolsworth!?

Ja jednak nie słyszałem. Zahipnotyzowany myślą o śmierci tej gnidy, Spritz’a, i płynącymi z tej sytuacji benefitami, ukucnąłem przy Brązowym Jenkinsie, który widocznie podniecony nie mógł ustać w jednym miejscu. Z boku doszedł mnie dźwięk odbezpieczanego pistoletu i pociągania za spust jednak nic się nie wydarzyło. Odwróciłem się w stronę doktora i puściłem mu rozbawione spojrzenie.

– Tak, tak. Ty jesteś mądry – poczułem jak chowaniec wbiega mi po ręce i zatrzymuje się na ramieniu. – Oddasz co nasze – szepnął mi do ucha – a pani spełni twoje życzenie!

Po czym rechocząc zbiegł ze mnie. Kilkoma susami znalazł się na szczycie schodów i zniknął za drzwiami.

– Na Boga, Woolsworth, co ty zrobiłeś! – Hartman i siostra Felicja natychmiast do mnie podbiegli – Nie damy jej żadnej księgi, słyszysz!?

– Ta księga musi spłonąć, musimy ją zniszczyć! W imię Boga!

Zakonnica, pomimo że stan jej zdrowia był ekstremalnie ciężki, nawet w tak trudnej sytuacji nie straciła wiary. Płonący w jej oczach ogień niemal rozświetlał panujący w piwnicy półmrok.

– Ludzie, uspokójcie się! – zrobiłem krok w tył – Czy wy nie rozumiecie? Przecież to sen! Sen! Mogłem powiedzieć wszystko, co chciałem, bo to i tak nie ma znaczenia. Zamiast stać tu i biadolić wyjdźmy lepiej z tej piwnicy.

Pomieszczenie, do którego następnie weszliśmy, było czymś w rodzaju pokoju gospodarczego lub składziku na narzędzia. Łopaty i szpadle stały oparte o ściany a podłogę kryła całkiem gruba warstwa trocin. Przez okno wpadało do środka srebrzyste światło księżyca.

– W końcu stąd wyjdziemy – oznajmiłem radośnie i podszedłem do okna.

Gdy przez nie spojrzałem, ujrzałem duże, pomalowane czerwoną farbą budynki gospodarcze: stodoły lub stajnie. Na placu przed nimi roiło się od biegających w amoku mężczyzn. Nieznajomi krzyczeli coś do siebie niezrozumiale, żywo gestykulując przy tym rękoma. Każdy z nich trzymał w dłoni strzelbę. Na tyle, jak dalece mogłem się zorientować sytuacja na zewnątrz była napięta. Chwilę później usłyszałem wystrzał broni, a potem całą serię wybuchów. Kule z przeraźliwym świstem latały wszędzie na około. Upadłem na podłogę nakazując siostrze i doktorowi zrobić to samo. Na szczęście w ścianie, przy której leżałem znajdowała się sporych rozmiarów szpara, przez którą mogłem obserwować sytuację na zewnątrz. Mój wzrok skupił się na leżącym pośrodku placu mężczyźnie. Jego szklane, ścięte chłodem śmierci oczy wpatrywały się we mnie. Wydawało mi się, że już gdzieś widziałem tą nalaną, okropnie poszarpaną twarz. Mężczyzna był wręcz chorobliwie otyły a bordowy garnitur, w który był ubrany ledwo go opinał.

– Carmody?! – nie mogłem w to uwierzyć, ale wszystko wskazywało na to, że znaleźliśmy się w Blackwater Creek.

Strzelanina na zewnątrz tymczasem ustała. Ostrożnie podniosłem się z ziemi i wyjrzałem przez okno. Teren na zewnątrz pełen był leżących bez ruchu ciał. Ci, którzy przeżyli, zgromadzili się wokół stojącego na skraju placu samochodu. Gdy mu się przyjrzałem, z uczuciem ulgi zobaczyłem oznaczenia bostońskiej policji.

– Jesteśmy uratowani – krzyknąłem radośnie w kierunku doktora i siostry i podszedłem do drzwi wejściowych. Gdy tylko je otworzyłem, w tej samej chwili do środka, z głuchym hukiem wpadł poryw lodowatego powietrza. Pęd wiatru był na tyle silny, że rzucił mną o znajdującą się naprzeciwko ścianę. Oszołomiony rozejrzałem się po pomieszczeniu. Powietrze natychmiast wypełnił smród otwartego grobu. Lepki, obrzydliwy wapor gnijącego w ciemnościach mięsa.

Zdezorientowani popatrzyliśmy po sobie. Wtedy dostrzegłem rosnący na ziemi cień. Żywą, wibrującą czerń, która cały czas rosła. Z daleka doszło mnie żałośliwie wycie wilków, któremu wtórował ogłuszający trzepot skrzydeł. Zdjęty niewypowiedzianą grozą spojrzałem w kierunku drzwi i ujrzałem ją.

Keziah Mason.

Gnijące, plugawe truchło Keziah Mason weszło do środka i w milczeniu spojrzało na mnie pustymi, ziejącymi czernią oczodołami. Przeraźliwy smród gnijącego ciała niemal pozbawił mnie przytomności a powietrze wewnątrz wypełniła aura niewypowiedzianego, nieskończonego zła. Toczone rozkładem ciało, ogród dla pełzającego po nim robactwa, stało bez ruchu i po prostu na nas patrzyło. Tłuste, białe larwy wypełzały z jej ust i z obrzydliwym plaśnięciem spadały na podłogę u jej stóp. Z czarnych, ziejących gangreną ran dochodził obrzydliwy dźwięk pracujących nieustannie żuwaczek.

Strąki czarnych, zlepionych krwią włosów spływały wzdłuż wychudzonej czaszki, z której zwisały bezwiednie plastry zielonkawej skóry. Cofnięte usta i dziąsła odsłaniały czarne, popękane zęby i krążące wokół nich robactwo.

Keziah była całkowicie naga. Jej wysuszone, popękane piersi zwisały nad olbrzymią, ropiejącą raną, która niegdyś była jej korpusem. Z jej środka wystawały na wierzch poskręcane, żółte żebra, po których nieustannie pełzały drobne insekty. Z wypadających na zewnątrz jelit skapywały krople czarnej, gęstej cieczy, która przy kontakcie z ziemią natychmiast wyparowywała, pozostawiając w powietrzu obrzydliwy fetor.

Nagle usłyszałem ją. Przeraźliwie syczący głos wypełnił mój umysł i niemal struchlałem pod niewypowiedzianą grozą, którą niosły ze sobą jej słowa.

– Oddaj, coś zabrał. Nie godzien jesteś poznać sekretów tego, co w czerń ubrany, w cierpieniu i bólu wyznaje przyjemność! Obce ci znaczenia. Obce ci wzory, które pazurem zanurzonym we krwi, maluje na czołach swych wiernych. Nie dla ciebie stół zastawił mięsem nienarodzonych. Nie jesteś godzien z nim biesiadować. Biada ci, biada na wieki jeśli nie oddasz tego, coś zabrał. Oddaj, bo podzielisz los matki swej, która nim umarła spojrzała w płonące oczy Czarnego Pana. A spojrzeć w nie znaczy umrzeć. Spojrzeć w nie znaczy ujrzeć koszmaru pełnię. Oddaj. Zamknij ją w skrytce numer 2020 a sługa mój przyjdzie po nią. Jeśli jej nie będzie już teraz żałuj losu, który cię czeka. Pamiętaj. Spojrzeć mu w oczy znaczy do ołtarza pójść z diabłem. Sprzeciwić się mej woli, mnie, która do końca wytrwała w wierności swemu Panu, to złożyć pocałunek na ustach śmierci. Teraz idź!

Powiedziawszy to spojrzała w moją stronę. Niewypowiedziane zło, które nadawało jej ciału pozorów życia, przybrało kształt wirujących wokół czarnych smug. Przeraźliwy chłód i fetor przybrały na sile.

Keziah Mason powoli odwróciła się i ruszyła w kierunku czarnych lasów, które otaczały farmę Carmodyego. Gdy przechodziła przez plac, walające się po nim trupy zaczęły się podnosić i powłócząc nogami ruszyły za nią w ciemności nocy.

Zdjęty przerażeniem upadłem na kolana skrywając twarz w roztrzęsionych dłoniach. Nie próbując nawet powstrzymać napływających do oczu łez wyłem z rozpaczy. Cały mój umysł wypełniło porażające uczucie pustki. Moja matka nie żyła. Nie miałem co do tego wątpliwość.

Przed oczami przelatywały mi wszystkie te chwile, w których wraz z nią zaznawałem najprawdziwszego szczęścia. Dziecięce zabawy, rozmowy, w których trakcie wysłuchiwała moim małych i dużych zmartwień. Przed oczami miałem jej łagodną, uśmiechniętą twarz. Czułem na policzkach dotyk jej ciepłych dłoni. Słyszałem jej uśmiech.

Nie było jej.

Została pustka.

 

*

 

Obudziło mnie przeraźliwe zimno i wilgoć. Gdy otworzyłem oczy ujrzałem nad sobą czarne, powykręcane gałęzie. Leżałem na stercie gnijących liści. Szybko zerwałem się na nogi. Kompletnie nic nie rozumiejąc, zauważyłem leżących obok Hartmana i Felicję. Piąchy nigdzie nie było.

Zdezorientowany, rozglądałem się po okolicy. Byliśmy w środku lasu, który niczym starożytne żałobniczki, płakał nad naszym losem żółtymi, leniwie opadającymi liśćmi.

– Gdzie, gdzie jesteśmy? – usłyszałem szept zakonnicy.

– Nie wiem siostro, ale nie podoba mi się to – odparłem i zacząłem krążyć między drzewami – Spróbuję jakoś określić naszą pozycję. Proszę się stąd nie ruszać.

Nie czekając na odpowiedź ruszyłem przez las. Lawirowałem między konarami drzew, przeciskałem się pod powalonymi pniami aż w końcu las przede mną zaczął się przerzedzać. Gdy podszedłem dalej, moim oczom ukazało się duże, łagodnie pnące się ku niebu wzgórze. Zadowolony z odkrycia tak dobrego punktu obserwacyjnego podbiegłem w jego stronę. Gdy byłem już bardzo blisko, ziemia pod moimi nogami zaczęła się nagle zapadać, czemu towarzyszyło nieprzyjemne chrupnięcie. Gdy przyjrzałem się lepiej zauważyłem, że grunt pod moimi nogami pełen jest drobnych, białych kawałeczków. Stłumiłem budzące się we mnie uczucie niepokoju i spojrzałem w górę.

Na szczycie łysego pagórka stało osamotnione, czarne drzewo, całkowicie ogołocone z liści. Gdy mu się przyjrzałem uważniej odniosłem wrażenie, że z jednej z gałęzi zwisał pojedynczy, całkiem długi kawałek sznura, który lekko falował na wietrze.

Sznur falował, gałęzie jednak pozostawały w całkowitym bezruchu!

W panice odwróciłem się na pięcie i najszybciej jak tylko mogłem pognałem w kierunku, gdzie zostawiłem siostrę i doktora Hartmana. Ciężko dysząc przedzierałem się między konarami, unikałem wiszących na wysokości twarzy gałęzi i korzeni, które niczym czarne, opuchnięte larwy wybijały się ponad zasypaną liśćmi ziemię.

Gdy w końcu dotarłem do dwójki moich towarzyszy siostra Felicja i Hartman stali oparci o jedno z drzew. Nie odpowiadając na rzucone w moją stronę pytania ruszyłem dalej przed siebie.

Po kilkunastu minutach mozolnego przedzierania się przez chaszcze dotarliśmy do drogi. Dzięki uprzejmości mleczarza, który zgodził się nas zabrać do Arkham, już po godzinie znaleźliśmy się w mieście.

Doktor wraz z siostrą Felicja natychmiast skierowali się do szpitala. Stan zdrowia zakonnicy wymagał jak najszybszej interwencji lekarskiej. Pożegnawszy się z nim skierowałem się na komisariat. Detektyw Stuckey był niesamowicie zdziwiony widząc mnie na komendzie.

– Gdzie wy byliście do jasnej cholery? Tydzień już was szukamy. Co się z wami działo i gdzie jest Piącha?

– Nie ma go tutaj? Myślałem, że go tu spotkam.

– Niestety – Stuckey był widocznie poddenerwowany – Tak jak mówię, przez tydzień szukaliśmy was bez rezultatu. Zajrzeliśmy pod każdy pieprzony kamień, do każdej meliny. Nigdzie was nie było. O co w tym wszystkim chodzi, mów!

– Czy mogę zadzwonić?

Stuckey popatrzył na mnie zdziwiony. Szybko złapałem leżący na biurku telefon i wykręciłem dobrze znany mi numer.

– Tak, słucham? – usłyszałem nieprzyjemny, świszczący głos.

– Spritz, ty żyjesz!

– Słucham?! Co to ma znaczyć?! Woolsworth, czy to Ty?

Gwałtownie odłożyłem słuchawkę i bez sił opadłem na krzesło.

Dziedzictwo – 3

Dziedzictwo – 3

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 3

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Nie wiem, jak długo trwałem w tym przerażającym stuporze czując, jak wzbierająca woda powoli zaczyna wlewać mi się do ust, ale gdy nagle, zupełnie niespodziewanie drzwi do celi w końcu się otworzyły, wpuszczając do środka ostre, szpitalne światło, niczym tonący rozbitek widzący dryfujący na morzu kawałek drewna, ostatkiem sił rzuciłem się w stronę korytarza.

Chwilę trwało, zanim mój wzrok przyzwyczaił się do intensywnego oświetlenia. Gdy w końcu doszedłem do siebie, kątem oka zobaczyłem dwóch, postawnych pielęgniarzy, którzy wbiegali właśnie do celi Huntera. Stuckey stał dygocząc naprzeciwko mnie, machając rękami tak, jakby starał się odgonić latające wokół siebie robactwo. Siostra Felicja i Piącha stali kawałek z boku. Po twarzy zakonnicy widziałem, że była kompletnie wystraszona. Twarz Piąchy jak zwykle zdradzała nic.

Podniosłem się z ziemi i podszedłem do Stuckeya.

– Detektywie, wszystko w porządku?

Ray odwrócił się do mnie.

– Woolsworth, zabierz to ze mnie! Zrzuć to! Pomóż mi!!

Bezradnie spojrzałem na detektywa, który w szale bił się po twarzy, machał rękoma, kulił się, jakby przed czymś się odganiał. Dopiero interwencja Piąchy, który wyrastając jak spod ziemi chwycił i przytrzymał Stuckeya sprawiła, że detektyw trochę się uspokoił.

– Jak pan to wytłumaczy? – usłyszałem za sobą głos siostry Felicji – Awarią oświetlenia? A ten słony posmak w ustach? Awaria sieci kanalizacyjnej? A to, że wszyscy jak tu stoimy jesteśmy mokrzy?! Powoli odwróciłem się w stronę zakonnicy. Wydarzenia sprzed kilku minut wciąż we mnie rezonowały. Dalej czułem strach, czułem wilgoć na swoim ciele i nieprzyjemne, całkowicie mi dotąd obce poczucie własnej bezradności. Pomimo tego, bojąc się, że sam zaraz zwariuję popatrzyłem w oczy siostry Felicji.

– Pot, siostro. Pot – wyszeptałem.

Zakonnica popatrzyła na mnie przez chwilę, jakby nie wierzyła w to, co właśnie powiedziałem, po czym zrezygnowana pokręciła głową i podeszła do detektywów.

Sam nie wierzyłem oczywiście w te słowa, nie jestem głupi. Jednak przyznanie się publiczne do tego, że sprawa powoli zaczynała mnie przerastać – na to nie mogłem sobie pozwolić.

Po chwili spostrzegłem biegnącego w naszą stronę dyrektora Hardstorm’a.

– Co tu się stało? Co z pacjentem?! – krzyczał już z daleka a poły jego fartucha trzepotały za nim niczym para białych skrzydeł.

– Panowie – zaczął nerwowo podchodząc do detektywów – Zgodziłem się na rozmowę z panem Hunterem, ale obiecali mi panowie wyjątkową delikatność! I co?! – odwrócił się w stronę celi, skąd dochodziło przytłumione pokrzykiwanie pielęgniarzy.

– Panie Hardstorm – Stuckey złapał dyrektora delikatnie za ramię i pociągnął go w stronę, gdzie wszyscy staliśmy – Nie uwierzy pan. Ja sam, my wszyscy – dyrektor spojrzał po nas – nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć tego, co tam się stało.

– Proszę mówić!

– Rozmawialiśmy z pacjentem. Wszystko przebiegało po naszej myśli, gdy nagle Cecil Hunter zaczął wykrzykiwać jakieś bluźnierstwa! Rozerwał kaftan bezpieczeństwa i zaczął przeraźliwie do nas wrzeszczeć, machając przy tym rękoma. Proszę mi uwierzyć. Chcieliśmy jak najszybciej wyjść stamtąd i powiadomić personel, ale drzwi do celi były zamknięte! Krzyczeliśmy, aby nas wypuszczono jednak nikt nas nie słyszał. Nie wiem, ile spędziliśmy tam czasu, ale gdy drzwi nagle otworzyły się, to od razu wybiegliśmy na zewnątrz. Dyrektorze – Stuckey spojrzał mężczyźnie prosto w oczy – nie wiem, co się tam stało, jestem prostym człowiekiem, ale żadne z nas go nie dotknęło. Ma pan moje słowo.

– Dobrze, już dobrze.

Dyrektor był wyraźnie roztargniony. Rozglądał się po biegających wokoło pielęgniarzach, jakby kogoś uporczywie wypatrywał. Co chwila ktoś do niego podchodził, jednak dyrektor wszystkich zbywał ręką.

– O, jesteś w końcu! – Hardstorm machnął ręką w kierunku zbliżającego się do nas lekarza. – Proszę państwo, oto doktor Hartman. Pan Hunter był jego pacjentem i…

– Co z Cecilem? – przerwał Hardstormowi.

– Jest w celi pod opieką pielęgniarzy. Nic więcej nie wiem.

Hartman – widocznie niezadowolony – odszedł od nas i wszedł do celi zajmowanej przez Huntera.

Doktor Hartman był mężczyzną w średnim wieku. Wysoki brunet, w białym kitlu i okularach wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. Z jego twarzy, która zdradzała zamiłowanie do boksu (nieodwzajemnione sądząc po bliznach) emanowała także powaga i skrupulatność – cechy, które u ludzi cenię najbardziej.

– Nie żyje.

Wszyscy na raz odwróciliśmy się w stronę doktora Hartmana, który spokojnie wycierał szkła okularów rękawem fartucha.

– Najprawdopodobniej zatrzymanie akcji serca w konsekwencji silnych emocji dyrektorze.

Hartman założył z powrotem okulary i rozejrzał się po nas, jakby dopiero teraz nas zobaczył.

– Kim są ci ludzie?

– Ach, gdzie moje maniery – zaczął dyrektor i szybko nas sobie przedstawił. Po wymienieniu uprzejmość dyrektor zaproponował, abyśmy przenieśli się do gabinetu Hartmana, a on w tym czasie postara się opanować panujący wokół zamęt.

 

*

 

Gabinet zajmowany przez doktora Hartmana był małym, przytulnym pomieszczeniem. Regały uginały się pod ciężarem skrupulatnie ułożonych ksiąg, które nie ograniczały się jedynie do dzieł poświęconych medycynie, ale swą tematyką zahaczały także o dziedziny jej pokrewne, a także o takie, które w kontekście wykonywanego przez doktora Hartmana zawodu, wydały mi się co najmniej egzotyczne. Ściany, utrzymane w miłym dla oka kolorze palonej ochry nadawały wnętrzu przyjemnego ciepła.

Doktor zasiadł za małym biurkiem i spojrzawszy na Stuckeya otworzył znajdujące się za nim okno. Detektyw skinął lekko głową i natychmiast zapalił papierosa.

– Zatem? – rozpoczął Hartman, spoglądając wyczekująco w naszą stronę.

Stuckey w kilkunastu zdaniach zdradził doktorowi powód naszej wizyty, który widocznie zainteresował Hartmana.

– No cóż, sytuacja, o której państwo mówią i której niestety byli państwo świadkami nie jest niczym nadzwyczajnym. Wyjątkowy w całym przypadku Hartmana był natomiast ostry, niespotykanie ostry charakter jego epizodów maniakalnych. Biorąc pod uwagę powód państwa wizyty i charakter śledztwa postaram się na tyle, o ile będzie pozwalała mi tajemnica zawodowa, odpowiedzieć na wszystkie pytania.

– Proszę mi powiedzieć doktorze – zaczął Stuckey – co dokładnie dręczyło pana Huntera? Na kilka chwil przed śmiercią, na naszych oczach rozmawiał z kimś, kto jego zdaniem znajdował się w kącie jego celi. Wspominał o jakiejś Diabelskiej Rafie, o Wielkiej Matce. Czy te nazwy coś panu mówią?

W oczach Hartmana pojawił się błysk. Doktor sięgnął do szuflady i wyjął z niej pokaźnych rozmiarów teczkę podpisaną nazwiskiem denata.

– Diabelska Rafa – doktor był wyraźnie podekscytowany – Tak, słyszałem o niej. Otóż w dniu, w którym został do nas przyprowadzony, pan Hunter miał ze sobą liczący kilka stron maszynopis. Dokument nosił ślady podpalenia i był w dość opłakanym stanie, na szczęście nie na tyle, by nie dało się go przeczytać. Treść owego maszynopisu dotyczyła miasteczka Innsmouth, jego mieszkańców i mrocznej tajemnicy, które owo miasteczko, dawno już niewidniejące na jakichkolwiek mapach administracyjnych, skrywało.

– Wydaje się, że Cecil przed swoją śmiercią nie tylko żywo interesował się literaturą, ale również sam pisał. Niestety – dodałem ubolewając – literatura, która go zajmowała najwyraźniej doprowadziła go do szaleństwa.

Doktor spojrzał na mnie pytająco.

– Dyrektor Hardstorm udostępnił nam stenografy swoich rozmów z pacjentem. Wśród nich był cytowany z pamięci wiersz Poego. Wydaje mi się – chociaż nie jestem oczywiście lekarzem – że świat fantastycznych, mrocznych krajobrazów i przygód w całości pochłonął biednego pana Huntera.

Hartman nie był o tym przekonany.

– Cóż – odparł wzruszając ramionami – To tylko jedna z hipotez.

– Panie Hartman, czy w trakcie leczenia Hunter wspominał o profesorze Leiterze? Słyszał pan chyba, jaki spotkał go los?

Hartman pokiwał głową.

– Zastanawia nas, czy Cecil nie powiedział może czegoś, co okazałoby się dla nas wartościową informacją?

Doktor Hartman zastanowił się przez chwilę.

– Nasze rozmowy skupiały się przede wszystkim na wewnętrznych odczuciach pacjenta: jego fobiach i maniach. Prawdę mówiąc, nie informowaliśmy go o tym, co dzieje się na zewnątrz. Jeśli zaś chodzi o wizyty profesora Leitera… Cóż, nie brałem w nich udziału, rzecz jasna, ale pan Hunter był po tych spotkaniach jakby spokojniejszy. Niestety, ostatnimi czasy wizyty profesora były już raczej sporadyczne, co odbiło się na zdrowiu Cecila.

– Panie doktorze – odezwał się Stuckey, gdy już wydawało mi się, że rozmowa dobiegła końca – Pan, jako lekarz, być może zdoła mi pomóc w pewnej sprawie wyjątkowo delikatnej natury.

Mówiąc to, sięgnął do kieszeni po wewnętrznej stronie marynarki i wyciągnął pogniecione zdjęcia. Jedna z fotografii przedstawiała siedzącego na krześle mężczyznę bez głowy, w samych skarpetkach. Siedział pod samą ścianą, w której, o ile dobrze widziałem, zamontowano metalowe kółka, z których wisiały ostro zakrzywione haki. Na drugim zdjęciu znajdowała się zaś wykrzywiona w koszmarnym grymasie twarz profesora Leitera. Z poblakłej fotografii Leiter spoglądał na nas wybałuszonymi ze strachu oczami. Razem z siostrą Felicją zszokowani spojrzeliśmy na detektywa.

– Nawet nie pytajcie – odparł i położył obie fotografie przed doktorem Hartmanem.

– Cóż – zafrasował się doktor biorąc do ręki obie fotografie – Profesor Leiter…Cecil Hunter zmarł z podobnie okropnym grymasem na twarzy. W obu przypadkach wygląda to tak, jakby szok wywołało zobaczenie czegoś wyjątkowo okropnego. Zobaczyli to albo we śnie, albo na jawie, niemniej z tragicznym dla nich skutkiem. A ten drugi mężczyzna?

Stuckey odparł wyraźnie niezadowolony:

– Nie wiemy. Ciężko rozpoznać kogoś bez głowy. Przeglądamy rejestry zaginięć, ale póki co cisza.

– Rozumiem – odparł Hartman nie odrywając wzroku od zdjęcia. – Jeśli wolno mi cos dodać, to wydaje mi się, że śmierć nieznajomego mogła mieć charakter rytualny, a na pewno ma okultystyczne konotacje.

– Też to zauważyliśmy – odparł nieoczekiwanie Piącha – Zamontowane w ścianie haki i kręgi służyły zapewne do potęgowania doznań seksualnych, które same w sobie, w tym przypadku określić trzeba mianem spaczonych. Potwierdzają to ślady nasienia, które znaleźliśmy na udach denata. O ile się orientuję, takie techniki praktykowano lub nadal praktykuje się w Azji Wschodniej.

Siostra Felicja i ja popatrzeliśmy zdumieni na Piąchę.

– Nie wiem, czy pan wie, ale mamy w Arkham jedną rodzinę o japońskich korzeniach. Może pan o niej słyszał? – spytał Stuckey.

– Oczywiście, Arkham to małe miasto – uśmiechnął się. Ma pan na myśli rodzinę Nakamura. Tak się składa, że córka pana Nakamury – Hotaru – była moją pacjentką.

– Doprawdy? – zainteresował się Stuckey.

– Może pan powiedzieć coś więcej? Urząd Skarbowy prowadzi śledztwo w tej sprawie – przerwałem detektywowi.

– Oczywiście – Hartman odchylił się na krześle i złożył ręce na wysokości mostka. – Pan Kazuhiro przyszedł tu wraz ze swoją córką trzy lata temu. Okazało się, że od dłuższego czasu jego córka znajduje się w stanie silnego napięcia nerwowego. Wszystkie opisane przez ojca symptomy pasowały do postawionej naprędce diagnozy: migreny, duszności, napięcie mięśni, brak apetytu, częste zawroty głowy – podręcznikowy przykład nerwicy. Do tego dochodził dodatkowo (irracjonalny zdaniem pana Kazuhiro) lęk przed czymś, czego córka nie potrafiła a może nie chciała sprecyzować. Jednak, żeby od razu prosić o przyjęcie córki na oddział zamknięty? Spokojnie wytłumaczyłem panu Kazuhiro, że takie przypadłości jesteśmy w stanie leczyć farmakologicznie, ale uparty Japończyk nalegał na zamknięcie córki w zakładzie – Hartman rozłożył bezradnie ręce – Tak też się stało. Pannę Nakamuro umieszczono w, jeśli wolno mi się tak wyrazić, ekskluzywnym skrzydle naszego oddziału, gdzie niczego jej nie brakowało.

– Przepraszam, że przerwę, ale ile kosztuje taki pobyt?

Hartman spojrzał na mnie zdziwiony.

– Nie wiem – zająknął się – niestety nie wiem. Musiałby pan spytać dyrektora Hardstorm’a.

– Co było dalej? Proszę kontynuować doktorze – Stuckey był wyraźnie zaintrygowany.

– Panna Hotaru była tu półtora miesiąca, po czym na własne życzenie opuściła nasz zakład. Jak się później okazało, wbrew woli ojca, który dzień po wypisie przyszedł do dyrektora i urządził mu iście dantejskie sceny. W trakcie pobytu odniosłem wrażenie, że panna Hotaru nie pała do swojej rodziny zbytnią sympatią, prawdę mówiąc ich stosunki w czasie jej pobytu tutaj znacząco się ochłodziły. Takie jest moje zdanie. Jest to ciekawe o tyle, że kultura japońska wysoko ceni sobie więzi rodzinne, żeby nie powiedzieć, że wartości familijne są nadrzędne w stosunku do wszelkich pozostałych. Oczywiście rodziny funkcjonują w systemie patriarchalnym, więc nawet nie muszę mówić, jak wielkim policzkiem dla pana Nakamury było samowolne wypisanie się. Co ciekawe, jeśli pamięć mnie oczywiście nie myli, podczas swojego pobytu tutaj panna Nakamura kontynuowała studia doktoranckie pod okiem profesora Leitera.

– Wygląda na to, że pan Nakamura przechodzi obecnie bardzo ciężki okres. Pańskie informacje są dla nas bardzo przydatne doktorze, dziękujemy.

– Court! – wykrzyknęła nagle siostra Felicja.

– Słucham?

– Emilia Court – zakonnica spojrzała na detektywów i na mnie – Asystentka profesora Leitera. Miała azjatyckie rysy twarzy. To nie może być zbieg okoliczności!

– Oczywiście!

– Jak tylko wrócę do biura sprawdzę, czy panna Nakamura rzeczywiście zmieniła nazwisko. Mam swoje dojścia – uśmiechnąłem się tryumfalnie – Ameryka to wspaniały kraj między innymi dlatego, że w naszych urzędach nic nigdy nie ginie. Próba zmiany nazwiska – udana, czy nie – na pewno została zarejestrowana.

– Tym bardziej – Hartman uśmiechnął się szeroko – że panna Hotaru alias Court była doktorantką Leitera.

– Doktorze Hartman! – Stuckey wstał z krzesła i wyciągnął rękę w stronę mężczyzny – Mam dla pana ofertę. Nie będę ukrywał, że nasz zespół, nieoficjalny zespół – dodał szybko – pomimo ogromnego potencjału posiada również pewne…rezerwy – powiedział ostrożnie patrząc w naszą stronę – Czy nie zechciałby pan uzupełnić nasze grono? Biorąc pod uwagę sprawę, którą się zajmujemy, obecność lekarza na pewno nam się przyda. Oczywiście pozostałe pańskie atuty również.

Doktor wahał się przez moment jednak po chwili, ku uldze nas wszystkich zgodził się nas wesprzeć.

 

*

 

Nie minęło półgodziny a jechaliśmy już na spotkanie z jednym ze studentów profesora Leitera, niejakim Anthonym Flindersem. Zdaniem asystentki profesora Flinders wielokrotnie spotykał się z Leiterem, a ich spotkania niejednokrotnie wydłużały się do późnych godzin nocnych.

Wynajmowany przez Flindersa pokój znajdował się na ostatnim piętrze dużej, gregoriańskiej kamienicy, która pełniła funkcję stancji dla mniej zamożnych studentów. Gdy zapukaliśmy do drzwi wynajmowanego przez niego mieszkania odpowiedziała nam głucha cisza. Już mieliśmy odejść, gdy Piącha zapukał jeszcze raz, a wtedy drzwi z cichym skrzypnięciem lekko się uchyliły.

– Otwarte – stwierdził zadowolony i wszedł do środka.

Wewnątrz panował nieprzyjemny półmrok. Ciężkie, postrzępione u doły zasłony fałdami opadały na brudną, zaniedbaną podłogę. Powietrze w środku było zatęchłe, cuchnęło gnijącymi resztkami jedzenia i kwaśnym odorem potu. Piącha, gdy tylko wszedł do środka zapalił światło. Pokój natychmiast rozświetliło słabe światło pojedynczej, rachitycznej żarówki zwisającej z sufitu.

Wewnątrz poza łóżkiem, które przykryto niedbale kołdrą i kilkoma kocami było jeszcze biurko. Chyba jak każde biurko, które do tej pory widziałem (poza moim i doktora Hartmana) zagracone było otwartymi książkami i notatkami.

– Nikogo nie ma – oznajmił Piącha z głębi pokoju.

Ostrożnie weszliśmy za nim do środka. Okazało się, że mieszkanie Flindersa składało się dodatkowo z kuchni. Na stole, przy zlewie zalegały stery brudnych naczyń i resztek jedzenia. Smród był niesamowity.

– Wygląda na to, że Anthony albo je na mieście, albo od bardzo dawna nie było go w domu – oznajmiłem zakrywając twarz rękawem – Co to za smród!

W tym czasie siostra, detektywi i doktor przeszukiwali pokój. Hartman silnym, zdecydowanym ruchem odsłonił zasłony wpuszczając do środka nieco dziennego światła. Piącha kręcił się chwilę koło biurka, gdy nagle coś zwróciło jego uwagę. Przyklęknął przy sąsiadującym z biurkiem oknie i podważył odstający kawałek boazerii.

– No proszę – powiedział zadowolony i odwrócił się w naszą stronę – Księga.

Być może był to tylko omam wzrokowy, ale wydaje mi się, że w momencie, gdy Piącha spojrzał w naszą stronę w jego twarzy zaszła jakaś subtelna zmiana. Przez ułamek sekundy w jego oczach dostrzegłem jakby rozlewający się wokół źrenic cień.

Piącha zaczął wertować książkę.

– Obrzydliwe – stwierdził i podał książkę siostrze.

Siostra, niczego nieświadoma wzięła księgę. Im dłużej ją wertowała, tym grymas obrzydzenia na jej delikatnej twarzy robił się coraz większy. Dłonie siostry zaczęły drżeć.

– Dobry Boże! – krzyknęła z obrzydzeniem i wręczyła mi znaleziony wolumin.

Siostra miała całkowitą rację. Stara, być może kilkusetletnia księga zawierał bowiem treści, które mógł stworzyć tylko ktoś niespełna rozumu, ktoś opętany przez bluźniercze, mroczne żądze.

Księga nie posiadała ani tytułu, ani wymienionego autora i napisana została archaiczną angielszczyzną. W związku z powyższym, zamiast starać się wychwycić i zrozumieć pojedyncze słowa skupiłem się na rycinach. Te zaś były bluźniercze i odrażające. Wydaje mi się, że następujące po sobie ryciny tworzyły coś w rodzaju historii, były satanistyczną wersją chrześcijańskiej Biblii Pauperum.

Na sekwencji kilku rycin znajdowały się sylwetki kobiety i…diabła. Czarna, okropna postać z rogami i parą błoniastych skrzydeł nie mogła być niczym innym. Na jednej z pierwszych rycin znajdowała się scena kuszenia kobiety przez diabła. Na następnych kobieta podpisuje cyrograf i zakłada na palec wręczony przez diabła pierścień. Kolejne sceny ukazują tę samą kobietę, która profanuje krzyż i Pismo Święte oraz plugawe, obsceniczne sceny, w których diabeł spółkuje ze swoją służebnicą. Cała przedstawiona na rycinach historia od razu skojarzyła mi się z mroczną legendą Keziah Mason.

Ryciny wykonane zostały z niespotykaną niemal dokładnością, każdy najdrobniejszy szczegół był odpowiednio zaakcentowany a każda plugawość należycie uwypuklona. Ten obsceniczny kunszt jeszcze bardziej potęgował bluźnierczość znajdujących się w środku treści. W trakcie przeglądania księgi towarzyszył mi dziwny niepokój, poczucie zbliżającego się nieszczęścia. Gdy uczucie to stało się niemal nie do wytrzymania, natychmiast zamknąłem księgę i rzuciłem ją na ziemię.

– Słyszycie?- wyszeptał Hartman i w tym samy momencie wskazał znajdujące się w pokoju łóżko – Ktoś tam jest.

Stuckey i Piącha po cichu wyciągnęli broń i podeszli bliżej.

– Panie Finders, jeśli to pan, proszę natychmiast się pokazać.

Detektywi powtórzyli pytanie kilkukrotnie, za żadnym razem nie dostali jednak odpowiedzi. W końcu zniecierpliwiony Piącha szybkim ruchem zrzucił leżące na łóżku koce i pokój wypełnił kwaśny, przyprawiający o mdłości smród niemytego ciała.

Na łóżku, skulony i rozdygotany leżał Anthony Flinders.

Młodzieniec spojrzał w naszą stronę wystraszonymi oczami, w których poza szalonym strachem biła także bezgraniczna beznadzieja. Co najdziwniejsze, twarz Flindersa nie była twarzą dwudziesto-kilku latka, lecz twarzą starego mężczyzny! Z policzków zwisały mu fałdy luźnej skóry, powieki ciężko opadały na oczy a całą twarz pokrywała mozaika głębokich zmarszczek.

– Dobry Boże – westchnęła siostra, robiąc krok w tył.

– Pan Anthony Flinders? – spytał Stuckey starając się opanować drżenie głosu.

Leżący na łóżku mężczyzna jednak nie reagował. Po prostu wpatrywał się w nas szeroko otwartymi oczami. Z drżących ust na pościel ciągnęła się strużka żółtej śliny.

– Nie ma z nim kontaktu – rezolutnie stwierdził Piącha i schylił się po rzuconą przeze mnie księgę.

W tym samym czasie Hartman podniósł ręce do góry i zwrócił się do leżącego na łóżku studenta.

– Panie Flinders – mówił spokojnym, delikatnym głosem – Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i nie zamierzamy cię skrzywdzić. Powiedz nam, jak możemy Ci pomóc?

Mężczyzna nie odpowiadał, ale w momencie, gdy Piącha otworzył znalezioną w pokoju księgę, natychmiast zaczął wrzeszczeć. Targany gwałtownymi skurczami wił się na łóżku a jego głowa, ręce i nogi wygięły się pod nieprawdopodobnymi kątami. W pewnym momencie rozrzucił szeroko kończyny a jego głowa wygięła się do tyłu pod makabrycznym kątem. Wył z bólu.

Światło zgasło.

– Co, do cholery?! – zaklął Stuckey.

Tego już za dużo – pomyślałem i podbiegłem do drzwi, aby jak najszybciej opuścić to miejsce. Nacisnąłem na klamkę. Zamknięte. Szarpnąłem jeszcze raz. Drugi, trzeci – nic. Z drugiej strony pokoju usłyszałem krzyk przerażenia, jaki wydobył się z gardła stojącego przy oknie doktora Hartmana.

Za oknem, pomimo wczesnej godziny, w niesamowitym tempie zapadała ciemność. Olbrzymi, czarny cień najpierw pochłonął niebo i chmury, później dachy najwyższych kamienic. Z uliczek i z zaułków na ulice wypływały kłęby gęstej mgły. Jarząca się pajęczyną błyskawic, niczym wąż wypełzała na ulice Arkham. Światło nielicznych latarni nie miało żadnych szans z nadchodzącym z każdej strony mrokiem. Świat tonął w ciemnościach.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna…

 

*

 

To był już kolejny raz, gdy Piącha poczuł, że coś lub ktoś stoi tuż za nim. Pierwszy raz wtedy, gdy w gabinecie profesora Leitera, przyglądając się małemu lusterku dostrzegł za sobą wychudzoną, ciemną postać. Ale gdy się odwrócił, gdy wyszedł z gabinetu na korytarz, aby zobaczyć, kto mu się przyglądał, nikogo nie znalazł.

Teraz było podobnie. Z tą różnicą, że tym razem czuł na karku czyjś zimny, lodowato zimny oddech. Było to o tyle dziwne, że reszta ciała Piąchy w tym samym momencie pociła się tak, jakby on sam stał właśnie przy olbrzymim, hutniczym piecu.

Czy to strach?

Powoli odwrócił głowę. Coś w nim starało się go powstrzymać. Krzyczało, żeby tego nie robił, żeby po prostu zignorował to dziwnie niepokojące wrażenie i odszedł. Jednak siła, która wbrew woli detektywa przekręciła jego głową, jakby ten był jedynie szmacianą lalką, zdecydowała inaczej.

Gdy się odwrócił, zobaczył róg pokoju Flindersa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wijące się po podłodze, wspinające się po ścianach i skapujące z sufitu, gęste niczym smoła cienie. Wyglądało to tak, jakby w rogu pokoju jakaś bluźniercza, piekielna istota umościła sobie gniazdo, z którego teraz na zewnątrz wylewała się czerń i ciemność.

Piącha przez chwilę po prostu patrzył na złowieszczy taniec cieni, które wydawały się żyć własnym życiem. W ich ruchach, w ich odrażającej plątaninie było coś niewypowiedzianie złego. Nagle, w najczarniejszym punkcie, na wysokości oczu detektywa zapaliły się dwa, żółte punkciki. Dwie plamki zupełnie nieruchomego, żółtego światła, które po prostu się w niego wpatrywały. W tym samym momencie Piącha poczuł wokół siebie czyjąś obecność. Wirowała wokół niego, otulała go niczym płaszczem.

To coś było złe. Bardzo złe.

Złowroga aura oblepiała go z każdej strony gorącymi, wilgotnymi podmuchami, które niczym pocałunki sukuba paliły go przy każdym dotknięciu. Piącha zaczął machać rękami. Ten olbrzymi, silny mężczyzna był teraz jak kilkuletnie dziecko, które rozpaczliwie stara się odpędzić od siebie namolną muchę.

– NIE.

Ten głos. Głos męski i żeński jednocześnie. Głos, który wibrował krzykami tysięcy umierających ludzi. Okrutny głos, który wydobył się z ust Kaina, gdy ten tryumfalnie zabijał swojego brata. Słodki, ociekający jadem głos Herodiady, która mrużąc lubieżnie oczy zażądała od swego męża głowy Jana Chrzciciela. Złowieszczy głos Judasza, gdy ten nachyliwszy się do Jezusa wyszeptał mu do ucha: Rabbi.

Piącha, kompletnie sparaliżowany, patrzył, jak w rogu pokoju, na tle wirujących cieni powoli zaczyna zarysowywać się inny, jeszcze czarniejszy kształt. Czerń nasycała się coraz bardziej, aż w końcu Piącha zobaczył wyraźnie, co czaiło się na niego ukryte w ciemnościach.

Gadzie, zakończone szponami stopy stały rozkraczone a pomiędzy nimi powoli, niczym wahadło zegara unosił się obciągnięty czarną skórą ogon. Brzuch monstrum był odpychająco obrzmiały a gnijące, pokryte białą cieczą łuski lśniły na nim niezdrowo. Detektywowi wydawało się, że cały tułów tego czegoś pulsuje od środka.

Piącha nie mógł nie zobaczyć długich, zakończonych szponami łap i poszarpanych, czarnych skrzydeł, które wisiały spokojnie, złożone niczym ręce do makabrycznej, groteskowej modlitwy.

Drżącymi z przerażenia ustami podniósł głowę. Naprzeciwko siebie zobaczył parę żółtych ślepi, w których zaklęto całe okrucieństwo wieków. Patrząc w nie widział wrzeszczące z bólu twarze, widział trwogę, niesprawiedliwość, wyzysk i śmierć.

Piącha zobaczył w nich Zło.

Monstrum było zadowolone. Czerwonym od krwi jęzorem co chwila oblizywało swój gadzi pysk. Podeszło bliżej i schyliło nieforemny, porośnięty rzadką szczeciną łeb, który wieńczyła para wykrzywionych, czarnych rogów. Detektyw poczuł, jak czarny ogon bestii oplata się wokół jego gardła. Chciał wyrwać się, uciec, lecz zamiast tego stał sparaliżowany i patrzył tylko, jak bestia przybliża swój pysk do jego twarzy, obnażając przy tym ostre niczym sztylety, ociekające czarną posoką kły.

– Michael – monstrum odezwało się głosem, od którego Piącha zapragnął umrzeć tu i teraz – Spójrz na nich! – z pogardą wycedziło przez zęby.

Nagle Piącha dostrzegł swoich przyjaciół, nawet tego tchórza Woolswortha, jak za wszelką cenę starają się go uderzyć. Nawet siostra Felicja próbowała zrobić mu krzywdę, rzucając w jego kierunku ciężką księgą.

– Widzisz? Może być inaczej. Wystarczy, że poprosisz.

Piącha, resztkami świadomości starał się wytłumaczyć sobie, że padł ofiarą halucynacji, że to wszystko jest jedynie zwykłym, sennym koszmarem.

– Rozczarowujesz mnie! – bestia podskoczyła bliżej i poczuł, jak monstrum zaczyna wpychać mu do ust swój ogon – Są jak muchy. Wystarczy jedno twoje słowo a pozbędziemy się ich – bestia kusiła dalej.

Widząc, że Michael zaczyna się wahać, monstrum powoli wycofało się do tyłu. Nagle zarechotało tryumfalnie i szeroko rozwarło swój gadzi, najeżony zębami pysk.

– Ja jestem w Tobie! Już na zawsze! Poproś a zdobędziesz moc, o jakiej nawet nie śniłeś! Patrz Michael, PATRZ!

Detektyw w piekielnym stuporze patrzył, jak bestia wsadza sobie jedną z łap głęboko do gardła i po chwili wyciąga na zewnątrz drobną, różową nóżkę dziecka.

– Jeszcze! Jeszcze! – głos bestii zabulgotał obrzydliwie, gdy monstrum zaczęło wyciągać kolejne kawałki ludzkich ciał: jelita, dłonie, placki skóry pokryte gęstymi, czarnymi włosami…

 

*

 

– Do jasnej cholery! Piącha, mówię do Ciebie! – krzyknął Stuckey uchylając się przed kolejnym ciosem Piąchy – Musimy go jakoś obezwładnić – wysapał.

Nikt nie wiedział, co się właściwie stało, ale w ułamku sekundy Piącha przestał być Piąchą, przestał być nawet Michaelem Alcornem. Ze złowrogim blaskiem w oczach stał naprzeciwko nas, w każdej chwili gotów zrobić nam krzywdę. Nie wiedziałem co wywołało tak nagłą zmianę, ale twarz detektywa w ułamku sekundy nabrała prawdziwie diabolicznych rysów, a mozaika ciemnych, pulsujących żył wykwitła na nim ohydnymi splotami.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami…

– Na Boga! Siostro, modlitwy tu nie wystarczą! – krzyknąłem rozmasowując gardło, które jeszcze chwilę temu znajdowało się w silnym niczym imadło uścisku Piąchy.

– Siostrzyczko… zamknij mordę! – Piącha zacharczał wściekle i patrząc w jej stronę zaczął rozpinać rozporek.

– Unieruchomcie go jakoś a ja już się nim zajmę! – krzyknął doktor, szukając czegoś rozpaczliwie w szufladzie biurka.

– Doktorku – Piącha odwrócił się w stronę Hartmana. – Obiecuje ci, że jak tylko z nimi skończę zabawię się z tobą. Lubisz się bawić?

Hartman przez sekundę wyraźnie się zawahał, lecz po chwili ponownie zaczął grzebać w szufladzie roztrzęsionymi rękoma.

– … ale nas zbaw ode Złego. Amen!

Usłyszeliśmy okrzyk siostry i zobaczyliśmy, jak ciska w stronę Piąchy ciężką, oprawioną w skórę księgą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności księga trafiła dokładnie w to miejsce, gdzie znajdował się opatrunek i oszołomiony, detektyw upadł bezwiednie na podłogę. Stuckey i ja natychmiast skoczyliśmy na niego i obezwładniliśmy.

Gdy na nim leżeliśmy Piącha zaczął rechotać diabolicznie. Czułem, jak napręża mięśnie i zaczyna się miotać. Jeszcze kilka sekund i nas pozabija – pomyślałem. Na całe szczęście w tej samej chwili podbiegł do nas doktor Hartman i przyłożył do ust Piąchy szmatkę nasączoną chloroformem. Detektyw miotał się jeszcze przez chwilę, po czym ostatecznie stracił przytomność.

Ciężko dysząc popatrzyliśmy po sobie.

– Gdzie jest wolumin? – usłyszeliśmy cichy, zdeterminowany głos siostry Felicji. – Panie Woolsworth, na to też ma pan błyskotliwe wytłumaczenie? Omamy, halucynacje, wadliwa instalacja hydrauliczna?! To był demon – zakonnica podeszła bliżej – Słyszy pan?! DEMON!

– Nie wiem, nie wiem, nie wiem! – dałem upust emocjom – Pieprzone Arkham! – krzyknąłem i udałem się do recepcji, aby jak najszybciej zadzwonić po policję i karetkę. Nie wiedziałem w jakim stanie jest Piącha, ale stan Flindersa niezwłocznie wymagał specjalistycznej interwencji.

Po kilku minutach przed kamienicą zatrzymała się karetka i dwa radiowozy. Gdy wróciłem na trzecie piętro Flinders i Piącha wynoszeni byli właśnie na noszach.

– Detektyw Stuckey? – odezwał się jeden z funkcjonariuszy.

– Słucham.

– Niezły bałagan – pokręcił głową funkcjonariusz.

– To wiem – przerwał mu widocznie poirytowany – Masz coś dla mnie, czy przyszedłeś pieprzyć głupoty?

Policjant, mężczyzna w średnim wieku, wyczuł, że to nie czas i miejsce na złośliwe komentarze i od razu przeszedł do sedna sprawy.

– Zidentyfikowaliśmy drugiego denata.

– Mów – Stuckey odwrócił się w jego stronę odpalając papierosa.

– Ofiarą jest niejaki Harland Roach, profesor na Uniwersytecie Miskatonic. O ile nam się udało ustalić dwaj mężczyźni znali się i delikatnie mówiąc nie przepadali za sobą. Zdaniem przesłuchanych przez nas pracowników Uniwersytetu, kością niezgody między Leiterem a Roachem były sprawy czysto zawodowe. Obu mężczyzn interesowały te same kwestie, w związku z czym bardzo często dochodziło między nimi do kłótni o dostęp do woluminów lub finansowanie projektów badawczych. Nic więcej nie ustaliliśmy. Aha, zapomniałbym. Przy pomocy sąsiadów Leitera znaleźliśmy także tajemniczą kobietę. To Lucy Stone. Przyjdzie jutro rano na przesłuchanie.

Stuckey podziękował funkcjonariuszowi i zasępił się ponuro. Gdy po kilkunastu minutach zostaliśmy w końcu sami w pokoju Flindersa, detektyw opadł ciężko na łóżko, jakby dopiero teraz zeszło z niego całe napięcie.

– Podsumujmy – zaczął odpalając papierosa – Znamy tożsamość drugiego denata. To krok naprzód. Wiemy, że Emilia Court alias Hotaru Nakamura, pozostając w bliskich relacjach z Leiterem posiada zapewne interesujące nas informację. Zidentyfikowaliśmy tajemniczą L – jutro pojawi się na komendzie. Jak widać tropów mamy co najmniej kilka, a cały czas nie odwiedziliśmy ani Abnera Wicka, ani rodziny Nakamurów. Mało tego, cały czas mam nieodparte wrażenie, że wciąż nie wiemy, czego dokładnie szukamy. Sami widzicie – poszlak mamy sporo a doba nadal ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Na dzisiaj to już koniec. Idźcie do domu, wyśpijcie się dobrze, bo jutro zapowiada się bardzo intensywny dzień.

Gdy jakiś czas później leżałem już w swoim łóżku, spoglądając przez okno na czarne, strzeliste iglice Arkham, pierwszy raz w swoim życiu pomyślałem, że historie, które opowiadała mi matką mogą być jednak prawdziwe. Wszystkie te bajki o czarownicach, diabłach i innych wymiarach zaczęły wywoływać we mnie nieprzyjemny niepokój. Dokładnie zapamiętałem jej słowa, które wypowiedziała, gdy jakiś czas temu rozmawialiśmy przez telefon:

Uważaj synku. Nocami diabły skaczą na dachach Arkham.

I myśl ta przeraziła mnie.

 

*

 

Następnego ranka spotkałem się ze swoim przełożonym. Tom Spritz po raz kolejny przypomniał mi o obowiązującej w biurze hierarchii służbowej. Wypytał przy okazji o postępy w śledztwie. Nie był zbytnio zadowolony faktem, że nie zacząłem jeszcze sprawy rodziny Nakamura, ale oboje wiedzieliśmy (ja od zawsze, on od momentu, gdy powiedziałem mu to tego ranka prosto w jego szczurzy pysk), że nie ma tutaj nikogo lepszego, kto mógłby się tym zająć. Odbywszy tę jakże jałową konwersację zadzwoniłem do Stuckeya z pytaniem, czy mogę wziąć udział w przesłuchaniu Lucy Stone. Otrzymawszy zgodę spakowałem niezbędne dokumenty i ruszyłem na komisariat.

Jadąc taksówką przypomniałem sobie, że doktor Hartman zabrał ze sobą bluźnierczą księgę w celu poddania jej pewnym laboratoryjnym badaniom. Liczył, że analiza biologiczna pozwoli nam zrozumieć, co tak naprawdę zaszło wczoraj w pokoju Anthony’ego Flindersa.

Dziedzictwo – 2

Dziedzictwo – 2

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 2

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Zegary biły dwudziestą trzecią, gdy zapakowaliśmy się do służbowego samochodu detektywa Raya i wyruszyliśmy do mieszkania profesora Leitera. Jak się okazało, denat zajmował dwupiętrowe mieszkanie w liczącej cztery kondygnacje secesyjnej kamienicy, która znajdowała się w tej części Arkham, która na tyle, o ile się zorientowałem, uznawana była powszechnie za mekkę tutejszej inteligencji i awangardy. Mimo późnej pory, gdy stanęliśmy przed masywnym, starym budynkiem, w świetle latarń udało mi się dostrzec piękne reliefy, które wypełniały przestrzeń między oknami fantastycznymi motywami rozszalałego oceanu.

Pomimo swoich lat budynek znajdował się w bardzo dobrym stanie, co potwierdziło wnętrze kamienicy. Szerokie, marmurowe schody wspinały się spiralnie ku górze trzymane w ryzach przez bogato zdobioną, żeliwną balustradę.

– Jesteśmy – oznajmił Stuckey zatrzymując się na pierwszym piętrze.

Po prawej stronie, w głębi korytarza, znajdował się apartament Leitera.

Muszę przyznać, że wchodząc do mieszkania nieboszczyka czułem się tak, jakby popełniał przestępstwo. Pod osłoną nocy, w milczeniu weszliśmy do środka, jak złodzieje zacierający ręce na myśl o łupach, które zdobędą.

Gdy tylko weszliśmy do mieszkania profesora od razu w nozdrza uderzył mnie zapach damskich perfum. Rześki, owocowy zapach wymieszany z orzechowymi nutami zdradzał, że nie tak dawno temu ktoś był tutaj przed nami. Czyżby nieznajomą była tajemnicza blondynka, którą niedawno widywano w towarzystwie Leitera?

Mieszkanie profesora utrzymane było w spokojnym, ciemnozielonym kolorze, którego monotonnie przełamywały pozłacane ramy obrazów, jakich było tu naprawdę wiele. Na ścianach poza impresjonistycznymi pejzażami wisiały także niewielkie, czarno białe prace, których tematyka nawiązywała do historii Arkham a stylem wykazywały podobieństwo do dzieł takich średniowiecznych mistrzów jak Wolgemut. Kanapy i głębokie, eleganckie fotele wykonano z brązowej skóry. Grube, miękkie dywany, wyglądały na zupełnie niezniszczone tak, jakby ten, kto je kupił w ogóle po nich nie chodził.

Przedpokój oraz salon utrzymane były w nienagannym porządku. Wyglądało na to, że profesor nie spędzał w swoim mieszkaniu zbyt wiele czasu, a przynajmniej nie w części gościnnej. Stojące w przeszklonych komodach butelki wciąż pozostawały zamknięte a na dnie kryształowych szklanek zalegała spora warstwa kurzu. Czyżby profesor, który całe dnie spędzał na tłumaczeniu starodawnych ksiąg zatrudnił sprzątaczkę? Nie wyobrażałem sobie denata, który pochłonięty całkowicie pracą znajduje chwilę czasu, aby zetrzeć kurze z mebli i wytrzepać dywany. Należało zatem jak najszybciej odnaleźć wynajętą przez profesora sprzątaczkę, a następnie przesłuchać. Być może udałoby się uzyskać od niej jakieś nowe informacje dotyczące sprawy.

Gdy zajęci byliśmy przeglądaniem notatek i świstków papieru, usłyszeliśmy głos siostry Felicji dochodzący z gabinetu.

– Coś siostra znalazła? – spytał Piącha, wchodząc do dużego, pomalowanego na zielono gabinetu profesora. – My mamy jedynie stare bilety – rozłożył ręce.

– Proszę tylko spojrzeć – odpowiedziała, wręczając detektywowi dwa kawałki papieru. Zaglądając mu przez ramię okazało się, że były to dwa adresowane do Leitera listy.

Pierwszy z nich nadany został ze szpitala psychiatrycznego w Arkham przez dyrektora tej posępnej instytucji, doktora Erica Hardstorm’a. Z treści listu wynikało, że w okresie poprzedzającym swoją tajemniczą śmierć Leiter odwiedzał w zakładzie swojego przyjaciela, niejakiego Cecila Huntera. Mężczyznę, o którym nikt nam dotąd nawet nie wspomniał. Po ich ostatnim spotkaniu stan pacjenta pogorszył się tak bardzo, że przestał on przyjmować wszelkie pokarmy i popadł w stan bliski katatonii. Stan Huntera musiał bardzo zaniepokoić Hardstorm’a, gdyż ten w liście do profesora prosi go o jak najszybszy przyjazd do szpitala. List datowany był na ósmy października.

Drugi ze znalezionych przez zakonnicę listów był, pomimo pozornie przyjacielskiego tonu, zawoalowaną groźbą. Nieznajomy mężczyzna ostrzegał Leitera przed konsekwencjami jego czynów, przed którymi nie obronią go nawet jego koledzy z Atlantic City a dług, który zaciągnął musi spłacić jak najszybciej inaczej gorzko tego pożałuje. Według słów tajemniczego autora grunt pod nogami Leitera już od dawna się palił i jeśli nie posłucha się jego rad, to już wkrótce nie będzie miał nikogo, do kogo mógłby się zwrócić o pomoc. Na zakończenie listu jego autor pisze, że daje mu jeszcze jedną szansę. Dzisiaj, kwadrans po północy będzie czekał na Leitera na moście w pobliżu Esso Service Station.

Niemal jednocześnie popatrzyliśmy po sobie.

– Musimy tam być. Jeśli autor tego listu nie wie o śmierci Leitera, to będzie tam na niego dzisiaj czekał – stwierdził Piącha.

– O ile ten list faktycznie jest z dzisiaj – odparłem.

– Nie mamy nic do stracenia, panie Woolsworth, a przy odrobinie szczęścia dowiemy się, w jaką kabałę profesor Leiter wpakował się przed śmiercią – siostra Felicja stwierdziła głosem nieznoszącym sprzeciwu.

– Słuchajcie – odparł Ray, chowając listy do kieszeni płaszcza. – To jest trop, którego nie możemy odpuścić. Jadąc tam nic przecież nie ryzykujemy. Mamy jeszcze niemal godzinę do wspomnianego w liście spotkania. Przeszukajmy w tym czasie mieszkanie profesora jak najdokładniej. Jutro rano poproszę chłopaków, aby zdjęli stąd odciski palców i popytali sąsiadów o sprzątaczkę i tajemniczą blondynkę. Nie traćmy czasu – zakończył i zaczął przeglądać stojące na regałach książki.

Bez słowa sprzeciwu rozpierzchliśmy się po mieszkaniu denata. Śmierć profesora, jakkolwiek tragiczna, nie przesłoniła mi mojego celu, dla którego zgodziłem się zaangażować w policyjne śledztwo. Cały czas pamiętałem o uchybieniach w zeznaniu podatkowym denata i szczególnie wnikliwie przyglądałem się wszelkim rachunkom. Znalazłem pełno różnych, drobnych rachunków i dowodów wpłaty. Na jednej z kartek znalazłem pokaźną liczbę sum, kwot, które Leiter najpewniej był komuś winien. Cześć z zapisanych sum była skreślona sporo kwot pozostawało jednak aktualnych. Jednak to nie było to. Jeśli Leiter faktycznie świadomie zataił taką sumę pieniędzy, to obciążającej go dowody musiał ukryć o wiele głębiej.

Przeszukując szuflady biurka, w jednej z nich natrafiłem na podwójne dno. Czując, jak uczucie satysfakcji rozlewa się po moim ciele krzyknąłem na pozostałych, aby do mnie podeszli.

Gdy weszli do środka wyciągnąłem na stół znalezione w szufladzie księgi.

– Co to takiego? – spytał Piącha tępo patrząc na stos ułożonych przeze mnie ksiąg.

– Widzicie – zacząłem powoli, starając się nie brzmieć zbyt pryncypialnie. – Umysł przestępcy jest zupełnie inny niż umysł mój, siostry, czy twój Piącha. W umyśle zbrodniarza zaszyły bowiem patologiczne, nieodwracalne zmiany dyskwalifikujące go w oczach społeczeństwa.

– Czy mówi pan o profesorze?! – oburzyła się siostra. Nie zważając na to kontynuowałem.

– Aby złapać przestępcę, trzeba myśleć jak przestępca. Trzeba spróbować wejść w jego buty, popatrzeć na świat jego oczami. Rozumiecie?

Piącha patrzył na mnie tępo, podczas gdy detektyw Ray wydawał się nieco zniecierpliwiony.

– Otóż, wchodząc tu z wami od razu postawiłem się w roli profesora. Kogoś, kto starałby się za wszelką cenę zatuszować poważne przestępstwo podatkowe. Mając to cały czas w pamięci zacząłem szukać skrytek za obrazami, zaglądałem do donic i wazonów. Umysł przestępcy, chociaż wypaczony i zbrodniczy, jest na nasze szczęście dosyć prosty i łatwo jest przewidzieć jego działania. Wiedząc, że denat gra z nami w grę, postawiłem sobie pytanie: jak postąpiłbym na jego miejscu? Otóż postąpiłbym następująco: dobrowolnie, pozornie lekkomyślnie podłożyłbym pod nos drobne, nic nieznaczące wykroczenia, którymi zdekoncentrowałbym umysły śledczych, a jednocześnie ukryłbym pod nimi całą obciążającą mnie prawdę.

– Do rzeczy, panie Woolsworth, nie mamy całej nocy.

– Ależ oczywiście detektywie Stuckey. Otóż – drugie dna! Tak, profesor Leiter ukrył obciążające go dowody w tak prymitywny i łatwy do przewidzenia sposób. Spójrzcie sami.

Gdy podeszli zacząłem im wszystko wyjaśniać.

– Widzicie te księgi? Ta po mojej lewej stronie to oryginał. Datowany na 1702 rok wolumin poświęcony architekturze Nowego Orleanu. Natomiast egzemplarz po mojej prawej stronie to misternie, niemal z artystycznym kunsztem wykonany falsyfikat. Wychodzi na to moi państwo, że nasz profesor po godzinach namiętnie falsyfikował księgi należące do zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Arkham. Tych ksiąg jest o wiele więcej, spójrzcie – zacząłem wyciągać kolejne księgi i aby, podkreślić wagę swojego odkrycia, z hukiem puszczałem je na blat biurka. – Profesor świadomie działał na szkodę uniwersytetu Miskatonic. Dziwi mnie jednak fakt, że nikogo nie zaniepokoiły znikające z biblioteki woluminy.

– Interesujące – przytaknął z aprobatą Stuckey. – Wygląda na to, że Leiter wpakował się w takie długi, że wziął się za falsyfikowanie ksiąg. Jeśli miał długi i starał się je uregulować jedno jest pewne – mordercą profesora na pewno nie jest wierzyciel. Nie morduje się kogoś, kto wisi ci pieniądze. W ten sposób nigdy ich nie odzyskasz. Znaleźliście coś jeszcze?

– Owszem – odezwała się siostra Felicja, kładąc na biurku dwa bilety kolejowe. – Wygląda na to, że profesor zamierzał opuścić Arkham razem z tajemniczą blondynką, spójrzcie sami.

Na blacie leżały dwa bilety na pociąg do Nowego Yorku.

– Co jednak dziwne – kontynuowała siostra – Jeśli profesor faktycznie zamierzał uciec z Arkham, to czemu nie ukrył tych wszystkich rzeczy? Czemu zostawił wszystko na ostatnią chwilę?

Stuckey pokiwał w milczeniu głową.

– Wygląda na to, że profesor miał o wiele więcej sekretów niż zakładaliśmy. Jeśli to wszystko, to proponuję, abyśmy udali się na piętro. Czas nas goni.

Wchodząc po skrzypiących, drewnianych schodach ponownie poczułem się niczym pospolity przestępca. Gdy jeden z detektywów zapalił na korytarzu światło, przestraszony niemalże podskoczyłem. Serce biło mi jak oszalałe.

Na drugim piętrze należącego do Leitera mieszkania znajdowały się trzy pokoje: dwie sypialnie i gabinet. Wszystkie te pomieszczenia odchodziły od krótkiego, obłożonego bogato zdobioną boazerią korytarza.

Pierwsza z sypialni pełniła najwyraźniej rolę pokoju gościnnego, gdyż już na pierwszy rzut oka widać było, że nikt z niej nie korzystał. Co innego druga. Pościel rozrzucona była w nieładzie po łóżku a na podłodze walały się rozwiązane krawaty, pogniecione marynarki i koszule. Stojący obok łóżka sekretarzyk zawalony był papierami. Naszą uwagę przykuł zwłaszcza jeden z nich – porwana kartka przygnieciona drogim piórem.

– Spójrzcie – Piącha wziął w swoje grube paluchy kawałek papieru. – Wygląda na to, że profesor zaczął pisać do swojej ukochanej, ale nie skończył.

Gdy spojrzeliśmy na trzymany przez detektywa kawałek papieru od razu zwróciliśmy uwagę na dwa różne rodzaje pisma, którym był zapisany. Pierwsza część listu napisana była, jeśli wolno mi tak rzec, pewną ręką zdrowego na umyśle mężczyzny. Profesor zapewniał w niej niejaką L., że już wkrótce porzuci „temat”, którym do tej pory się zajmował i poświęci się już tylko jej. Co więcej, z treści listu wynikało, że profesor i tajemnicza L., już od dłuższego czasu byli ze sobą w zażyłych kontaktach. Czyżby to jej perfumy poczuliśmy na wejściu?

Pozostała część kartki zapisana była chaotycznym, niewyraźnym pismem, którym mógłby posługiwać się ktoś niespełna rozumu lub ktoś, kto w trakcie pisania pozostawał w silnym napięciu umysłowym. Treść tej części była dla mnie całkowicie niezrozumiała. Profesor pisał o jakiś robakach, o miłości, o pięknej kobiecie i więźniu. Nie miało to żadnego sensu i prędzej uznałbym, że autorem tych słów jest zamknięty w szpitalu psychiatrycznym tajemniczy przyjaciel Leitera, niż on sam.

Uznawszy, że w sypialni znaleźliśmy już wszystko, ruszyliśmy do gabinetu. Podobnie jak w gabinecie na parterze i w gabinecie na kampusie, biurko zagracone było luźnymi kartkami papieru. Drobne, regularne pismo zalewało niemal każdą wolną przestrzeń: było na kartkach, na marginesach ksiąg, na serwetkach. Profesor musiał być pod niezwykle silna presją skoro z tak wielką zawziętością rzucił się w rytm pracy. Ten wszechobecny bałagan zupełnie nie pasował mi do wykonywanej przez profesora pracy. Kopiowanie starodruków i tłumaczenia woluminów ze staroangielskiego było przecież nie lada wyzwaniem, do którego należało zadbać o higienę umysłu i miejsca pracy. Tymczasem zarówno zachowanie profesora jak i jego najbliższe otoczenie w całości zdominował chaos.

Gdy już mieliśmy opuścić gabinet moją uwagę zwrócił drobny detal. Do tej pory wszystkie znajdujące się w mieszkaniu meble ustawiono niemal z perfekcyjną dokładnością. Szafki i regały odsunięte były od ścian na tą sama odległość, a obrazy i półki zawieszono idealnie poziomo. Nawet znajdujące się na regałach książki poukładano według różnych kluczy: alfabetycznie albo tematycznie. W tym pokoju coś się jednak nie zgadzało. Instynktownie czułem, że w całej tej układance istnieje detal, błahostka, która zakłóca spójność obrazu. Im dłużej o tym myślałem, tym czułem coraz większe rozdrażnienie. Lecz w końcu trafiłem! Moją uwagę zwróciła niska, ciężka komoda, która znajdowała się w rogu pomieszczenia. W porównaniu z innymi meblami jeden jej bok był ustawiony do ściany pod skosem, a nie jak pozostałe – równolegle. Gdy tylko to zauważyłem byłem pewien, że trafiłem na coś ważnego. Przy pomocy Piąchy odsunęliśmy ciężki mebel. Za nim, we wnęce ściany, leżał pokaźnych rozmiarów worek a w nim – znaczna suma pieniędzy.

– No proszę – odezwałem się usatysfakcjonowany.

– Czemu je tu ukrył? – zastanawiał się na głos Stuckey – Przed kim je chował? Bał się, że ktoś okradnie go w jego własnym domu? Czy to o tym długu wspomniano w jednym z listów? Ta sprawa robi się coraz bardziej podejrzana i nie podoba mi się to. Mamy dwa trupy, list z pogróżkami, dowody fałszerstwa i tajemniczego mężczyznę, który ma na nas czekać na moście. Do tego zniszczoną kryptę Nakamurów, fałszywe zeznanie podatkowe i zamkniętego w psychiatryku przyjaciela denata. Nie podoba mi się to – zawiesił głos zapalając papierosa – Co myślisz, Piącha?

– Że nie można tu palić.

– Pieprze to Piącha, mam już dość na dzisiaj. Pytałem, co myślisz o całej tej sprawie?

– A, sprawie – zamyślił się postawny detektyw i już miał odpowiedzieć, gdy nagle z sąsiadującej z gabinetem sypialni dobiegł nas głośny stukot. Piącha ze Stuckeyem natychmiast ruszyli w tamtym kierunku. Gdy do nich dotarliśmy okazało się, że znajdujące się w sypialni okno jest otwarte na oścież.

Detektywi wyciągnęli pistolety i przykładając palce do ust dali nam znać, abyśmy zostali na korytarzu. Skradając się weszli do środka i w ułamku sekundy wykonali sekwencję ruchów, której uczono ich od lat. Stuckey z impetem otworzył znajdująca się w sypialni szafę, a Piącha wyskoczył zza drzwi celując do jej środka. Następnie jeden z nich przykląkł przy łóżku, podczas gdy drugi rzucił się w stronę otwartego okna.

– Nikogo. Możecie wejść – usłyszeliśmy głos Piąchy, który w ułamku sekundy zmienił się z gapowatego, przyciężkiego detektywa w śmiercionośną mieszankę siły i zręczności.

Ostrożnie wszedłem do środka. Nic się nie zmieniło, nic nie zniknęło z półek. Łóżko, meble, dywan – wszystko było w takim samym stanie jak wtedy, gdy stąd wychodziliśmy.

– Może to wiatr – zacząłem banalizować cały incydent, lecz widziałem, że siostry Felicji to nie przekonuje. Prawdopodobnie byliśmy wówczas o krok od kolejnej wymiany zdań na temat diabłów, demonów i duchów, lecz na całe szczęście Stuckey poinformował nas, że pora już, abyśmy wyruszyli na spotkanie przy Esso Service Station.

 

*

 

Jazda nocą przez opustoszałe Arkham miała w sobie coś ze snu. Starodawne budynki tonęły we mgle, która leniwie wylewała się z wąskich, ciemnych uliczek. Potężne, kłębiaste chmury w milczeniu przesuwały się nad naszymi głowami pozwalając na to, aby od czasu do czasu słaby blask gwiazd zatańczył na masce rozpędzonego samochodu.

Ciszę nocy przerywał jedynie monotonny dźwięk pracującego silnika. W samochodzie dało się wyczuć narastające napięcie. Siedząca obok mnie siostra Felicja zajęta była odmawianiem różańca. Za kierownicą Stuckey odpalał papierosa za papierosem. Z całej naszej czwórki tylko Piącha wydawał się być opanowany, chociaż wybijany przez niego palcami rytm był stanowczo zbyt nerwowy.

Gdy kilkukrotnie mijaliśmy wąskie uliczki, w ich zacienionych zakamarkach udało mi się dostrzec przygarbione, wychudzone sylwetki, które gdy tylko nas zauważały natychmiast znikały w głębi zaułków. Na zewnątrz nie było żywej duszy a ci, którzy ukrywali się wewnątrz opuszczonych budynków, lub zbierali się w grupy, aby bezcelowo sterczeć w wąskich alejkach i parkach, roztaczali wokół siebie aurę posępnej tajemniczości. Jadąc tak i w milczeniu spoglądając na wypełzającą z każdej szczeliny mgłę, mógłbym przysiąc, że słyszałem diabły, które zdaniem mojej matki tańczyły nocami na dachach starodawnego Arkham.

Po kilkunastu minutach dojechaliśmy na miejsce. Stuckey zatrzymał samochód pod jednym z budynków, skąd miał widok na teren wokół miejsca spotkania. Wyrzucił przez okno ledwie tlącego się papierosa i odpalił następnego.

– Jesteśmy – oznajmił ponuro, sprawdzając liczbę naboi w rewolwerze – Zrobimy tak. Ja i Piącha pójdziemy na most i postaramy się znaleźć podejrzanego. Wy natomiast – odwrócił się w naszą stronę i ujrzałem rozżarzoną do czerwoności końcówkę trzymanego w ustach papierosa – Zostaniecie tutaj. Nie możemy ryzykować, że coś wam się stanie. Jasne?

W milczeniu zgodziliśmy się z detektywem i po chwili zostaliśmy sami. Po kilku minutach poczułem jak siostra Felicja klepie mnie po ramieniu.

– Panie Woolsworth. Nie możemy tak siedzieć bezczynnie. Szkoda czasu.

– Słyszała siostra polecenie detektywa Stuckeya? Właśnie mamy siedzieć bezczynnie dla dobra prowadzonego śledztwa.

– A tam, bajdurzenie – obruszyła się zakonnica – Panie Woolsworth, tutaj niedaleko jest cmentarz, na którym znajduje się krypta rodziny Nakamura. Gdybyśmy poszli tam teraz, to oszczędzilibyśmy czas na, jak pan Piącha to mówi, inne czynności operacyjne. Nie sądzi pan?

– Siostro, jest niemal północ! Jak chce się siostra dostać w środku nocy na teren cmentarza?!

Zakonnica jednak nie odpowiedziała i posyłając mi łobuzerski uśmiech wyszła z samochodu a ja za nią, kręcąc głową w niedowierzaniu.

Po kilku minutach szybkiego marszu wzdłuż wysokiego, szarego muru stanęliśmy w końcu przed cmentarną bramą. W świetle rzucanym przez uliczne latarnie widziałem stojące wewnątrz krypty i mauzolea oraz liczne stare drzewa, które zapuściły korzenie w tym ponurym miejscu. Gdzieś z daleka dochodziło poszczekiwanie psów.

– No i co teraz siostro?

– Zapukamy – odpowiedziała i zaczęła uderzać w bramę. Przez chwile nic się nie działo jednak po kilku minutach zobaczyłem, jak w oknie stojącej na terenie cmentarza komórki zapala się światło a z budynku wychodzi mężczyzna w towarzystwie wielkiego, powarkującego psa.

– Czego tu! – odezwał się mężczyzna mocniej zaciskając dłonie na trzymanej łopacie. – Jaki diabeł wali w cmentarną bramę o tej godzinie!?

– Żaden diabeł, to tylko ja, siostra Felicja. Poznaje mnie pan?

– Siostra Felicja? – mężczyzna dał znać psu, aby został na miejscu a sam podszedł bliżej bramy.

Był to niski, wychudzony mężczyzna z zapuszczoną, zmierzwioną brodą. Ciężkie, krzaczaste brwi zwisające nad niebieskimi oczami nadawały jego twarzy wyglądu nocnego zwierzęcia. Ubrany był w zniszczoną, brązową marynarkę i za duże, sztruksowe spodnie.

– O w mordę, faktycznie – odpowiedział wyraźnie zaskoczony – Na Boga, co tu siostra robi o tej godzinie? – spytał rozglądając się wokół – Nie wie siostra, że cmentarz nocą to wyjątkowo paskudne miejsce?

– Co też pan opowiada, dajmy spokój głupstwom. Widzi pan, tak się składa, że mój towarzysz, pan Woolsworth, musi jak najszybciej przyjrzeć się grobowcowi rodziny Nakamura.

Mężczyzna po drugiej strony bramy zlustrował mnie wzrokiem.

– Niech przyjdzie rano. Nocą i tak niczego nie zobaczy.

– Tak się niestety składa – siostra nie dawała za wygraną – Że obecny tu pan Woolsworth jest tak zajętym człowiekiem, że dopiero teraz znalazł czas na to, aby pofatygować się tutaj ze mną.

– A cóż to za praca, że człowiekowi nocą spać nie daje? Pan z policji?

– Wyżej.

Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie i wyciągnąwszy z kieszeni pęk ciężkich, żelaznych kluczy zaczął otwierać cmentarną bramę.

– Ale ja z wami do grobowca Nakamurów nie pójdę. Nie ma mowy. Nie po tym co słyszałem i widziałem.

– Widział pan sprawców? – spytała siostra.

– Sprawców tego rabunku? Nie, gdzie tam. Tej nocy nic nie było słychać, nawet mój kundel spał jak zabity. To w tym wszystkim najdziwniejsze, nie? – łypnął wzrokiem w moją stronę – Cała ściana w gruzach jakby kto dynamitu użył, a żadnego huku, nic! Cisza, jak na cmentarzu – zaśmiał się paskudnie – No, ale jak mówiłem. Noc później, albo noc wcześniej – nie pamiętam już – robiłem obchód krótko po zachodzie słońca i gdy byliśmy w tamtej okolicy kundel zaczął się dziwnie zachowywać. Piszczał, skomlał, wił się koło nóg, jakby się czego przestraszył. Gdy podszedłem bliżej w tamtych kierunku i poświeciłem latarnią zdało mi się, że widzę jakieś cienie, które z przeraźliwym trzepotem zaczęły nagle znikać między grobowcami. Wydało mi się też, że nad grobowcem Nakamurów wije się jakiś czarny, wężowaty kształt. Już miałem podejść bliżej, żeby zobaczyć co to za lichu, lecz nagle mój kundel tak przeraźliwie wyć zaczął, że strach mnie obleciał i biegiem ruszyłem do komórki. Całą noc na kolanach różaniec klepałem ze strachu. Mówię, zalęgło się tam coś niedobrego.

– Japończycy – dodałem szeptem i wszedłem na teren cmentarza. Stara, żelazna brama zatrzasnęła się z nieprzyjemnym zgrzytem.

– Jest siostra pewna, że chce tam iść? – mężczyzna spytał z troską w głosie – Teraz w nocy dziwne rzeczy dzieją się na cmentarzu.

– Jak się ma Boga w sercu, to nie ma się czego bać – odpowiedziała oficjalnie i wziąwszy od stróża latarnie ruszyła w kierunku grobowca Nakamurów.

Szeroka, wysypana żwirem aleja niknęła w ciemnościach cmentarza. Spadające z drzew liście zimny, jesienny wiatr nawiewał wprost pod nasze nogi. Każdy jego podmuch sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa przechodził mnie nieprzyjemny, lodowaty dreszcz. Stojące po obu stronach alei grobowce – stare, popękane arcydzieła sztuki sepulkralnej – rzucały długie, posępne cienie tworząc przed nami mroczną mozaikę dawno zapomnianej przeszłości. Były jak spojrzenia rzucane zza światów przez mieszkańców tego mrocznego, posępnego ogrodu zmarłych.

Nigdy w życiu nie zakładałem, że kiedykolwiek moja noga stanie na cmentarnej ziemi w środku nocy w Arkham, a jednak szedłem teraz cmentarna aleją. Po raz kolejny towarzyszyło mi uczucie trudnego do opisania niepokoju. Nie bałem się duchów oczywiście. Historia stróża a cieniach między nagrobkami uświadomiła mi, że cmentarz nocą nie jest wcale tak spokojnym miejscem, lecz areną zakazanej, obmierzłej działalności hien cmentarnych i innych wykolejeńców. Bałem się, ze w każdej chwili możemy zostać zaatakowani przez jednego z nich.

Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce naszym oczom ukazał się duży, wykonany z czerwonej cegły grobowiec rodziny Nakamura. Od głównej alei prowadziła do niego wąska ścieżka. W miejscu, w którym niegdyś były drzwi wejściowe znajdowała się olbrzymia wyrwa. Kaplica wykonana na planie kwadratu miała kopertowy dach ozdobiony kamienną wieżyczką, a z każdego rogu wpatrywały się w nas misternie rzeźbione figury płaczących w żałobie kobiet.

– Stróż miał racje. Wygląda to tak, jakby ścianę wysadzono przy pomocy dynamitu. Nie wiem jak inaczej wytłumaczyć tę wyrwę.

– Skoro pan tak mówi – odparła siostra, podchodząc bliżej grobowca – Jeśli faktycznie użyto dynamitu, to czemu nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział?

– Piącha i Stuckey powinni przepytać mieszkańców okolicznych bloków. Może jednak ktoś coś wie.

– Wiem, że nie spodoba się panu to, co teraz powiem, ale wydaje mi się, że za tym incydentem stoją…

– Mroczne siły – dokończyłem – Wiem, wiem.

– Sam pan słyszał, co mówił stróż: cienie, ciemny, wirujący nad grobowcem kształt. Cmentarnego stróża znam już wystarczająco długo, aby wiedzieć, że można mu zaufać. W każdej kwestii.

Już miałem odpowiedzieć, gdy nagle usłyszeliśmy huk wystrzału. Najpierw jeden potem drugi i trzeci. Popatrzyliśmy po sobie zaniepokojeni.

– Biegnę do stróżówki oznajmiła siostra. – Trzeba wezwać służby. Oby im się nic nie stało, dobry Boże! – wykrzyknęła i odbiegła zostawiając mnie samego przed zniszczonym grobowcem. Z towarzyszącym mi uczuciem niepokoju wszedłem przez wyłom w murze. Przekraczając go zauważyłem znajdujący się nad wejściem stylizowany na wstęgę, jaśniejszy kawałek ściany. To tutaj znajdowała się zrabowana pieczęć rodu Nakamura, a także napis, którego jednak żaden z detektywów nie znał.

Po wejściu do środka od razu zwróciłem uwagę na ciężki, kamienny katafalk, z którego ściągnięto płytę nagrobną. Płaski, pozbawiony ozdób kawałek marmuru stał teraz oparty o jeden z boków sarkofagu. Był tak ciężki, że aby go podnieść, trzeba było co najmniej kilku krzepkich mężczyzn. Podłoga w pomieszczeniu zawalona była odłamkami ściany, więc ostrożnie manewrując między nimi podszedłem bliżej. Od razu uderzyło mnie, że grobowiec nie nosił żadnych elementów japońskiego systemu eschatologicznego ani niczego, co w jakkolwiek kojarzyłoby się z japońską kulturą. Jakby ród Nakamura po przyjeździe do Ameryki całkowicie wyrzekł się swoich korzeni i za wszelka cenę starał się wtopić w lokalne tło.

W środku panował nieprzyjemny chłód oraz charakterystyczny dla takich miejsc zapach stęchlizny. Ściany pełne były zielonych, wpadających w czerń zacieków, a w rogach pomieszczenia dostrzegłem ciężkie, grube niczym dywany pajęczyny. Na myśl o czarnych, owłosionych odwłokach i drobnych, obserwujących mnie oczach natychmiast przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, który przeszedł w ściskającą serce grozę, gdy uświadomiłem sobie, że w środku nocy stoję właśnie na cmentarzu, w owianym złymi tajemnicami Arkham.

– Znalazł pan coś?

Niemal krzyknąłem z przerażenia słysząc głos siostry, która stanęła tuż obok mnie.

– Nic ciekawego – odparłem cicho, starając się uspokoić.

Gdy zajrzeliśmy do środka, sarkofagu okazał się być pusty. Wyglądało na to, że zwyrodnialcy wykradli z grobowca trumnę wraz ze zwłokami. W środku nie było nic, poza odrobiną piasku i pajęczyną.

Pokręciliśmy się jeszcze chwilę jednak nie znaleźliśmy już niczego, o czym wcześniej nie poinformowałby nas Stuckey. Wychodząc z terenu cmentarza poprosiliśmy jeszcze stróża, aby przesłał nam treść napisu, który został zniszczony przez rabusiów. Być może rzuciłby on nieco światła na całą tę tajemniczą sprawę.

Gdy dotarliśmy na miejsce, gdzie zostawiliśmy samochód, cała okolica przy moście ogrodzona była policyjną taśmą. Po jej jednej stronie jak w ukropie uwijało się kilkunastu policjantów, po drugiej zaś, pomimo późnej godziny, zgromadził się całkiem spory tłum gapiów.

– Jesteście w końcu – usłyszeliśmy głos Stuckeya, przechodzącego właśnie pod policyjną taśmą – Mamy jednego z nich, drugi niestety nie żyje. Ten skurwiel rzucił się na Piąchę, rozumiecie?! Rozmawiali ze sobą i nagle ten bandyta po prostu się na niego rzucił.

– Czy, czy nic mu nie jest panie detektywie? – spytał drżącym głosem siostra Felicja.

– Będzie żył, to w końcu Piącha. Nie wiem, co mogłoby go zabić. Niestety prawdopodobnie będzie miał na twarzy paskudną szramę. Ten skur… – spojrzał na siostrę i natychmiast się poprawił – Podejrzany wygryzł mu kawałek twarzy.

 

*

 

12 X 1926

Następnego ranka zostałem wezwany do gabinetu pana Spritza. W trakcie krótkiej, oficjalnej rozmowy zaprezentowałem mu moje ostatnie ustalenia, z których był wyraźnie zadowolony (wątpię, żeby samemu zdołał osiągnąć takie rezultaty, jak ja w tak krótkim czasie). Nakazał jednocześnie, aby informować go o dalszych postępach i na tyle, o ile będzie mi na rękę kontynuować współpracę z policją.

Po tej krótkiej rozmowie udałem się na posterunek policji. Byłem ciekaw, czy detektywom udało się ustalić kim byli wierzyciele szantażujący profesora Leitera. Gdy tylko znalazłem się na miejscu poprosiłem dyżurującego policjanta o rozmowę z detektywem Stuckeyem.

– Witam, panie Woolsworth – Stuckey schodził ze schodów trzymając w dłoni kubek parującej kawy. – Zapraszam do siebie, tam porozmawiamy na spokojnie. Kawy?

Gabinet zajmowany przez detektywa Stuckeya był malutkim, ciasnym pokoikiem, w którym jakimś cudem upchnięto dwa biurka i stary, zawalony teczkami regał. Na obu biurkach panował karygodny bałagan, a biurko Stuckey rozpoznałem po popielniczce i piętrzącej się w niej stercie niedopałków.

– Pewnie jesteś ciekawy jak tam Piącha?

– Tak, tak – odpowiedziałem łapiąc się na tym, że w ogóle wcześniej o tym nie pomyślałem – Oczywiście ciekawi mnie także, co udało się ustalić w sprawie wierzycieli Leitera. Przesłuchiwaliście już podejrzanych?

– Piącha będzie żył. Jest w szpitalu i nic mu nie zagraża. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, których spotkaliśmy na moście – Stuckey odpalił papierosa i zaciągnął się nim mocno – Jeden z nich nie przeżył wczorajszej strzelaniny a drugi – detektyw wstał nagle z krzesła i zaczął krążyć nerwowo wokół biurka. Był wyraźnie zdenerwowany – Nie uwierzysz, Woolsworth, ale ten bydlak odgryzł sobie język! Wykrwawił się na śmierć w szpitalnym łóżku pod okiem pilnującego policjanta i całego szpitalnego personelu. Odgryzł sobie język! Wyobrażasz to sobie w ogóle?! Strzelić w łeb, rzucić się z mostu – w porządku, ale odgryźć sobie język!? Jak bardzo trzeba być pomylonym, jak bardzo trzeba się czegoś bać, aby skończyć ze sobą w taki sposób?! Ale słuchaj – opadł na fotel i nachylił w moją stronę na tyle blisko, że poczułem, iż wczorajszej nocy musiał wypić sporo alkoholu – To nie jest wcale najdziwniejsze! Odciski tych dwóch gości znaleźliśmy w naszej bazie. Byli braćmi – jeden nazywał się Hector, a drugi Karl. Słuchaj teraz – Stuckey wziął do ręki leżącą przed nim teczkę i wyciągnął z niej pogiętą kartkę – Zdaniem naocznych świadków bracia Hector i Karl Fedeman 5 lat temu wjechali samochodem w sam środek pieprzonej Miskatonic River! W środku dnia, jak gdyby nigdy nic, zjechali z drogi i rozpędzeni wjechali do wody. Mało tego, pomimo prac poszukiwawczych przeprowadzonych na rzece samochodu nigdy nie znaleziono. I teraz gdy znajdujemy trupy profesora i nieznajomego mężczyzny bracia Fedeman nagle wyłaniają się z niebytu!

Stuckey urwał nagle i odchylił się na fotelu zamykając oczy. Przez chwilę milczał starając się uspokoić, po czym spokojnym głosem zapytał o moje plany na dzisiejszy dzień.

– Zamierzałem odwiedzić antykwariusza, z którym Leiter robił interesy. Wydaje mi się, że jeśli profesor miał problemy z pieniędzmi, to Abner Wick będzie w stanie zdradzić nam coś więcej na ten temat.

– W porządku, pojadę z tobą – wstał i ściągnął wiszący na wieszaku płaszcz. – Po drodze zajedziemy do Piąchy zobaczyć jak się czuje.

Jadąc do szpitala spotkaliśmy po drodze pędzącą na rowerze siostrę Felicję. Okazało się, że zakonnica zamierzała jechać do złowieszczego Arkham Asylum, aby porozmawiać z jego dyrektorem, doktorem Handstormem. Wspólnie ustaliliśmy, że odbierzemy ze szpitala Piąchę i razem odwiedzimy dyrektora zakładu psychiatrycznego w Arkham.

Szpital psychiatryczny, znany powszechnie jako Arkham Asylum, był w istocie kompleksem kilku budynków, a teren, na którym się znajdował przypominał wielki, zadbany ogród. Stare drzewa mieniły się barwami wczesnej jesieni, sypiąc na zadbane, krótko przycięte trawniki czerwone, brązowe i złote liście. Ciepły wiatr, ostatni oddech umierającego lata łagodnymi podmuchami owiewał pracujących na zewnątrz pacjentów szpitala. Gdy ich mijaliśmy przestawali na chwilę grabić liście i spoglądali w naszą stronę pustymi, nieobecnymi oczami. Niektórzy pacjenci pracowali sami, inni pod opieką dużych, silnie zbudowanych czarnych mężczyzn.

Główny, gmach był kilkukondygnacyjną olbrzymią budowlą krytą czarnym, dwuspadowym dachem, zbudowaną w całości z czerwonej cegły. Promienie jesiennego słońca odbijały się w dużych, dwuskrzydłowych oknach, które ciągnęły się trzema rzędami na każdym piętrze elewacji. Nad każdą kolumną, tworzoną przez trzy znajdujące się pod sobą okna, znajdowała się okrągła, zwieńczona wimpergą lukarna.

Główne wejście otoczone zostało wspaniale rozbudowanym portykiem, podtrzymywanym przez dwie pary gotyckich kolumn dźwigających prosty, pozbawiony ozdób tympanon. Po obu stronach wejścia znajdowały dwa ryzality ozdobione pojedynczymi wykuszami.

Pomimo wczesnej godziny wzdrygnąłem się na widok tego miejsca. Stłumiłem rodzące się we mnie obrazy makabrycznych scen, na które narażeni byli pracownicy tego miejsca i w milczeniu, razem z moimi towarzyszami przekroczyłem próg zakładu dla obłąkanych w Arkham.

Po krótkiej rozmowie z dyżurującą w recepcji pielęgniarką, zostaliśmy zaprowadzeni do dyrektora Handstorma. Gabinet, który zajmował, był dużym, przestronnym pomieszczeniem, rozświetlonym przez wpadające do środka promienie słońca. Duże okna roztaczały widok na przyszpitalny park i pracujących na zewnątrz pacjentów. Gdzieś w oddali widać było leniwie płynąca rzekę Miskatonic.

Pomimo swoich rozmiarów w gabinecie znajdowało się niewiele mebli, co dodatkowo uwypuklało rozmiar pomieszczenia. Pod oknem, naprzeciwko drzwi wejściowych ustawiono ciężkie, bogato zdobione biurko. Na lewo od niego, pod ścianą zdobioną starymi holendrami, znajdowały się zielona, skórzana kanapa, kilka foteli i drewniana ława.

Gdy tylko weszliśmy do środka dyrektor wskazał stojącą pod ścianą kanapę.

– Witam państwa i od razy spytam: w czym mogę pomóc tak znakomitym gościom?

Doktor Handstorm był około pięćdziesięcioletnim mężczyzną o białych włosach i takiego samego koloru gęstych wąsach. Jowialna, wzbudzająca zaufanie twarz uśmiechała się drobnymi, orzechowymi oczami. Ubrany był w bordową koszulę, przy której kołnierzu zawisła zielona mucha zdobiona w wielkie, białe grochy, a czarne, skórzane szelki podkreślały spory brzuszek. Doktora, pomimo swojego wieku sprawiał wrażenie dość dobrze trzymającego się mężczyzny. Zasiadając przy nas zdjął szarą, tweedową marynarkę i złożywszy dłonie na wysokości podbródka w milczeniu czekał, aż wyjawimy powód swojej wizyty.

– Szczęść Boże – odezwała się siostra, wyprzedzając obu detektywów – Niepokoimy pana z powodu profesora Leitera.

– Profesor nie żyje – dodał chłodno Piącha.

Dyrektora wyraźnie zaskoczyła ta informacja.

– Wiemy, że kontaktował się pan z profesorem. Czy moglibyśmy wiedzieć w jakiej sprawie? Wiemy tylko, że chodziło o niejakiego Cecila Huntera.

– Przykro mi to słyszeć – dyrektor Handstorm odezwał się spokojnym, basowym głosem – Oczywiście mogą państwo liczyć na moją pełną współpracę.

Obaj detektywi pokiwali z ulgą głowami.

– Owszem – kontynuował Handstorm – pisałem do profesora Leitera. Tak, jak się państwo dowiedzieli z listu, chodziło o jednego z naszych pacjentów, który pozostawał w bliskich relacjach z denatem. Profesor Leiter opłacił pobyt pana Huntera w naszym zakładzie. Z tego, co wiem, nie byli rodziną. Połączyła ich silna, przyjacielska relacja, nie wiem jednak, jak i kiedy doszło do ich spotkania. Wydaje mi się jednak, że połączyły ich wspólne zainteresowania literackie – zrobił krótką przerwę i nalał sobie kawy ze stojącego na ławie imbryka – Profesor przywiózł do nas pana Huntera 28 września i przedstawił się jako jego prawny opiekun. Wkrótce po przyjeździe zdiagnozowaliśmy u niego psychozę maniakalno-depresyjną. Wiedzą państwo, o czym mówię?

Wszyscy jednocześnie pokiwaliśmy głowami, co wywołało uśmiech na twarzy dyrektora.

– Miło mi słyszeć, że świadomość chorób psychicznych stoi w naszej społeczności na tak wysokim poziomie. Niemniej – kontynuował – wracając do pana Huntera. O ile epizody depresyjne nie sprawiają nam zbytnich problemów, o tyle epizody maniakalne w przypadku pana Huntera mają zazwyczaj ostry, bardzo ostry przebieg. Są na tyle intensywne, że niezbędne okazało się obezwładnianie pacjenta, oczywiście ku jego własnemu dobru.

– Biedny, biedny człowiek – przejęła się szczerze siostra – Czy może w trakcie leczenie pan Hunter wspominał coś o profesorze? Wiemy, że widzieli się nie dawno.

– Och, pan Hunter nie jest gadułą, ale w trakcie naszych sesji udało mi się wyciągnąć z niego to i owo. – wstał i podszedł do biurka. Z jednej z szuflad wyciągnął sporych rozmiarów teczkę i ponownie zasiadł przy nas.

– O, na przykład to:

Lecz, spojrzyj! W ciżbę tych aktorów
Coś pełznie, coś się pląta:
Czerwonych sunie rój potworów
Z pustego sceny kąta.
Sunie a sunie, aż się zerwie
I ciała graczy ssą.
Płaczą anioły, widząc czerwie —
Przesiąkłe ludzką krwią.
Zagasły światła — wkoło mrok
Śmiertelnym — patrz! — piorunem
Na każdy ludzki spada wzrok
Kurtyna swym całunem. —
Anioły, ze łzą u swych powiek,
Żałują nieszczęśliwca —
Bo słuchaj: Dramat ten — to Człowiek.
Bohater? Robak Zdobywca!

– Poznają państwo? Poe. Wydaje mi się, że pan Hunter jest mocno zaangażowany – jeśli można mi tak powiedzieć – w literaturę, szczególnie w tę makabryczną. W trakcie naszych rozmów odniosłem wrażenie, że pacjent identyfikuje się z czytanymi przez siebie dziełami, że momentami przenosi się nawet w przedstawioną w tekście rzeczywistość. Ucieka w nią, szuka w niej oparcia aż w końcu świat realny, świat, który znamy my zastępuje światem literackiej fikcji. W trakcie jednej rozmowy, gdy poruszyliśmy kondycje współczesnej sztuki w ogóle, pana Huntera ogarnęła nagła, niespodziewana złość. Zanim go stąd zabraliśmy, zdążył jeszcze wykrzyczeć coś o pasożytowaniu na sztuce, coś o pieniądzach bez miłości. I to by było na tyle – dyrektor odłożył teczkę na ławę i założył nogę na nogę.

– Dziękujemy panie dyrektorze – odparł Stuckey prostując się na kanapie – Według zgromadzonych przez nas informacji pan Hunter był ostatnią osobą, która widziała profesora przed śmiercią. Czy moglibyśmy z nim w związku z tym porozmawiać?

Handstorm zamyślił się na chwilę, w milczeniu wpatrując się w twarz detektywa Stuckey. W końcu, po kilkunastu sekundach, skinął twierdząco głową.

– Pacjent znajduje się aktualnie w fazie mocno depresyjnej, prawdę mówiąc jest na skraju katatonii. Jego stan znacząco pogorszył kilka dni temu. Przypuszczamy, że ma to związek z rzadszymi wizytami profesora Leitera, który wydaje mi się, że ostatnimi czasy zaniedbywał tę relację. Tak czy inaczej, wątpię, aby cokolwiek państwo od niego wyciągnęli, ale zgadzam się. Zaraz zawołam pielęgniarza, aby zaprowadził państwa do Cecila.

Wąski, utrzymany w kolorze głębokiej czerwieni korytarz, którym szliśmy, kilkukrotnie zakręcał, wznosił się i opadał, aż w końcu pielęgniarz zaprowadził nas do celi zajmowanej przez Cecila Huntera. Mężczyzna dał nam znać, abyśmy poczekali a samemu odsunął ciężki, metalowy wizjer umieszczony w drzwiach.

– Panie Hunter, ma pan gości – usłyszeliśmy niski głos pielęgniarza, który pozostał jednak bez odpowiedzi.

– Nie ma z nim kontaktu – rzekł odwracając się w naszą stronę. Z jednej z kieszeni wyciągnął pęk dużych, ciężkich kluczy i po chwili drzwi do celi otworzyły się z nieprzyjemnym zgrzytem.

– Będę czekał na zewnątrz na wypadek, gdyby pacjent zaczął zachowywać się agresywnie. Czasami bywa tak, że nasi pacjenci nagle zaczynają być bardzo nerwowi i rzucają się na swoich gości lub na pielęgniarzy. Gdyby byli państwo czymś zaniepokojeni proszę głośno krzyczeć. Pukanie nic nie da – uśmiechnął się łobuzersko a mi po plecach spłynęła pojedyncza, lodowata kropla.

Gdy weszliśmy do niewielkiej, obitej białymi poduchami celi naszym oczom ukazała się wątła postać Cecila Huntera. Mężczyzna leżał skulony pod ścianą naprzeciwko wejścia. W słabym świetle pojedynczej żarówki ujrzeliśmy ciężkie, żelazne kajdany wokół jego nadgarstków, których łańcuch zakotwiczony został do masywnego, żelaznego uchwytu.

Tak jak wspomniał pielęgniarz Hunter znajdował się w stanie katatonii. Szeroka, okrągła twarz porośnięta była kępkami nieregularnego zarostu, a strąki przetłuszczonych blond włosów przylepiły się do jego czoła. Szeroko otwarte, niebieskie oczy wpatrywały się nieruchomo w sufit, usta były lekko uchylone. Pomimo panującego półmroku dostrzegłem strużkę śliny cieknącą po lekko cofniętym podbródku.

– Pan Cecil Hunter – zaczął Stuckey wyciągając na wierzch odznakę. – nazywam się Stuckey i przychodzę tu w sprawie profesora Leitera. Czy słyszy mnie pan?

Mężczyzna nie reagował. Nawet nie drgnął usłyszawszy nazwisko swojego przyjaciela.

– Marnujemy tylko czas – wyszeptałem.

– Panie Hunter – odezwała się siostra Felicja i podeszła bliżej mężczyzny. – Nazywam się Felicja i razem z moimi towarzyszami przyszliśmy tutaj, aby szukać pomocy. Profesor Leiter, który wiemy, że był pana serdecznym przyjacielem nie żyje. – Stuckey i Piącha wymienili zaniepokojone spojrzenia – Sądzimy, że posiada pan informacje, które pozwolą nam złapać jego zabójcę.

Leżący na podłodze Hunter drgnął. Jego spojrzenia zaczęło się powoli ogniskować i z trudem podniósł się na łokciach.

– Nie żyje – wyszeptał osłabionym głosem. – Wiedziałem, wiedziałem. Pokazał mi to we śnie. Odkąd zamieszkaliśmy tu razem pozwala mi czasem zajrzeć w głębie.

Popatrzyłem wymownie w stronę siostry Felicji, jednak zakonnica zignorowała mój wzrok.

– Panie Cecilu, nikogo tu przecież nie ma – zauważył rezolutnie Piącha i dla pewności rozejrzał się po celi.

Tymczasem Hunter powoli się wyprostował. Na białym, wysłużonym uniformie widniały liczne, czerwone ślady. Jego szyja, dłonie i stopy, czego wcześniej nie mogliśmy zauważyć, pełne były drobnych nacięć, jakby śladów po ugryzieniach.

– To, że wy jej nie widzicie nie znaczy, że jej tu nie ma.

– Szukanie pomocy u wariata to strata czasu – nachyliłem się do ucha Stuckeya i w tym momencie zamarłem. Poczułem jak Cecil Huntera wbija się we mnie zimnym, lodowato zimnym wzrokiem i w tym samy momencie coś boleśnie ugryzło mnie w szyję.

– Panie Hunter – siostra Felicja nie dawała za wygraną – Przez wzgląd na pamięć zmarłego proszę nam pomóc. Teraz kiedy profesor nie żyję, pańska życzliwość może być ostatnią oddaną mu przysługą. Nie może być tak, że morderca profesora nie poniesie konsekwencji swoich czynów.

– Słyszysz, słyszysz? – Cecil nagle odwrócił twarz w stronę rogu pomieszczenia. Wpółleżąc, przesuwał leniwie dłonią po swoich długich, przetłuszczonych blond włosach – Oni chcą wiedzieć, co spotkało profesora – Cecil zachichotał złowieszczo – Mam im powiedzieć? Chcesz, żeby wiedzieli?

Przez moment wpatrywał się bez słowa w róg celi kiwając przy tym głową, zupełnie tak, jakby słuchał czegoś ze zrozumieniem. Nagle wybałuszył oczy i nerwowo zaczął pociągać za kosmyki włosów. W pewnym momencie otworzył szeroko usta i powoli odwrócił głowę w naszą stronę.

Cecili ukucnął i pozostając w tej pozycji poszedł w róg pomieszczenia. Jego blada, przeszywana kolejnymi spazmami tików twarz skryła się w półcieniu. Ukucnąwszy w rogu zaczął się prężyć i pomrukiwać – zupełnie jak pies, czy kot, który stanąwszy przy boku swego właściciela odbiera zasłużoną dawkę pieszczot. Ciche, rozmarzone pomrukiwanie wypełniło celę.

– Peabody! – wykrzyknął nagle a jego twarz ściął potworny grymas. Szczerząc się do nas resztkami zębów wykrzykiwał dalsze nazwiska.

– Pickman!

– Armitage!

– Carter!

– Peaslee!

Z przerażeniem spoglądałem na Cecila, którego twarz nie była już tą samą twarzą, która widzieliśmy na początku! Jej rysy stały się ostre, drapieżne i, o zgrozo!, także nieco kobiece! Wybałuszonymi, przekrwionymi oczami o zmieniających kolor źrenicach wpatrywał się w nas, kompletnie oszalały.

– O nich chcecie słyszeć?! O zdrajcach, katach, mordercach!? Nie, ta banda wyperfumowanych bufonów nie jest tego warta. Opowiem wam o niej! O nich!

Cecil podszedł w naszą stronę a ja z przerażeniem zobaczyłem jak łańcuch, którym przywiązany był do ściany niebezpiecznie się napręża. W każdej chwili gotowy byłem zacząć krzyczeć o pomoc.

– Dwanaścioro dzieci. Jedno za każdy miesiąc. Chłopcy, dziewczynki – bez znaczenia. W jej oczach liczyła się tylko ich niewinność. Nieskalane były najsmaczniejsze – tak mówiła. Wierzycie mi? – spojrzał na nas badawczo – Tam, na Diabelskiej Rafie wciąż to robią, sprawdźcie. Tam, gdzie z głębin można usłyszeć bicie dzwonów dawno zapomnianego miasta.

Cecil wykrzywił twarz w naszą stronę, a jego oczy rozbłysły histeryczny okrucieństwem.

– Ja dostawałem tylko resztki z jej stołu, chociaż czasem rzuciła mi kawałek tłustego, lepkiego mięska. Co to był za smak!

Cecil zakręcił się nagle wokół własnej osi, jakby podekscytowany siłą makabrycznych wspomnień.

– Ale skończyło się! Wygnali ją i powiesili. Biedne, umęczone ciało powieszone na wzgórzu. Widzę, nawet teraz widzę jak rozwścieczony motłoch drwi z jej truchła, obrzuca je nieczystościami. Biedna, biedna! – Cecil zaczął szlochać.

– Druga była sprytniejsza – nagle ochłonął – Ha! Nie dała się tak łatwo. Myśleli, że ją mają, że udało im się złapać ją w pułapkę. HAHAHAHA! – ryknął śmiechem, który był jednocześnie męski i żeński, był jednocześnie śmiechem jednego człowieka i tysiąca. – Nie, nie, nie, nie, nie, nie – zaczął podśpiewywać na dziecięcą melodię – Uciekła, uciekła. Tam! – Cecil wyrzucił nagle rękę w stronę rogu pomieszczenia, w który wcześniej się wpatrywał. – Czarny Człowiek jej pomógł, ale to sekret. Nikomu nie mówcie – łypnął w naszą stronę groźnym wzrokiem przykładając palec do ust. – To jemu składała ofiary, to dla niego ołtarze umieszczone w najczarniejszych zakamarkach lasu spływały krwią niewiniątek. Czarny Człowiek, Czarny Człowiek, Czarny Człowiek – zaczął powtarzać w kółko i bezwiednie opadł nagle na podłogę. Patrzyliśmy, jak jego klatka piersiowa unosi się równomiernie w rytm cichych, świszczących oddechów.

– Chyba zemdlał – usłyszeliśmy szept Stuckeya – Nic tu po nas – oznajmił i w tym samym momencie, ze zgrozą w sercu zauważyłem, jak znajdująca się w celi pojedyncza żarówka zaczyna mrugać, coraz szybciej i szybciej. Nerwowo rozejrzałem się po celi. Piącha i siostra znajdowali się przy drzwiach, za nimi Stuckey już prawie naciskał na klamkę.

– Widzieliście ją – usłyszeliśmy nagle cichy, ledwo słyszalny szept Cecila.

– Kogo widzieliśmy? – Piącha był wyraźnie rozdrażniony.

W krótkich, chorobliwie migoczących błyskach żarówki widzieliśmy jak leżący na wznak Cecil Hunter powoli odwraca w naszą stronę swoją twarz. Wąskie, popękane usta wygięły się w paskudnym uśmiechu.

– Wielką Matkę! – wrzasnął nagle z siłą huraganu i usłyszeliśmy, jak żarówka nad nami nagle pęka i celę wypełniła całkowita ciemność. Usłyszałem jak Stuckey, siostra i Piącha zaczynają miotać się po celi, odbijać się od ścian waląc w nie zapamiętale. To wciąż pozostaje dla mnie niezrozumiałe, ale w tym samym momencie poczułem na twarzy uderzenie chłodnej bryzy a moje nozdrza wypełnił zapach słonego, zimnego morza. Sól ciężkimi kryształami osadziła się na moich ustach i powiekach. Jednocześnie usłyszałem jak pomieszczenie powoli zalewa woda, która mozolnie przelewając się po celi, odbijała się leniwie od ścian pomieszczenia. Sparaliżowany strachem po prostu stałem. Stałem, czekając, aż kolejna fala przypływu zabierze mnie w nicość. Gdzieś w oddali usłyszałem szydzące, złośliwe skrzeczenie mew.

Nagle ciemności, w których się znaleźliśmy rozświetliła niebieska, oniryczna aura. Spojrzałem na Cecila. Stał na baczność z rękami ułożonymi wzdłuż tułowia i wpatrując się w róg pomieszczenia krzyczał coś niezrozumiale. Niczym żołnierz na wojskowym apelu powtarzał w kółko, z całych sił te same słowa, a z kącików nienaturalnie szeroko rozwartych ust ściekały wąskie strużki krwi. Pamiętając słowa pielęgniarza zacząłem krzyczeć. Krzyczałem najgłośniej jak tylko potrafiłem. Krzyczałem ze strachu, krzyczałem, żeby nie myśleć o zimnej wodzie, która już niemal sięgała moich ust. Wrzeszczałem, aby zagłuszyć wyjącego naprzeciwko mnie szaleńca a pomimo to słyszałem wyraźnie słowa, które z taką zawziętością wykrzykiwał Cecil Hunter.

– WIELKA MATKA!

– WIELKA MATKA!

– WIELKA MATKA!

Dziedzictwo – 1

Dziedzictwo – 1

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 1

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Po Blackwater Creek przyszedł czas na autorską kampanię pt. „Dziedzictwo”. Całość, podobnie jak prolog czerpie z klasycznych opowiadań i świata przedstawionego w książkach H. P. Lovecrafta. Znajdziecie tam też sporo elementów z przygody zawartej w podręczniku głównym do Zewu Cthulhu pt. „Szkarłatne litery”.

Poniższy rozdział składający się z czterech części rozegraliśmy na przełomie sierpnia i października 2019 r.

Narratorem i autorem opowiadania jest poznany przez Was już wcześniej Ebenezer Woolsworth, odgrywany przez Ernesta Smutalskiego.

 


 

Utknąłem w Arkham.

W mieście, o którym tyle razy opowiadała mi moja matka. Starodawnym, tajemniczym Arkham, które w jej opowieściach jawiło się jako spowite mgłą, rezonujące echami przeszłości miasto. Pamiętam, że ze szczególnym upodobaniem opowiadała mi o procesach czarownic, które pod koniec XVII wieku nawiedziły jego mieszkańców. Aż za dobrze znam historie Keziah Mason oraz Goody Fowler, kobiet, które przybyły do Arkham z owianego złą sławą Salem. Mason i Fowler, według mojej matki, stały na czele całego sabatu czarownic, który za swą siedzibę obrał właśnie Arkham.

Kobiety te oskarżono o czczenie diabła, kanibalizm, składanie ofiar z dzieci oraz wiele, wiele innych makabrycznych praktyk. Aby oddać stan chorobliwego podniecenia mojej matki, dodam, że wśród pozostałych zarzutów znajdowały się także: sprowadzanie chorób i niepłodności, profanacja mszy i hostii, niszczenie plonów, a także latanie na miotle!

Pierwsza z oskarżonych kobiet, Goody Fowler, po wybuchu masowej histerii uciekła w okoliczne lasy, gdzie według kronik miała swoją kryjówkę. Tam zaś, przez nikogo nie niepokojona, oddawała się czarcim bezeceństwom. Satanistyczne praktyki trwały do 1704 roku, kiedy to rozwścieczony tłum zlinczował ją, a następnie powiesił na cmentarzu przy Zachodnim Kościele, który od tamtej pory nazywany jest Wzgórzem Wisielców.

O wiele ciekawsza jest historia drugiej z kobiet – Keziah Mason. Kobiecie nie udało się uciec i wpadła w ręce żołnierzy, którzy następnie przyprowadzili ją przed sąd. Po trwającym kilka tygodni procesie kobieta przyznała się w końcu do zarzuconych jej czynów. W trakcie procesu wyznała, że podczas sabatów oddawał cześć Czarnemu Panu, który obdarował ją nowym imieniem NAHAB oraz szczurzym chowańcem – Brązowym Jenkinem. Z niekrytą dumą przyznała także, że swoje imię wpisała krwią do Księgi Azathotha. Śmiejąc się, zapewniła przesłuchujących ją mężczyzn, że takich jak ona jest jeszcze wiele i że jej odejście niczego nie zatrzyma. W całej tej makabrycznej historii największą uwagę przykuwa jednak coś innego. Keziah Mason udało się uciec! Stara, ledwo żywa kobieta w niewyjaśnionych okolicznościach zbiegła bowiem z zamkniętego poddasza, na którym została zamurowana żywcem.

Od tamtej pory nieszczęsna Keziah Manson stała się żywą, mroczną legendą Arkham, którą babki i matki straszyły niesforne dzieci.

Oczywiście nie dawałem wiary tym i wielu innym pogłoskom, którymi moja schorowana matka zaprzątała sobie głowę. Ale teraz, gdy spacerowałem ulicami Arkham, moje myśli mimowolnie zaczęły wracać do owych szalonych, przerażających historii. Podziwiając smukłe, piętrzące się ku niebu wieżyczki wiktoriańskich willi czułem dziwny niepokój a włócząc się po zmroku sennymi ulicami miałem wrażenie, że ktoś nieustannie obserwuje mnie z jednej z wielu zapuszczonych mansard.

 

*

 

Po powrocie z Blackwater Creek do Arkham okazało się, że Biuro Urzędu Skarbowego jest zamknięte. Dzięki uprzejmości Piąchy spisałem raport na komisariacie i jeszcze tego samego dnia wysłałem go do panny Wirginii Blackheart, czekając, aż przekaże mi instrukcje dotyczące dalszego postępowania.

Odpowiedź, gdy przyszła, była jak uderzenie w policzek. Na mocy podjętej przez pannę Blackheart decyzji miałem bowiem zostać w Arkham. Bynajmniej nie jako naczelnik lokalnego oddziału, ale dalej jako młodszy inspektor! Nie muszę mówić, że taka informacja była dla mnie druzgocąca. Na mocy tej decyzji Tom Spritz automatycznie zostawał moim przełożonym. Ten niechlujny, zaniedbany przygłup miał od tej pory wydawać mi polecenia!

Złość mieszała się z uczuciem upokorzenia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Czułem, że potraktowano mnie wyjątkowo niesprawiedliwie. Tym bardziej że efekty śledztwa, które przeprowadziłem w Blackwater Creek, z pewnością spełniły wszelkie pokładane we mnie nadzieje. Tak czy inaczej, wolą panny Blackheart było, abym od tej pory pracował na wygnaniu w Arkham.

Kilka dni zajęło mi znalezienie odpowiedniego mieszkania i wdrożenie się w chaotyczny tryb pracy, jaki tutaj obowiązywał. Niechlujność i niekompetencja wysypywały się z każdej niedomkniętej szuflady, z każdej niedbale zawiązanej teczki. Ten zaś, który na to wszystko pozwalał, całe dnie spędzał w swoim małym, dusznym gabineciku, od czasu do czasu przyjmując podejrzanych interesantów.

Mieszkanie, które wynająłem, składało się z dwóch pokojów, łazienki, kuchni i zajmowało całe piętro jednopiętrowego domu. Nad wynajmowaną przeze mnie częścią znajdowała się jeszcze wysoka mansarda, którą zamykał czterospadowy, pokryty rybią łuską dach.

Dom, w całości zbudowany z czerwonej cegły, był pięknym przykładem stylu wiktoriańskiego. Aby wejść do środka, należało wspiąć się po kilku kamiennych schodach. Masywne, wykonane z czarnego drewna drzwi zdobił od góry misternie wykonany feston. Wejście było dodatkowo ozdobione parą pilastrów, które zamykały się nad festonem gładkim belkowaniem.

Jednak tym, co zdecydowało, że postanowiłem zamieszkać właśnie w tym domu były dwa, zwieńczone kopułką, półkoliste wykusze. W każdym z nich umieszczono po trzy wysokie, łukowato zakończone okna, z których roztaczał się piękny widok na płynącą w dole rzekę Miskatonic.

Kolejną zaletą wynajmowanego przeze mnie mieszkania była jego lokalizacja. Dom znajdował się bowiem w tej części miasta, w której ulokowano niemal wszystkie budynki administracji publicznej, w tym pocztę oraz gmach Urzędu Skarbowego.

Urząd Skarbowy zajmował niski, dwupiętrowy budynek znajdujący się w pobliżu niewielkiego parku. Wejście do gmachu poprzedzał otwarty ganek, na którego przedzie ustawiono trzy, masywne kolumny zakończone jońskimi kapitelami. Nad nimi, na wykonanym z białego kamienia tympanonie błyszczały złote litery, które układały się w napis – Urząd Skarbowy w Arkham. Pod nim dumnie powiewała flaga miasta.

Elewację rozjaśniały trzy rzędy dużych, świetlistych okien znajdujących się na każdej kondygnacji budynku. Umiejscowiono je w ten sposób, że wschodzące rano słońce wlewało się do środka szerokimi strumieniami ciepłego, porannego światła. Same pokoje były nieco klaustrofobiczne, panował w nich także nieprzyjemny zaduch. We wpadających przez okna promieniach słońca wyraźnie widać było unoszące się w powietrzu drobinki zalegającego wszędzie kurzu.

Całość budynku zamykała okazała biała kopuła.

 

*

 

Od wyjazdu z Blackwater Creek minęły dokładnie dwa tygodnie. W tym czasie zdołałem już dobrze przyjrzeć się panującym w urzędzie patologiom. Pracownicy nie wykazywali za grosz entuzjazmu, a wyznaczone im zadania wykonywali ospale, jakby za karę. Wielu z nich przychodziło do pracy ubranych niechlujnie, nie zdając sobie sprawy z powagi urzędu. Wyjątek na tym tle stanowiła sympatyczna, rudowłosa sekretarka, panna Mary. Na tyle, o ile mogła, starała się okiełznać panujący w biurze chaos, a gdy trzeba było potrafiła też krzyknąć. W międzyczasie poznaliśmy się na tyle, że postanowiłem zaprosić ja do klubu brydżowego, gdzie poczynała sobie nad wyraz dobrze.

Po dwóch tygodniach pracy przy sprawach, które mógłby przeprowadzić średnio rozwinięty szympans, inspektor Tom Spritz wezwał mnie do swojego gabinetu. Niechętnie wstałem zza biurka i puszczając pannie Mary łobuzerskie spojrzenie wszedłem do gabinetu przełożonego.

W środku, jak zwykle, panował wielki bałagan. Na biurku walały się przeróżne dokumenty, ołówki i kupony z wyścigów. Poza nimi na blacie stało kilka brudnych kubków oraz talerze z resztkami jedzenia. Z przepełnionej popielniczki niedopałki papierosów zsypywały się na biurko i dalej na podłogę.

W powietrzu unosiły się kłęby siwego, papierosowego dymu. Inspektor Spritz, zdaje się nigdy nie otwierał okien, dzięki czemu czuł się w pracy tak, jak w melinach, w których, jak udało mi się ustalić, spędzał każdą wolną chwilę.

– Woolwot, dobrze, że jesteś.

– Woolsworth, nazywam się Woolsworth – wycedziłem podirytowany.

Inspektor podniósł wzrok znad sterty pogniecionych dokumentów, w których usilnie starał się coś znaleźć.

– Tak, tak, wiem. Siadaj, mam dla ciebie zadanie.

Spojrzałem na stojące przede mną zaplamione krzesło.

– Dziękuję, ale postoję. Cały dzień siedzę przy biurku.

Spritz podniósł głowę, wlepiając we mnie wzrok.

– Ty nie siedź, tylko pracuj. Ja nie wiem, czego was tam uczą w Bostonie, ale my tutaj nie siedzimy bezproduktywnie. Rozumiesz?

Już miałem odpowiedzieć, na całe szczęście jednak Spritz był pierwszy.

– Właściwie, to mam dla ciebie dwie sprawy. Jedną trudną a druga jeszcze trudniejszą – zaśmiał się złośliwie. Tak się składa, że wszyscy moi najlepsi agenci są już zajęci, więc muszę dać to tobie. Pierwsza sprawa. Niejaki profesor Charles Leiter, pracownik Uniwersytetu Miskatonic. Wiemy, że po śmierci swojego dziadka w 1921 roku, po niemal pięcioletnim postępowaniu, w 1926 roku odziedziczył pokaźną kwotę tysiąca dolarów. Niestety, w sprawozdaniu majątkowym za ten okres wykazał jedynie dwieście. Nie muszę ci chyba mówić, że trzeba wyjaśnić, gdzie profesorek ukrył pozostałe osiemset, co? Podejrzany ma czterdzieści dwa lata i dotąd wiódł życie wzorowego obywatela, ale skończyło się. Ja ci mówię, Woolsworth, te wszystkie profesory to niezłe cwaniaki są. Niby takie mądrale a dodawać nie potrafią? Myślą, że nas przechytrzą? Nic z tego!

– Co ja mówiłem? A, tak. Czterdzieści dwa lata, pochodzi z bogatej, szanowanej rodziny. Z tego, co widzę, to ma na swoim koncie sporo darowizn. Tutaj coś dla sierocińca, tutaj coś dla zakonu Loretanek. Widzę też, że od pewnego czasu prowadzi własną działalność gospodarczą. Zajmuje się wyceną tych wszystkich zabytkowych rupieci a jego jedynym, jak dotąd, klientem jest niejaki Abner Wick, właściciel antykwariatu na North Sentinel Street. Dotychczasowe zlecenia opiewały na śmiesznie małe kwoty, ale, tak czy inaczej, trzeba go z tego rozliczyć.

Spritz podniósł swoją szczurzą twarz znad dokumentów i spojrzał na mnie, widocznie znudzony całą tą rozmową.

– No, ale co ci będę gadał. Wiesz co masz robić, nie?

Pokiwałem głową zrezygnowany, czekając, aż przedstawi mi drugą ze spraw, która przypadła mi w udziale.

– No, teraz coś ciekawszego. Usiądź lepiej – zawiesił głos, wyraźnie podekscytowany. Mógłbym przysiąc, że widziałem, jak nerwowo strzyże końcówką nosa. Widząc, że nadal stoję wzruszył tylko ramionami i kontynuował.

– To będzie dobre, bardzo dobre. Jest tutaj taka rodzina Japończyków. Nakamurów czy jakoś tak. Ludzkim językiem nie wypowiesz tego poprawnie. Ale mniejsza, Woolsworth. Japońce mieszkają tu u nas, na południe od Miskatonic, prawie na skraju miasta. Wyobraź sobie, że te skurczybyki kupiły najdroższą działkę w całym Arkham i wprowadziły się do najstarszego domu w okolicy.

– Jak tak dalej pójdzie, to cała nasza gospodarka trafi wkrótce w ręce tych paskudnych imigrantów.

–- Dobrze mówisz, Woolsworth – Spritz był zachwycony moją postawą. – Czcigodny pan Peabody pewnie przewraca się teraz w grobie, widząc, że po jego domu rozlazła się ta skośnooka zaraz. Mówię ci, Woolsworth – Spritz zaczął szeptać – Z tych wszystkich Japońców, Czechów, Polaków i czarnych nic dobrego nam nie przyjdzie. To my, a nie oni są solą tej ziemi. No ale ja nie o tym – zaczął mówić głośniej  – Ci Nakamurowie są tu w Arkham już od 1850 roku, tak przynajmniej wynika z posiadanych przeze mnie dokumentów, chociaż z pewnością nie są one kompletne. Kto by się tam chciał tym zajmować? – popatrzył na mnie puszczając porozumiewawczo oko. – Tak czy inaczej, obecnie głową rodziny jest Kazuhiro Nakamura. Poza nim wiemy, że dom zamieszkują także jego żona Yukiko, córka Hotaru oraz ich krewni: Reiko Satomi – siostra Yukiko oraz Takuma Kazno – stryj Yukiko i Reiko. No przyznaj Woolsworth, jak tu się w tym nie pogubić?

– W czym jednak rzecz. Nakamurowie prowadzą tu w okolicy pokaźne gospodarstwo rolne. Nic szczególnego – zboże, trochę kukurydzy (Wzdrygnąłem się na te słowa. Przed oczami od razu stanęła mi postać Damiena Carmody’ego). Zatrudniają przy tym sporą liczbę imigrantów, jakby nasi chłopcy nie nadawali się do takiej roboty. Chociaż z drugiej strony żaden prawdziwy Amerykanin nie chciałby pracować u Japońca. Ale do rzeczy. Z naszych obliczeń wynika, że z posiadanych przez siebie gruntów rolnych, przy uwzględnieniu aktualnych cen skupu, Nakamurowie powinni na czysto wyciągać osiemdziesiąt-sto tysięcy dolarów. W swoim zeznaniu podatkowym podali jednak ledwo dwadzieścia tysięcy. I tutaj wkraczasz ty. Musisz wyjaśnić, w jak najdelikatniejszy sposób, gdzie podziały się niewymienione w zeznaniu podatkowym pieniądze. Nie pozwolimy, aby ta zaraza bezkarnie gryzła rękę, która ją karmi. Jeśli ci się uda, to jest tutaj pewna grupa ludzi, bardzo wpływowych, która z chęcią wynagrodzi cię za to, że znajdziesz dowody obciążające Nakamurów. – Powiedziawszy to spojrzał na mnie znacząco i kontynuował. – Co jeszcze musisz wiedzieć to to, że od momentu przybycia do Arkham Nakamurowie starali się wtopić w tło. Próbowali zbratać się z lokalnymi elitami, łożyli pieniądze na fundacje charytatywne i uniwersytet. Mało tego, Kazuhiro wystartował nawet na radnego, ale możesz się domyślić jak to się skończyło.

– No to tyle – wstał i wyciągnął do mnie swoja chudą, lepką dłoń – Resztę dokumentów wręczy ci Mary. Poprosiłem ją, aby wygrzebała z archiwum wszystkie akta związane z tymi sprawami. A teraz – spojrzał na zegarek – wybacz, ale lecę na bardzo, bardzo ważne spotkanie.

Już ja wiedziałem jakiego typu jest to spotkanie, ale w milczeniu pokiwałem tylko głową i wróciłem do siebie. Po drodze odebrałem przygotowane przez sekretarkę dokumenty i zrezygnowany usiadłem za biurkiem.

Od rana padało. Strugi deszczu spływały po szybach, rozmywając pejzaż złożony z ciężkich, szarych chmur, które skuły całe niebo nad Arkham. Stukot kropli deszczu mieszał się z rozmowami współpracowników i stukaniem stenotypistek. Może to przez ponurą atmosferę tego dnia pomyślałem sobie, że tutaj, w Arkham, wszystko jest jakieś inne, dziwne. Jakby moi współpracownicy, a nawet budynki, które mijałem, uwikłani byli w jakąś mroczną tajemnicę.

Szybko jednak pozbyłem się tych absurdalnych myśli i zacząłem analizować wręczoną mi przez Mary dokumentację. Gdy spojrzałem w jej kierunku uśmiechnęła się do mnie tajemniczo, po czym gdzieś zniknęła.

Gdy skończyłem zapoznawać się z dokumentami zegar wskazywał godzinę piątą po południu. O tej godzinie w biurze byłem już całkowicie sam. Postanowiłem, że wracając z pracy zajrzę po drodze na kampus akademicki. Liczyłem na to, że przy odrobinie szczęścia spotkam tam profesora Leitera.

 

*

 

Dolny Kampus Uniwersytetu Miskatonic otoczony był z czterech stron wąskimi, kamienistymi uliczkami West Street, Collage Street, Garrison Street oraz North Street. Na placu pomiędzy nimi znajdowało się kilkanaście należących do uniwersytetu budynków, z których największe wrażenie zrobił na mnie gmach Biblioteki im. Armitage’a.

Potężna, zbudowana na planie krzyża budowla w całości wykonana została z czerwonej cegły i wejściem zwrócona była w kierunku West Street. Całość budowli zamykała oktagonalna wieża, w której ścianach umieszczono po jednym triforium. Wieżę wieńczyła dodatkowo wykwintnie wykonana, wieloboczna, wysoka na niemal dwa metry wieżyczka. Na jej obwodzie znajdowały się wysokie, półkoliste okna, które umożliwiały napływ dziennego światła do wnętrza biblioteki. Pokryty szarym gontem, naczółkowy dach urozmaicono na krawędziach żelazną balustradą.

Fasada budynku utrzymana była w jednakowym stylu. Na jednej trzeciej wysokości, w połowie i na krawędzi górnej, umieszczono bogato zdobiony gzyms, między którego listwami znajdował się misternie wykonany, florystyczny wzór przedstawiający liście i kielichy najbardziej fantastycznych kwiatów.

Budynek był dwupiętrowy. Idąc do niego już z daleka widać było szeregi dużych, jasnych okien, w których wieczorami gasło znikające za horyzontem słońce. Dodatkowo, na dachu każdej z czterech ścian umieszczono trójkątne, bogato obramowane lukarny.

Do wejścia do biblioteki prowadziła szeroka, wysypana białym żwirem ścieżka, po której obu stronach stare dęby dumnie prężyły swe konary. Na jej końcu, w centralnej części ryzalitu znajdowało się wejście do budynku, otoczone pięknie rozbudowanym portalem, którego zwieńczeniem była zabytkowa, zakończona kwiatonem wimperga. Skryte w jego chłodnym cieniu stare schody prowadziły przed ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi ozdobione półkolistą archiwoltą.

W tym budynku, zgodnie z informacjami, które otrzymałem przez telefon, przebywać miał prorektor Uniwersytetu Miskatonic, Bryce Fallon, bezpośredni przełożony profesora Leitera.

Oznajmiłem swoje przybycie sekretarce i po krótkiej chwili wprowadzono mnie do gabinetu prorektora.

Duży, przestronny gabinet pomalowany został w kolorze burgundowym. Ustawione wzdłuż ścian regały uginały się od ciężaru starych, opasłych woluminów, których grube grzbiety migotały do mnie złotem liter. Naprzeciwko wejścia, pod dużym, jasnym oknem stała brązowa, skórzana kanapa. Pośrodku pokoju ustawiono masywne, wykonane z czarnego drewna biurko. Przed nim stał zaś fotel, na którym mój gospodarz nakazał mi usiąść.

Prorektor był mężczyzną we wczesnych latach pięćdziesiątych. Miał zdrową, opaloną cerę i szeroki biały uśmiech. Nad bystrymi, niebieskimi oczami unosiły się gęste, czarne brwi.

– Witam serdecznie panie inspektorze. Sekretarka uprzedziła mnie o pana wizycie, proszę mi jednak wybaczyć, zapomniałem pańskiego nazwiska.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziałem rozpinając marynarkę. – Prorektor uniwersytetu ma wystarczająco dużo rzeczy na głowie. Ebenezer Woolsworth – przedstawiłem się, ściskając dłoń prorektora.

– Bryce Fallon. W czym mogę służyć? Prawdę mówiąc, jestem trochę zmartwiony, nie wiem czego się spodziewać po tej rozmowie. Proszę wybaczyć, ale wizyty urzędu skarbowego mimowolnie budzą we mnie niepokój.

Prorektor rozsiadł się wygodnie w fotelu, składając ręce na wysokości klatki piersiowej, po czym wyprostował palce wskazujące i oparł je na wargach. Był wyraźnie zdenerwowany. Jednak władcza, wyczekująca poza świadczyła o tym, że sytuacje, taka jak ta, nie były dla niego czymś całkiem wyjątkowym.

– Już śpieszę z wyjaśnieniami prorektorze. Przychodzę do pana w sprawie profesora Leitera. Pan, jako jego przełożony, powinien wiedzieć, że rozpoczęliśmy w jego sprawie postępowanie. Chcemy wyjaśnić pewne znaczące nieprawidłowości w jego zeznaniu majątkowym. W związku z tym może zaistnieć sytuacja, że profesor będzie musiał zjawić się w Urzędzie, zaniedbując tym samym obowiązki dydaktyczne.

– Co też pan mówi! – prorektor zdjął z nosa okulary i zaczął energicznie czyścic je kawałkiem rękawa. – Profesor Leiter? Wydawało mi się, że jest osobą wyjątkowo skrupulatną. Z drugiej strony, wie pan. Nasi naukowcy, mówiąc delikatnie, niezbyt nadążają za tym, co dzieje się wokół nich. Pewnie tylko dlatego się żenią – puścił do mnie oko. – Księgi, badania, odkrycia – z tym są na bieżąco. Zeznania podatkowe, wizyty kontrolne, słowem wszelkie sprawy codzienne często im umykają.

– Wierzę, że spotkanie z profesorem Leiterem będzie owocne i wyjaśnimy całą tę kłopotliwą sytuację. Proszę mi jednak powiedzieć, czy w ostatnim czasie zaobserwował może prorektor jakieś zmiany w zachowaniu profesora? Może prosił o pożyczkę, dziwnie się zachowywał?

Prorektor zamyślił się na moment.

– Nie, nie wydaje mi się – odpowiedział po chwili – Na pewno nie prosił mnie o pożyczkę. Proszę porozmawiać z asystentką pana Leitera, panna Emilią Court, być może ona będzie wiedziała coś więcej. Jeśli zaś chodzi o zmianę w zachowaniu, to najlepiej byłoby spytać studentów. To oni spędzają z nim w końcu najwięcej czasu. Tak się szczęśliwie składa, że profesor prowadzi właśnie zajęcia w jednej z sal wykładowych w auli imienia Randolpha Cartera.

Prorektor sięgnął po stojący na biurku telefon. Przez chwilę rozmawiał z kimś, po czym widocznie zadowolony odłożył słuchawkę.

– Jeśli się pan pospieszy, to powinien pan go jeszcze złapać.

Uznawszy spotkanie za zakończone pożegnałem się z prorektorem i szybkim krokiem skierowałem się do wskazanego mi budynku.

Wewnątrz auli, w ciasnej kantynie tuż obok wejścia siedział stróż. Spytałem go, czy zastałem jeszcze profesora Leitera i szczęśliwie okazało się, że prowadzone przez niego zajęcia jeszcze trwają. Usiadłem na jednej ze znajdujących się w korytarzu ławek i czekałem, aż profesor Leiter skończy wykład.

Po około trzydziestu minutach korytarz zatrząsnął się od śmiechów opuszczających zajęcia studentów, jednak profesora z nimi nie było. W międzyczasie zrobiło się już dosyć późno, więc zostawiłem stróżowi swój numer kontaktowy z prośbą, aby wręczył go profesorowi Leiterowi gdy tylko go spotka.

No cóż, przyjdę do niego jutro – pomyślałem i poprawiwszy kołnierz płaszcza ruszyłem w stronę domu. Znajdujące się na terenie kampusu latarnie gazowe powoli budziły się do życia, rzucając na starodawne budowle długie, posępne cienie.

Nagle, zza moich pleców dobiegł mnie dobrze znany mi głos. Gdy się odwróciłem ujrzałem idącą w moim kierunku siostrę Felicje.

– Szczęść Boże, panie inspektorze.

– Dobry wieczór, siostro. Dobrze siostrę widzieć.

– Ach dziękuję, dziękuję. Czyżby któryś z profesorów miał na pieńku z Urzędem Skarbowym?

– A wie siostra, że tak – odpowiedziałem rozbawiony – Nie wiem, jak siostra to robi, ale intuicja siostry chyba nigdy nie zawodzi?

– No cóż – odpowiedziała mi z uśmiechem – Bóg obdarza nas różnymi talentami.

– No tak…tak. A siostrę co sprowadza na kampus?

– Mam się spotkać z profesorem Leiterem, jednym z dobroczyńców naszego zakonu.

– Leiterem, mówi siostra. Co za niezwykły zbieg okoliczności! Liczyłem, że uda mi się z nim dziś porozmawiać, jednak okazało się, że opuścił już kampus.

– Jak to opuścił? – oburzyła się siostra  – Przecież jestem umówiona z nim na spotkanie. Jeśli to coś pilnego, to proszę pójść ze mną.

– Będę niezwykle zobowiązany – skłoniłem się lekko i ruszyłem za siostrą.

Profesora Leitera nie znaleźliśmy ani w jego gabinecie, ani w sali wykładowej, w której prowadził ostatnie tego dnia zajęcia. Sprawdziliśmy każde piętro, każdy zakątek budynku, jednak nigdzie go nie było. Kiedy zrezygnowani staliśmy pod jego gabinetem, usłyszeliśmy nagle czyjeś kroki. Jak się okazało, nie był to jednak wyczekiwany przez nas profesor, lecz niski, ekstrawagancko noszący się Japończyk. Ubrany był w czarny: wiszący na nim garnitur, białe, o wiele na niego za duże pantofle oraz kremowy kapelusz przepasany czarna tasiemką. Pokracznie stawiając kroki szedł środkiem korytarza. W jednej ręce trzymał sporych rozmiarów walizkę, która mi wydawała się bardzo ciężka a którą on niósł z wielką lekkością. W jego ubiorze i chodzie było coś dziwnego. Nieznajomy sprawiał bardziej wrażenie dziecka przebranego za osobę dorosłą niż prawdziwie dojrzałego mężczyznę. Popatrzyliśmy po sobie z siostrą, nieco rozbawieni tym cudacznym pokazem i ponownie zaczęliśmy kręcić się w kółko pod drzwiami gabinetu.

W końcu, po niemal godzinie bezowocnego oczekiwania pożegnałem się z siostrą Felicją i poszedłem do domu. Żegnając się z nią odniosłem wrażenie, że zakonnica była poważnie zaniepokojona zniknięciem profesora.

 

*

 

Na zegarze nie zdążyło jeszcze wybrzmieć bicie na godzinę dwudziestą druga, gdy spokój późnego wieczoru, w którego trakcie raczyłem się papierosami i muzyką klasyczną, w barbarzyński sposób przerwało dzwonienie telefonu.

Kogo znowu diabli niosą? – pomyślałem zirytowany i podniosłem słuchawkę.

– Ebenezer? – usłyszałem tubalny głos.

– Tak, a kto mówi?

– Ja.

– Acha – odpowiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Co za kretyn, pomyślałem i ponownie nastawiłem gramofon, lecz w tym samym momencie telefon zadzwonił jeszcze raz.

– Coś rozłączyło, to znowu ja.

– Acha – powtórzyłem i już miałem odłożyć słuchawkę, gdy po drugiej stronie aparatu usłyszałem inny, ściszony głos.

– No przedstaw się, na litość boską, skąd ma wiedzieć, że ty, to ty.

– Racja, racja – przytaknął tubalny głos. – Ebenezer, to ja, Piącha.

No tak, pomyślałem klepiąc się w czoło. Kto inny, jak nie Piącha!

– Witam pana detektywa. W czym mogę pomóc o tak późnej porze?

– Tak się składa, że możesz i to bardzo. Dzwonię do ciebie z Uniwersytetu Miskatonic, dokładnie rzecz biorąc z Biblioteki im. Armitage’a. Możesz mi powiedzieć, w jakiej sprawie tu dzisiaj byłeś?

– Wybacz Piącha, ale to wewnętrzne sprawy Urzędu Skarbowego. Musisz podać mi dobry powód, aby mógł powiedzieć ci więcej.

– Profesor Leiter nie żyje. Może być?

Zaniemówiłem.

– Dobrze by było, żebyś jak najszybciej tu do nas przyjechał. Wiem, że jest późno, ale sprawa jest na tyle poważna, że powinieneś jak najszybciej się tutaj pojawić.

– Oczywiście Piącha, już do ciebie jadę.

– Dziękuję inspektorze. Przy okazji, proszę zabrać ze sobą siostrę Felicję. Widzę, że była tutaj z panem.

 

*

 

Gdy dotarłem na teren kampusu od razu skierowałem kroki w kierunku Biblioteki im. Armitage’a. Teren wokół budynku oddzielony został taśmą i obstawiony przez policjantów. Między nimi zamigotała dobrze mi już znana sylwetka siostry Felicji. Szary habit zakonnicy furkotał na wietrze, gdy rozgorączkowana biegała wśród policjantów, próbując rozeznać się, w jakim celu została tu wezwana. Gdy mnie zobaczyła natychmiast do mnie podbiegła, zasypując lawiną pytań. Powiedziałem jej, że na wszystkie te pytania odpowie jej Piącha.

Gdy zapytaliśmy jednego z funkcjonariuszy o detektywa Alcorna, policjant spojrzał na nas podejrzliwie, po czym dał znak, abyśmy chwilę poczekali. Po kilku sekundach z budynku biblioteki wyszedł Piącha w towarzystwie znanego mi już detektywa Raya Stuckeya.

– Dobrze, że jesteście – zaczął flegmatycznie Piącha, co natychmiast wykorzystała siostra Felicja.

– Detektywie – odezwała się wzburzonym, rozgorączkowanym głosem – Na miłość Boską proszę mi powiedzieć co się tutaj dzieje! Inspektor Woolsworth powiedział tylko, że chodzi o profesora Leitera. Proszę mówić! Gdzie on jest?! Czy coś mu się stało?

– Tak. Nie żyje.

W głosie Piąchy nie zabrzmiała żadna emocja. Siostra Felicja popatrzyła na niego oniemiała, po czym ukryła twarz w dłoniach.

– Bardzo nam przykro – odezwał się szybko drugi z detektywów, podnosząc policyjną taśmę i wprowadzając nas na teren biblioteki. – Skoro Piącha w tak subtelny sposób zapoznał was już z powodem, dla którego tu przyjechaliście, to przejdźmy do konkretów. Nie dość, że mamy tutaj trupa, to dostaliśmy jeszcze zgłoszenie o tym, że ktoś w nocy zniszczył na cmentarzu grobowiec rodziny Nakamurów. To będzie intensywna noc – westchnął ciężko.

Ray Stuckey był około trzydziestoletnim mężczyzną o pociągłej, gładko ogolonej twarzy i dużych, brązowych oczach. Ubrany był w beżowy płaszcz a na głowie nosił ciemnobrązowy kapelusz typu fedora. Stuckey podobał się kobietom, co wywoływało zazdrość wśród pozostałych detektywów, poza oczywiście Piąchą, który nie zaprzątał sobie głowy takimi pierdołami. Tym, co poza nieprzeciętną urodą charakteryzowało detektywa Stuckeya było jego zamiłowanie do papierosów, które w chwilach stresu odpalał jeden od drugiego.

– No dobrze – odezwał się Piącha, gdy już znaleźliśmy się w środku. – Możecie mi powiedzieć, z jakich powodów chcieliście się spotkać dzisiaj z denatem?

Siostra wzdrygnęła się mimowolnie na dźwięk tego słowa.

– Moja przełożona, siostra Cecylia, poprosiła mnie, abym spotkała się z profesorem i sprawdziła, jak się czuje. Zdaniem przeoryszy profesor Leiter w ostatnich dniach był czymś wyjątkowo wzburzony, zdawało mu się, że ktoś go śledzi. Przeorysza nie wchodziła ze mną w szczegóły, ale z jej opisu wynikało, że profesor Leiter czegoś albo kogoś wyraźnie się obawiał. Gdy rozmawiałam z nim około godziny trzynastej, odniosłam wrażenie, że jest jakiś nieobecny, zamyślony. Słuchał mnie, ale widziałam dokładnie, że jest czymś wyraźnie pochłonięty. W końcu poprosił, abym przyszła do niego później, po jego ostatnich zajęciach. Po tej rozmowie posiedziałam trochę w bibliotece, a potem, gdy szłam na umówione spotkanie, spotkałam inspektora Woolsworth’a.

Stuckey zapisał coś w notatniku i spojrzał w moim kierunku.

– Mnie do profesora sprowadziły sprawy czysto zawodowe. Okazało się, że nie wykazał on w swoim zeznaniu dość pokaźnej sumy pieniędzy. Przybyłem więc tutaj, aby spotkać się z nim w tej sprawie. Wcześniej poinformowałem o tym jego przełożonego, prorektora Fallon’a. To on powiedział mi, że przy odrobinie szczęścia zdołam go jeszcze spotkać na kampusie. Stróż w budynku, w którym Leiter prowadził zajęcia powiedział mi, że wykłady jeszcze trwają, więc postanowiłem poczekać na profesora na korytarzu. Czekałem dobre półgodziny, jak się okazało na marne. Później spotkałem siostrę Felicję i wspólnie staraliśmy się znaleźć profesora, jednak bez rezultatu. W międzyczasie na korytarzu spotkaliśmy ekstrawagancko noszącego się Japończyka i tyle. Wychodząc poprosiłem stróża, aby gdy tylko zobaczy profesora poprosił go, aby do mnie zatelefonował.

– Stąd właśnie dowiedzieliśmy się, że tutaj byliście – rzekł Stuckey odpalając kolejnego papierosa. – To doprawdy zdumiewające, że po wydarzeniach z Blackwater Creek cała wasza trójka – machnął dłonią w kierunku Piąchy – znowu wdepnęła w jakąś niesympatyczną historię. Mniejsza o to – poprawił kapelusz – chcielibyśmy, aby na potrzeby rozpoczętego właśnie śledztwa siostra oraz pan, panie Woolsworth, pomogli nam, oczywiście nieoficjalnie. My, na tyle, o ile możemy zapoznamy was ze sprawą, a wy pomożecie nam znaleźć mordercę, w porządku?

Oboje pokiwaliśmy głową i w milczeniu udaliśmy się za detektywami, którzy przeskakując po dwa stopnie naraz, ruszyli schodami w górę.

– Na początku chciałbym, żebyśmy jeszcze raz przejrzeli gabinet denata. Technicy zebrali już pewnie wszystkie ślady, ale zawsze przyda nam się spojrzenie kogoś, kogo nie zżarła jeszcze policyjna rutyna. Wiemy, że w ciągu ostatnich dni profesor pracował nad tłumaczeniem pewnej bardzo ważnej księgi. Być może była motywem zbrodni.

Gabinet Leitera był w istocie malutką klitką. Wzdłuż ścian ustawione były masywne, sięgające sufitu regały, których półki uginały się od ciężaru znajdujących się na nich ksiąg. Pod jednym z nich stała wyposażona w kółka, przesuwana drabinka.

Naprzeciwko wejścia znajdowało się zasłonięte ciężka, zieloną zasłoną okno. Sądząc po ilości zgromadzonego na niej kurzu od dawna musiała być nieruszana. Na prawo od wejścia ustawiono drewniane biurko, na którym piętrzyły się porozrzucane w nieładzie kartki. Obok biurka, przy oknie, na wąskim regale poza książkami znajdowały się różne drobne przedmioty, statuetki oraz niewielkie lustro. Nad biurkiem profesor zawiesił kilka dyplomów, które zdobył w trakcie swojej akademickiej kariery. W pokoju były dwa krzesła. Jedno przysunięte było do biurka a drugie, przewrócone, leżało pośrodku pokoju. Obok niego kredą zarysowano pozycje, w której znaleziono zwłoki.

– Dobry Boże – wyszeptała siostra, przekraczając próg gabinetu.

Rozpoczęliśmy oględziny miejsca. Przejrzałem znajdujące się na biurku i w szufladach dokumenty jednak nie znalazłem w nich nic, co miałoby jakikolwiek związek z prowadzonym przeze mnie śledztwem.

Jeśli motywem zabójstwa była owa bezcenna księga to nie znaleźliśmy jej w gabinecie. Było to o tyle dziwne, że zdaniem przesłuchanych przez detektywów współpracowników Leitera, profesor niemal nie rozstawał się z księgą i spędzał nad nią całe dnie.

Szperając między książkami spojrzałem na Piąchę, który wpatrywał się w stojące na półce lustro.

– Coś ciekawego detektywie? – spytałem.

Po kilku minutach zobaczyłem, że Piącha bez słowa opuszcza pokoju, a za nim wychodzi Stuckey.

– Piącha, gdzie idziesz? Masz coś?

Nie usłyszałem jednak odpowiedzi, bo w tej samej chwili drzwi do gabinetu profesora zamknęły się z hukiem. Siostra niemal podskoczyła przestraszona. Uśmiechnąłem się do niej i nagle, w tej samej chwili w pokoju zgasło światło. W ciągu sekundy znaleźliśmy się w całkowitych ciemnościach.

– Ebenezer, co się dzieje? – usłyszałem zaniepokojony głos siostry.

– Wywaliło korki. Proszę się nie ruszać, to złapię siostrę za rękę i wyjdziemy na korytarz, dobrze?

Ruszyłem w kierunku, z którego dobiegł mnie głos siostry.

– No to jestem – powiedziałem po chwili łapiąc siostrę za ramię. – Teraz się odwrócę i idąc wzdłuż ścian dojdziemy do drzwi. Nie ma powodów do niepokoju. Jeszcze chwilka.

Opierając się jedną rękę o regał ruszyłem w kierunku drzwi. Nagle, za moim plecami siostra Felicja wybuchła przeraźliwym, histerycznym krzykiem.

– Coś tu jest! Coś tu z nami jest!

Usłyszałem jak zakonnica przewraca się na jeden z regałów a na podłogę zaczynają spadać książki.

– Siostro – starałem się ją uspokoić – zaraz zapalę światło.

Zakonnica jednak nie reagowała. Słyszałem, jak uderza o kolejne regały, jak spanikowana biega po malutkim gabinecie obijając się o kolejne meble aż w końcu potknąwszy się o leżące na ziemi krzesło upadła na ziemie z przeraźliwym krzykiem. Wrzaski siostry mieszały się z głośnym, ściskającym za serce szlochaniem.

– Coś tu z nami jest! Czuję to! Ebenezer zabierz to ode mnie! Zbierz to!

Szybko ruszyłem w stronę drzwi. Szarpnąłem za klamkę – zamknięte. Musiały się zatrzasnąć pomyślałem i zacząłem walić w nie z całej siły, nawołując Piąchę i Stuckeya. Po kilku minutach drzwi otworzyły się nagle. Wpadające z korytarza światło spływało na siedzącą pod jednym z regałów siostrę Felicję. Kurczowo trzymała naszyjnik z krzyżem i ciężko oddychając patrzyła na nas przerażonymi oczami.

– Coś tu było – wyszeptała.

Delikatnie podnieśliśmy siostrę i wyprowadziliśmy na korytarz.

– Coś tam było, jestem tego absolutnie pewne – odezwała się opanowanym głosem. – Gdy złapałam Cię za płaszcz – spojrzała w moja stronę – był kompletnie przemoczony i cuchnął zepsutym alkoholem. Dokładnie tak, jak w Blackwater.

Spostrzegłem, że Ray rzuca Piąsze zaniepokojone spojrzenie.

– Siostra wybaczy, ale nie czułem, aby mnie siostra złapała.

– Ale złapałam, jestem tego absolutnie pewna! To coś, co przemieszczało się w ciemnościach…czułam jego obecność, mogę przysiąc, że słyszałam jak przeskakuje po meblach!

– Słuchajcie – odezwał się Piącha – gdy patrzyłem w lusterko zobaczył w nim duży ciemny kształt znajdujący się z moim plecami. Patrzył na mnie chwilę i nagle zniknął.

– Może to stróż? Sprzątaczka? – zaproponowałem – Na litość boską nie mówcie mi, że waszym zdaniem po bibliotece akademickiej biega demon! – spojrzałem na zakonnice i Piąchę i wiedziałem, że właśnie tak myślą.

– No dobrze, już dobrze. Wyjaśnimy to później. Przesłuchamy teraz jednego ze świadków.

Ruszyliśmy korytarzem i po chwili zaczęliśmy na piętro.

– Zwłoki profesora odkryła w gabinecie jego asystentka – usłyszeliśmy spanie Piąchy. – Niejaka Emily Court. To ona zadzwoniła po policję. Był tak bardzo przerażona, że gdy tylko na miejscu zjawiła się karetka, to od razu wpompowali w nią środki uspokajające. Podobno już doszła do siebie, więc idziemy ją przesłuchać. Jest z nią prorektor Fallon.

Gdy weszliśmy do tonącego w głębokim burgundzie gabinetu prorektora, w nasze oczy od razu rzuciła się młoda dziewczyna o azjatyckiej urodzie, która pustym wzrokiem wpatrywała się w trzymaną w dłoniach szklankę wody. Obok niej ,na kanapie, siedział prorektor.

– Jesteście panowie – zerwał się z kanapy. – Zadzwoniłem po was od razu po tym, jak panna Court odzyskała przytomność. Jak widzicie, jest wciąż w kiepskim stanie, dlatego prosiłbym, abyście byli wobec niej delikatni.

– Oczywiście panie prorektorze – odburknął Piącha i usiadł na kanapie obok asystentki profesora.

– Panno Court – zaczął wyjmując odznakę – nazywam się Michael Alcorn i razem z detektywem Stuckeyem chcielibyśmy zadać pani kilka pytań, dobrze?

Młoda kobieta pokiwała głową.

– Proszę mi powiedzieć, czy to pani znalazła denata?

Panna Court spojrzała roztrzęsiona w kierunku Piąchy za wszelka cenę starając się powstrzymać napływające do oczu łzy.

– Tak, tak – wyjąkała.

– Kiedy to było?

– Dzisiaj, pod wieczór. Przyszłam tutaj na chwilę przed dwudziestą, aby zabrać do domu potrzebne mi materiały, a gdy otworzyłam drzwi ujrzałam to…to coś! – wykrzyknęła i ukryła twarz w dłoniach. Przez dłuższą chwilę szlochała spazmatycznie.

Z przebiegu dalszej rozmowy dowiedzieliśmy się, że profesor Leiter faktycznie od dłuższego czasu zachowywał się inaczej niż dotychczas, ale spowodowane było to ogromem przedsięwzięcia, którego się podjął, mianowicie przepisania fragmentów jednej z najcenniejszych ksiąg dotyczących historii miasta – Polowania na czarownice w Arkham. [Od razu przed oczami stanęła mi twarz mojej matki, a zwłaszcza jej szeroko otwarte oczy, gdy rozpalonym z podniecenia szeptem opowiadała mi o Keziah Mason oraz Goody Fowler.] Praca pochłaniała go tak bardzo, że niemal codziennie zostawał w swoim gabinecie do późnych godzin nocnych. Profesor był całkowicie pochłonięty tym zadaniem, przez co dla osób postronnych faktycznie mógł zachowywać się dosyć dziwnie. Spytana o problemy finansowe profesora stwierdziła, że nic nie wie na ten temat. Znała Abnera Wick’a i wiedziała o jego interesach z profesorem. Współpraca między antykwariuszem a Leiterem układała się jej zdaniem bezproblemowo. Z rozmowy dowiedzieliśmy się także o tajemniczej blondynce, która od jakiegoś czasu zaczęła pojawiać się w towarzystwie Leitera oraz o wyjątkowo przykładnym studencie – Anthonym Flindersie, który spędzał z denatem wyjątkowo wiele czasu.

W trakcie rozmowy moją uwagę od razu przykuł sposób, w jaki panna Court określiła zwłoki denata („to coś”) oraz dziwne napięcie łączące prorektora i asystentkę. Fallon co jakiś czas rzucał w jej kierunku ukradkowe spojrzenia, jakby pilnował, żeby nie powiedziała nam za dużo.

Skończywszy przesłuchanie detektywi podziękowali za pomoc i wyszliśmy na korytarz.

– Powinniście przesłuchać tę kobietę w pojedynkę. Wydaje mi się, że w obecności prorektora nie była z nami do końca szczera.

– Myślę, że to dobry pomysł – zgodził się Piącha.

– To co, pora chyba pojechać do domu profesora? – odezwał się Stuckey i zapalając kolejnego już papierosa zamachał nam przed oczami błyszczącym pękiem kluczy.

Dziedzictwo – prolog

Dziedzictwo – prolog

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – prolog

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Blackwater Creek to pierwsza część kampanii o nazwie „Dziedzictwo”. Akcja przygody dzieje się w roku 1926, na terenie Nowej Anglii, niedaleko sławetnego Arkham i niemniej przerażającego Dunwich. Głównymi bohaterami są: Ebenezer Woolsworth, poborca podatkowy, Michael „Piącha” Alcorn, detektyw policyjny oraz siostra zakonna Felicia Hemson.

Jest to nasza interpretacja oficjalnego scenariusza „Blackwater Creek”, wydanego do gry fabularnej Zew Cthulhu. Jak sami i same się przekonacie, to historia pełnymi garściami czerpiąca z lovecraftowskiego kunsztu przedstawiania grozy i horroru.

Samą przygodę możecie znaleźć w tym miejscu.

 


 

Panna Virginia Blackheart, gdy tylko wszedłem do jej gabinetu, wskazała ręką na znajdujący się po drugiej stronie biurka fotel. Skinąwszy głową posłusznie usiadłem naprzeciwko niej czekając, aż wyjawi mi powód, dla którego mnie zawezwała. Na biurku, w nienagannym porządku, leżały posortowane alfabetycznie teczki dotyczące prowadzonych aktualnie śledztw i windykacji.

Panna Blackheart sięgnęła po papierosa, więc natychmiast wyciągnąłem zapalniczkę i przechylając się przez biurko zaproponowałem jej ogień. Zapaliwszy, usiadła w fotelu nakazując mi, abym zrobił to samo. Przez chwilę milczeliśmy, każde z nas wpatrzone w inny róg sufitu.

Gabinet zajmowany przez pannę Blackheart, moją bezpośrednią przełożoną, urządzony był po spartańsku, co muszę przyznać bardzo mi pasuje. Na białych ścianach nie wisiały żadne tandetne lanszafty, żadne dyplomy, którymi chełpi się aspirująca klasa średnia, a na parapetach okien próżno wypatrywać jakichkolwiek roślin. Cały wystrój gabinetu ograniczony był do masywnego, czarnego biurka, dwóch foteli oraz pojedynczego, drewnianego krzesła stojącego przy drzwiach wejściowych. Prosty, szklany żyrandol wypełniał pomieszczenie chłodnym, szarym światłem, które działa na mnie kojąco.

Panna Blackheart wzięła do ręki jedną z teczek i rozłożywszy ją przed sobą, odezwała się tymi słowami:

– Panie Woolsworth, muszę przyznać, że nie spodziewałam się po panu tak dobrych wyników. Pozwoliłam sobie w wolnej chwili zapoznać się z prowadzonymi przez pana dochodzeniami i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Osiągnąć niemal dziewięćdziesiąt procent skuteczności w tak krótkim czasie, to doskonały wynik.

Słowa przełożonej mile łechtały ego, potwierdzając towarzyszące mi od dłuższego czasu przeczucie zbliżającego się awansu.

– To doprawdy imponujące, z jaką zawziętością i sumiennością śledzi pan wszelkie nieprawidłowości finansowe wewnątrz przypisanego panu sektora gospodarczego. Coś podpowiada mi jednak, że drobni handlarze i nieuczciwi restauratorzy to jednak dla pana za mało. Zgadłam? – zrobiła krótką pauzę, lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć już kontynuowała. – Proszę nie odpowiadać – uśmiechnęła się tajemniczo. – Długo myślałam nad pana przypadkiem i w końcu wymyśliłam. Nowym pracownikom nie przydzielamy zazwyczaj tak delikatnych spraw, w pana sytuacji jednak – zatrzymała się na chwilę i wypuszczając z ust dym spojrzała w moją stronę – zaryzykuję.

Poczułem, jak twarz mi czerwienieje a ręce zaczynają się pocić. Wzrok, którym mnie obdarzyła dawał jasno do zrozumienia, że ewentualny brak sukcesu okaże się wielkim, bardzo wielkim rozczarowaniem.

– Panno Blackheart, nie zawiodę pani zaufania! – odparłem od razu z gorliwością zeloty. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby nie żałowała pani tej decyzji.

Kobieta uśmiechnęła się słabo, strzepując popiół z trzymanego w dłoni papierosa.

– Proszę mi nie przerywać, panie Woolsworth – kontynuowała, zawiesiwszy wzrok na przepełnionej popielniczce, a ja czułem, jak moje uszy i poliki trawi żywy ogień.

– Zadanie, które pana czeka wymaga udania się daleko od Bostonu, ba! Za Arkham. Oczywiście na tyle, o ile to możliwe, pokryjemy koszty podróży plus wyślemy wraz z panem kogoś do ochrony. Ludzie na wsiach bywają dosyć… nieokrzesani. Nie chciałabym, żeby cokolwiek się panu stało.

Więc to tak! – pomyślałem. Wysyła mnie na jakąś zabitą dechami dziurę pod pretekstem nagrody? Pewnie nie było żadnego innego barana, który zgodziłby się tam pojechać i padło na mnie. Akurat, teraz gdy na jaw wyszły nadużycia i przekręty, których dopuścił się James Green. Wkrótce całe miasto będzie huczeć od skandalu, który wybuchnie lada dzień, a ja wysyłany jestem na prowincję!? O nie, nie. Nie pozbędzie się mnie tak łatwo – pomyślałem. Już miałem wyrazić swoją dezaprobatę, gdy nagle zadzwonił stojący na biurku telefon.

Panna Blackheart spojrzała na mnie, bezradnie rozkładając ręce.

– Niestety, muszę odebrać. Rozumiem jednak, że wszystko ustalone? Doskonale. Jutro rano, o godzinie ósmej przyjedzie po pana samochód. Zdaje się, że zna pan swojego towarzysza podróży, niejakiego Piąchę? No, dziękuję za pomoc i życzę udanych łowów, panie Woolsworth. Do widzenia.

Po czym podniosła słuchawkę i machnąwszy delikatną, bladą dłonią nakazała mi się oddalić. Gdy wyszedłem na korytarz usłyszałem perlisty, radosny śmiech panny Blackheart.

O nie, nie. Tak nie będziemy się bawić – pomyślałem kierując się do zajmowanego przeze mnie biurka. – Ebenezer Woolsworth nie jest popychadłem. Nie jest kimś, kogo można rozstawiać wedle własnego widzimisię. Ja, Ebenezer Woolsworth, wysłany na zabitą dechami wieś! Co się tam może nie zgadzać? Liczba krów, koni, owiec?! Krowy dają za mało mleka, psy szczekają za cicho?! Nie, nie, nie! Pojadę tam i wrócę tu z takim raportem, że panna Blackheart w końcu zobaczy z kim ma do czynienia. Jeszcze będzie błagała, żebym zajął się sprawą Greena.

Gdy usiadłem przy biurku, leżała już na nim teczka opatrzona moim nazwiskiem, wraz z numerem przydzielonej mi sprawy. W środku znajdowały się wszelkie potrzebne dokumenty. Nieudolnie maskując wzburzenie sięgnąłem po nie szybko, przy okazji przewracając stojący na biurku kubek z gorącą kawą. Syknąłem oparzony i natychmiast rozejrzałem się po pomieszczeniu. Na szczęście nikogo nie było. Jak to w piątek wieczór.

Doprowadziłem się jako tako do porządku, po czym zacząłem zapoznawać się z zostawioną mi dokumentacją. Sprawa dotyczyła niejakiego Jamesa Carmody’ego, z  Blackwater Creek. Miejscowość znajdowała się około sześciu godzin drogi od Arkham i zamieszkana była przez rolników zajmujących się głównie uprawą kukurydzy, w mniejszym stopniu hodowlą bydła. Jamesowi Carmody’emu zdarzało się w przeszłości zalegać z odprowadzeniem podatku do Urzędu Skarbowego. Kilkukrotnie był nawet w związku z tym karany. Za każdym razem zaległości były jednak regulowane w przeciągu kilkunastu dni, wraz z naliczonymi odsetkami. Tym razem, pomimo wysłanych pism, Carmody zaległości nie uregulował. Pojawiła się zatem konieczność wysłania na miejsce urzędnika skarbowego – mnie.

Według dokumentów, którymi dysponowałem, Carmody mieszkał na farmie razem z małżonką oraz dwoma synami. Głównym źródłem jego przychodów była dziesięciohektarowa działka, na której podobnie jak pozostali okoliczni farmerzy uprawiał kukurydzę.

Ludzie ze wsi, z dala od wielkich miast, żyli jakby w innej epoce, nieświadomi dobrodziejstw, jakie przyniósł nam rozwój technologiczny. Umorusani ziemią, z brudem za paznokciami, śmierdzący potem i fizyczna pracą, z mózgami zżartymi przez samogon siedzieli na werandach ciasnych, smrodliwych domów i bujając się w wiklinowych fotelach, bezmyślnie patrzyli na zachodzące słońce.

Po kilku godzinach pracy nad dokumentacją wstałem w końcu zza biurka, zamknąłem za sobą drzwi i skłoniwszy się stróżowi ruszyłem do domu. Następnego dnia czekała mnie podróż do Blackwater Creek.

 

*

 

Punktualnie o godzinie ósmej stałem na chodniku przed kamienicą, w której wynajmowałem pokój i czekałem na przyjazd Piąchy. Sobotni poranek przywitał mnie wspaniałą pogodą. Promienie słońca balansowały między kolorowymi liśćmi, które zerwane z drzew przez ciepły, wrześniowy wiatr, niczym fregaty unosiły się na cichych, spokojnych wodach poranka.

A mógłbym spędzić tę sobotę inaczej – pomyślałem tęsknie. Spacerując po Boston Commons, albo wzdłuż zatoki. Kto wie, może spotkałbym pannę Blackheart?

Z zamyślenia wyrwał mnie wściekły dźwięk klaksonu. Gdy spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał, ujrzałem zbliżającego się czarnego, policyjnego chevroleta.

Samochód zatrzymał się przede mną i drzwi otworzyły się, pchnięte od środka przez siedzącego za kierownicą detektywa Michaela Alcorna, powszechnie znanego jako Piącha. Zastanawiałem się, czy gdyby kogoś na posterunku spytać o detektywa Alcorna, to czy potrafiłby go wskazać. Pseudonim postawnego detektywa tak bardzo do niego przylgnął, że już niemal nikt nie posługiwał się jego imieniem i nazwiskiem.

Przyczyna takiego stanu rzeczy była jasna. Pseudonim detektywa doskonale go opisywał. Piącha miał prawie dwa metry wzrostu i niemal sto dwadzieścia kilo wagi. Na komisariacie mówiono, że gdy idzie korytarzem, szeroko rozstawiając swoje wielkie stopy, to wprawia w drżenie zawieszone na ścianach pamiątkowe fotografie oraz stojące na biurkach kubki z kawą. Chłop robił wrażenie swoją posturą, toteż brał udział we wszelkich policyjnych akcjach. Sama postura Alcorna, a zwłaszcza jego wielkie, masywne dłonie, którymi spokojnie mógłby skręcić kark bizonowi, skutecznie zniechęcały przestępców do jakichkolwiek wybryków.

Tym, co ewidentnie nie pasowało do Piąchy, a jednocześnie było z nim nierozerwalnie związane, była jego twarz. Twarz dziecka. Gładka, pozbawiona zarostu, szeroka, uśmiechnięta twarz, która pasowałaby raczej do osiedlowego mleczarza niż do kogoś, kto jednym ciosem pięści przestawiał szczęki sutenerom i włamywaczom.

Piącha niemal cały czas się uśmiechał a uśmiechał się całą twarzą. Uśmiechały się jego duże, piwne oczy, uśmiechały się jego pełne, mięsiste usta. Chłopięcy wygląd potęgowała dodatkowo niesforna czupryna gęstych, brązowych włosów, które, chociaż zaczesane na bok, opadały mu figlarnie na czoło.

Niektórzy na posterunku drwili sobie z niego z tego powodu, nazywając go za jego plecami pięknisiem, albo chłoptasiem. Żaden jednak nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć tak o nim w jego obecności. Każdy na posterunku wiedział, że pomimo chłopięcej i nieco gapowatej powierzchowności wystarczy jedna chwila, aby wielkie pięści Michaela Alcorna rozbiły czyjąś twarz na kwaśne jabłko.

Piącha był wzorowym policjantem. Nie zadawał zbędnych pytań, wypełniał polecenia przełożonych, w piciu zachowywał umiar (chociaż wypić mógł o wiele więcej niż jego koledzy od kielicha), na strzelnicy radził sobie znakomicie. Przełożeni najbardziej cenili w nim jednak coś zupełnie innego. Piącha był całkowicie pozbawiony ambicji. Nie interesowały go awanse, medale za zasługi i wyróżnienia. Nie myślał o zajmowaniu cudzych stołków ani o robieniu kariery. Po prostu przychodził rano na komisariat, robił co miał zrobić i wychodził.

– Witam, panie Woolsworth. Zanosi się na miły weekend za miastem, prawda? – zagaił, uśmiechając się od ucha do ucha. – Świeże, zdrowe powietrze dobrze nam zrobi. Tym tutaj w Bostonie prawie nie da się oddychać. 

Pokiwałem tylko głową i wsiadłem do środka.

– No to w drogę, panie inspektorze – oznajmił radośnie i zaczął gwizdać sobie tylko znaną melodię.

 

*

 

Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do Arkham, gdzie zgodnie z poleceniem panny Blackheart miałem zapoznać się z dodatkowymi materiałami dotyczącymi Jamesa Carmody’ego. Tom Spritz, bo tak nazywał się mężczyzna, który miał przekazać mi niezbędne dokumenty, był człowiekiem podłym i przygnębiająco ograniczonym. Zanim jeszcze wyjechałem z Bostonu powiedziano mi, że poza tym, że zbyt często zagląda do kieliszka, to nie stroni także od kart, koni i chartów. Spodziewałem się najgorszego.

Wszelkie moje obawy potwierdziły się na miejscu. Nie dość, że był widocznie wczorajszy, to dokumentacja, którą mi wręczył daleka była od stanu choćby zadowalającego. Brakowało wielu istotnych materiałów a te, które mi wręczył były w fatalnym stanie.

Spritz był około trzydziestoletnim mężczyzną o rzadkich, słomkowych blond włosach, które cały czas opadały mu na oczy. Miał chorobliwie pryszczatą twarz, która sama w sobie miała coś szczurzego a co dodatkowo uwypuklał krótki, wąski nos, pod którym sterczały żałośliwie rzadkie wąsy oraz wystające jak u szczura zęby.

Tom Spritz był widocznie poirytowany tym, że w sobotni poranek, zamiast obstawiać konie i popijać podłą whisky musi tracić czas w moim towarzystwie, wysłuchując dodatkowo uwag na temat swojej niekompetencji. Przez cały czas naszego nieszczęsnego spotkania nerwowo przestępował z nogi na nogę, zaglądał mi przez ramię i gniewnie reagując na moje krytyczne uwagi dotyczące porządku w dokumentach, cały czas zwalał winę na brak czasu i zbyt duży nakład obowiązków. Co jakiś czas spoglądał również na zegarek. Domyśliłem się, że za niedługo odbywa się kolejny wyścig koni, chartów lub Bóg wie czego.

Najszybciej, jak tylko mogłem zapoznałem się z dokumentacją i niecałą godzinę po naszym przyjściu byliśmy już z powrotem w drodze do Blackwater Creek.

 

*

 

Droga ciągnęła się niemiłosiernie a gwizdanie przez Piąchę wciąż tej samej, jemu tylko znanej melodii sprawiało, że miałem ochotę zatrzymać samochód i kontynuować drogę pieszo. Im bardziej oddalaliśmy się od świateł i zgiełku bostońskich ulic, tym bardziej byłem podirytowany całą tą wyprawą.

W duchu powtarzałem sobie, że moja niechęć nie ma prawa wpłynąć na profesjonalne podejście i wnikliwość, którymi do tej pory się szczyciłem. Pocieszałem się myślą, że być może, gdy już uporam się z Carmodym, dostanę w końcu jakąś naprawdę dużą sprawę. W końcu sama panna Blackheart stwierdziła, że zadań takich, jak to nie zleca się nowym pracownikom. To musi być test – pomyślałem i oparłszy głowę o szybę zacząłem przyglądać się monotonni mijanych pól, aż w końcu usnąłem.

Ze snu zbudził mnie Piącha. Rozespany poprawiłem się na fotelu pasażera i natychmiast spojrzałem przez okno. Po lewej i po prawej stronie, aż po horyzont ciągnęły się pola, na których jeszcze kilka tygodni temu rosła kukurydza. Przed nami, na poboczu stał liniowy autobus a wokół niego grupka zniecierpliwionych pasażerów. Kierowca autobusu, klnąc głośno majstrował przy silniku.

– Wygląda na to, że popsuł się im autokar.

– Widzę Piącha. Co nas to obchodzi? – nie wierzyłem w to, co słyszę, a jednak głos detektywa Alcorna uświadamiał mi, że to dzieje się naprawdę.

– Może mógłbym im pomóc?

– Piącha, to nie nasz problem. Jak bardzo bym nie współczuł tym ludziom, to przecież mamy jasno określony cel, prawda? Jest już późno, zaraz zacznie się ściemniać, a my nadal nie jesteśmy w Blackwater Creek.

– Wiem, wiem, ale może bym zerknął, co tam się zepsuło, co?

Widząc moje spojrzenie utkwione w stacyjce, Piącha westchnął tylko ciężko i ruszyliśmy dalej.

Po niespełna kwadransie ujrzeliśmy idącą poboczem zakonnice. Pod pachą trzymała coś, co przypominało formę do ciasta, w drugiej ręce niosła natomiast sporych rozmiarów torbę. Była najpewniej jedną z pasażerek autobusu, który minęliśmy po drodze i jako jedyna postanowiła ruszyć dalej pieszo. Mogło to oznaczać, że do Blackwater Creek jest już blisko.

– Spotkanie zakonnicy podobno przynosi szczęście, tak mówią. Szczęścia nigdy za wiele, prawda?

Wiedziałem.

Spojrzałem na Piąchę. Wlepił we mnie swoje duże, piwne oczy i bębniąc palcami o kierownicę patrzył na mnie, niczym szczeniaczek.

– Dobrze Piącha – westchnąłem zrezygnowany – Weźmiemy ją pod warunkiem, że będzie nam to po drodze.

Piącha, wyraźnie uszczęśliwiony, przyśpieszył i po chwili, zrównawszy się z maszerującą dziarsko zakonnicą, zatrzymał samochód.

– Dobry wieczór siostro, może podwieźć?

– Szczęść Boże! – wykrzyknęła uradowana – No z nieba mi spadliście panowie. Jeszcze chwila a skończyłyby mi się litanie do odmawiania! Panowie do Blackwater Creek?

– Tak, tak – szybko potwierdził Piącha, wychodząc z samochodu. – Siostra wsiada do środka a ja wrzucę rzeczy do bagażnika.

– Tylko z ciastem ostrożnie, to w prezencie.

Zaciekawiony Piącha uchylił przykrywający formę ręcznik, a po samochodzie rozszedł się zapach jabłek i ciepłego ciasta.

– Szarlotka, moja ulubiona!

– Jak dojedziemy na miejsce ukroję panu kawałek, obiecuje.

Piącha, z uśmiechem od ucha do ucha, ostrożnie umieścił ciasto w bagażniku i po chwili kontynuowaliśmy podróż. Uśmiech nie schodził mu twarzy przez całą dalszą drogę.

– Widzę, że panowie w jakiś ważnych sprawach.

Tylko tego brakowało – pomyślałem. Zaraz zacznie się wypytywanie „a po co”, „a do kogo”, „a co się stało”. Już wolałbym klepać litanię.

– Ach, wie siostra – spojrzałem zdumiony na Piąchę, który nie robiąc sobie nic z moich niemych protestów podjął rozmowę. – Jedziemy dla Blackwater Creek. Ten pan, tu obok mnie, jest urzędnikiem skarbowym z Bostonu.

– Miło mi, Ebenezer Woolsworth – wysyczałem ze złością.

– Jedziemy, bo niejaki James Carmody dopuścił się pewnych finansowych nieścisłości, czy jak to tam się mówi, panie Ebenezerze?

– To sprawy urzędowe, o których nie za bardzo mogę mówić – odwróciłem się w stronę siostry. – Rozumie pani?

– Ja tak tylko – odparła, uśmiechając się – Żeby zagaić jakoś rozmowę. Ja to nie wiem, jak tak można milczeć tyle czasu. Mają się panowie gdzie zatrzymać? O ile mi wiadomo w Blackwater nie ma żadnego pensjonatu.

– Proszę się nie martwić, poradzimy sobie.

– Mogłabym poprosić znajomą, aby panów przyjęła. To starsza, nobliwa kobieta. Sama do niej jadę. Nie będzie to nic niestosownego, mogą być panowie o to spokojni.

Zakonnica wraz z Piąchą kontynuowali rozmowę a ja, dyskretnie spoglądając w lusterko, przyglądałem się siostrze Felicji.

Siostra była wysoką, kościstą kobietą, o niezwykłej jak na zakonnicę urodzie. Miała pociągłą twarz i długie proste włosy koloru dojrzałej pszenicy. Z szarych oczu bił, tak charakterystyczny dla ludzi głęboko wierzących, spokój oraz ciepło. Do tak uroczej i atrakcyjnej twarzy zupełnie nie pasował łamiący się w połowie, garbaty, orli nos. Ta, mogłoby się wydawać, dyskwalifikująca niedoskonałość, nie szpeciła jednak twarzy siostry, lecz dodawała jej zadziorności. Czegoś, co choć trudne do sprecyzowania, podkreślało jej niezwykłą urodę.

Ubrana była w czarny habit z przepasanym czarnym paskiem szkaplerzem, oraz czarny welon z białym krzyżykiem nad czołem.

Z rozmowy wynikało, że do Blackwater Creek jedzie z przyjacielską wizytą do niejakiej wdowy Hawking. Pani Janine Hawking od lat wspierała zgromadzenie siostry Felicji darowiznami pieniężnymi oraz innymi formami pomocy materialnej, co na przestrzeni czasu wyewoluowało w przyjaźń między wdową a zakonnicami. Niesione przez siostrę Felicję ciasto miało być wyrazem podziękowania za pomoc i serdeczność, którymi stara wdowa je obdarzała. Według słów siostry Felicji, pani Hawkings była osobą bardzo ciepłą i serdeczną dla ludzi. Gdy tylko miała możliwość komuś pomóc, natychmiast to robiła, nie zastanawiając się ile to będzie ją kosztować, ani co pomyślą inni. Jednocześnie uparcie obstawała przy swoich racjach i przekonaniach. Zwykła mówić głośno i wyraźnie o tym, co jej się nie podobało. Była gorącą zwolenniczką ogłoszonej jakiś czas temu prohibicji, uważała bowiem, że alkohol i papierosy to w istocie narzędzia szatana, którymi otumania on ludzkie umysłu i wiedzie na wieczne potępienie.

Piącha cały czas kiwał przytakująco głową, rzadko wtrącając coś do rozmowy. Nie wiem, jak dalece faktycznie zgadzał się z siostrą Felicją, a jak bardzo myślał o znajdującym się w bagażniku cieście, ale rozmowa z duchowną sprawiała mu dużo przyjemności. Aby uniknąć wciągnięcia w konwersacje, otuliłem się paltem i udając, że śpię, spoglądałem na mijany krajobraz.

Wszędzie, po obu stronach piaszczystej drogi, którą jechaliśmy, po horyzont ciągnęły się gołe pola. Przygnębiająca nuda monotonnego krajobrazu zaczęła powoli wywoływać we mnie dziwny smutek.

Jak ludzie mogą tu żyć? – zastanawiałem się w duchu. Bez kin, kawiarni, knajp. Bez ryku samochodów, śmiechu kobiet i świecących kolorowo neonów.

Z każdej strony otaczały nas gołe pola, po których, między gnijącymi resztkami upraw, przechadzały się stada najprzeróżniejszego ptactwa. Nerwowe krakanie wron mieszało się z ćwierkaniem wróbli i innych nieznanych mi ptaków. Grzebiąc w ziemi za resztkami kukurydzy nie widziały czarnych, drapieżnych kształtów, które dryfując wysoko na niebie czekały, tylko aby w odpowiednim momencie spaść na nie z furią i rozerwać ostrym pazurami. Co jakiś czas przez pole przebiegła rodzina dzików lub stadko saren.

Nuda.

Gdy na horyzoncie pojawiły się w końcu pierwsze, nieliczne zabudowania Blackwater Creek, było już późno, zimno i myślałem, że podróż tutaj zajęła nam lata, a nie godziny. Wrześniowe wieczory w tym roku były wyjątkowo chłodne, więc marzyło mi się tylko jak najszybciej dojechać na miejsce, znaleźć pokój, zakopać się w pościeli i zasnąć.

Wąska, piaszczysta droga prowadziła nas jeszcze przez chwilę, aż w końcu minęliśmy drewniany, zaniedbany szyld Blackwater Creek i wjechaliśmy do wsi. Trzeba było teraz odwieźć siostrę Felicję na miejsce i rozejrzeć się za noclegiem.

Gdy mijaliśmy pierwszy w okolicy dom, znajdujący się nieco na skraju całej osady, spostrzegłem siedzącego na werandzie mężczyznę.

– Zatrzymaj się. Zapytam tego tam, gdzie możemy przenocować.

Dom, przed którym się zatrzymaliśmy nie różnił się niczym od tysięcy innych domów w regionie. Tak jak te, które mijaliśmy po drodze, zbudowany został na planie prostokąta i obłożono go poziomo deskami, które swoje najlepsze czasy ewidentnie miały już za sobą. Biała farba, którą kiedyś były pomalowane, w wielu miejscach odchodziła od desek wielkimi, łuszczącymi się plastrami a sam kolor nie miał już nic wspólnego z bielą. Pył, kurz i deszcz sprawiły, że całość prezentowała się naprawdę ponuro. Na otaczającej werandę drewnianej balustradzie stały różnego rodzaju gliniane wazy i dzbany, pełniące zapewne funkcję ozdoby. Całość budynku wieńczył prosty, spadzisty dach.

Przed domem, na drewnianej werandzie, bujając się w fotelu siedział starszy mężczyzna. Paląc fajkę spoglądał w naszym kierunku, jakby zastanawiał się, czy przed jego domem naprawdę zatrzymał się samochód. Bezmyślnie wypuszczając kolejne kółka dymu kołysał się tylko w przód i w tył. Wisząca u sufitu werandy pojedyncza lampka rzucała odrobinę światła na opartą o ścianę strzelbę.

Zanim wysiadłem, spojrzałem jeszcze w kierunku Piąchy i niemal uderzyłem głową o sufit, gdy niespodziewanie usłyszałem donośny, skrzekliwy głos dochodzący od strony domu. Zanim zdążyłem się odwrócić, z samochodu wygramoliła się już siostra Felicja i szybkim krokiem ruszyła w kierunku werandy.

– Szczęść Boże pastorze!

Mężczyzna przestał się bujać i oparłszy się o ścianę domu, ciężko podniósł się z fotela.

– Ach, wszelki duch pana Boga chwali, szczęść Boże.

– Nie poznaje mnie pastor? To ja, siostra Felicja Hemson – usłyszałem głos siostry Felicji. Zakonnica złapała się pod boki i przechyliwszy zadziornie głowę spojrzała na mężczyznę. – Spotkaliśmy się kiedyś w Arkham, z przeoryszą Cecylią, pamięta pastor? Na Święta Bożego Narodzenia wspólnie zorganizowaliśmy wieczerzę wigilijną dla najuboższych.

Duchowny nerwowo przełknął ślinę i spojrzał na znajdującą się przed nim kobietę, za wszelką cenę unikając jej wzroku, co wydało mi się nieco dziwne, skoro rzekomo się znali. Nerwowo obracając fajkę w dłoniach taksował siostrę wzrokiem, po czym bezradnie rozłożył ręce.

– Siostra wybaczy, ale lata już nie te, co kiedyś. Głowa nie ta, pamięć szwankuje – powiedział stukając się w głowę fajką. – Nie znaczy to oczywiście, że was tu nie przyjmę. Jak mówi Pismo: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, przybyszów w dom przyjąć i tak dalej, i tak dalej. A właśnie, kim są siostry towarzysze?

Zakonnica odwróciła się w stronę samochodu przywołując nas wzrokiem.

– Przedstawiam pastorowi detektywa Piąchę oraz pana…

– Ebenezer Woolsworth, urząd skarbowy w Bostonie, dobry wieczór.

– Pastor, a także szeryf, Dick Sproustone – zaskrzeczał w odpowiedzi, podnosząc brew. – Miło mi panów gościć w moim domu. Policjant, urzędnik i zakonnica, jak w jakimś kawale, co?

Piąchą wesoło pokiwał głową, po czym ruszyliśmy za gospodarzem do środka.

– Ale zaraz! – odwrócił się nagle na pięcie, stając twarzą w twarz z zakonnicą. – Siostra Felicja! No przecież, już pamiętam! Jak mogłem zapomnieć. Teraz już pamiętam, tak. Zima, wieczerza wigilijna i przeorysza Cecylia, która cały wieczór chodziła boso, bo oddała buty jednemu z bezdomnych. Jak mogłem zapomnieć! – wykrzyknął zadowolony.

Światło zwisającej z dachu werandy lampki, chociaż liche, pozwoliło mi przyjrzeć się naszemu gospodarzowi. Mężczyzna miał na oko sześćdziesiąt lat. Ubrany był w podniszczony, poplamiony w wielu miejscach czarny garnitur, co samo w sobie wołało już o pomstę do nieba. Spod marynarki wystawała zżółkła, niegdyś biała koszula. Na nogach miał parę rozklejonych, ubrudzonych zaschniętym błotem butów z rozwiązanymi sznurowadłami. Całości wizerunku dopełniała zawiązana pod szyją czarna apaszka.

Przedstawiciel lokalnej władzy a wygląda zupełnie jak jeden z tych zapijaczonych bostońskich próżniaków, którzy przez całe dnie chlają whisky w zatęchłych piwnicach – pomyślałem, starając się nie zapominać, żeby zachować uśmiech na twarzy. Pastor i szeryf w jednym – jak to w ogóle jest możliwe?

W milczeniu weszliśmy do środka. Państwo Sproustone najwyraźniej szykowali się do wieczerzy, bo na stole znajdowały się już dwa przygotowane nakrycia. Wchodząc do salonu natrafiliśmy na akurat wychodzącą z kuchni panią Sproustone – otyłą starsza kobietę, której wygląd był definicją nijakości. Jedynym, co zwróciło moja uwagę była para zmęczonych, podkrążonych oczu, którymi na nas spojrzała.

– Kochanie, mamy niespodziewanych gości. Czy znalazłoby się dla nich nakrycie?

– Ależ oczywiście, Dick – kobieta odpowiedziała beznamiętnym głosem. – Przybyszów w dom przyjąć, czyż nie? – Po czym bez słowa oddaliła się do kuchni, a my zasiedliśmy przy stole.

Pomimo tego, że dom państwa Sproustone z zewnątrz sprawiał przykre wrażenie powolnego upadku, w środku panował nienaganny porządek. Na starannie pomalowanych ścianach wisiały co prawda nudne, sztampowe landszafty a półki uginały się od tandetnych dupereli, ale całość wywarła na mnie jak najlepsze wrażenie. Gospodyni domu, w przeciwieństwie do swojego męża, ubrana była schludnie. Pod nienagannie białym fartuchem wyszywanym w kolorowe kwiaty nosiła starannie wykrochmaloną i pachnącą suknię – była wręcz całkowitym zaprzeczeniem pastora.

Jedynym, co mi się nie spodobało był panujący w środku półmrok i dziwny, nieprzyjemny zapach. Z początku wydawało mi się, że to wiatr nawiewa do środka ów fetor ze znajdujących się wokół pól, jednak nawet wtedy, gdy zamknięto okna nieprzyjemny zapach ciągle wisiał w powietrzu. Był to ewidentnie cierpko-słodki zapach fermentujących w słońcu owoców i resztek pożywienia. Być może gospodarze wyrzucali resztki zbyt blisko domu?

Gdy zasiedliśmy przy stole, mogłem w końcu bliżej przyjrzeć się naszemu gospodarzowi. Tak jak wspomniałem wcześniej, pastor Sproustone był już starszym mężczyzną, na oko sześćdziesięcioletnim. Jego cera miała chorobliwy, lekko oliwkowy odcień, który dodatkowo, w panującym wewnątrz domu półmroku, nadawał jego rysom pewnego demonicznego sznytu.

Wysokie, lekko cofnięte czoło, poznaczone falami głębokich zmarszczek, zajmowało większą część twarzy, co dodatkowo uwypuklała postępująca łysina. Strąki szarych włosów spływały niedbale po skroniach wielebnego, podczas gdy czubek głowy pozostawał idealni łysy. Nos pastora, płaski i wąski nadawał mu nieco apodyktycznych rysów a zadziwiająco duże, wąskie usta w trakcie rozmowy wydawały się w ogóle nie otwierać. Rozmawiając spoglądał na nas drobnymi, głęboko osadzonymi oczami, których rozmyte, niebieskie źrenice niechybnie świadczyły o zamiłowaniu pastora do alkoholu.

–- No to co, napijemy się – rzekł w pewnym momencie, sięgając po stojącą na komodzie butelkę z ręcznie robioną etykietą. Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że znajdujący się w środku alkohol nie pochodził z legalnego źródła. Wielokrotnie miałem do czynienia z kontrabandą i w mgnieniu oka potrafiłem rozpoznać symbole pozostawiane na etykietach przez bimbrowników. Zachowanie pastora było dla mnie całkowitym szokiem. On, pastor i szeryf, oferuje urzędnikowi i policjantowi na służbie alkohol? Jak bardzo zdeprawowane musiało być to miasteczko, skoro sam szeryf bez skrupułów oferował nam whisky!?

Gdy zamierzał się już, aby mi polać, szybkim ruchem chwyciłem stojącą przede mną szklankę i wymownym ruchem postawiłem ją do góry nogami. Widząc to, pastor wykrzywił twarz w złośliwym grymasie.

– Pastorze, czy też szeryfie? Nie wiem jak mam się do pana zwracać. Proszę mi wybaczyć, ale o ile mi wiadomo, to obowiązujący zakaz spożywania alkoholu dotyczy wszystkich obywateli, o czym pan, jako przedstawiciel władzy powinien chyba wiedzieć.

Pastor, zagryzając wąskie wargi niemal do krwi, patrzył na mnie wściekle a ręka, w której trzymał butelkę drżała nerwowo. Patrząc w twarz pastorowi mogłem przysiąc, że na ułamek sekundy zobaczyłem na niej grymas prymitywnej furii.

– Panie Ebenezerze – odezwała się pojednawczo siostra. – To jedynie wyraz gościnności pastora, na pewno nie miał on żadnych złych intencji. Obowiązują nas przecież prawa gościnności, czyż nie? – dodała przymilnie.

Pastor, cały czas patrząc mi w oczy odstawił butelkę i jakby nic się nie stało, zaczął jeść przyniesiony w międzyczasie gulasz.

Dobry Boże, jak on (oni, bo Piącha też) mogli to jeść?! Pomimo tego, że byłem głodny jak wilk to nawet nie tknąłem jedzenia, tłumacząc się chorobą wrzodową. Piącha, zdaje się nie widział problemu, bo z entuzjazmem wpychał do ust brązową, cuchnącą breję.

– Zatem – odezwał się na nowo pastor, a drobinki jedzenia i strużki sosu spływały mu po zarośniętym podbródku – Czemu zawdzięczamy wizytę tak znamienitych gości? – spytał z błyskiem w oku i odniosłem wrażenie, że nasza wizyta tutaj była mu bardzo nie na rękę.

– Wie pastor – odezwała się Felicja – Przyjechałam w odwiedziny do kochanej wdowy Hawking. Dawno nie miałyśmy w zakonie od niej żadnych informacji, a że akurat nadarzyła się okazja, to postanowiłam się z nią spotkać. Nie wie może pastor co u niej słychać?

Wielebny w milczeniu odłożył sztućce na bok.

– Ach no tak, skąd mogła siostra wiedzieć. Wdowa Hawking… przykra sprawa.

– Coś się stało? Proszę mówić!

– Cóż, otrzymaliśmy zgłoszenie o jej zaginięciu.

– Zaginięciu! Ale jak to? Dobry Boże! Panie detektywie! – Felicja chwyciła za rękę cały czas jedzącego Piąchę. – Skoro wyrokiem boskiej opatrzności jest Pan tutaj z nami, to może mógłby pan nam pomóc? Pastor Sproustone na pewno będzie wdzięczny za każdą pomoc, prawda?

Może tylko mi się przewidziało, ale po reakcji pastora odniosłem wrażenie, że jakąkolwiek naszą pomoc uważał za całkowicie niepotrzebną. Nie było to jednak moim zmartwieniem.

– Dwa tygodnie temu bliski przyjaciel pani Hawking – Hector Whiney – powiadomił nas o jej zniknięciu. Gdy zmierzał do niej na umówione wcześniej spotkanie okazało się, że drzwi do domu są otwarte. Co ciekawe w kuchni, na blacie, czekało świeżo upieczone ciasto i dwa talerzyki. Wyglądało to tak, jakby wdowa czekała na jego wizytę i nagle, z niewiadomych nam przyczyn po prostu zniknęła. Wiedząc, jak bardzo wdowa Hawking poświęcała się na rzecz naszej lokalnej społeczności i jak wierną parafianką była natychmiast rozpocząłem śledztwo.

– W domu nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania ani niczego, co świadczyłoby o tym, że wobec wdowy użyto przemocy. Równocześnie szukaliśmy pani Hawking, albo pozostawionych przez nią śladów, po okolicznych polach i drogach. Przeczesaliśmy nawet fragment znajdujących się nieopodal wzgórz. I nic. Żadnych śladów. Jak kamień w wodę. – zawiesił na chwile głos, po czym dodał pełen zapału – Ale nie poddajemy się! Proszę być dobrej myśli.

Wszystko to powiedział, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od leżącego przed nim talerza. Jakby bał się spojrzeć siostrze Felicji w oczy. Zakonnica, wyraźnie zasmucona, patrzyła błagalnie na Piąchę, który gdy tylko skończył w końcu jeść, obiecał, za zgodą pastora, pomóc w poszukiwaniach.

Zapanowało ponure milczenie. Żona pastora pozbierała ze stołu brudne talerze i zniknęła w kuchni. Na zewnątrz była już ciemna noc. Gdzieś w oddali wyły psy.

– No, a pan, panie Woolsworth, co pana do nas sprowadza? – gospodarz ożywił się na nowo, wypiwszy kolejną szklaneczkę.

– Wolałem odłożyć tę rozmowę na jutro, ale skoro już tu jesteśmy, to może lepiej mieć to za sobą. O ile czuje się pan na siłach?

– Oho! Patrzcie, jaki ważniak – pastor był już wyraźnie podpity. – Mówże pan!

– Przyjechałem tutaj w związku z działalnością pana James’a Carmody’ego.

Pastor wyprostował się nagle i nalewając sobie kolejną porcje alkoholu podsunął się na krześle w moim kierunku. Był żywo zainteresowany, niemalże podniecony tą informacją. Gdy nachylił się bliżej poczułem z jego ust kwaśny smród fermentujących owoców.

– Carmody, stary diabeł! Wiedziałem, że się w końcu doigra. Co tam na niego macie? Pójdzie siedzieć?

– To zależy od materiału dowodowego i postawy pana Carmody’ego.

Ale stary pastor zupełnie mnie nie słuchał. Popijając ze szklanki, wyraźnie zadowolony patrzył w sufit.

– Carmody, przeklęty Carmody. Ja wiedziałem, czułem, że ta gnida w końcu wpadnie w ręce sprawiedliwości. Tego było już za dużo, za dużo. Słyszy pan? Te wszystkie samochody, które przyjeżdżały do niego późną nocą, wizyty nieznajomych, podejrzanie wyglądających mężczyzn. Wiedziałem, że coś się tam kręci, ale żeby zwrócić tym uwagę Urzędu Skarbowego w samym Bostonie! No, no, poważna sprawa. Ale dobrze mu tak, wie pan? Dobrze mu tak, starej łajzie. Ma za swoje.

– Skoro domyślał się pan, że na farmie Carmody’ego mają miejsce jakieś podejrzane interesy – bo do tego pan zmierza –  to, czemu pan nie interweniował? Ma pan przecież ludzi, a nawet przy ich braku powinien pan zgłosić swoje podejrzenia przełożonym.

– Bałem się kochanieńki, bałem! Nie znasz pan rodziny Carmody’ego i tej całej jego bandy. Podejrzane typy, bardzo niebezpieczne. Kiedyś tacy nie byli, ale odkąd przestałem widywać starego, tzn. Jamesa, wszystko jakby jeszcze się pogorszyło. Teraz interesem kierują jego synowie: Brendan i Damien. Ale teraz, jakżeście przyjechali, to skrzyknąć mogę chłopaków i jutro pojedziemy do nich w odwiedziny. Ja panu mówię, Carmody to nie jest byle bubek i bez walki się nie podda, ale spokojnie. Wezmę chłopaków i pojedziemy tam uzbrojeni po zęby. Wystrzelamy ich jak kaczki, mówię panu.

Taka deklaracja z ust pastora, prawdę mówiąc, szczerze mnie zdumiała.

– Nie ma co się podpalać pastorze, spokojnie. Jakie podejrzane interesy ma pan na myśli?

– Ach, gdzie tam. Nic konkretnego, ale sam pan przyznaj. Jakie to interesy mogą załatwiać ciemną nocą z przyjezdnymi, których nikt nawet na oczy nie widział? Czym oni tam handlują jak nie bimbrem? A zresztą, czym by nie handlowali to podatku od tego z pewnością nie odprowadzają i mają teraz za swoje, hehehe – pastor zaśmiał się chrapliwie spoglądając na mnie mętnym, niemal nieprzytomnym wzrokiem. Widać musiał pić od samego rana, bo niemożliwe było, aby doprowadził się do takiego stanu kilkoma szklaneczkami whisky.

– A teraz – czknął głośno – muszą mi państwo wybaczyć, ale udam się na spoczywanie, tzn. na spoczynek. Jeśli chodzi zaś o nocleg, to prześpią się państwo u Jarway’ów. Trzeba pojechać dalej prosto i na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w lewo. Po jakimś czasie trafią państwo na farmę starego Malcolma. No, czas na mnie – zakończył i ciężko opierając się o stół podniósł się z krzesła, a następnie ruszył w stronę prowadzących na piętro schodów. Przykro było patrzeć, jak pastor co chwila łapie się kurczowo ściany a każdy kolejny krok jest wyzwaniem rzuconym prawom grawitacji. Cały czas bełkotał coś niezrozumiale pod nosem, aż w końcu, z niemałym trudem wspiął się na piętro.

– Aha! – odwrócił się jeszcze do nas stojąc na szczycie schodów – zapraszam oczywiście jutro na, na, na nabożeństwo. Nie akceptuję odmowy! – podkreślił wagę wypowiedzi niezdarnym ruchem ręki, po czym zniknął na piętrze.

Nie czekając dłużej pożegnaliśmy się z żoną pastora i udaliśmy się w kierunku farmy Jarway’ów.

Jadąc samochodem pod wskazany adres rozmyślałem o tej niezapowiedzianej wizycie. Coś nie zgadzało mi się w zachowaniu pastora, w całej atmosferze tego domu. Wyglądało to tak, jakby pastor w ogóle tam nie pasował. Jego pijaństwo i niechlujność w rażący sposób kłóciły się oczywiście z pełnioną funkcją, ale odniosłem wrażenie, że pastor był tam jakby nie na miejscu. Nie pasował do czystych firanek i zasłon, do dziesiątek bibelotów i starannie wyprasowanego obrusu. Między nim a jego żoną, między nim a całym domem panował ciężki do wytłumaczenia dysonans.

Nie pasowała mi też jego zapiekła nienawiść do Carmody’ego. Zakładając, że brał od nich alkohol, którym regularnie upijał się od rana, to czemu tak na nich psioczył? To nie miało najmniejszego sensu. Czy chodziło o jakieś sprawy finansowe? Czy mogło być tak, że w zamian za milczenie i przymykanie oczu na cały proceder Carmody zobowiązał się do płacenia haraczu? Pieniądze i alkohol w zamian za spokój? Nie było to nic niezwykłego w półświatku. Czyżby Carmody w końcu się zbuntował i teraz pastor postanowił się na nim zemścić?

Z dotychczasowej praktyki wiedziałem, że sąsiad czy nie sąsiad, rodzina czy nie rodzina, ludzie gotowi byli do najgorszych podłości wobec siebie, gdy w grę zaczynały wchodzić pieniądze. Pycha, chciwość, żądza, gdy tylko nadarzała się okazja natychmiast roztaczały przed człowiekiem złudne wizje bogactwa i szczęśliwości a człowiek, jak to człowiek, ulegał im bezkrytycznie.

Sama sprawa zaginionej wdowy interesowała mnie średnio, żeby nie powiedzieć wcale. Staruszce na stare lata najwyraźniej odbiło i nie mówiąc nic nikomu wyszła z domu, zgubiła się i już. Ot, cała tajemnica.

 

*

 

Centralnym punktem farmy Jarway’ów był sporych rozmiarów plac, na którego obwodzie znajdował się dom właścicieli oraz różne zabudowania gospodarcze. Wjeżdżając na teren posesji Piącha zwrócił mi uwagę na stojącego w cieniu drzew mężczyznę, który grzebał kijem w płonącym przed nim ognisku. W świetle reflektorów ujrzeliśmy w nim sporych rozmiarów zwierzę. Mężczyzna, najwidoczniej pracownik rolny, spojrzał w naszym kierunku i splunął na dymiące w ognisku ścierwo.

Gdy tylko zatrzymaliśmy się przed wejściem do domu, na zewnątrz od razu wyszedł starszy mężczyzna. W dłoniach trzymał strzelbę. Ubrany był w starte jeansy i kraciastą flanelową koszulę. Z głowy spadał mu czarny, filcowy kapelusz.

– Czego tu? – warknął.

– Dobry wieczór – odparłem, wychylając się przez szybę. – Pastor Sproustone skierował nas tutaj, abyśmy spytali o możliwość noclegu. (W związku z zaginięciem wdowy Hawking siostra Felicja siłą rzeczy szukała go z nami).

– Wyście od pastora – powiedział z ulgą i odłożył trzymaną kurczowo broń. – wyjdźcie, zapraszam. Głodni?

– Nie, nie, dziękujemy. Niebezpieczna okolica? – spytałem, patrząc na opartą o ścianę broń.

– Czy niebezpieczna, to nie wiem, ale kręcą się tutaj ostatnio jakieś samochody podejrzane. Tam jeżdżą – wskazał w roztaczający się za nami mrok – do Carmody’ego. No, ale co tu tak stać będziecie, wejdźcie do środka. Noc idzie, licho nie śpi.

– Zwierzęta wam zdychają gospodarzu? – usłyszałem zza pleców tubalny głos Piąchy.

– Ano, mrą. Ale do środka, chodźta do środka. Pete! – krzyknął w stronę stojącego przy ognisku mężczyzny – jesteś pewien, aby to wszystko?

Mężczyzna pokiwał ponuro głową i ponownie wbił wzrok w skaczący przed nim ogień.

W domu czekała na nas żona pana Malcolma Jarway’a – Edith. Oboje mieli już dobrze po pięćdziesiątce, ale jak na swój wiek trzymali się całkiem nieźle. Pomimo późnej pory podjęli nas w skromnie umeblowanym salonie. Malcolm rozsiadł się wygodnie w bujanym fotelu i zapaliwszy fajkę z aromatycznym tytoniem, przyjrzał się nam uważnie. Gdy spojrzał na siostrę, wyraźnie się uśmiechnął.

– I jak wam się nasz pastor widzi, co?

– No cóż – odpowiedziałem rozkładając ręce. – Zawsze taki był?

– A nie, gdzie tam. Jakiś czas temu coś mu się poprzestawiało, na zdrowiu podupadł, no i pić zaczął więcej. Ale to, to nic! – odkręcił się na fotelu do siedzącej obok żony. – Edith powiedz no im jakie rzeczy pastor w niedziele na ambonie wygaduje. Pani jest zakonnicą, drugi pan z policji. Nie ma co się bać, może przyjechali porządek zrobić?

Starsza kobieta, otulona białym, grubym swetrem uniosła wzrok znad robótki ręcznej. Rozejrzała się po nas i skupiła wzrok na siostrze Felicji.

– Widzi siostra, ja jestem zwykłą, prostą kobietą, co w Boga wierzy.

– Bardzo dobrze, pani Jarway, wiara to fundament naszego życia.

– Ale widzi mi się – kontynuowała – że z tym naszym pastorem coś nie do końca jest w porządku. Zdaje mi się, że coś z głową u niego nie tak. W seminarium nie byłam, świętych ksiąg nie studiowałam, ale gdy pastor w kościele zamiast o Bogu, mówi o jakiejś wielkiej matce, to niechybnie coś jest nie tak.

– Może pastor miał na myśli Maryję, Matkę Bożą, matkę nas wszystkich – W tym sensie wielką?

– Gdzie tam, siostro! Ja stara jestem, lecz nie głupia i słuch mam dobry.

Zakonnica, zaczerwieniwszy się wlepiła wzrok w trzymaną w dłoniach filiżankę herbaty.

– I to nie tylko ja tak uważam. Sporo osób przestało chodzić do kościoła odkąd pastor zaczął gadać z ambony rzeczy, których w domu Boga wypowiadać nie należy. Herezja! Tak, herezja!

– Ależ pani Jarway! – oburzyła się siostra Felicja – Nie wierzę, żeby pastor odważył się na coś takiego. Owszem, zgodzę się, że nadszedł dla niego teraz trudny czas, że Pan Bóg poddaje go próbie, że ma w tym jakiś cel. Ale herezja! Nie, nie, pastor Sproustone nie mógłby…

– Dziecko – staruszka odezwała się spokojnym głosem – ja wiem, że ciężko w to uwierzyć. Widzę, że serce masz dobre i wrażliwe na krzywdę innych. Ale uwierz mi, wiem co słyszałam.

– Słyszałam i widziałam, jak pastor z szalonym blaskiem w oczach opowiadał z ambony o wielkiej matce. Wznosił ręce do nieba, zaklinał się na wszystko, że to właśnie jej powinniśmy oddawać cześć i szacunek. Z obłąkańczą pasją wmawiał nam, że jest ona matką nas wszystkich, że kocha nas i da nam to, czego chcemy. Drżącym głosem zapewniał, że wybaczy nam wszystko, że zapomni o tym, że ośmieliliśmy niegdyś ją porzucić. Jest tylko jeden warunek. Gdy usłyszymy jej głos musimy rzucić wszystko i iść za nią. Iść do niej w las, w góry, gdzie czeka na nas, zawsze kochająca, gotowa wykarmić nas wszystkich jeśli tylko przyjdziemy do niej.

Siostra Felicja milczała. Nie wiedząc co powiedzieć uporczywie wpatrywała się w trzymaną w dłoniach filiżankę.

Trzeba przyznać, że słowa staruszki zrobiły na niej spore wrażenie. Kult wielkiej matki – jakaś herezja głoszona publicznie w biały dzień w kościele, to było coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Podejrzewałem u pastora jakąś chorobę psychiczną, która podlewana alkoholem błyskawicznie się rozwinęła, ale coś takiego? Na całe szczęście ani stan umysłu pastora, ani wygłaszane przez niego homilie nie wchodziły w zakres moich obowiązków.

– Kiedyśmy z Jamesem sporo czasu razem spędzali – zmienił temat gospodarz. – Czy to na ryby chodziliśmy, czy tak po prostu pogadać przyszedł do mnie a ja do niego. Ojcem chrzestnym mojego dzieciaka nawet go zrobiłem. Teraz będzie już z miesiąc czasu jak go widziałem ostatnio. Sam do niego nie pojadę, bo czemu. Ale jego chłopaków czasem widuje. Zmienili się. Jakoś tak źle się na nich patrzy.

– Pamiętam – zaciągnął się mocno fajką – jak niechcący spotkałem jednego z nich – Brendana. To było zdaje się dwa tygodnie temu [11 IX 1926 przyp. Woolsworth]. Szedłem se po polu, popatrzeć chciałem jak rośnie, gdy zauważyłem, że na skraju pola stoi jakiś człowiek. Przywołałem psa i poszliśmy w stronę nieznajomego. Zagaiłem do niego z daleka co on za jeden, ale milczał tylko. Gdy podszedłem bliżej ujrzałem, że to nie żaden nieznajomy, ale jeden z chłopaków Carmody’ego. Brendan – krzyknąłem i dopiero wtedy ujrzałem, że wokół niego piszczy i kotłuje się setka szarych, spasionych szczurów. Wierciły się wokół niego, właziły mu po nogach. Gdy po chwili dzieciak Carmody’ego na mnie spojrzał, zdębiałem. Na jego twarzy, we włosach, na ramionach, nawet pod ubraniem, no wszędzie pełzało robactwo: muchy, pszczoły, wije, nie wije, no wszystko na raz! Pies mój zaczął wyć i warczeć, czy to ze strachu, czy z czego nie wiem, ale kręcił się wokół moich nóg jak szalony. I nagle, jakby nigdy nic Brendan odwrócił się i ruszył w stronę swojej farmy, prowadząc za sobą piszcząca, bzyczącą armię szczurów i wszelkiego robactwa. Do tej pory w koszmarach widzę jego oczy. Czarne jak węgiel, opalizujące dziwnym blaskiem. Straszne.

Mężczyzna zamilkł i bez słowa paląc fajkę, wypatrywał czegoś przez okno.

No nie powiem, relacja Jarway’a była dosyć niezwykła, chociaż oczywiście miałem poważne wątpliwości co do jej prawdziwości. Pewnie faktycznie widział Brendana, ale cały ten opis szczurzej świty i pełzającego po nim robactwa był na pewno niepotrzebnie wyolbrzymiony. Pytanie, czemu to zrobił? Czyżby chciał nas przestraszyć?

– No to co z tą zarazą gospodarzu? – odezwał się Piącha, chcąc zmienić temat.

– Ano zaraza, co zrobisz. Poszliśmy do weterynarza, pokazali zwierzęta i tyle. Powiedział, że nad tym popracuje, wziął jakieś próbki i wyjechał do Arkham, do laboratorium. I tyleśmy go widzieli. Już tydzień prawie minął jak go nie ma. A zwierzęta mrą jak marły.

– To kara za herezję – odezwała się Edith.

– Jaka kara! – wykrzyknął, spoglądając gniewnie w stronę małżonki – Com ja winien, żeby mi bydło i trzoda padały. Jam nic złego nie zrobił. Podatki płacę, pieniądze na czas oddaję. Za co mnie kara, a?

Z taka logiką nie mogłem dyskutować, więc pokiwawszy bez przekonania głową zaproponowałem Piąsze, żebyśmy zapalili na zewnątrz. Musieliśmy przecież ustalić plan na jutro.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz okazało się, że widziany przez nas mężczyzna wciąż przygląda się, dogasającemu już teraz, ognisku. Gdy podeszliśmy do ogniska naszym oczom ukazał się niski, zgarbiony mężczyzna w słomkowym kapeluszu i dżinsowych ogrodniczkach. Starannie zapięta flanelowa koszula kryła wątłe, chuderlawe ciało. Nieznajomy co jakiś czas zanosił się silnym, odkrztuszającym kaszlem, któremu towarzyszył obrzydliwy dźwięk odklejającej się flegmy.

– Pali pan? – zagaiłem.

Mężczyzna splunął ciężką, galaretowatą wydzieliną i bez słowa sięgnął po papierosa.

– Zaraza, co? – Piącha szturchnąłem końcem buta dogasające ścierwo.

– Ano. Zaraza.

– Długo już trwa?

– Ano będzie z miesiąc już. Może dłużej. Nie wiem. Nagle bydło zaczęło chorować, potem świnie i reszta. Jakichś bąbli dostały, jakby po oparzeniu. Nie moja rzecz, nie znam się. Pan Malcolm zawezwał weterynarza a ten wziął próbki i pojechał do laboratorium. Niczego takiego nie widział wcześniej, tak powiedział. Dla mnie to zaraza jak zaraza i tyle. Jak przyszła tak i pójdzie. Czasu jeno trzeba, jak do wszystkiego.

Pete mówił bardzo powoli, ospale. Przeciągał słowa, czasami zawieszał się nagle nie kończąc zdania. Każdemu wdechowi i wydechowi towarzyszyło ciche świszczenie.

– Słyszeliśmy, że w ostatnim czasie sporo obcych przyjeżdża do Blackwater. Widział ich pan, rozmawiał z nimi?

– Panowie policjanci, czy to przesłuchanie? – mężczyzna spojrzał na nas zmęczonymi, przekrwionymi oczami, nerwowo wycierając usta kantem rękawa. Gdy to robił ujrzałem, że skóra pod rękawem pokryta była obrzydliwymi bąblami i pęknięciami, jak po silnym oparzeniu.

– Proszę to potraktować jako pogawędkę przy ognisku, dobrze?

Pete popatrzył na nas chwilę się wahając, po czym usiadł na leżącym obok ogniska kawałku drewna i zapalił papierosa.

– Jakżeście byli u pastora i pana Malcolma, to pewnie wiecie o samochodach, które ciemną nocą zajeżdżają na farmę Carmody’ego i wyjeżdżają z niej przed wschodem słońca. Co ja wam więcej mogę o nich powiedzieć? Ani z nimi nie gadałem, ani nic. Tyle ino wiem, że przyjeżdżają.

– No dobrze, ale czy nigdy nie zatrzymali się tutaj na nocleg?

– A gdzie tam! Oni raz-dwa załatwiają, co mają załatwić i tyle. Ostatnim, kto tu nocował z zewnątrz, był taki gość z Arkham wraz z małżonką. Zdaje się, że profesor czy tam doktor. Archeonomii. […. przyp. Woolsworth] Razem ze studentami łazili po polach, rozkopywali ziemie pod lasem szukając jakichś garnków. Na moje to głupota. Zamiast wziąć się za robotę, łażą bez celu wpatrzeni w ziemie, jak wróble. Ale nie moja to sprawa. Tak czy inaczej, z miesiąc może tu pobyli, od maja. Na początku czerwca profesor odesłał studentów i został sam z małżonką. Teraz we dwoje łazili całymi dniami po polach i nagle bez słowa wyjechali. Panu Malcolmowi za pobyt zapłacili, owszem, ale tak bez słowa, bez pożegnania wyjechać? Zdziwiliśmy się, no ale widocznie w mieście takie zwyczaje panują.

– Dziwna sprawa, tak se teraz myślę. Ta zaraza, co nam inwentarz wybija, zaczęła się niedługo po tym, jak doktor z doktorową wyjechali bez słowa. Może wykopali z ziemi jakieś świństwo, co się po okolicy rozlazło? Nie wiem.

W trakcie naszej rozmowy Pete cały czas zanosił się mokrym kaszlem, momentami nawet wydawał się dusić. W międzyczasie, nie wiadomo skąd, wyciągnął też butelkę alkoholu, z której co jakiś czas pociągał. Etykieta nosiła dokładnie te same znaki, co butelki w domu pastora. Nie ciągnęliśmy dalej tej dyskusji i podziękowawszy za poświęcony czas, udaliśmy się na spoczynek.

Gospodarz wskazał nam nasze pokoje. W naszym [dzieliłem go bowiem z siostrą Felicją na jej wyraźne życzenie] siostra Felicja dojrzała wystający spomiędzy desek podłogi malutki kawałek papieru. Chwyciwszy go okazało się, że to w istocie pozostawiona tutaj notatka.

Jej treść dotyczyła czegoś, co autor nazwał Przystanią Cade’a. Z notatki wynikało, że na terenie, który obecne zajmuję Blackwater Creek mieściła się kiedyś osada kwakrów. Od ich przywódcy – Ezekiela Cade’a – nosiła taką, a nie inną nazwę. Notatkę zagubił w trakcie szybkiego pakowania najwyraźniej nocujący tutaj profesor archeologii, o którym wspomniał Pete.

Reszta notatki opisuje historię Przystani Cade’a od jej założenia i współpracy z okolicznym plemieniem Sikujuków, aż po rozpad wspólnoty i odejście ich przywódcy, a następnie powrót Cade’a i wymordowanie całej wspólnoty kwakrów.

 

*

 

Wydaje mi się, że tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Bzyczenie owadów, wycie psów, tupot małych nóżek nie były czymś, do czego przywykłem. We wpadającym przez okno świetle księżyca widziałem dodatkowo, jak przy suficie rozpaczliwie trzepocze skrzydłami jakaś obrzydliwa, wielka ćma i na samą myśl, że może mnie dotknąć przechodził mnie dreszcz.

Prześcieradło i pościel, które mi wręczono, były w takim stanie, że zamiast z nich skorzystać, spałem w garniturze, aby z samego rana jak najszybciej opuścić ten dom, a potem tę wieś.

Nie mogąc zasnąć jeszcze raz przeanalizowałem zdobyte informację. Nie miałem wątpliwości, że Carmody i pastor Sproustone byli tutaj kluczowymi postaciami.

Na podstawie zgromadzonych przesłanek sytuacja wyglądała następująco: Carmody poza tym, że jak wszyscy wokół uprawiał kukurydzę, zajmował się także nielegalną produkcją alkoholu. Na takim zadupiu, w tak małej społeczności, taka działalność nie mogła pozostać niezauważona. Najwidoczniej pastor Sproustone wszedł w układ z Carmodym i za bimber i alkohol zdecydował się przymknąć oko na nielegalną działalność. Układ sprawdzał się do pewnego czasu. Czy pastor zażądał większych łapówek, czy też zapragnął mieć udział w interesie – nie wiem. Faktem jest jednak, że skoro pastor napuszcza nas teraz na Carmody’ego to układ ostatecznie się rozpadł.

Sprawa zaginięcia wdowy oraz nagłego wyjazdu małżeństwa naukowców była oczywiście kwestią drugorzędną. Jeśli jednak wdowa Hawking, znana powszechnie ze swojego stosunku do alkoholu, zaczęła rozpowiadać o nielegalnej działalności Carmody’ego, na przykład w listach do zakonu siostry Felicji, Carmody miałby powód, aby ukrócić wojowniczą wdowę. Podobnie sprawa mogła wyglądać z parą archeologów. Być może w trakcie wykopalisk i spacerów po polach natrafili na jakieś dowody obciążające Carmody’ego, więc musieli zniknąć.

Jak na tak małą osadę było tutaj zdecydowanie za dużo niewyjaśnionych spraw i podłości. Czego jednak mogłem się spodziewać po mieszkańcach prowincji?

 

*

 

Z letargu wybudziło mnie szarpnięcie za ramię. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem stojącą nade mną zakonnicę. Był środek nocy.

– Panie Ebenezerze, proszę wstawać, coś się dzieje.

W tym samym momencie usłyszałem, jak coś z impetem uderza o okno, a następnie rozbryzguje się z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Trzymając kurczowo neseser rozejrzałem się po pomieszczeniu. Drzwi do pokoju otworzyły się nagle. W spływającym do środka prostokącie światła ujrzałem masywną sylwetkę Piąchy. Trzymał broń.

– Siostra tu zostanie. Panie Ebenezerze ma pan broń? – spytał ospale.

Pokiwałem głową.

– Proszę za mną.

Wręczyłem siostrze neseser [zamykany jest na szyfr znany tylko mi] i ruszyłem za Piąchą. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z niesamowitego harmidru, jaki nas otaczał. Powietrze przeszywało wwiercające się w głowę bzyczenie, buczenie, cykanie. Wszystko to tworzyło przyprawiającą o ból głowy kakofonie owadziego instrumentarium. Hałas był tak głośny, że aby się zrozumieć musieliśmy do siebie krzyczeć.

Gdy zbiegliśmy po schodach, ujrzeliśmy państwa Jarway’ów. Malcolm stał w oknie ze strzelbą w dłoni.

– Pani Edith, proszę pójść na górę do siostry Felicji, tam będzie pani bezpieczna – głos Piąchy nie zdradzał żadnych emocji.

Kobieta, wyraźnie wystraszona, spojrzała pytająco na męża, który pokiwał głową i chwilę później staruszka zniknęła na piętrze.

– Co tu się dzieje do cholery?! – wrzeszczałem starając się przebić przez narastający hałas.

– Sami zobaczcie! – usłyszałem krzyk gospodarza, który ręka wskazał, abyśmy podeszli do okna.

Cały czas słyszeliśmy jak owady uderzają o szyby, jak rozbijają się o ściany domu. Było to o tyle przerażające, że przecież na co dzień nie słyszymy, gdy trzmiel uderza o ścianę budynku! Gdy tylko wyjrzeliśmy przez okno, w słabym świetle schowanego za chmurami księżyca ujrzeliśmy tysiące latających owadów, które w amoku zderzały się ze sobą, lub rozbijały się na ścianach budynków gospodarczych. Co jakiś czas jakaś olbrzymia mucha lub komar uderzały w któreś z okien, zostawiając na szybie krwawy, cuchnący ślad. Nieustannie trzepoczące, czarne skrzydła biły o ściany domu jakby próbowały się wwiercić do środka.

Ziemia na placu przed domem falowała. Tysiące szarych, spasionych szczurów, piszcząc i sycząc, biegało w amoku po podwórzu, wchodziło w rynny, wspinało się po ścianach. Poza nimi po podwórku biegały w dzikim szale też świnie, zające, lisy; wszystko, co tylko zamieszkiwało okoliczne pola i lasy. Z przerażeniem w oczach obserwowałem, jak należące do Jarway’a krowy pędząc na oślep uderzają o nasz samochód.

Piekielnej kakofonii, która niemal pozbawiła nas zmysłów towarzyszył także okropny, gryzący fetor. Zupełnie tak, jakby gdzieś obok nas wybiły nagle wszystkie szamba świata. Zasłoniwszy twarze, w niemym przerażeniu spoglądaliśmy, jak robactwo i szkodniki kierują się w naszą stronę.

Nagle naszym oczom ukazała się sylwetka biegnącego mężczyzny. Machając rozpaczliwie rękoma starał się bezskutecznie odgonić siadające na nim robactwo.

– To przecież Pete! – usłyszeliśmy krzyk gospodarza. – Musimy mu pomóc!

Nie czekając na naszą odpowiedź gospodarz podbiegł do drzwi i otworzywszy je, zaczął krzyczeć do Pete’a.

Gdy tylko drzwi się otworzyły, do środka od razu wleciało wirujące wokół domu robactwo. Obrzydliwe, pokryte chitynowym pancerzem, siadało na meblach, na ścianach, na nas! Było tak duże, że wyraźnie widziałem pracujące bezustannie żuwaczki, obrzydliwą, czarną szczecinę na odnóżach. Niemal krzyknąłem z przerażenia gdy ujrzałem, jak przez drzwi wejściowe, po suficie do wnętrza domu wchodzi olbrzymi, czarny pająk. Starając się nie potknąć na którymś z biegających po podłodze szczurów, chwyciłem stojącą niedaleko miotłę i natychmiast zacząłem okładać owadzich intruzów, szczury, wszystko, co tylko było w moim zasięgu. Muchy, świerszcze, biedronki, szarańcza padały pod uderzeniami miotły i bez życia spadały na ziemię.

Nie wiem co w tym czasie robili Piącha i pan Jarway, ale gdy w końcu udało mi się wybić wszystkie insekty, drzwi do domu były zamknięte. W środku, na podłodze leżał Pete. Teraz dokładnie widać było bąble i pęknięcia, którymi pokryta była cała jego skóra. Ze świeżych ran ciekła krew, która mieszała się na podłodze z cuchnąca wydzieliną wypływająca z jego bąbli i czarnym, śmierdzącym osoczem owadów.

Mężczyzna leżał na brzuchu i próbował coś powiedzieć, lecz zamiast słów usłyszeliśmy jedynie rzężenie i charkot. Siostra Felicja, która nagle znalazła się przy nas, zaczęła się po cichu modlić. W ostatniej sekundzie życia Pete wygiął jeszcze głowę w nasza stronę. W jego wytrzeszczonych, podbiegłych czarną substancja oczach, widać było jedynie przerażenie. Chwilę później głowa bezwiednie opadła na ziemię.

– Chcą nas nastraszyć Piącha! – nagle mnie olśniło. – Panie Jarway, poproszę o pana broń. Piącha, idziemy.

Uzbrojeni wyszliśmy na zewnątrz. Na całe szczęście owady już gdzieś poznikały. Szkody, których narobiły były na nasze nieszczęście dosyć poważne. Wyglądało na to, że samochód został uszkodzony na tyle, że bez pomocy mechanika nie uda nam się go odpalić.

– Piącha, wiesz gdzie iść?

– Przez okno widziałem za domem jakiś ruch tuż przed tym, zanim zaczęło się to całe szaleństwo. Myślę, że to dobry kierunek.

Z determinacja pokiwałem głową i puściłem Piąchę przodem, samemu bacznie obserwując okolicę. Za domem stały dwa, sporych rozmiarów drewniane budynki. Wrota do jednego z nich były otwarte, a ze środka dobiegało nas głośne kwiczenie. Gdy podeszliśmy bliżej i zajrzeliśmy tam, oczom naszym ukazał się olbrzymi wieprz, którego skóra pokryta była czarnymi, popękanymi bąblami. Jakby tego było mało, wieprz zajęty był pożeraniem konającej świni, która kwicząc żałośliwie waliła głową o klepisko.

Wieprz, gdy tylko nas zauważył przerwał swój makabryczny posiłek, i umazany krwią popędził w naszą stronę. Piącha w ciągu sekundy wymierzył, wycelował i chwilę później głowa wieprza, z olbrzymi hukiem rozpadła się na setkę drobnych kawałeczków.

– Cholera, w tym przeklętym miejscu chyba wszystko chce nas zabić – wyszeptałem do Piąchy, który zaczął się skradać do drugiego budynku. Gdy byliśmy już przy nim usłyszeliśmy, że w środku ktoś jest. Powoli uchyliliśmy drzwi.

– Liczę do trzech – powiedział Piącha – albo wyjdziecie sami, albo wystrzelam was jak psy.

Cisza. Wyciągnąłem ze spodni zapalniczkę, gotów spalić ten budynek wraz z tymi, którzy się w nim ukrywali. Pełen podziwu patrzyłem na Piąchę, który beznamiętnym głosem zaczął odliczanie.

– Raz.

Nic.

– Dwa.

Cisza.

– Sami tego chcieliście. Trz..

– Nie! Stójcie! – usłyszeliśmy zza nas okrzyk pana Jarway’a, który biegł do nas najszybciej jak mógł. Piącha przestał odliczać, ale broń wciąż miał skierowaną do środka.

– Co czekać?! Na co czekać?! Strzelaj Piącha!

– Panowie! Na Boga! Stójcie! W środku są moi pracownicy. Mieszkają tu. W całym tym chaosie zapomniałem wam o tym powiedzieć. Chłopcy, nic wam nie jest?

Chwilę potem ze środka wyszło trzech czarnoskórych mężczyzn, którzy byli wyraźnie przestraszeni. Jeden z nich był ponadto ciężko ranny.

Gdy ponownie znaleźliśmy się w domu pana Jarway’a czarnoskórzy mężczyźni starali się zrelacjonować nam wydarzenia dzisiejszej nocy. Trzeba przyznać, że relacja ich była bardzo chaotyczna i pełno było w niej zwrotów typu: diabelska plaga, demon etc. Oczywiście nie zdołali rozproszyć tym mojej uwagi [Czego nie mogę powiedzieć o towarzyszącej nam siostrze Felicji, która natychmiast podłapała ów religijny ton.].

Wysłuchawszy tego, co mieli do powiedzenia, nakazałem Piąsze aresztować ich pod zarzutem czynnej napaści na urzędnika państwowego i policjanta na służbie oraz za zniszczenie mienia państwowego i włóczęgostwo.

Wszyscy zgromadzeni poza Piąchą spojrzeli na mnie zdezorientowani.

– Proszę państwa, chyba nie wierzą państwo w ten biblijno-katastroficzny bełkot? Przecież to oczywiste, że Carmody wynajął tych tutaj, aby nastraszyli nas i zmusili do odwrotu. Wypłoszyli bydło z obory, wypuścili złapane wcześniej zwierzęta, obsmarowali czymś dom i już. Całe robactwo i zwierzęta z okolicy zleciały się tutaj. Całe to inferno zostało z premedytacją zaaranżowane! Jednak to za mało – spojrzałem gniewnie na stojących w pomieszczeniu czarnych. – Nie tak łatwo jest zatrzymać Ebenezera Woolswortha, zapamiętajcie to sobie.

 

*

 

Następnego dnia, korzystając z pomocy pana Jarway’a, który zawiózł nas na główny plac we wsi, postanowiliśmy złożyć wizytę Carmody’emu. Zanim jednak tam dotarliśmy, siostra Felicja, jakimś sobie tylko znanym sposobem zdołała nakłonić mnie i Piąchę, abyśmy rozejrzeli się po domu wdowy. W środku Piącha natrafił na ślady sugerujące, że wdowę wyprowadzono z domu siłą, co tylko potwierdzało moją teorię.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz, na ulicy przed domem zgromadził się już spory tłum okolicznych próżniaków, wśród których znajdował się także pastor Sproustone.

– Witam pana urzędnika. Jak minęła noc, spał pan dobrze? – zapytał uśmiechając się przymilnie. – Coś nowego panowie znaleźliście?

Odniosłem wrażenie, że pastor był bardzo zdenerwowany.

– Nic ciekawego. Rozumie pan jednak, że musieliśmy tutaj zajrzeć. Tego wymaga rzetelność zawodowa, czyż nie?

– Ach, jak najbardziej, oczywiście, nie ma problemu. Proszę mi powiedzieć – nachylił się w moją stronę i ponownie poczułem smród zgniłych owoców. – Czy rozważył pan moją wczorajszą propozycję?

– Pastor wybaczy, ale nie przyjechałem tutaj dokonywać linczu. Jeśli okaże się, że pan Carmody rzeczywiście winien jest ciążących na nim zarzutów i będzie się stawiał, wtedy poproszę pana o pomoc. Czy to jasne?

Pastor momentalnie wyprostował się a na jego twarzy wykwitł grymas niezadowolenia. Wiedziałem, że decyzja ta była wyjątkowo nie po jego myśli. Prawdę mówiąc, nie ufałem mu ani trochę i nawet nie zamierzałem go o niczym informować.

– Ma się rozumieć, oczywiście – odparł starając się maskować niezadowolenie. – Proszę robić swoje a ja idę przygotować się do nabożeństwa. Zaczyna się o jedenastej. Nie wyobrażam sobie, żeby państwa na nim zabrakło!

Po czym porozmawiał z tłumem, który natychmiast się rozproszył, samemu chwiejnym krokiem ruszył w stronę świątyni.

My natomiast udaliśmy się do pana Hectora Winney’a, mężczyzny, który zgłosił zaginięcie wdowy Hawking. Teraz gdy moje przypuszczenia dotyczące zniknięcia staruszki zaczęły się potwierdzać, musieliśmy znaleźć jak najwięcej dowodów obciążających Carmody’ego.

Hector Whinney był mężczyzną około sześćdziesiątki, schludnie ubranym właścicielem lokalnego sklepu. Początkowo nie chciał z nami mówić, jakby czegoś się obawiał jednak perswazja Piąchy sprawiła, że w końcu odpowiedział nam na interesujące nas kwestie. Z jego zeznań wynikało, że Sproustone nie szukał wdowy zbyt wytrwale i nawet pomimo jego licznych próśb poszukiwania wdowy nie nabrały tempa. Dodatkowo jego zdaniem małżeństwo archeologów nie opuściło Blackwater Creek, lecz zaginęło. Whinney zeznał, że prof. Roads (ów wspomniany przez Pete’a archeolog), na krótko przed zaginięciem kupił u niego sporo dynamitu a następnej nocy, od strony okolicznych wzgórz, gdzie wg. Sikujuków żył diabeł, słychać było potężną eksplozję.

Podziękowaliśmy panu Whinney’owi za poświęcony czas i korzystając z jego gościnności wyruszyliśmy pożyczonym samochodem na spotkanie z Jamesem Carmodym.

Było kilka minut po dziewiątej, gdy wyruszyliśmy w drogę. Opuściwszy wieś skręciliśmy w drogę, która zaprowadzić nas miała do farmy Carmody’ego. Postanowiliśmy jechać skrótem, przez las.

Tuż przed nim naszą uwagę przykuły trzy kopce usypane na skraju lasu. Sądząc, że być może tam zakopano ciała wdowy i małżeństwa archeologów postanowiliśmy się im przyjrzeć, jednak poza garnkami, o których wspominał Pete nie znaleźliśmy niczego ciekawego.

Droga stopniowo stawała się coraz gorsza. Wiła się wzdłuż szerokiego, wyschniętego teraz koryta rzeki, na którego dnie zalegała warstwa gęstego, okropnie cuchnącego mułu. Skakaliśmy po wertepach, starając się za wszelką cenę nie rozbić sobie głów. W końcu minęliśmy drewniany, wiekowy mostek i wjechaliśmy do lasu.

Po obu stronach drogi rosły stare, rachityczne drzewa, których gałęzie splatały się wysoko nad drogą, tworząc coś na kształt tunelu. Powykręcane i łyse, szorowały o karoserię chevroleta, pukały w szyby, niczym zakrzywione pazury czarownic. Co bardzo mnie wówczas zdziwiło, niektóre z drzew były nienaturalnie wielkie, jakby kipiały od buzujących w nich soków, podczas gdy inne zdawały się łamać pod najlżejszym powiewem wiatru. Momentalnie zrobiło się ciemno. Wydawało się, że promienie słońca omijają celowo to miejsce. Co dziwne, odkąd znaleźliśmy się w lesie ani razu nie usłyszeliśmy śpiewu ptaków, nie zobaczyliśmy nawet przelatującej muchy. A przecież poprzedniej nocy widzieliśmy niemal wszystkie zamieszkujące ten teren zwierząt.

W pewnym momencie gałęzie drzew zaczęły wchodzić na drogę. Grube, czarne korzenie wystawały z ziemi do tego stopnia, że poruszaliśmy się w iście żółwim tempie.

– Nie da rady, dalej nie pojedziemy – zawyrokował Piącha.

I nagle, w tym samym momencie wiszące nad nami gałęzie zaczęły, jedna po drugiej spadać na nasz samochód. Mało tego, z boku i spod samochodu zaczęły wypełzać korzenie i gałęzie, które zdawały się oplatać nasz samochód, jakby chciały na uwięzić! Targane jakąś nieznaną siłą waliły spazmatycznie o dach samochodu, okręcały się wokół opon. Jedna z nich przebiła się nawet przez szybę. Siedząca za nami siostra Felicja krzyknęła wystraszona, po czym wyciągnąwszy różaniec zaczęła się żarliwie modlić. [bardzo pomogło… przyp. Woolsworth]

– Do jasnej cholery! – ściskający kierownicę Piącha przyglądał się z niedowierzaniem jak czarne, oblepione smolistą substancja gałęzie wpełzają pod maskę samochodu.

– I choćbym szła ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną – usłyszałem z tyłu rozgorączkowany szept zakonnicy.

– Przeklęci wieśniacy! – wycedziłem przez zęby i wyjąwszy zapalniczkę wyszedłem na zewnątrz. Lawirując pomiędzy wijącymi się korzeniami udało mi się wziąć z naczepy kawał płótna i owinąwszy je wokół trzonka łopaty, zrobiłem coś na kształt pochodni, którą zacząłem przykładać do otaczających mnie gałęzi. Z ulgą stwierdziłem, że przy kontakcie z ogniem gałęzie zaczynają się cofać. Widząc, że to działa, zawołałem Piąchę, aby zaczął robić to samo i wkrótce samochód był oswobodzony.

– Piącha – wysapałem próbując złapać oddech. Byłem zmęczony, niewyspany i wściekły, że muszę marnować swój cenny czas na tym przeklętym odludziu. – Nie pozwolę na to, aby banda wiejskich fiutów tak sobie ze mną pogrywała! Jeden z drugim myślą, że takimi tandetnym sztuczkami zdołają nas powstrzymać? Ja im pokaże, już oni się przekonają. Pójdą siedzieć! Każdy jeden. Skończyło się! Dość już byłem uprzejmy dla tych próżniaków. Plan jest taki – nachyliłem się do niego – wracamy do wsi, idziemy na mszę, po mszy zatrzymujemy klechę. Skuwasz mu ryj, skuwasz mu ręce, skuwasz cokolwiek, na co tylko będziesz miał ochotę. Potem jedziemy do Carmody’ego. Tam musimy być ostrożni. Jeśli ten kutas rzeczywiście handluje bimbrem, to może mieć ludzi i może być uzbrojony. Dlatego spróbujemy podejść go sposobem, rozumiesz? A jak się nie uda to cóż, liczę, że odstrzelisz temu skurwysynowi łeb. Wszystko jasne?

– Jasne, panie Woolsworth – odpowiedział spokojnie a na jego pulchnej, dziecinnej twarzy rozpromienił się anielski uśmiech.

 

*

 

Na nabożeństwo zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili. Prosty, drewniany kościółek składał się z dwóch naw, które łącznie mogły pomieścić około pięćdziesięciu osób. Na końcu nawy głównej stał ołtarz, a obok niego, na podwyższeniu, drewniana ambona ozdobiona kolorowymi szarfami i kwiatami. Gdy tylko weszliśmy do środka siostra Felicja udała się przed jeden z bocznych ołtarzy a ja razem z Piąchą stanęliśmy przy wejściu, obserwując co dzieje się w środku.

Ludzi w środku był raptem tuzin. Wszyscy oni, na tyle o ile dobrze widziałem, sprawiali wrażenie osłabionych, chorych. Gdy stali, bujali się na boki, jakby starali się utrzymać równowagę. Monotonny śpiew przerywany był co chwila kolejnymi napadami mokrego kaszlu, które jednak pastorowi w ogóle nie przeszkadzały, jakby w ogóle ich nie dostrzegał. Gdy w końcu śpiewy ucichły pastor wstał z krzesła i spojrzał w naszym kierunku.

Pastor Sproustone miał na sobie starą, zabrudzoną sutannę, na którą zarzucił niegdyś biały pektorał. Na wiszącej niedbale stule z daleka widziałem czarne plamy i zacieki, jakby coś się na nią wylało. Założony krzywo czarny biret prawie spadał mu na twarz. Był zalany w trupa.

Od dzisiejszego ranka, gdy spotkaliśmy się przed domem wdowy Hawking, stan ojca Sproustone wyraźnie się pogorszył. Pastor cały się trząsł. Idąc na ambonę chwiał się tak bardzo, że myślałem, że zaraz się przewróci. Pomimo tego wierni w ogóle nie reagowali.

Gdy stanął na ambonie, powiódł wzrokiem po zgromadzonych wiernych. Wpadające przez kolorowe szyby promienie słońca oblewały jego twarz świetlistą aureolą.

– Kim są owce bez swego pana? – zaczął – Czym jest ziemia bez gospodarza? Czym jesteśmy my, pozostawieni sami sobie? Niczym! – powiadam – niczym! Prochem, cieniem, ziarnem rzuconym na skały! – głos pastora dudnił w kościele jak uderzenia pioruna. Był silny i pewny jak uderzenia dzwonu. Zupełnie nie pasował do chuderlawego, zapijaczonego mężczyzny, którym przecież był. – Tak, jak owca potrzebuje pasterza, ziemia gospodarza a ziarno ręki, która umieści je w żyznej glebie, tak i my – słabi i krusi – potrzebujemy pomocy. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, jak niektórzy nasi bracia i siostry.

Po kościele przeszedł cichy szmer aprobaty. Pastor zrobił przerwę, aby dokładnie przyjrzeć się zgromadzonym. Gdy doszedł wzrokiem do nas po jego twarz rozpełzł złowieszczy uśmiech zadowolenia.

– Nie podoba mi się to. Ściągamy go teraz?

– Pssst, poczekaj. Nie chce robić scen przy ludziach, jeszcze gotowi się na nas rzucić.

– I usłyszałem bicie Jej serca! – kontynuował pastor. – Bicie serca, które szło w parze z moim. Poczułem na twarzy ciepły oddech. Oddech, który współgrał z moim tak, jak Oblubienica uzupełnia swojego Oblubieńca. Zobaczyłem blask spływający z jej oczu. Blask, w którym niczym w bursztynie zatopione są całe galaktyki gwiazd. Światy i przestrzenie, w których przeznaczone jest nam wysławiać Jej imię chwalebnymi psalmami. Tam jest nasze miejsce! – pastor wyrzucił ręce w górę a zebrani w kościele wierni zaczęli gorączkowo klaskać. – Tak, siostry i bracia! Tam, nie tutaj jest nasze miejsce! Pamiętacie zapewne przypowieść o pannach roztropnych i nieroztropnych? Musimy być cierpliwi. Musimy być wierni. Musimy zaufać Wielkiej Matce. Czy wy też czujecie bicie jej serca? Czy czujecie jej oddech? Czy toniecie w świetlistym blasku jej oczu? – pastor niemal krzyczał, porywając swoim głosem kolejnych wiernych, którzy jeden po drugim zaczęli wstawać.– Nasza Matka dała nam tę ziemię. Ofiarowała nam ją, aby nas żywiła, aby dała nam schronienie. W każdej grudzie ziemi, w każdej kropli deszczu przemawia do nas swoim matczynym głosem.

Pastor zszedł z ambony i stanął pomiędzy wiernymi. Niektórzy z nich podchodzili bliżej niego i zasiadali u jego stóp.

– Ta ziemia, to wszystko, co mamy. Ale nie trzeba nam więcej! Tak jak niemowlę nie widzi świata poza swoją matką, jak kochanek nie widz nic więcej poza wybranką swego serca, tak my patrzmy na Wielką Matkę. Nasze spełnienie! Nasze odkupienie! Naszą rozkosz! – kolejnych kilka osób wstało z ławek i zaczęło kołysać się jak w transie. – Jeśli usłyszeliśmy jej głos, to znaczy, że pragnie nas przy sobie! Jesteśmy tu, bo nas wezwała! – pastor zawiesił głos i spojrzał w naszą stronę.

Poczułem jak po moim kręgosłupie zaczynają spływać krople zimnego potu. Całe to nabożeństwo nie miało nic wspólnego z jakakolwiek znaną mi religią. Sekciarski bełkot o wielkiej matce wywoływał we mnie niepokój. Stojący obok Piącha patrzył przed siebie jakby nieobecny duchem.

Tymczasem pastor opuścił krąg adorujących go wiernych i zaczął iść w naszą stronę. Zanim podszedł, zobaczyłem jeszcze siostrę Felicje, które wybiegała z kościoła ze łzami w oczach

– Panie Woolsworth – pastor stał przede mną, przyglądając mi się uważnie. Zobaczyłem teraz, że jego twarz pokryta jest siateczką, drobnych, pulsujących czarną krwią żyłek. Rozszerzone, czarne źrenice zajmowały niemal całą powierzchnię oczu. – Pan jest dobrym człowiekiem, nasza Wielka Matka nie pozwala na to, aby odwiedzali nas krzywdziciele. Gdyby nie nasza Matka, to ani pan, ani pana towarzysze nie postawiliby tu nogi. Spłonęliby, rażeni jej gniewem! – wykrzyczał mi prosto w twarz ciężko dysząc. – Pan, tak jak pański dziadek Zachariasz znaleźliście drogę do Wielkiej Matki. To wielki dar. – Pastor przyjrzał mi się uważnie, po czym powoli wrócił do swoich wiernych.

Kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci siedzieli wokół niego na ziemi. Pastor, uśmiechając się w religijnym uniesieniu, gładził ich łagodnie po głowach, przytulał do siebie. Wszyscy mruczeli po cichu słowa modlitwy. Gdy skończyli, pastor opuścił krąg adorujących go wiernych i udał się do zakrystii. Po chwili wyszedł z niej trzymając w dłoni ciężki trybularz. Wierni ustawili się przed prezbiterium. Wytęsknionym, głodnym wzrokiem patrzyli na swojego pasterza, który stanął za amboną.

Ciężkie, duszące kadzidło w zdumiewająco szybkim tempie wypełniło kościół kłębami gęstego, szarego dymu. Wraz z nim w powietrzu rozlał się smród zgniłych owoców. Dym musiał mieć jakieś właściwości psychoaktywne, bo przez chwilę wydało mi się, że z jego kłębów dochodził do mnie głos mojej matki. Kusił mnie, zapraszał, żebym do niej dołączył. Obiecywał, że wszystko będzie jak dawniej, jak wtedy, gdy był z nami mój ojciec…

W ostatniej chwili oparłem się halucynacji i spojrzałem na prezbiterium. W kłębach szarego dymu czarne sylwetki parafian ospale kiwały się na boki. Rozglądali się po pomieszczeniu, jakby nie rozpoznawali tego miejsca. Z ich otwartych ust na podłogę ściekały strugi czarnej śliny, które łączyły się ze sobą i spływały w kierunku pastora. Powietrze wypełniło ponure, monotonne zawodzenie.

Za amboną, przesłonięta woalem dymu, rysowała się złowrogo sylwetka pastora. Odłożywszy trybularz, pastor podniósł leżącą przed nim księgę i uniósł ją wysoko nad głowę. W pomieszczeniu nie było mowy o żadnym podmuchu wiatru, a mimo to coś przewracało strony! Widziałem wyraźnie jak stare, żółte stronice podnoszone są przez czyjąś niewidzialną rękę.

Nagle pastor wybuchł szaleńczym śmiechem a z trzymanej nad nim księgi zaczęły wypływać strumienie czarnej, gęstej cieczy. Powoli spływały po jego dłoniach, ramionach. Ciężkie, smoliste krople spadały na biret, na stułę na pektorał. W pewnym momencie zobaczyłem jak pastor odchyla głowę do tyłu i przechyla trzymaną nad sobą księgę. Struga czarnej, obrzydliwej cieczy zaczęła spływać mu do szeroko otwartych ust, zalewała oczy i nos.

Z gardła pastora wydobył się ohydny, ekstatyczny bulgot, na który zgromadzeni wierni poupadali przed nim na twarze.

Pastor, kiwając się jak w transie, stał jeszcze przez moment bulgocząc niezrozumiale, po czym nagle zgiął się w pół, wyrzygując przed siebie strumienie czarnej, cuchnącej cieczy. Wierni, jeden przez drugiego rzucili się w stronę parujących wymiotów i łapczywie zaczęli spijać czarną jak smoła ropę.

Gdy wybiegliśmy na zewnątrz, od siostry Felicji odchodziła właśnie grupa kilkuletnich wyrostków. Zakonnica była wyraźnie roztrzęsiona.

– Jedno z tych dzieci, groziło mi nożem – rozpłakała się. – Co za diabeł opętał to miejsce!? Boże daj mi siłę!

Poczekaliśmy, aż siostra dojdzie do siebie, po czym zgodnie z planem ruszyliśmy do domu pastora w poszukiwaniu jego żony. Liczyliśmy na to, że pod nieobecność męża wyjawi nam, co tu się dzieje. Niestety, półprzytomną wdowę znaleźliśmy leżącą w jej łóżku. Nie było z nią żadnego kontaktu. Pogrążona w malignie powtarzała tylko, że musimy zabić Carmody’ego.

 

*

 

Jadąc w stronę farmy Carmody’ego miałem w głowie tylko to, aby jak najprędzej wyciągnąć od niego potrzebne mi informacje, a następnie, tak szybko, jak tylko się da opuścić Blackwater Creek. Miałem dość tego miejsca, jego atmosfery i mieszkańców. Ponura aura unosząca się nad domami, wrogość i chorowita apatia, staczających się nieuchronnie w obłęd mieszkańców sprawiały, że cały czas tkwiłem w nerwowym napięciu. Homilia obłąkanego pastora i jego wzmianka o moim dziadku na pewno mi nie pomogły. Coś było tutaj bardzo nie tak, coś, co pozostawało na szczęście poza moimi obowiązkami.

Gdy mijaliśmy farmę Jarway’ów przed oczami stanęły mi wydarzenia minionej nocy: morze szczurów, które setkami wdzierały się w każdy możliwy kąt oraz obłąkańczy trzepot skrzydeł uderzających o ściany domu. To wszystko było jedną wielką niedorzecznością, która nie miała prawa się wydarzyć w cywilizowanym świecie.

A jednak miało miejsce, czego sam byłem świadkiem. Wszyscy na tym cholernym odludziu mniej lub bardziej zamieszani byli w sprawę Carmody’ego. W zamian za pieniądze lub alkohol, którym wszyscy śmierdzieli, zgodzili się wziąć udział w tym przedstawieniu. Najpierw starali się przepłoszyć nas przy pomocy zwierząt, później zorganizowali na nas zasadzkę w lesie. Teatralne wystąpienie pastora miało nas ostatecznie zniechęcić, sprawić, abyśmy podkulili ogony i jak najprędzej opuścili to zadupie.

Jak bardzo zepsuta była ta wieś i jej mieszkańcy! Nikczemność i dwulicowość wylewały się z każdego kąta. Sami mieszkańcy Blackwater Creek, dorośli i dzieci, nosili znamiona dziwnej choroby, która nie tylko toczyła ich ciała, ale przede wszystkim pożerała żywcem ich umysły, ich człowieczeństwo. Zabobon, zacofanie i choroby, to wszystko, co tutaj znalazłem wywołało we mnie gniew, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem.

Minąwszy farmę Jarway’ów jeszcze przez dziesięć minut jechaliśmy nierówną, polną drogą, aż w końcu dotarliśmy do celu.

Farma Carmody’ego składała się z dużego, centralnego placu. Od niego w stronę posiadłości odchodziła szeroka, wysypana żwirem ścieżka. Poza domem mieszkalnym, wokół placu stały obory, garaże, magazyn i inne pomieszczenia gospodarcze. Z jednego z budynków, najwyraźniej stajni, dochodziło głośne rżenie koni.

Zanim wyszliśmy z samochodu, Piącha nakazał zostać siostrze w środku. Sam upewnił się, że obaj mamy gotową do użycia broń i z ponurą determinacją wyszedł na zewnątrz.

Na farmie, poza nerwowym rżeniem koni, panowała całkowita cisza. Powoli stawiając kroki zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Drewniane, pomalowane czerwoną farbą budynki wyglądały na stosunkowo nowe. Na pewno były w lepszym stanie, niż znajdująca się na końcu żwirowej drogi posiadłość.

– No, jesteście w końcu – usłyszeliśmy za sobą nosowy głos. Chwilę później zza stodoły wyszedł niski, otyły mężczyzna ubrany w brązowy, ewidentnie za mały garnitur. Marynarka, koszula i spodnie opinały się na nim tak bardzo, że szwy chyba tylko cudem jeszcze nie popękały. Mężczyzna zbliżał się do nas powoli, jedząc duże, przegniłe jabłko. Równocześnie dostrzegliśmy, że spomiędzy budynków wyszło, kierując się w naszą stronę, kilku uzbrojonych mężczyzn.

– No, co tak stoicie? Wyście od McBride’a, nie?

– Czy pan James Carmody? – zapytałem spokojnym, opanowanym głosem.

– Gdzie tam! Tatuś zaniemógł i leży w domu. Jakaś choroba dopadła staruszka i leży teraz.

– Czy moglibyśmy się z nim zobaczyć? Przyjechaliśmy do niego z daleka.

– No wiem, wiem, w końcu żeście od McBride’a, nie?

– Pan wybaczy, ale wydaje mi się, że zaszło nieporozumienie – poczułem jak stojący obok mnie Piącha nagle tężej, jakby gotował się, aby strzelić. – Nazywam się Ebenezer Woolsworth i przyjechałem tutaj z Urzędu Skarbowego w Bostonie. Towarzyszy mi detektyw Alcorn. Przyjechaliśmy, aby..

Nie dokończyłem, bo stojący naprzeciwko mnie mężczyzna wybuchnął nagle salwą histerycznego śmiechu. Trząsł się w spazmatycznym napadzie chichotu, który trzymał się go dobrych kilkanaście sekund. Zdezorientowany popatrzyłem na Piąchę, który w milczeniu przyglądał się grubasowi.

– A to dobre! Dobre! I może mi jeszcze powiecie, że w samochodzie macie zakonnice, co?

Mężczyzna ponownie zaczął zanosić się głośnym, dziecięcym chichotem i nagle, w ułamku sekundy przerwał. Spoglądał w naszą stronę zimnym, zabarwionym okrucieństwem wzrokiem.

– Koniec pierdolenia. Pośmialiśmy się wszyscy, to zdrowe. Śmiech to zdrowie. – zrobił pauzę wgryzając się w jabłko. – Jesteście od McBride’a, czy nie?

Poczułem jak kropla potu zaczyna spływać mi po kręgosłupie. Wiedziałem, z ponurą pewnością wiedziałem, że od tej odpowiedzi zależy nasze życie.

– Jasne, że od McBride’a – usłyszałem spokojny głos Piąchy. – Od kogo, kurwa, innego?

– Było tak od razu, ale co się pośmialiśmy, to nasze. Podobacie mi się chłopaki.

Gdy mężczyzna podszedł bliżej, aby uścisnąć nam ręce. Gdy się nachylił wydało mi się, że słyszę przytłumione, ciche bzyczenie. Miał na oko 40 lat i był chorobliwie otyły. Spocone, czarne włosy ściśle przylegały do wielkiej, idealnie okrągłej głowy. Mężczyzna śmierdział potem i niemytym ciałem tak bardzo, że z trudem powstrzymałem odruch wymiotny. Na jednym z policzków miał okropną szramę, która w kilku miejscach zdawała się przebijać polik do wewnątrz. Mężczyzna nic sobie z tego jednak nie robił.

W pucołowatej, nalanej, błyszczącej od potu twarzy tkwiła para drobnych, świńskich oczu. Nos, mały i bulwiasty oraz wąskie, grube usta nadawały jego twarzy wyglądu prosiaka.

– Jestem Damien, a wy? – spytał z dziecięcą ciekawością.

– Jack – odezwał się Piącha.

– Charles – dodałem szybko.

– No dobra chłopaki, chodźmy do domu. Napijemy się, porozmawiamy a w międzyczasie chłopaki przygotują towar, zapraszam.

Posiadłość Carmody’ego, odkąd zajęli się nią synowie Jamesa widocznie podupadła. O ile na zewnątrz jeszcze to jakoś wyglądało, o tyle w środku panowały bród, smród i zepsucie. Powietrze w środku był tak zatęchłe i gryzące, że oddychanie sprawiało niemal fizyczny ból. Smród przepoconych ubrań i nieczystości był przytłaczający. Nad to wszystko wybijał się natomiast okropny, cuchnący odór gnijącego mięsa. W głębi ducha modliłem się, abym nie musiał tu niczego jeść.

Na podłodze walały się brudne ubrania, resztki pożywienia, niedopałki papierosów i puste butelki. Idąc za Damienem kilkukrotnie pod moją nogą przebiegł szczur, a muchy, które ospale przelatywały między nami, były wielkości paznokci.

W lepkim półmroku nieliczne meble i ozdoby przypominały o, być może szczęśliwej, przeszłości tego miejsca.

Starając się ukryć obrzydzenie szedłem w milczeniu za Piąchą, który wydawał się być do takich miejsc całkowicie przyzwyczajony.

W końcu weszliśmy po schodach do salonu. W pomieszczeniu poza stojącym pośrodku drewnianym, chybocącym się stołem i kilkoma krzesłami walały się, jak wszędzie zresztą, sterty śmieci. Przez brudne, znajdujące się naprzeciwko drzwi, duże, zabrudzone okno widać było sięgające po horyzont pola kukurydzy. Nad stołem, na którym czekało już kilka brudnych kieliszków i butelek latały ospale tłuste, czarne muchy.

– No siadajcie, siadajcie, napijemy się.

Damien sięgnął po butelkę. Okazała się pusta, więc z gniewem rzucił nią o ścianę pokoju i wyciągnął kolejną. Gdy polał, przyłożył butelkę do ust i mięsistym, różowym językiem zlizał spływające po niej krople.

– No, to co tam słychać w Bostonie?

Piącha odpowiadał na kolejne zadawane pytania umiejętnie posługując się slangiem oprychów i przemytników. Z podziwem patrzyłem, jak w miarę rozmowy coraz bardziej zaskarbia sobie sympatię Damiena, który w trakcie rozmowy niejednokrotnie zanosił się śmiechem.

Po pewnym czasie do pokoju weszli ludzie Carmody’ego informując nas, że cały przeznaczony dla McBride’a towar zapakowali już na nasz samochód.

– No, interesy z Tobą to sama przyjemność. Możesz być pewien, że nasz szef bardzo sobie ceni współpracę z waszą rodziną.

– A nie pierdol już, Jack – Damien był wyraźnie wstawiony. – Słuchajcie, nie zna się no któryś z was na medycynie? – Powiódł po nas mętnym wzrokiem, po czym wycelował we mnie palcem.

– Ty, Charles, wyglądasz mi na urzędnika. Gdybym cię nie znał, wziąłbym cię nawet za szpicla, psa! Rozumiesz?! – zaczął pociągać nosem kręcąc głową w powietrzu – Ale mniejsza. Słuchajcie, coś mi się zdaje, że z tatkiem ostatnio coraz gorzej. Nie moglibyście rzucić na niego okiem. Na chwilę – podszedł do mnie i złapał mnie za ramiona. – Charles, kurwa, zlituj się i popatrz, tylko popatrz. No miejże serce człowieku.

Spanikowany spojrzałem w kierunku Piąchy i widząc, że nakazuje mi się zgodzić, pokiwałem twierdząco głową.

Wyszliśmy z salonu i idąc długim, ciemnym korytarzem, lawirując między piętrzącymi się odpadkami, stanęliśmy przed znajdującym się na końcu korytarza pokojem. Wisząca za nami pojedyncza żarówka migotała chorobliwie budząc do życia śpiące w zakamarkach cienie. Zza drzwi dochodził do nas intensywny fetor zepsutego mięsa. Gdy spojrzałem pod nogi zobaczyłem wypełzające spod drzwi wielkie, czarne karaluchy. Wszystko mówiło mi, żebym zawracał, ale w momencie, gdy chciałem się odwrócić poczułem na ramieniu ciężką dłoń Damiena.

– No to idziemy, tylko cicho. Tatko pewnie śpi.

Po czym przepchnął się przede mnie i delikatnie otworzył drzwi. Natychmiast uderzył w nas podmuch lepkiego, ciepłego fetoru gnijącego mięsa, a na korytarz ze środka wyleciał niemal tuzin wielkich, czarnych much. Dochodzący ze środka cichy tupot świadczył o tym, że przegoniliśmy z pokoju dotychczasowych gości.

W głębi pokoju stało duże, małżeńskie łoże a wszędzie wokół niego, jak w całym domu, walały się śmieci. Sterta odpadków była tak duża, że przesłaniała mi leżącego na łóżku mężczyznę. Zanim ruszyliśmy za Damienem, ten odwrócił się do nas z przyłożonym do ust palcem. Najciszej jak tylko mogłem wszedłem do środka.

Piącha, który szedł przede mną, gdy tylko spojrzał na łóżko podniósł rękę do ust i natychmiast opuścił pokój. Damien, zupełnie tego nie widząc, stał przy łóżku i nerwowo wykręcając palce, pełnymi dziecinnej czułości oczami patrzył w stronę ojca. Widząc, że się waham, nakazał gestem ręki, abym podszedł bliżej.

Serce waliło mi jak dzwon, głos w głowie kazał uciekać jak najdalej – mimo to podszedłem. Gdy stanąłem obok Damiena i spojrzałem na łóżko tylko cudem nie wrzasnąłem z przerażenia. Bowiem w mdłym świetle, które wpadało przez ciężkie, zaciągnięte zasłony, pośrodku dużego, małżeńskiego łoża, na stercie zawilgoconych, cuchnących moczem i kałem koców leżało gnijące, zielone ciało James Carmody’ego. Napuchnięte gnilnymi gazami członki rozrzucone były w nieładzie. Wielki, pełny trupich waporów brzuch, nabrzmiały niczym bęben, w każdej chwili gotów był wybuchnąć. Z obrzydzeniem patrzyłem na zasuszoną, obciągniętą szarą skórą głowę. Odchylona do tyłu ukazywała szeroko otwarte usta a w nich popękane, czarne zęby. Przez ułamek sekundy wydało mi się, że po ściętych trupim grymasem wargach i wewnątrz ust coś nieustannie się rusza.

– I co, kiedy wyzdrowieje?

Nie wierzyłem w to. Po prostu nie wierzyłem. Stałem obok nieobliczalnego szaleńca, który pytał mnie, kiedy jego martwy, od Bóg wie kiedy, ojciec wyzdrowieje! Poczułem jak słabnę i kręci mi się w głowie. Duszny, grobowy zaduch oblepił mnie niczym jesienna mżawka. Otępiały patrzyłem na tłuste, czarne muchy, które latając ospale nad gnijącym ciałem rysowały w powietrzu geometryczne wzory wiszącego nad tym domem obłędu

– No i jak, kiedy się obudzi – poczułem szturchnięcie.

– Ja, ja, ja – zacząłem się jąkać, czym najwyraźniej rozzłościłem Damiena. Mężczyzna złapał mnie za ramie i siłą wyprowadził na korytarz, zamykając za sobą drzwi.

– Spytałem, kurwa – sapiąc niczym lokomotywa zbliżył do mnie swoją tłustą, mokrą od potu twarz – Kiedy tatko wyzdrowieje!

Gdy byłem z nim niemal twarzą w twarz, ponownie usłyszałem przytłumione bzyczenie. Jak wtedy gdy podawał mi rękę na przywitanie. Przyjrzałem się bliżej jego twarzy i zobaczyłem jak z okropnej, głębokiej szramy na jego poliku zaczynają wypełzać malutkie, czarne muszki.

– Ja nie wiem, nie…nie wiem – gwałtownie wyrwałem się z jego uścisku. – Damien, wydaje mi się, że Twój ojciec… że on nie żyje.

Popatrzył na mnie odębiały, jakby dopiero teraz do niego doszło, że to coś, co gniło na łóżku od dawno nie było już jego ojcem. Jego wargi zaczęły drżeć nerwowo, w drobnych świńskich oczach widziałem, jak powoli dochodzi do niego makabryczna prawda.

Nagle, w ułamku sekundy Damien zgiął się w pół. Widziałem jak jego tłuste plecy unoszą się miarowo, rozpychając od środka poły marynarki. Nagle zaczął chichotać. Cicho, jak dziecko, które dopiero co wywinęło figiel starszemu bratu. Z każdą sekundą jego śmiech robił się coraz bardziej histeryczny, aż w końcu Damien wyprostował się nagle i wybuchnął potwornym, dzikim rechotem. Niczym szaleniec śmiał się w niebogłosy a jego obłąkany śmiech dudnił w wąskim, ciemnym korytarzu budząc do życia drzemiące w domu zła.

– Ha, ha, ha – ryczał w amoku – nie żyje! On mówi, że tatko, nie żyje!

Nagle poczułem jak Piącha łapie mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w stronę schodów. Najszybciej jak tylko mogłem, przeskakując nad rozbitymi butelkami, dopadłem do schodów. Zanim zacząłem schodzić spojrzałem jeszcze w stronę końca korytarza, Damiena jednak nie było. Z uchylonych, ziejących mrokiem drzwi dochodziło rozpaczliwe, agonalne jęczenie przeplatające się z wybuchami histerycznego, szaleńczego chichotu.

Gdy po kilkunastu sekundach z powrotem znaleźliśmy się w samochodzie, siostra Felicja poinformowała nas, że byli tu pracujący dla Carmody’ego mężczyźni, którzy załadowali na pakę jakiś ładunek.

– Tak, tak. Dobrze, to dowód w sprawie – odparłem widocznie poddenerwowany, czekając niecierpliwie, aż Piącha odpali samochód. Przed nami, na placu zbierali się powoli ludzie Carmody’ego. Mógłbym przysiąc, że od strony domu wciąż słyszałem Damiena, który histerycznie powtarzał w kółko: Tatko, taaaaatko!

Ruszyliśmy.

Najszybciej jak tylko mogliśmy opuściliśmy farmę Carmody’ego i przeklęte Blackwater Creek.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.