Maski Nyarlathotepa – 5

Maski Nyarlathotepa – 5

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 5

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Wszystko wokół układało się doskonale i nawet choćby chciał, nie mógłby sobie wymarzyć, aby było lepiej. A jednak pomimo tego ze zdziwieniem zauważył, że czuje jakiś niedosyt. Kilka ostatnich dni przyniosło taki zysk, że powinien teraz leżeć brzuchem do góry, popijać piwo, palić cygaro za cygarem i gwizdać na cały świat. Redaktorzy konkurencyjnych pism zgrzytali zębami klnąc na niego w bezsilnej złości, lecz nawet ta świadomość nie wywoływała na jego twarzy uśmiechu. Zamiast oblewać największy jak dotąd sukces czasopisma Prawdziwa Bomba, jej redaktor naczelny, na co dzień człowiek wesoły i rozrywkowy, siedział teraz przy barze w lokalu Koniczyna i smętnie wpatrywał się w trzymane w rękach piwo.

– Co taki markotny dzisiaj jesteś? Ludzie opowiadają, że przytuliłeś niezłą sumkę po ostatnich wydarzeniach, a gębę masz tak smutną, jakby ci matkę pochowali! – powiedział młody, stojący po drugiej stronie kontuaru barman.

– O, cześć Jack, nie zauważyłem Cię. Może przytuliłem, może nie. Niech się nie interesują, bo kociej mordy dostaną!

– Dobrze, już dobrze. Jeszcze jedno? – odparł pojednawczo. Wiedział, jak niewiele potrzeba, aby wyprowadzić z równowagi krewkiego Irlandczyka.

Siedzący przy barze mężczyzna kiwnął przytakująco głową.

– Ale wiesz co? – kontynuował barman nalewając piwo do szklanki. Mężczyzna uniósł głowę znad kufla i spojrzał w jego stronę. – To prawda, co mówią, forsa jednak zmienia człowieka!

– A idź w cholerę! Jak zaraz do Ciebie wstanę!

Barman śmiejąc się postawił przed nim piwo i machając z zadowoleniem ścierką odszedł do kolejnego klienta.

Ludzie mieli rację. Siedzący przy barze Mickey Mahoney, redaktor naczelny brukowca Prawdziwa Bomba, zgarnął ostatnio pokaźną sumę pieniędzy. Jednak nie o nich teraz myślał. Oczywiście, że czuł satysfakcję. Jakaś jego część wypinała teraz dumnie pierś do przodu, a jednak było coś jeszcze. Przeczucie, że to nie koniec, że da się ugrać więcej.

Wszystko zaczęło się wraz z wizytą tych dwóch gości z Ameryki. Powołując się na wspólnego znajomego rozpoczęli rozmowę o rytualnych morderstwach, które od pewnego czasu wprowadzały niepokój na ulice Londynu. Ulice, które i tak były już dostatecznie zdeprawowane i niebezpieczne. W trakcie rozmowy okazało się, że podobny problem mają u siebie w Ameryce. Między słowami wyczytał, że coś przed nim ukrywają. Mickey Mahoney znał dobrze takie typy. Wiedział, że trzeba być cierpliwym i nie naciskać, a skowroneczki wszystko wyśpiewają same.

Z dalszej rozmowy wynikało, że za rytualnymi morderstwami w Londynie może stać sekta, która stanowi część większej, międzynarodowej grupy przestępczej. Jej londyński oddział, którego przywódcą miał być niejaki Gavigan, czcił istotę, która była przez nich zwana Czarnym Faraonem. Wystarczyła sekunda, aby Mahoney zrozumiał, że wpadł na trop czegoś większego. To mogła być prawdziwa bomba.

Porozmawiali jeszcze chwilę, na koniec obiecując, że gdy tylko dowiedzą się czegoś nowego na pewno do niego przyjdą. Zanim wyszli, wypytali go jeszcze o tego szalonego, pożal się Boże, malarza z Carshalton – dał im nawet jego adres. Chwilę później ukłonili się, założyli płaszcze, zamknęli drzwi i tyle ich widział.

Przeczucie podpowiadało redaktorowi jednak, że zbliża się coś wielkiego. I co?

Dziwnym zbiegiem okoliczności następnej nocy nieznani sprawcy włamali się do prowadzonej przez Gavigana fundacji. Mało tego! Nad ranem okolicami Londynu wstrząsnęło trzęsienie ziemi, a po niebie rozpełzł się olbrzymi cień – coś, czego nikt wcześniej nie doświadczył.

Mickey Mahoney nie był głupi. Wiedział, że wszystkie te wydarzenia są ze sobą w jakiś sposób powiązane, i choć nie wiedział jak, to był spokojny o to, że wszystko wkrótce się wyjaśni.

Kolejnego ranka, dzięki swoim informatorom, dokładnie wiedział gdzie pojechać, aby znaleźć się na miejscu, które prawdopodobnie było epicentrum trzęsienia ziemi. Pomimo całych szwadronów policjantów kręcących się po okolicy, udało mu się wejść na wspomniany teren. Skala zniszczeń była doprawdy przerażająca – zupełnie, jakby jakaś olbrzymia siła wyrwała kawał ziemi, a następnie cisnęła go o nią z powrotem.

Gdy od jednego z funkcjonariuszy dowiedział się, że w tym samym miejscu, które obecnie było jedną, wielką ruiną, stała niedawno rezydencja należąca do niejakiego Edwarda Gavigana, wiedział, że jego przeczucie po raz kolejny go nie zawiodło.

Dyskretnie sporządzając notatki Mahoney przechadzał się po terenie posiadłości. Gdy zobaczył już wystarczająco dużo postanowił podjechać do najbliższej wsi, aby wypytać lokalnych mieszkańców o ostatnie wydarzenia. Jeden z nich, około czterdziestoletni, twardo stąpający po ziemi mężczyzna opowiedział mu o straszliwym łoskocie i huku, które wstrząsnęły nad ranem całą wioską oraz o obrzydliwym smrodzie, który rozlał się po okolicy chwilę po wstrząsach. W trakcie rozmowy Mahoney ze zdziwieniem odnotował, że w miarę jej trwania twarz mężczyzny robiła się coraz bledsza, a głos coraz bardziej drżący. W końcu, ściszonym głosem, wyraźnie przestraszony dodał, że poza wstrząsami i smrodem było coś jeszcze.

– Panie, jak długo żyję na tym świecie nie widziałem czegoś takiego. Jestem prostym, uczciwym człowiekiem. Lubię, gdy wszystko chodzi jak w zegarku, rozumie pan? Jednak to, co się wtedy wydarzyło! Już pal licho te wstrząsy i fetor. Najgorsze było to coś, co pojawiło się na niebie, nad samym horyzontem. Wyglądało jak czarna smuga dymu, coś jak pociągnięcie pędzlem. Lecz panie, ta smuga wiła się po niebie niczym wąż! Wirowała, skręcała się i pulsowała jak żywa istota! Nagle smuga zaczęła rosnąć przybierając – tutaj mężczyzna podszedł do niego i nachyliwszy się do ucha wyszeptał – kształt człowieka. Tak, na pewno człowieka. Nie sposób było się pomylić, wiem co mówię! I to nie tylko ja widziałem. Moja żona, sąsiedzi, cała wieś! Niemożliwe przecież, żeby wszystkim przywidziało się dokładnie to samo, nie? W tym momencie – kontynuował – fetor stał się tak okropny, że bydło zaczęło wyć i szaleć po okolicznych oborach, niektórym nawet pouciekało na pola. Mówię panu, czegoś takiego to nigdy nie widziałem.

Gdy popołudniu tego samego dnia redaktor Mahoney wrócił do biura, wiedział, że trafił na prawdziwą sensację. A to, że w relacji było wiele luk i niedomówień… Cóż, na tym właśnie, zdaniem redaktora Mahoney’a prawdziwe dziennikarstwo polegało, aby te luki wypełniać.

W artykule, który następnego dnia ukazał się na łamach Prawdziwej Bomby jej redaktor naczelny przedstawił uzupełnioną wersję wydarzeń. Artykuł brzmiał następująco:

 

LONDYN W CIENIU CZARNEGO FARAONA!

Wierni czytelnicy Prawdziwej Bomby znają na pewno sprawę zaginięć i morderstw, które od jakiegoś czasu spędzają sen z powiek porządnym obywatelom naszego miasta. Policja, jak dotąd zupełnie bezsilna wobec sprawcy (lub sprawców), rozkładała jedynie bezradnie ręce, nieudolnie tłumacząc się ze swojej niekompetencji. Tymczasem rzeka co i rusz wypluwała na brzeg kolejne zmasakrowane zwłoki. Część zwłok, jak udało nam się ustalić, nosiła ślady pozwalające na to, aby móc uznać je za ofiary mordów rytualnych!

Na drodze dziennikarskiego śledztwa reporterom Prawdziwej Bomby udało się ustalić, że za morderstwami tymi mogą stać członkowie Sekty Czarnego Faraona. Sekty, która niczym gniazdo węży zalęgła się w środku naszego ukochanego miasta, za swą siedzibę obierając budynek Fundacji Penhew.

Jeden z naszych reporterów odwiedził budynek fundacji, aby na miejscu dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Wszelkie jego pytania były pobieżnie zbywane, lub całkowicie ignorowane. Dziennikarz jedynie swojemu oślemu uporowi może zawdzięczać to, że w końcu, po wielu godzinach starań udało mu się porozmawiać z szefem fundacji.

Jej szef – Edward Gavigan – jawił się naszemu reporterowi jako mężczyzna niezwykle elegancki i taktowny. Nienagannie ubrany, z uśmiechem na ustach tłumaczył, że przez wzgląd na aktualnie organizowaną ekspedycję niestety nie może poświęcić mu tyle czasu, ile by chciał. Ma jednak chwilę, aby odpowiedzieć na najbardziej palące pytania. Jak się okazało, Fundacja Penhew zajmuje się organizacją ekspedycji badawczych do Afryki, a także szeroko pojętym handlem antykami. Specjalizuje się w pośrednictwie między angielskimi kolekcjonerami a handlarzami w Egipcie.

Zdaniem naszego reportera, pomimo uśmiechu i serdeczności Edward Gavigan był, jeśli nie zaniepokojony nagłym zainteresowaniem, to przynajmniej poirytowany. Z biegiem rozmowy stawał się coraz bardziej rozdrażniony, aż w końcu wyprosił naszego dziennikarza tłumacząc się pilnymi obowiązkami.

Wielu czytelników puknie się zapewne teraz w czoło, myśląc: handel starociami nie oznacza, że jest się mordercą. Racja – jednak wnikliwi czytelnicy skojarzą pewien fakt, o którym już na łamach naszej gazety pisaliśmy.

Mamy na myśli działalność ojca Hughesa, prywatnie bardzo dobrego przyjaciela Edwarda Gavigana i komendanta londyńskiej policji. Ojciec Hughes powszechnie znany jest jako filantrop i działacz społeczny, który wyjątkową uwagę poświęca ludziom bezdomnym, zwłaszcza dzieciom. W celu ratowania ich przyszłości jeden z należących do kościoła budynków przeznaczył nawet na sierociniec. W tym momencie na, wydawałoby się, kryształowym obrazie ojca Hughesa pojawia się rysa. Mianowicie, od pewnego czasu do naszych uszu dochodzą informacje o poważnych nadużyciach wobec podopiecznych, a nawet o tajemniczych zniknięciach. Oczywiście o żadnej kontroli nie może być nawet mowy, gdyż ojciec Hughes to jeden z najbliższych przyjaciół komendanta londyńskiej policji

Podsumujmy: część znalezionych przez policję zwłok nosiła ślady mordu rytualnego. Śmierć za każdym razem następowała w ten sam sposób: ofierze podrzynano gardło, a następnie wbijano w serce nóż o trójkątnym czubku. Ofiar nigdy nie zidentyfikowano, co może świadczyć o tym, że zmarli byli osobami, jeśli nawet nie bezdomnymi, to takimi, które żyjąc w samotności zapewne korzystały z usług towarzystw prospołecznych.

Czy zatem mogło być tak, że w zamian za wkład finansowy w działanie sierocińca, ojciec Hughes pozwalał na to, aby część podopiecznych, lub osób po prostu korzystających z działalności charytatywnej, trafiała do fundacji Penhew pod pretekstem zatrudnienia przy organizacji ekspedycji, na przykład jako tragarze? Wnikliwy czytelnik niechybnie uzna, że hipoteza taka ma ręce i nogi i łączy się w ponurą, sensacyjną całość. Wychodzi bowiem na to, że na terenie Londynu, z cichym przyzwoleniem komendanta policji i powszechnie szanowanego filantropa, działa krwawy kult mordujący obywateli Królestwa!

To jednak nie wszystko, Drogi Czytelniku. W tym momencie musimy wspomnieć świeżą sprawę niespodziewanego trzęsienia ziemi, które wstrząsnęło Londynem i jego okolicami.

Proszę sobie wyobrazić ziemię wywróconą do góry nogami. Drzewa, które sterczą korzeniami do góry, a których wierzchołki wbite są w bryły wilgotnej, czarnej ziemi. Proszę wyobrazić sobie ogromne sterty ziemi, które z niezwykłą siłą wypchnięte zostały na wysokość drugiego piętra. Wyobraź sobie w końcu, Drogi Czytelniku, kratery, jak po bombardowaniu. Jeśli człowiek kiedykolwiek stanie na księżycu, to właśnie taki obraz zobaczy.

Za epicentrum wydarzeń geolodzy uznali leżącą niedaleko Londynu wieś Walton-on-the-Naze w hrabstwie Essex. Wygląd tego miejsca był naprawdę przerażający. W takich chwilach człowiek uświadamia sobie, jak niewiele znaczy wobec potęgi przyrody, która w mgnieniu oka może obrócić wszelkie ludzkie wysiłki w stertę gruzu.

W promieniu kilkuset metrów ziemia była tak zryta, jakby przekopał ją jakiś kosmicznych rozmiarów kret. Wszędzie walały się olbrzymie kamulce, które na powierzchnię wypchnęła siła trzęsienia. Drzewa były poprzewracane, w ziemi porobiły się uskoki, które z trudem można było omijać, a które szybko wypełniła cuchnąca woda podchodząca ze znajdujących się niedaleko mokradeł. Był to widok smutny i przerażający. 

W samym centrum obszaru katastrofy znajdowały się natomiast ruiny czegoś, co przed kataklizmem mogło być stylizowaną na zamczysko posiadłością. Stojąca na granicy lasu, z ponurymi, parującymi mokradłami musiała jeszcze niedawno tworzyć naprawdę interesujący pejzaż.

Smutno było przechadzać się między walającymi się wszędzie resztkami mebli, moknącymi w wilgotnej ziemi ubraniami, garnkami i innymi przedmiotami świadczącymi o tym, że żyli tutaj ludzie. No właśnie – żyli. Nie wiadomo nam nic o liczbie ofiar, natomiast dzięki wiarygodnym świadkom wiemy, że z miejsca katastrofy wywożone były ciała zmarłych. Ilu ich było? Nie wiadomo. Wiemy natomiast kto był właścicielem zniszczonej posiadłości!

Edward Gavigan.

W świetle przytoczonych powyżej faktów cała sprawa staje się niebywale interesująca. Czy to tutaj przetrzymywane były porwane przez Gavigana osoby? Czy to tutaj składano je w krwawych ofiarach, a następnie podrzucano na ulice Londynu lub wrzucano do rzeki? Pytań jest dużo (na wszystkie z nich redakcja Prawdziwej Bomby postara się oczywiście odpowiedzieć), najważniejsze z nich brzmi jednak następująco: czy trzęsienie ziemi miało jakikolwiek związek z działalnością sekty?

Osoba nieobyta uśmiechnie się teraz drwiąco pod nosem, myśląc: człowiek wywołujący trzęsienie ziemi? Osoba dociekliwa zapyta raczej: jak człowiek mógłby je wywołać?

Czy nie mogło być tak, Drogi Czytelniku, że ów mroczny kult, który za bóstwo przyjął monstrum zwane Czarnym Faraonem, widząc nieporadność londyńskiej policji w sprawie tajemniczych morderstw, nie mógł, rozbudziwszy swój bestialski apetyt, zapragnąć ofiary większej, bardziej krwawej? Oczywiście jego członkowie nadal mogli mordować pojedynczych, biednych ludzi na ulicach Londynu, jednak dla zdeprawowanego, wykolejonego umysłu szaleńca to za mało.

Wiemy, że Gavigan był człowiekiem zamożnym, posiadającym liczne kontakty w Afryce. Obracając dziełami sztuki zdobył fortunę tak wielką, że stać go byłoby na przykład na… zakup gotowej bomby, a może nawet kilku. Bomby takie mógłby sprowadzić z Afryki – był w końcu pośrednikiem w handlu z krajami afrykańskimi. Jeśli tak rzeczywiście było, to znajdująca się na uboczu, z dala od Londynu posiadłość była świetną bazą wypadową. Jednak co takiego się wydarzyło, że bomba (albo bomby) zamiast na ulicach Londynu, wybuchła na terenie posiadłości Gavigana?

Tutaj musimy wspomnieć o jeszcze jednym fakcie.

Wcześniej tej samej nocy, jak poinformował nas jeden z czytelników, na co dzień członek londyńskiej straży ogniowej, odebrał telefon z informacją o tym, że płonie jeden z budynków znajdujących się w centrum miasta. Naszemu czytelnikowi w trakcie krótkiej rozmowy udało się ustalić, że płonie… budynek Fundacji Penhew! Gdy tylko odłożył słuchawkę telefonu, aparat zaraz zabrzęczał na nowo. Inny głos, z jakimś dziwnym, obcym akcentem informował teraz, że budynek Fundacji wcale nie płonie i że był to jedynie fałszywy alarm. Nieznajomy przeprosił za zamieszanie i nie czekając na odpowiedź rozłączył się.

Wysłany na miejsce patrol straży ogniowej potwierdził, że pogłoski o pożarze były fałszywe.

Podpalenie i eksplozja tej samej nocy – zbieg okoliczności?

W tym momencie mamy dla Ciebie prawdziwa bombę!

Dzień przed opisanymi wyżej wydarzeniami, do redakcji naszej gazety przyszło dwóch elegancko ubranych mężczyzn. W trakcie rozmowy okazało się, że byli to obywatele Stanów Zjednoczonych, których do Londynu sprowadziła… sprawa sekty Czarnego Faraona! Dwóch ponurych mężczyzn pytało o wiele rzeczy, samemu z rzadka tylko odpowiadając na nasze pytania. Udało się nam ustalić jednak, że kult Czarnego Faraona jest jedynie odnogą międzynarodowej organizacji, która śmierć i terror sieje na całym świecie.

Jaka jest zatem prawda? Czy to możliwe, aby w stolicy Królestwa działała, zupełnie swobodnie, organizacja przestępcza mająca na celu wysadzenie Londynu w powietrze? Co, jeśli w wyniku katastrofy pod Londynem nie zginęli wszyscy jej członkowie? Jeśli tak, cały czas grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wiemy, jak wyglądają Ci ludzie, nie wiemy gdzie ich znaleźć. Wiemy jednak, że gotowi są na najgorsze zbrodnie, byleby tylko złożyć swojemu bogu hekatombę z mieszkańców Londynu!

Na razie to wszystko. O dalszych sensacjach będziemy informować w kolejnych numerach Prawdziwej Bomby.

 

Oddając artykuł do druku Mickey Mahoney czuł już, że odwalił kawał dobrej, dziennikarskiej roboty. Był z siebie dumny. Czuł satysfakcję, jak za każdym razem, gdy udało mu się połączyć ze sobą pozornie niepasujące do siebie fakty.

Teraz jednak siedział przy kontuarze baru Koniczyna i w zamyśleniu patrzył, jak bąbelki w jego szklance, jeden po drugim, wędrują do góry.

Konkurencja zarzucała Mahoney’owi, że ten wielokrotnie na łamach swojej gazety mijał się z prawdą. Dla Mahoneya były to żadne zarzuty. Spływały po nim jak po kaczce.

Prawda – wyszeptał cicho i aż wzdrygnął się na samą myśl o niej. Nie prawdy chcieli ludzie, lecz sensacji. Czy po 12 godzinach pracy ludzie mają ochotę czytać o zmianach w polityce, o bankach i ruchach społecznych? Może ta banda wyglancowanych dupków w głębokich, skórzanych fotelach tak, ale nie zwykły, uczciwy londyńczyk harujący od świtu do zmierzchu. Ludzie potrzebują czegoś więcej. Prawda, przez niektórych uważana za szczytną i najważniejszą wartość, zdaniem redaktora była śmiertelnie nudna. Tak, nudna.

Redaktor uważał, że prawda jest jak chleb. Codziennie wpychany do ust, rzuty i przełykany – nudny. Owszem, jest niezbędny do życia, ale sam w sobie jest nijaki, no i ile można go jeść samego? Sam chleb to za mało. Potrzeba mu masła, kawałka sera lub szynki, czegoś, co doda mu smaku. To właśnie robiła jego gazeta: nadawała smaku nudnemu, szaremu życiu mieszkańców Londynu, oferując im trochę sensacji i kolorytu.

Mahoney sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej kawałek papieru. Znajdował się na nim adres kogoś, kogo powinien chyba odwiedzić. Jego intuicja podpowiadała mu, że historia, która tam na niego czeka może być równie sensacyjna, co ostatnie trzęsienie ziemi. Kto wie, może nawet lepsza, bo jej bohater wciąż przecież żyje. Z drugiej strony, co wyjątkowego do zaoferowania ma żyjący na przedmieściach malarz?

Mahoney bił się z myślami, co jakiś czas zamawiając kolejne piwo. Myśl o malarzu nie dawała mu spokoju. Nagle odwiedza go dwóch mężczyzn z Ameryki, wypytują o Gavigana i bum! Następnego dnia okolicami Londynu wstrząsa trzęsienie ziemi, ktoś włamuje się do Fundacji Penhew a jej szef ginie w kataklizmie. To nie mógł być przypadek.

Podobna historia mogła na niego czekać u Milesa Shipley’a, którego adres zapisany miał na kartce. W końcu jak często ludzie przepływają cały ocean, aby spytać o żyjącego na przedmieściach malarza? W całej tej sprawie musiało kryć się coś więcej.

Dopijając kolejne piwo Mahoney zdecydował się odkryć tę tajemnicę.

 

***

 

Od ostatniego spotkania z redaktorem Mahoney’em minęło kilka dni, w trakcie których nasz bohater pochłonięty był sprawami związanymi z prowadzeniem gazety. Użerał się z nieuczciwymi (jego zdaniem) wspólnikami, wrzeszczał na młodych adeptów sztuki dziennikarskiej oraz bronił się przed niesłuszną (jego zdaniem) krytyką ze strony konkurencji. Mało tego, wizytę złożyli mu także przedstawiciele londyńskiej policji, którzy szybko jednak opuścili zajmowany przez Prawdziwą Bombę budynek.

Zatem dopiero po kilku intensywnych i obfitujących w wydarzenia dniach redaktor Mahoney znalazł w końcu czas, aby odwiedzić mieszkającego na przedmieściach Londynu malarza. Zapisany na skrawku papieru adres niewiele mówił redaktorowi. Wiedział, że musi to być gdzieś na przedmieściach Londynu, zupełnie jednak nie spodziewał się, co może go tam spotkać.

Było już mocno po południu, gdy zamknął drzwi do redakcji i powoli, zaglądając po drodze do baru Koniczyna, ruszył pod wskazany adres.

Mickey Mahoney był niskim, krępym mężczyzną, w którego ruchach, pomimo sporej nadwagi, wciąż drzemał młodzieńczy ogień. Krewki, rudy mężczyzna cały czas miał w sobie wigor, którym potrafił zawstydzić ludzi o wiele od niego młodszych. Przeglądając się w lustrze, widząc duży (ktoś mu nieprzychylny stwierdziłby, że kartoflowaty) nos widział tego samego chłopaka, który dwadzieścia lat wcześniej przybył do Londynu nie mając nic poza wiarą we własne umiejętności. Kiedy to było – myślał nieraz, gdy wieczorami pozwalał sobie na nieco więcej przy kontuarze w Koniczynie.

Chociaż ostatnie dwadzieścia lat odcisnęło piętno na twarzy redaktora, to oblicze Londynu pozostało takie same, a przynajmniej ta jego strona, której był częścią.

Mickey Mahoney od początku związany był z londyńską ulicą. Najpierw pracował jako jeden z zatrudnionych w porcie tragarzy. Robota była ciężka i słabo płatna, ale nie musiał dzięki niej o nic nikogo prosić, ani kraść. Na jedno i drugie był zbyt dumny. Jakiś czas później udało mu się nająć do roli kominiarza, a dopiero potem załapał się do pracy w redakcji jednego z brukowców, który jak się miało z czasem okazać, stanie się jego oczkiem w głowie. Minęło sporo lat zanim z chłopca na posyłki stał się jego najlepszym reporterem, a w końcu redaktorem.

Przez cały ten czas Mickey Mahoney był nieodłącznym elementem londyński ulic. Widział bandy dzieciaków, które niczym wygłodniałe wilki rzucały się na kramy z żywnością. Widział ojców rodzin, którzy zamiast pracować leżeli w miejskich rynsztokach pijani do nieprzytomności. Widział przemoc i nędzę, widział krew mieszającą się z błotem i nieczystościami. Widział twarze kobiet, które wieczorami wychodziły na ulice, a w ich oczach nie było widać nic poza beznadzieją i pustką. Bez słowa wchodziły w ciemne bramy z zapijaczonymi marynarzami i wychodziły z nich tak, jakby nic się nie stało.

Upłynęło dużo czasu zanim przyzwyczaił się do krzyczących nocą kobiet, do awantur i wszelkiej maści patologii. Był częścią tego cuchnącego rynsztoka, lecz całą swoją siłą woli starał się utrzymać głowę na powierzchni. Był zbyt dumny, by skończyć jak oni. Dni mijały jeden za drugim, a on cały czas obserwował. To właśnie zmysłowi obserwacji zawdzięczał to, kim teraz był. Jego obserwacje spodobały się ówczesnemu redaktorowi Prawdziwej Bomby na tyle, że zrobił go jednym z reporterów. Tej szansy nie mógł zmarnować i nie zmarnował. Wycisnął ją do końca, jednak zapłacił za to wysoką cenę. Poznał tę stronę ludzkiej natury, która na zawsze go odmieniła.

Tymczasem nasz bohater cały czas podążał ulicami Londynu, co jakiś czas odskakując przed przejeżdżającymi dorożkami. Z czasem wyłożone kocimi łbami uliczki zaczęły stawać się coraz bardziej błotniste, co zwiastowało, że do domu malarza było już całkiem niedaleko. Zmieniła się też architektura. Kamienice ustąpiły miejsca jednorodzinnym domkom, zrobiło się luźniej, a smród miasta nie był już tak intensywny, jak w jego centrum.

Okolica na pierwszy rzut oka wydawała się całkiem urokliwa. Szeroka, zabłocona ulica prowadziła Mahoneya między niskimi, jednopiętrowymi domkami zbudowanymi z czerwonej cegły. Domki znajdowały się po obu jej stronach. Oddzielały je od siebie wąskie alejki, w których z trudem zmieściłyby się obok siebie dwie osoby. W wychodzących na ulicę oknach wisiały białe jak śnieg firanki, a parapety uginały się od najróżniejszych bibelotów. Z wąskich alejek wciśniętych między domki dochodziło go poszczekiwanie psów oraz rozmowy prowadzone z mocnym lokalnym akcentem, który poza tym, że surowy, był na swój sposób także melodyjny.

Z czasem zabudowa stawała się coraz rzadsza, a w mijanych przez niego domach zauważył pierwsze, delikatne oznaki zbliżającego się nieuchronnie rozpadu. Z brudnych okien zniknęły firanki oraz drobne bibeloty. Gdzieniegdzie udało się jeszcze dostrzec wylegującego się w plamie słońca kota, jednak powoli stawało się jasne, że wkracza do biedniejszej części miasta.

Przynajmniej pogoda wciąż dopisuje – pomyślał, gdy na moment przystanął, aby zapalić kolejnego papierosa. Ze zdziwieniem zauważył, że w paczce został mu już tylko jeden, chociaż paczkę kupił dzisiaj rano. Zaciągnął się głęboko pozwalając, aby dym rozszedł się po płucach. Gorzki smak tytoniu działał uspokajająco. Zamknął na chwilę oczy pozwalając, aby strumień niczym nie skrępowanych myśli mógł swobodnie przepłynąć mu pod czaszką. Chwilę później szedł już dalej, żałując, że nie kupił zapasowej paczki.

Mickey Mahoney bardzo rzadko się stresował. Dotychczasowe życie nauczyło go, że co by się nie działo trzeba myśleć racjonalnie i nie ulegać kłębiącym się w środku emocjom. Strach, rozpacz, smutek – nad wszystkim można zapanować. Zresztą, po tylu latach w jego fachu już mało co wywierało na nim jakiekolwiek wrażenie. Pomimo tego, co zauważył ze zdziwieniem, wypalił całą paczkę papierosów. Zupełnie jak reporter, który pierwszy raz będąc na miejscu zbrodni widzi rozczłonkowane ciało jakiegoś nieszczęśnika.

Co go tak niepokoiło?

Redaktor Mahoney znalazł się właśnie na małym placyku, pośrodku którego ktoś wieki temu postanowił urządzić niewielki klomb. Teraz zamiast kwiatów i ozdobnych krzewów były tam jedynie chwasty i potłuczone butelki. Gdzieś tutaj, na jednej z uliczek odchodzących od placu, miał znajdować się dom Milesa Shipleya. Po krótkiej chwili Mahoney odnalazł właściwą uliczkę i szybkim krokiem ruszył pod zapisany na kartce adres.

W tym momencie redaktor uzmysłowił sobie nagle coś, na co do tej pory nie zwracał uwagi. Na ścianach wielu mijanych domów, na parkanach i płotach narysowano coś, co można byłoby uznać za chodzącego na dwóch nogach jaszczura. Czarny, namalowany węglem kontur podkreślał okropną, naszpikowana zębiskami paszczę, jęzor oraz wielki, ciężki ogon. Każdemu rysunkowi towarzyszył napis: Pan Jaszczur był tu. Co ciekawe, w miarę jak zbliżał się do domu Shipleya rysunków jakby przybywało. Czyżby ten szalony malarz rysował też po ścianach?

Po kolejnych kilku minutach redaktor Mahoney znalazł się u celu. Na końcu wąskiej, zabłoconej uliczki stał parterowy dom z poddaszem, który wedle jego informacji zamieszkiwał Miles Shipley.

Podobnie jak pozostałe domy w okolicy zbudowany był z czerwonej cegły. Na parterze, po obu stronach drzwi wejściowych znajdowały się duże okna, w których wisiały ciężkie, brudno-czerwone zasłony. Nad oknami, czego redaktor Mahoney teraz nie widział, znajdowały się gzymsy, na których ktoś pieczołowicie wyskrobał słowa, których znaczenie dla redaktora Mahoneya było całkowicie obce.

Nad drzwiami, już na poziomie poddasza znajdowało się prostokątne okno, element, który wyróżniał dom malarza spośród pozostałych. O ile fasada budynku na parterze wyglądała całkiem dobrze, to część bliżej dachu była w naprawdę opłakanym stanie. Ciężkie, brudne zacieki spływały w dół niczym wodospady rozkładu. W wielu miejscach fasada budynku była popękana, a wokół pęknięć niczym gangrena rozkwitały zielone plamy glonów i mchu.

Jak to możliwe – pomyślał redaktor – że zarabiając tyle forsy na obrazach gość cały czas mieszka w takiej ruderze? Jeśli to, co mówią jest prawdą, to byli tacy, którzy za jeden obraz tego dziwaka byli w stanie zapłacić nawet pięćset funtów. Pięćset funtów!

Dotarliśmy w końcu do chwili, w której redaktor naczelny Prawdziwej Bomby, Mickey Mahoney, stanął przed drzwiami wejściowymi do domu Milesa Shipleya. W trakcie spaceru pogoda zdążyła się już zepsuć. Od pewnego czasu z nieba sączy się drobny deszcz, a słońce właśnie zaczyna chować się za horyzontem. Nieliczne w tej okolicy latarnie gazowe powolutku się rozpalają. Ostatnie promienie zachodzącego słońca padają na karykaturalne przedstawienia Pana Jaszczura. Nad Londynem zbierają się ciężkie, czarne chmury zwiastujące wichurę.

Gdy Mickey Mahoney puka do drzwi, chwilę potem słyszy pierwsze grzmoty nadchodzącej burzy, a niebo rozświetla pojedyncza błyskawica.

 

***

 

– Dzień dobry, czy zastałem pana Shipleya?

Cisza.

-Halo, jest tam ktoś?

Cisza.

Przecież wie, że ktoś jest w środku. Idąc tutaj widział w oknie jakąś sylwetkę. W środku świeciło się też światło. Gdy przyłożył ucho do drzwi słyszał muzykę i czyjeś głosy. Nie odejdzie dopóki go nie wpuszczą. Postanowione.

-Jestem z gazety, chciałbym zrobić wywiad z panem Milesem Shipley’em. Zastałem go w domu?

W tej samej chwili z wewnątrz doszedł go kobiecy krzyk.

– Z jakiej gazety? Nikogo się nie spodziewamy.

– Z Prawdziwej Bomby, może Pani kojarzy? Chciałbym, jeśli to możliwe, przeprowadzić wywiad z…

-MILES! Jakiś człowiek do ciebie, w sprawie wywiadu!

Redaktor Mahoney stał cierpliwie pod drzwiami, słuchając dochodzących ze środka wrzasków. Po jakimś czasie usłyszał ciężkie, powolne kroki zbliżające się w jego stronę, a następnie drzwi wejściowe uchyliły się nagle. W drzwiach stanęła masywna kobieta ubrana jedynie w ledwo pasujący na nią szlafrok. Mahoney instynktownie zrobił krok w tył.

– Sssyn pana przyjmie, proszę. Musi pan jednak trochę poczekać. Maluje.

– Nie ma problemu szanowna pani, nie ma problemu – odpowiedział nerwowo.

Kobieta, która mu otworzyła, musiała być jego matką. Była olbrzymia, nie widział nigdy wcześniej tak zwalistej kobiety. W barach była szersza od niego, była też wyższa, masywniejsza. Kolorowy szlafrok, który nosiła, wyglądał na niej jak ponury żart. Gdy mówiła, jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Patrzyła w niego wąskimi oczami o żółtych białkach, co jakiś czas wysuwając masywny, wilgotny jęzor. Jego pytania zbywała, tłumacząc, że syn zaraz zejdzie i na wszystko mu odpowie.

Jakby wyjęta z cyrku – pomyślał redaktor, wchodząc za nią do domu.

Gdy weszli do wąskiego przedpokoju kobieta powiedziała mu, żeby tu zaczekał, a sama zniknęła w jednym z pomieszczeń. Przez moment wydawało mu się, że kobieta rozmawia z kimś w środku, jednak język jakim się posłużyła, o ile w ogóle z kimś rozmawiała, przypominał mu bardziej system syknięć i sapnięć niż ludzką mowę.

Wąski przedpokój, w którym się znalazł, cały zagracony był różnego rodzaju sprzętem. Po podłodze walały się najróżniejsze graty, były także sterty ubrań lub szmat, w których spokojnie ktoś mógłby się ukryć. Wychodziło na to, że pomimo znacznych zarobków Miles Shipley oraz jego matka postanowili żyć w ruderze.

Ściany obite były odpadającą w wielu miejscach boazerią. Z sufitu odpadały wielkimi plastrami kawałki niegdyś białej farby. W oknach straszyły zeschnięte wieki temu kwiaty. Cienie oraz upadek zrobiły z tego domu swoje igrzysko, a jego mieszkańcom to najwyraźniej nie przeszkadzało, a może nie zwracali na to uwagi? Ekscentryczny malarz pochłonięty wizjami ze snów oraz jego matka. Redaktorowi wydawało się, że ściany w domu malarza powinny uginać się od wiszących na nich portretów i pejzaży, tutaj jednak poza grzybem i zaciekami nie było zupełnie nic.

Jednak nie to było najdziwniejsze. W trakcie swojej kariery redaktor wielokrotnie bywał w miejscach takich jak to, i zawsze roiło się w nich od najprzeróżniejszego robactwa: pluskiew, much, pająków. Jednak tutaj zupełnie ich nie było. Zatęchłego, smrodliwego powietrza nie przecinało bzyczenie nawet jednej muchy, nawet jednego komara. Poza tym było coś jeszcze: zapach. Meliny takie jak ta na ogół śmierdziały strawionym alkoholem, brudem niemytego ludzkiego ciała i nieczystościami. Fetor jaki tutaj się unosił był zupełnie inny. Z początku redaktor nie mógł go rozpoznać i dopiero po chwili zrozumiał, gdzie wcześniej miał z nim do czynienia. Dokładnie ten sam zapach przyprawiał go o mdłości w Londyńskim zoo, w części, w której znajdowały się różnego rodzaju węże i jaszczurki. Pamiętał, że największe wrażenie zrobiła na nim olbrzymich rozmiarów jaszczurka, sprowadzona chyba z Indonezji.

Po około kwadransie z zadumy wyrwały go ciężkie, powolne kroki, którym towarzyszyło głośne sapanie. Redaktor odwrócił się w stronę trzeszczących pod ciężarem schodów. Po chwili stanął przed nim mężczyzna, którego górna połowa ciała skryta była w cieniu.

– Mama mówiła, że pan przyszedł. Po co? – mężczyzna spytał cienkim, nerwowym głosem.

Redaktora zamurowało. Mężczyzna, który przed nim stał nijak miał się do jego wyobrażeń o ekscentrycznym malarzu. Przez cały ten czas redaktor myśląc o Shipley’u miał przed oczami wychudzonego, neurotycznego mężczyznę z rozbieganym wzrokiem i burzą włosów w nieładzie. Tymczasem naprzeciw niego stał ktoś, kogo na pierwszy rzut oka można by wziąć za pracownika huty albo kowala.

Mężczyzna, który stał na schodach miał ponad dwa metry wzrostu, w dodatku był chorobliwie otyły. Miał na sobie jedynie podarty w wielu miejscach szlafrok. Cuchnęło od niego smrodem niemytego ciała, który mieszał się z panującym w całym domu zatęchłym powietrzem jak z terrarium. Dłonie Milesa Shipleya nie były delikatnymi, wysublimowanymi dłońmi artysty, lecz wielkimi, ciężkimi łapami o palcach niczym cygara. Przez głowę redaktora przeszła myśl, że może pomylił domy, że trafił do złego Shipleya.

Mężczyzna zrobił kilka kroków niżej i stanął naprzeciw redaktora. Gdy otworzył usta Mahoneya niemal zemdliło. Smród był niesamowity. Walcząc z mdłościami spojrzał w twarz swojemu rozmówcy.

Miles Shipley wdał się w całości w matkę. Na grubej, masywnej szyi znajdowała się duża, szeroka głowa z szeroko rozstawionymi oczami. Na tle żółtych białek ledwo widoczne były dwie, pionowo ustawione źrenice w kolorze węgla. Cera Shipleya w wielu miejscach nosiła ślady przebarwień i zrogowaceń. Nieforemną czaszkę porastały kępki rudych włosów. Shipley wpatrywał się w niego w milczeniu. Po grubych, mięsistych wargach, przypominających redaktorowi parę obrzydliwie tłustych larw, nerwowo pełzała końcówka masywnego języka.

– Spytałem, po co pan przyszedł. Słyszy mnie pan?

– Tak, tak – odparł redaktor, za wszelką siłę próbując stłumić chęć natychmiastowego opuszczenia domu.

– No to słucham, nie mam wiele czasu. Maluję.

– Ja właśnie w tej sprawie, tak w tej sprawie. Widzi Pan, jestem redaktorem czasopisma Prawdziwa Bomba, może pan słyszał? Nieważne zresztą. Otóż, gdy tylko dowiedziałem się o tym, że na terenie Londynu tworzy ktoś, po kogo dzieła przyjeżdżają ludzie z całego świata, nie mogłem do pana nie przyjść. Z tego, co słyszałem, pana obrazy są wprost niesamowite, niektórzy mówią nawet, że nieziemskie. Chciałbym, o ile to oczywiście możliwe, zobaczyć niektóre z nich, opisać na łamach gazety. Kto wie, może po przeczytaniu artykułu znajdzie pan nowych nabywców?

– Nie zależy mi na nabywcach. Mam pieniądze.

– Takie dzieła na pewno sporo kosztują, to pewne – redaktor nie dawał za wygraną – jednak proszę pomyśleć, że wśród naszych czytelników znajdują się ludzie spragnieni zobaczenia pańskich dzieł. Szary Londyn potrzebuje czegoś więcej, zastrzyku niesamowitości, a kto jak kto, ale Pan na pewno jest to w stanie naszym czytelnikom zagwarantować.

Na twarzy Miles Shipleya rozpełzł tajemniczy uśmiech.

– Chce pan zobaczyć coś niesamowitego, tak? To zabawne, zabawne. No dobrze, proszę za mną.

Wchodząc już po schodach krzyknął jeszcze:

-Mamo!! Zabieram pana do pracowni. Chce zobaczyć coś niesamowitego. Tak powiedział: niesamowitego!

– Dobrze, dobrze, idź z nim, jeśli chce. Tylko uważaj.

Miles Shipley odwrócił się i szeptem, lekko chichocząc powiedział:

– Ach te matki, co nie?

Redaktor potrząsnął tylko głową i ruszył za Milesem. Jego przeczucie mówiło mu, krzyczało, żeby uciekał, że jeśli mu życie miłe powinien jak najszybciej odwrócić się i wybiec. Stłumił w sobie ten głos i w milczeniu wdrapywał się po trzeszczących schodach. Gdy tak wchodzili Miles nagle przykucnął przed nim. Z zadziwiającą szybkością złapał w tłuste palce jakiś leżący na ziemi drobiazg i skrycie włożył go sobie do wilgotnych ust. Redaktora zemdliło. Kucający przed nim Miles, trzęsąc się ze śmiechu jadł właśnie znalezioną na podłodze zasuszoną muchę. Gdy skończył, odwrócił się do niego z przyłożonym do ust palcem i w milczeniu pokiwał głową.

– Proszę nie mówić mamie – wyszeptał – nie pozwala mi jeść przed obiadem.

Redaktora niemal ścięło z nóg. Co to za koszmar – pomyślał – oby te obrazy naprawdę warte były zachodu.

Panujący w całym domu półmrok i smród powoli dawały mu się we znaki. Przy każdym kroku czuł, jak kręci mu się w głowie. Kurczowo trzymając się poręczy wszedł w końcu na piętro, gdzie czekał już Miles Shipley, a wraz z nim jego obrazy.

Gdy wszedł na górę od razu uderzył go zapach farb. Pracownia znajdowała się na dużym, przestronnym poddaszu. Pod ścianami ustawiono dziesiątki sztalug. Niektóre z nich zakryto prześcieradłami, inne stały zwrócone do ściany, jeszcze inne były puste. W jednym z rogów pomieszczenia stało drewniane biurko, na którym rozrzucono jakieś papiery. Przez małe, prostokątne okienko, na ustawioną pod nim sztalugę spływały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Shipley umieścił sztalugę w taki sposób, że ustawiwszy na niej płótno, światło z zewnątrz trafiało dokładnie na nie.

W pracowni, w przeciwieństwie do reszty domu panował względny porządek. Obok stojącej w centrum pomieszczenia sztalugi stał stolik, na którym wręcz z pedantyczną precyzją ułożono pędzle i farby.

– No to jesteśmy – powiedział Shipley odwracając się do redaktora. – Co chciałby pan wiedzieć?

– Dobre pytanie, panie Shipley. Myślę, że naszych czytelników najbardziej interesuje to, skąd czerpie pan inspiracje?

Na twarzy malarza pojawiło się rozbawienie.

– Och, to bardzo proste. Ze snów. Chociaż, tam gdzie sen przeplata się z jawą ciężko jest już odróżnić jedno od drugiego. Z resztą, niech pan sam zobaczy – mówiąc to klasnął w dłonie i wybuchnął głośnym, gadzim rechotem.

W tej samej chwili wokół redaktora zapadła nieprzenikniona ciemność. Usłyszał jak coś przebiega obok niego raz z jednej, raz z drugiej strony, jakby starało się go okrążyć. Chwilę później usłyszał coś niczym trzepot wielkich, nietoperzych skrzydeł, które zawisły gdzieś nad nim. W tym samym momencie w nozdrza uderzył go okropny fetor gnijącego mięsa, który niemal nie pozbawił go przytomności.

– Shipley… Jest pan tu?! Co to ma znaczyć!

Z ciemności dobiegł go rozbawiony głos:

– Zamknij się człowieczku, i patrz. Patrz! Przecież sam chciałeś, prawda? – Shipley śmiał się niczym rozbawione dziecko – Skąd bierze pan inspiracje, panie Shipley? – przedrzeźniał go. – Nasi czytelnicy byliby zainteresowani, bla, bla, bla.

Redaktor odwrócił się w stronę, z której dobiegał go głos i ujrzał dwa żółte punkciki wpatrujące się wprost w niego.

– Panie Shipley, niech pan skończy to przedstawienie!

– Ależ panie redaktorze, przedstawienie dopiero się zaczęło! – wybuchnął śmiechem i nagle pomieszczenie znowu wypełniło się światłem, które z początku niemal oślepiło Mahoney’a. Gdy po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do panującej w pomieszczeniu poświaty, redaktor ze zdziwieniem zauważył, że jest w nim całkowicie sam. Natychmiast rzucił się w kierunku, z którego przyszedł, jednak po drzwiach nie było ani śladu. Został sam.

Do pustej pracowni przez niewielkie okno sączył się powoli blask migoczących na nocnym niebie gwiazd. W strumieniach srebrnego światła redaktor zauważył, że wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu sztalugi zwrócone zostały w jego stronę.

– Co do licha – wyszeptał.

Redaktor ostrożnym krokiem podszedł do pierwszego z obrazów i momentalnie poczuł jak oblewa go zimny pot. Na znajdującym się przed nim płótnie przedstawiono dwie dobrze znane mu postacie. Byli to ci sami mężczyźni, którzy jakiś czas temu odwiedzili go w redakcji i wypytywali o Gavigana i Shipleya. Obraz przedstawiał następującą scenę.

Dwóch znanych mu mężczyzn uchwycono w momencie, gdy związani klęczeli na środku pustyni. Ręce mieli związane za plecami, nogi na wysokości kostek. Byli niczym baranki, które setki lat temu składano na kamiennych ołtarzach okrutnym, semickim bogom. Wokół nich, na tle wznoszących się w srebrnym blasku księżyca, ponurych, milczących piramid, tańczyły ciemne postacie. Ich taniec wydał się redaktorowi okropnie szkaradny. Ze zdziwieniem zauważył, że kończyny, a nawet całe sylwetki tańczących wyginają się pod niemożliwymi dla ludzkiego ciała kątami. Związani mężczyźni pustymi oczami wpatrywali się gdzieś przed siebie. Za nimi zaś unosił się cień, albo może kłąb czarnego dymu, w którym świeciła się para czerwonych, drapieżnych oczu.

Przez moment redaktorowi wydało się, że czerwone, diabelskie oczy podniosły się i spojrzały na niego. Niemal poczuł na twarzy gorąc pustyni, suchość powietrza i nienazwaną grozę, którą dostrzegł w cienistym kształcie.

Szybko otrząsnął się z tego wrażenia i podszedł do kolejnego, znajdującego się obok płótna.

– Dobry Boże – jęknął przybliżywszy się do obrazu.

Na środkowym planie znajdowały się olbrzymie, czarne, ciężkie drzwi. Po obu ich stronach do góry pięła się półkolista, bogato zdobiona archiwolta, która łukowato zamykała się nad znajdującym się nad drzwiami zdobionym tympanonem. Mahoney zastanowił się jak wiele miesięcy, a może i lat ten zwyrodniały malarz poświęcił na to, aby sporządzić tak bogaty w szczegóły obraz.

Archiwolta była zdobiona. Znajdujące się na niej groteskowe, półludzkie-półrybie postacie szły w procesji do znajdującego się na szczycie archiwolty wielkiego, rybiego demona z olbrzymią, najeżoną zębami paszczą, do której ofiarnicy wrzucali niesione w rękach dzieci.

Poniżej, na tympanonie Shipley drobiazgowo uwiecznił inną scenę. Oto na tronie wykonanym z czaszki wieloryba, albo innego morskiego lewiatana, siedziało niedbale coś, co na pierwszy rzut oka przypominało ohydną syntezę człowieka i jaszczura. Przed nią piętrzył się stos ludzkich czaszek, z których oczodołów wypełzało najprzeróżniejsze robactwo.

Jednak to nie szczegółowość detali najbardziej wstrząsnęła redaktorem. Oto przed namalowanym na obrazie portalem, na szczycie schodów stoi chorobliwie blada, wychudzona kobieta. Ubrana jest w długą, czarną suknię, która kaskadami spływa w dół po kamiennych schodach.

U jej stop, na schodach leżą dziesiątki trupów wykrzywionych w paroksyzmach agonii. Pośród nich znajduje się garstka jeszcze żywych nieszczęśników, którzy toczeni śmiertelną zarazą błagalnie wyciągają do niej wychudzone ręce. Kobieta jednak pozostaje niewzruszona. Pustymi, białymi oczami patrzy się przed siebie a cienkie, wilgotne od okrucieństwa czerwone usta wykrzywiają się w drwiącym uśmiechu rozbawienia.

Patrząc na ten obraz Mahoney czuł wręcz smród gnijących, zżartych przez zarazę ciał. Słyszał bełkot i jęki tych, którzy błagalnie wyciągali ręce do stojącej pod portalem kobiety. Dźwięki i fetor były tak bardzo autentyczne, że Mahoney aż rozejrzał się po pracowni w poszukiwaniu cierpiących na obrazie mężczyzn.

W dwóch obrazach, które do tej pory zobaczył było coś niewypowiedzianie ohydnego. Nawet nie chodziło o tematykę dzieł, która sama w sobie była oczywiście odrażająca. Patrząc na nie Mahoney czuł się tak, jakby był ich częścią – jedną z tańczących pod piramidami sylwetek, jednym z pełzających w konwulsjach mężczyzn. Samo patrzenie na obrazy sprawiało, że świadomość Mahoney jakby ulatywała z jego ciała i w jakiś diabelski, niezrozumiały sposób przenosiła się do czasu i miejsca uchwyconego na obrazie.

Czyżby padł ofiarą halucynacji? Czy panujący w domu półmrok i zaduch, w połączeniu z niezwykłymi opowieściami, które do tej pory słyszał, mogły aż tak bardzo wpłynąć na jego umysł? Czyżby Shipley lub jego matka w jakiś tajemniczy sposób zdołali go otruć, w wyniku czego jego umysł zaczął płatać mu figle? Może to na tych nikczemnych sztuczkach polegał fenomen Shipleya? Może to dzięki narkotykom, które w jakiś niewiadomy sposób aplikowano kupcom, obrazy wywoływały niesamowite wrażenie osiągając tak wysokie ceny?

Pewne było jedno: dopóki stąd nie wyjdzie, nie dowie się jaka jest prawda. Z charakterystyczną dla siebie werwą Mahoney zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Pomimo tego, że starał się nie patrzeć na znajdujące się w pracowni obrazy, ciekawość za każdym razem okazywała się silniejsza.

Tematyka, wokół której skupiało się malarstwo Shipleya była z pewnością bluźniercza. Płótna, które widział, przedstawiały sceny, jakie mógł narysować jedynie szaleniec. Na niektórych płótnach znajdowały się kosmiczne, nadnaturalne krajobrazy przedstawiające olbrzymie, czarne pasma górskie z poszarpanymi szczytami albo gęste, tajemnicze dżungle kryjące w swoich cienistych, wilgotnych dolinach zapomniane ruiny. Inne z obrazów przedstawiały tańczących wokół olbrzymich ognisk mężczyzn noszących na głowach poroża jeleni, albo kapłanów w żółtych maskach, którzy na szczytach cyklopowych zigguratów składali ofiary nienazwanym bóstwom. Jeden z mijanych obrazów przedstawiał spływającą z nieba olbrzymich rozmiarów mackę, zakończoną kiścią żółtych, diabelskich oczu.

Pomimo przeszukania całego mieszkania Mahoney nigdzie nie znalazł drzwi, ani jakiegokolwiek wyjścia. Sytuacja robiła się naprawdę nieciekawa. Wyraźnie zdenerwowany biegał po całym poddaszu zaglądając w każdy kąt. Poza zdenerwowaniem było coś jeszcze – redaktor zaczął powoli dopuszczać do głosu myśl, że może stąd nie wyjść żywy.

Gdy znalazł się przy stojącym w rogu pracowni biurku mimowolnie spojrzał na znajdujące się na nim porozrzucane kartki. Na żółtych kawałkach papieru Shipley kawałkiem węgla naszkicował twarze, albo coś, co kiedyś mogło być ludzkimi twarzami. Wszystkie były zdeformowane. Niektóre z nich miały liczne macki wystające z podbródków albo obrzydliwie zwisające znad oczu płaty luźnej skóry, inne – asymetrycznie rozstawione oczy. Jeszcze inne, całkowicie pozbawione włosów, miały duże, wyłupiaste oczy bez powiek i dziwne, pofałdowane narośle na szyi. Wszystkie te „twarze” miały w sobie jakieś niewypowiedziane zło i pomimo, że Mahoney wiedział, że były jedynie pospiesznie wykonanymi szkicami, coś kazało redaktorowi wierzyć, że nie są to jedynie fantazje wykolejonego rozumu.

Z zadumy wyrwał go silny podmuch wiatru, który niemal zatrząsł domem w posadach. Huk, jaki nagle zwalił się na niego z góry pozbawił go równowagi. Mahoney upadł na ziemię i przeturlał się pod ścianę zakrywając głowę rękoma. W głowie miał tylko jedno – uciekać! Gdy huk ucichł, redaktor ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok przykuła rozstawiona w centralnym punkcie sztaluga. Miał pewność, że gdy tu wchodził sztaluga stała pusta. Teraz jednak widział dokładnie, że znajduje się na niej płótno.

Jaki diabelski podszept nakazał redaktorowi podejść bliżej? Czy ten głos pochodził z zewnątrz, od Shipleya albo jego matki? Może od jednej z tych pokracznych, zdeformowanych istot, które widział na którymś z obrazów? A może był to głos z wewnątrz? Głos tej części Mickey’a Mahoney’a, która wszędzie i za każdą cenę nakazywała mu sięgać głębiej i widzieć więcej? Niezaspokojonej ciekawości, fascynacji tajemnicą, której był świadkiem?

Podchodząc bliżej widział już, że światło, które przez okienko spływało na ustawione pod nim płótno było niezwykłe. Nie był to ani srebrny blask rzucany przez wiszący na niebie księżyc, ani liche światło ulicznej latarni. Snop światła, który wirował przed nim, był niczym wielokolorowe, mieniące się spektrum. Czerwone, niebieskie i fioletowe drobinki wirowały przed nim przybierając fantazyjne, efemeryczne kształty, które co chwila rozmywały się tyko po to, by za chwilę pojawić się w jeszcze innej, bardziej fantastycznej formie.

Jak zahipnotyzowany, Mickey Mahoney stanął naprzeciwko płótna. Było całkowicie puste, dziewiczo białe i właśnie to, bardziej niż wszystko co do tej pory zobaczył w pracowni Milesa Shipleya, przeraziło go najbardziej. Z otwartymi ustami, nie rozumiejąc absolutnie niczego z sytuacji, w której się znalazł, zafascynowany patrzył, jak strugi kolorowego, mieniącego się w najfantastyczniejsze barwy światła spływają lekko na znajdujące się przed nim płótno.

Zupełnie nieświadomy tego co robi, Mickey Mahoney wziął jeden z leżących na stoliku obok pędzli i bezwiednie zaczął prowadzić go po śladach, które na płótnie pozostawiał ów tajemniczy, mieniący się kolorami poblask.

Z szeroko otwartymi z przerażenia oczami i nerwowo drżącymi ustami, w milczeniu, całkowicie sparaliżowany patrzył, jak spod jego ręki na nieskalanie białym płótnie zaczyna rodzić się najczarniejszy koszmar, kolejna bluźniercza fantazja wykolejonego umysłu. Im dłużej to trwało, tym bardziej chciał przestać, wyrzucić pędzel w kąt – a jednak coś, jakaś niezbadana, diabelska siła nie pozwalała mu się w żaden sposób poruszyć.

Efekt końcowy niemal pozbawił go przytomności. Na szarym tle, przywodzącym Mahoneyowi na myśl wnętrze grobowca, kucało, odwrócone do niego plecami jakieś monstrum.

Proporcje jego ciała w żaden sposób nie odpowiadały proporcjom ziemskich istot, tego był pewien. To coś pochylało się nad czarnym, popękanym ołtarzem. Kreatura kucała na wychudzonych, kozich nogach porośniętych ohydną, czarną szczeciną. Nogi zakończone były trojgiem zrogowaciałych, krogulczych pazurów. Korpus kreatury, choć przypominał ludzki, to z pewnością takim nie był. Skóra na łukowato wygiętych plecach była biała jak kreda. W wielu miejscach popękana, ukazywała wystające spod niej ostro zakończone kości, przypominające redaktorowi rzeźnickie haki. Wokół pęknięć gromadziły się, jątrzące się czarną posoką, czerwone, pulsujące narośle. Wyżej, na wysokości barków, rozpięta niczym żagiel, rozpościerała się para czarnych, diabelskich skrzydeł, których błona w wielu miejscach była okropnie poszarpana. W tym samym momencie ciałem redaktora wstrząsnął silny, lodowaty dreszcz. Przypomniał sobie bowiem odgłos olbrzymich, trzepoczących skrzydeł, który usłyszał chwilę potem, gdy w pracowni Shipleya zapanowała ciemność.

„Ręce” tego czegoś miały różną długość. Jedna z nich, ta krótsza, przypominała bardziej mackę niż rękę. Ociekająca przezroczystym, ohydnym śluzem w chwytnej końcówce, zakończonej parą różowych szczypiec, trzymała kawał czerwonego, jeszcze krwawiącego mięsa. Druga z „rąk” przypominała natomiast długie, czarne pajęcze odnóże. Drobne, szare włoski porastały ją na całej długości. Kończyna posiadała dodatkowo coś w postaci kilku łokci, co umożliwiało zginanie jej pod najbardziej makabrycznymi kątami.

Cała sylwetka miarowo pulsowała. Plecy kreatury unosiły się w rytm nierównego, apatycznego oddechu. Właśnie, u n o s i ł y ! Dopiero teraz Mahoney uświadomił sobie, że potworny koszmar, który wyszedł spod jego ręki wydawał się żyć. Nie, on po prostu żył! Redaktor nie wiedział, czy to wina spływającego na płótno światła, czy też efekt intoksykacji. Widział jednak dokładnie, jak kreatura przed nim co jakiś czas podnosi coś ze znajdującego się przed nią ołtarza i prawdopodobnie wpycha sobie do pyska.

W tej samej chwili to coś powoli odwróciło się do niego. Ze ściętych przerażeniem ust redaktora wyrwał się obłąkańczy, histeryczny krzyk. To coś odwróciło się w jego stronę ukazując całą swoją ohydę.

Wydłużona, zrogowaciała czaszka obciągnięta była niemal przezroczystą, zżółkłą skórą, pod którą pełzały tłuste, czarne larwy. Kreatura miała troje niesymetrycznie umiejscowionych oczu: jedno z nich znajdowało się po środku czoła, drugie na skroni a trzecie na wysokości policzka. Pomimo swojego obrzydliwego spotwornienia Mahoney bez wątpliwości odnajdywał w niej ludzkie rysy.

Zamiast nosa istota posiadała jedynie dwie, czarne szpary. Potworny pysk tego czegoś nie posiadał w ogóle dolnej części żuchwy. Zamiast niej, z czarnego przełyku zwisał długi, przekrwiony jęzor, co jakiś czas oblizujący rząd czarnych, wielkich jak noże zębów.

Odwracając się w jego stronę maszkaron odsłonił redaktorowi ołtarz, a wraz z nim to, co na nim leżało. Na czarnym ołtarzu, który wykonany został z jednego, olbrzymiego niczym meteor kawałka kamienia leżało ciało mężczyzny. Jego klatka piersiowa, brzuch i podbrzusze rozcięte były niczym świńska tusza. Ze środka, niczym ohydna, diaboliczna latorośl wypływały wnętrzności nieszczęśnika.

Mahoney stał i trząsł się w konwulsjach, cały czas krzycząc. Za wszelką cenę, całą swoja wolą, starał się nie spojrzeć na twarz leżących na ołtarzu zwłok. Jednocześnie poczuł, jak jakaś diabelska, nieposkromiona siła kieruje jego głowę w stronę, gdzie znajdowała się twarz ofiary.

Jego gardło eksplodowało potwornym, agonalnym wręcz wrzaskiem, gdy ujrzał twarz stygnącej na ołtarzu ofiary. Twarz, którą tak dobrze znał. Twarz Mickeya Mahoneya.

W tej samej chwili światło wokół niego zgasło i poczuł, jak bezładnie niczym kukła upada na podłogę. W głębi serca dziękował Bogu, że koszmar, który sam na siebie sprowadził zaraz się skończy. Nie chciał żyć pod tym samym niebem, pod którym dzieją się sceny, które zobaczył na obrazach. W momencie, gdy nastała ciemność, w tym ułamku sekundy Mahoney zrozumiał, że wszystko co tutaj zobaczył nie było jedynie wizjami oszalałego, plugawego umysłu. Zrozumiał, że tworzone przez Shipleya obrazy były odzwierciedleniem kosmosu, w którym żyli, tajemnic, o których milczały międzygwiezdne przestrzenie, zapomniane lasy i szczyty czarnych gór.

W ciemności nad nim ponownie zatrzepotała para olbrzymich skrzydeł, a powietrze wypełnił obrzydliwy, niemożliwy do opisania fetor rozkładu. Z szaleńczo bijącym sercem Mahoney czekał, aż z panującego wokół mroku nadejdzie niewysłowiona fala bólu i cierpienia, a zaraz potem jego kres, kres życia.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.

Maski Nyarlathotepa – 4

Maski Nyarlathotepa – 4

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 4

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Trzęsienie ziemi oraz towarzyszące mu nadzwyczajne anomalie pogodowe bardzo długo gościły na pierwszych stronach londyńskich gazet. Reporterzy najpoważniejszych z nich prześcigali się w domysłach, dlaczego w połowie lutego Londyn oraz jego okolice padły ofiarą niespodziewanego i nieznanego do tej pory pod tą szerokością geograficzną trzęsienia ziemi. Los chciał, że zdarzenie to zbiegło się w miejscu i czasie z wyjątkowo silnym przepływem prądu w jonosferze, które powszechnie znane jest nam jako Aurora borealis, zorza polarna. Wspomniane zjawisko przybrało tego dnia wyjątkowo fantastyczną formę, która zdaniem świadków miała kształt istoty ludzkiej, lub do złudzenia ją przypominała. Tak przynajmniej pisały dzienniki powszechnie uznawane za wiarygodne.

Co innego przeczytali natomiast czytelnicy Prawdziwej Bomby – taniego brukowca o podłej reputacji. Na tanim papierze redaktor naczelny dowodził, że trzęsienie ziemi oraz towarzyszący mu olbrzymi cień, który pojawił się wtedy na niebie, miały związek z działającym w stolicy Kultem Czarnego Faraona, a epicentrum trzęsienia ziemi miało znajdować się w miejscu, w którym wspomniany kult miał swoją siedzibę. Zdaniem redaktora Prawdziwej Bomby, owa niszczejąca rezydencja wielokrotnie była świadkiem orgii i rytualnych mordów, które przeprowadzali fanatyczni członkowie tej złowrogiej sekty.  Owa szarlataneria wiązała się, zdaniem redaktora, z licznymi zaginięciami, z którymi w ostatnim czasie borykała się miejscowa policja. W jaki jednak sposób garstka szaleńców miała wywołać trzęsienie ziemi? To pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Redaktor naczelny w swoim artykule wielokrotnie przysięgał jednak, że tak właśnie było.

Może to i lepiej, że słowa redaktora Prawdziwej Bomby nie zostały potraktowane poważnie. Kto wie, co by się stało, gdyby wszczęto postępowanie w sprawie działalności Kultu Czarnego Faraona? Kto wie, co śledczy znaleźliby w ukrytym pomieszczeniu wewnątrz Fundacji Penhew i jak wpłynęłoby to na mieszkańców Londynu?

Mnie, który siedzi teraz w kajucie i pisze te słowa, samo wspomnienie tamtych wydarzeń przyprawia o atak paniki. Ja i moi towarzysze byliśmy tam, tego ranka, kiedy cień z kosmosu, cień, który w jakiś bluźnierczy sposób sprawiał wrażenie żywej istoty, przeszedł przez ziemię niosąc śmierć i zniszczenie.

To było tej samej nocy, kiedy zdecydowaliśmy się zakraść do Fundacji Penhew w celu znalezienia dowodów obciążających Gavigana. To, co znaleźliśmy w ukrytym pomieszczeniu… dobry Boże! Nawet teraz, pisząc te słowa, czuję bluźnierczą atmosferę tamtego miejsca, a złowieszcze cienie zaczynają pełzać po ścianach kajuty.

Najważniejsze, że zdołaliśmy stamtąd uciec. Nie pamiętam, jak znalazłem się w samochodzie, ani jak w ogóle udało nam się opuścić tamto przeklęte miejsce. Balansując na krawędzi przytomności, skulony z przerażenia starałem się zapomnieć o tym, co tam zobaczyłem. Prosiłem Boga, by wymazał z mojej pamięci tę ohydną figurkę czegoś, co mogło powstać jedynie w wyobraźni szaleńca. Wiem, że jechaliśmy gdzieś samochodem, ale byłem wówczas w takim stanie, że wszystko wydawało mi się koszmarnym snem.

Po jakimś czasie dojechaliśmy do dzielnicy magazynowej, gdzie czekał na nas Tom Shelby razem ze swoimi ludźmi. Mordka, który pomagał nam dostać się do Fundacji Penhew, wyglądał okropnie, zresztą pewnie jak my wszyscy. Shelby spytał, czego się dowiedzieliśmy. Wykazywał przy tym w pełni zrozumiałe powątpiewanie, gdy roztrzęsionymi głosami mówiliśmy mu o naturze rzeczy, które tam zobaczyliśmy.

Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się jeszcze tej samej nocy pojechać do posiadłości Gavigana pod Londynem. Poza nami i Mordką, który cały czas był nieobecny duchem, wyruszyło jeszcze kilku chłopaków pod wodzą brata Toma – Johna.

Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Stłoczeni na pace pickupa w milczeniu czekaliśmy na to, co przyniosą nam kolejne godziny. Każdy z nas pogrążony był we własnych myślach. Zmęczenie oraz stres wywołany wydarzeniami ostatnich kilku tygodni powoli brały górę. Co chwilę któreś z nas przysypiało na moment, by niedługo potem obudzić się nagle ze strachem w oczach. Nawet w snach nie znajdowaliśmy ukojenia.

W swoim krótkim, urywanym śnie ujrzałem Milesa Shipleya, domorosłego artystę, którego kilka dni wcześniej odwiedziliśmy z Dukiem. Śniłem, a pomimo to czułem smród i zaduch, które panowały w jego domu. To był stary, rozlatujący się dom, igrzysko pełzających wszędzie cieni i czającego się w ścianach szaleństwa. Stałem w środku i patrzyłem, jak Miles Shipley pożerany jest żywcem.

Biedak klęczał naprzeciwko zakapturzonej sylwetki, która w wielkiej, nieludzkiej dłoni trzymała długi nóż rzeźniczy. Na gadziej twarzy Milesa nie widać było strachu, a to, co zobaczyłem w jego szeroko otwartych oczach sprawiło, że zapragnąłem stamtąd uciec.

Zachwyt!

Szeroko otwarte oczy Milesa Shipleya błyszczały zachwytem i uwielbieniem! Nawet wtedy, gdy to coś stojące naprzeciwko niego wykrawało z jego ciała kolejne kawałki różowego mięsa i łapczywie wpychało je sobie do pyska, nawet wtedy w oczach Shipleya był tylko zachwyt. Kolejny ruch noża i następujące po nim obrzydliwe mlaśnięcia, a Shipley wciąż klęczy z uwielbieniem rozjaśniającym jego prymitywną twarz.

Nagle zakapturzona postać popatrzyła w moją stronę. W głębi kaptura zobaczyłem dwa jarzące się na żółto punkty. Chwilę później dostrzegłem złośliwy grymas na gadziej gębie tego czegoś, gdy szponiastą łapą zsunęło z głowy kaptur. Dobry Boże! Ta nieludzka hybryda o wydłużonym, jaszczurzym pysku i jej nerwowo wysuwający się na zewnątrz jęzor! W żółtych, wężowych oczach płonęła cicha obietnica cierpienia…

Jakiś czas później, w trakcie rozmowy okazało się, że od pewnego czasu wszystkich nas nawiedzają tego typu sny. Ich natura pozostawała zawsze taka sama: szalone, okropne wizje końca, zmarli wstający z grobów, krew i obłęd. Pogrążeni w rozmowie zupełnie zapomnieliśmy o obecności Johna, który patrzył tylko na nas nic nie rozumiejąc, albo starając się za wszelką cenę nie zrozumieć tego, o czym mówiliśmy.

Jednocześnie gdzieś wewnątrz zaczynało kiełkować we mnie przekonanie, że jesteśmy częścią czyjegoś okropnego planu. Jakby wszystkie nasze akcje zostały odpowiednio zaaranżowane i zaplanowane za nas już dawno temu, a my byliśmy jedynie pionkami w tym przedstawieniu. Byliśmy i być może wciąż jesteśmy.

Gdy po kilku godzinach dojechaliśmy w okolice posiadłości, zegarek pokazywał czwartą nad ranem. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu z dala od rezydencji Gavigana. Kilku chłopaków od Johna poszło na zwiad. Gdy wrócili, okazało się, że do posiadłości jest nie więcej niż 300 metrów.

Sama rezydencja sprawiała wrażenie mocno zaniedbanej. Stylizowana na średniowieczne zamczysko wznosiła się ponuro nad okolicznymi mokradłami. W oknach nie paliło się żadne światło, całość sprawiała wrażenie dawno opuszczonej. Weszliśmy w cichy, nienaturalnie cichy las, a z niego na otwartą przestrzeń, która dzieliła nas od rezydencji. W tym samym momencie usłyszeliśmy jadący drogą samochód. To nie mógł być zbieg okoliczności. Czyżby Gavigan miał za chwilę dowiedzieć się o włamaniu do Fundacji? Nikt z nas nawet nie pomyślał o tym, żeby zawrócić. W zupełnym milczeniu zaczęliśmy skradać się pod mury otaczające posiadłość.

Rezydencja Gavigana była trzypiętrowym budynkiem, otoczonym wysokim, kamiennym murem i czymś, co w przeszłości było najprawdopodobniej fosą. Tak jak wspomniałem, w żadnym z okien nie paliło się światło. Przez wyrwę w murze dostaliśmy się na teren posiadłości. Z miejsca, w którym się znaleźliśmy, dostrzegliśmy przy drzwiach wejściowych, na szerokim, wysypanym żwirem dziedzińcu, grupkę osób rozmawiających o czymś z ekscytacją. W ich głosach i gestach dało się wyczuć jakieś poddenerwowanie, jakby na coś czekali. Część z nich nosiła dziwne, powłóczyste szaty i głębokie, ciężkie kaptury. Okazało się, że wśród zgromadzonych przed wejściem osób była Polly Shelby oraz znany już nam Tufik al Sayed.

– Musimy ją dostać – wyszeptał w ciemności John silniej zaciskając dłoń na trzymanej broni.

Nawet jeśli Gavigan wiedział, że się zbliżamy, nawet jeśli wchodziliśmy właśnie w misternie zastawioną pułapkę, nie mogliśmy zawrócić. Nie mogliśmy, a może nie chcieliśmy. Zbyt wiele wydarzyło się na przestrzeni kilku ostatnich tygodni, ciekawość była zbyt silna. W tej samej chwili chłopcy Shelby’ego przekazali nam, że wokół domu zaczęły krążyć patrole. Nie mieliśmy czasu do stracenia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało nam się uniknąć obławy i przez tylne drzwi weszliśmy do środka rezydencji.

Znaleźliśmy się w ciasnym, nieoświetlonym pomieszczeniu. Z bijącym wściekle sercem, w skupieniu nasłuchiwałem. Po kilku chwilach, gdy dotarło do nas, że nasze wejście pozostało niezauważone, najciszej jak tylko mogliśmy zaczęliśmy się rozglądać. Upewniwszy się, że po drugiej stronie drzwi nikogo nie ma, ruszyliśmy w głąb budynku.

W świetle latarek sprawdzaliśmy kolejne pomieszczenia. Wszystkie były zakurzone i zaniedbane. Wyglądało na to, że przynajmniej ta część budynku była nieużywana od wielu dni, jeśli nie tygodni. W trakcie przekradania się pomiędzy kolejnymi pomieszczeniami dotarła do nas dobrze znana mi muzyka. Całą rezydencję wypełniły miarowe uderzenia sistrum, którym towarzyszyło meandrujące leniwie tremolo fletni. Poczułem się tak, jakbym pochowany został żywcem w jakimś egipskim grobowcu, a grająca na zewnątrz orkiestra zagłuszała moje rozpaczliwe wołanie o pomoc. Nagle zapragnąłem wyjść, uciec stamtąd jak najdalej, albo znaleźć jakiś kąt i ukryć się w nim czekając, aż cały ten koszmar minie.

Gdy tak przechodziliśmy przez kolejne pokoje, nagle z pomieszczenia przed nami usłyszeliśmy rozmowę dwóch mężczyzn. Po spojrzeniu przez dziurkę od klucza okazało się, że jednym z nich jest Gavigan. Mężczyźni stali w długim korytarzu rozmawiając o jakimś rytuale i o oczekiwanych gościach. Krótka rozmowa zakończona została przez Gavigana, który nakazał swojemu rozmówcy przyprowadzenie więźniów.

W tym samym momencie Gavigan spojrzał w kierunku drzwi, za którymi staliśmy. W jego zimnych, niebieskich oczach dostrzegłem jakąś złośliwą satysfakcje, jakieś mroczne rozbawienie. W tym momencie byłem pewien, że znaleźliśmy się w śmiertelnej pułapce, którą dla nas zaplanował. Byliśmy bez szans, skazani na los, jaki przygotował nam ten przeklęty Anglik.

Tymczasem mężczyzna, który rozmawiał z Gaviganem, ruszył w naszą stronę i dosłownie przed samymi drzwiami skręcił w prawo. Usłyszeliśmy, że schodzi w dół.

Krew pulsowała mi w skroniach a serce waliło jak oszalałe, gdy przez dziurkę od klucza odprowadzałem Gavigana wzrokiem. Szef Fundacji Penhew zniknął za kolejnymi drzwiami. Korytarz był pusty.

– Teraz albo nigdy – wyszeptała Dorothy i otworzywszy drzwi ruszyła schodami w dół.

Z wyciągniętą bronią ruszyliśmy za nią. Adrenalina buzowała w każdym z nas. Gdy byliśmy już blisko drzwi, za którymi zniknął widziany przez nas mężczyzna, stało się nieszczęście. Straciwszy równowagę wpadłem na Duke’a i we dwóch upadliśmy na schodach. Hałas nie został niezauważony. Gramoląc się nieporadnie szukaliśmy jakiejś kryjówki, gdy drzwi otworzyły się. Stanął w nich niski, krępy mężczyzna o egipskich rysach twarzy. Jego zdziwienie trwało na tyle długo, że Dorothy, niezauważona, zdołała podejść do niego z wyciągniętą bronią.

– Alarm, alarm! – po krótkiej chwili konsternacji mężczyzna zaczął krzyczeć cofając się w głąb pomieszczenia, z którego wyszedł. Okazało się, że poza nim w środku jest jeszcze dwóch mężczyzn.

John zaklął siarczyście poprawiając w dłoniach broń.

– Co robimy, do cholery?

Wbiegliśmy do środka. Naprzeciwko, pod ścianą, stało trzech mężczyzn z wycelowaną w naszym kierunku bronią. Zrobiliśmy to samo.

To było bez sensu. My, w towarzystwie lokalnych bandytów, zakradający się nocą do posiadłości pełnej kultystów! Nasze ubrudzone błotem pantofle, powyciągane, pogniecione garnitury i płaszcze. Wyglądaliśmy tam co najmniej groteskowo. Z wycelowanymi w obcych ludzi pistoletami. Nie pasowaliśmy tam. Naukowcy, lekarze, antykwariusze.  Jak do tego doszło, co my tam robiliśmy?! Czemu celowaliśmy w tych ludzi!?

Czyjego planu jesteśmy częścią? Jaką odgrywamy w nim rolę? Do jasnej cholery, co my tam robiliśmy!?

Powietrze ponownie wypełniły rytmiczne, leniwe uderzenia sistrum, na których tle ekstatycznie wirowało tremolo fletni.

Staliśmy z wyciągniętą bronią naprzeciwko ludzi, których widzieliśmy pierwszy raz życiu i którzy robili dokładnie to samo co my.

Czas się zatrzymał.

Mierzyliśmy się wzrokiem. Poczułem, jak po kręgosłupie spływają mi krople potu, ręka drży a oczy nerwowo wędrują po pomieszczeniu. Serce waliło mi tak mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej. Byłem przekonany, że zanim wystrzelą pistolety zejdę tam na zawał.

Ta sytuacja była tak absurdalna, że aż nierzeczywista. Może to tylko omamy, pomyślałem i w tej samej chwili usłyszałem wystrzał pistoletu. Nie zastanawiając się pociągnąłem za spust jednocześnie zamykając oczy.

Wystrzał.

Huk. Jeden, drugi trzeci. Sekundy rozciągają się w nieskończoność. Naciskam spust. Znowu i znowu. Strzelam na oślep. Chcę żyć. Mija wieczność, gdy otwieram oczy a do uszu dochodzi pojękiwanie rannych.

Żyję.

– Musicie znaleźć wyjście, inaczej wszyscy tu zdechniemy – krzyknął John, który wraz ze swoimi ludźmi stanął przy drzwiach na klatkę schodową – ruchy, ruchy!

Żyłem! Pomyślałem, że być może istnieje cień szansy na to, że wyjdę stąd cało. Kątem oka zobaczyłem Dorothy klęcząca nad Setriakinem. Po wyrazie jej twarzy wiedziałem, że trzeba się śpieszyć.

Razem z Dukiem zaczęliśmy rozglądać się po piwnicy. Okazało się, że poziom ten pełnił funkcję czegoś w rodzaju lochu. Biegnąc pomiędzy celami szukałem jakichś drzwi lub włazu, czegokolwiek, dzięki czemu moglibyśmy opuścić to przeklęte miejsce. Cały czas dochodziły do mnie odgłosy kolejnych serii puszczanych przez Johna i jego chłopaków. Po kilku minutach na końcu korytarza zobaczyłem pnące się do góry schody, a na ich końcu drzwi. Zamknięte. W tej samej chwili usłyszałem wołanie Duke’a.

– Ezekiel, chodź tu! Szybko!

Jeszcze raz chwyciłem za klamkę. Drzwi ani drgnęły. Nie tracąc więcej czasu podbiegłem do Duke’a. Gdy do niego dotarłem, majstrował przy drzwiach jednej z cel. W świetle latarki zobaczyłem stłoczonych za kratami ludzi, a raczej ich makabryczną parodię. Wychudzeni, zaszczuci, kiwali się nerwowo przy drzwiach. W końcu zamek ustąpił a więźniowie, jeden przez drugiego, wybiegli na zewnątrz. W środku pozostało kilku, których stan psychiczny nie pozwalał im na żadną reakcję. Część z nich siedziała na ziemi bezmyślnie patrząc w sufit, część krążyła po celi mamrocząc coś pod nosem. Jeszcze inni walili głowami w ścianę śmiejąc się histerycznie i wrzeszcząc:

– Nie ma ratunku! Hahaha, nie ma, nie ma! Jego głód jest nienasycony! Zbliża się, zbliża! Nie ma ratunku, aaaa, aaaa!! Nie ma, nie ma! To na nic, na nic! Słyszycie, idzie tu, idzie!

Gdy chwilę potem wbiegliśmy do pomieszczenia, w którym doszło do strzelaniny, Dorothy wciąż zajmowała się Setriakinem. John razem z chłopakami stali w drzwiach, co jakiś czas wychylając się na klatkę schodową.

– Wygląda na to, że kupiliśmy sobie trochę czasu. Znaleźliście wyjście z tego pierdolnika?

John starał się grać twardziela, ale drżenie rąk, gdy nieudolnie próbował odpalić papierosa zdradzało, że jest tak samo wstrząśnięty jak my wszyscy.

– Znalazłem drzwi, ale są zamknięte.

– Jeśli zaraz stąd nie uciekniemy, będzie po Setriakinie – oznajmiła chłodno Dorothy podnosząc się znad leżącego w kałuży własnej krwi staruszka. – Nie mamy innego wyjścia.

Chwilę później razem z tymi z więźniów, z którymi mogliśmy się porozumieć, ruszyliśmy w stronę znajdujących się z tyłu piwnicy drzwi. Wydawało się, że cały dom ucichł. Nie słychać było ani muzyki, ani krzyków, ani kroków zbliżającego się do nas pościgu. W końcu dotarliśmy do drzwi, których zamek po jakimś czasie ustąpił. Najciszej jak się dało uchyliliśmy je.

Na zewnątrz stało kilkunastu zakapturzonych mężczyzn odzianych w długie, powłóczyste szaty. W świetle trzymanych przez nich latarni widzieliśmy, że ubrania ozdobione są dziwnymi wzorami i figurami, które wzbudziły w nas wszystkich irracjonalny lęk. Mężczyźni, zwróceni w naszą stronę, stali nieruchomo niczym posągi.

– Tędy nie wyjdziemy, nie ma szans. Musimy znaleźć jakieś inne wyjście – stwierdził Duke.

– Odsuń się – warknął John i poprawiając broń w rękach ruszył w górę schodów.

– John, wiesz co robisz, prawda? – spytał nerwowo jeden z jego chłopaków, ale John wchodził już po schodach.

Gdy był już przy drzwiach przeładował broń i uchylił drzwi. Nie wiedzieliśmy co robić. John miał zaraz rozpocząć rzeź, a my nie mieliśmy najmniejszych szans przebrnąć przez tłum zgromadzony na zewnątrz! Tym bardziej, że nikt z nas nie wyobrażał sobie zostawić tu Setriakina. Wyglądało na to, że nadszedł nasz koniec.

Co sprawiło, że John Shelby, człowiek, który zawsze doprowadzał swoje sprawy do końca, stojąc w drzwiach prowadzących na zewnątrz zawrócił nagle i zaczął schodzić w naszą stronę – nie wiem. Widziałem jednak jego twarz ściętą w okropnym grymasie przerażenia. Pamiętam też, jak powoli, bardzo powoli schodził do nas trzymając lufę broni przyłożoną do swojej skroni. Nie pamiętam już kto odebrał mu broń, ale John Shelby schodzący po schodach z pewnością nie był już tą samą osobą, która kilka godzin wcześniej jechała z nami do posiadłości Gavigana. Nie było z nim żadnego kontaktu, pytany o to, co się stało milczał, wpatrując się w jakiś sobie tylko znany punkt.

– Tamtędy nie wyjdziemy, musimy zawrócić. Skoro wszyscy wyszli na zewnątrz, może uda nam się wyjść drzwiami, przez które tu weszliśmy? – spytała Dorothy.

Nie mieliśmy innych pomysłów. Ruszyliśmy z powrotem. Ku naszemu zdziwieniu (oraz uldze) po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Manewrując między ciałami wyszliśmy z piwnicy. Będąc już na schodach prowadzących na parter, usłyszeliśmy rozmowę dwóch mężczyzn. Byliśmy zbyt daleko, żeby zrozumieć o czym mówią. Nie mieliśmy jednak wyboru. Przeładowaliśmy broń i biegiem ruszyliśmy na górę.

Naprzeciwko nas stał Gavigan i jeden z zakapturzonych mężczyzn. Nie czekając na rozwój wypadków, zaczęliśmy strzelać. Gavigan wyraźnie zaskoczony padł pierwszy. Drugi z mężczyzn dołączył do niego chwilę później.

Oszołomieni niespodziewanym zwycięstwem i napompowani adrenaliną ruszyliśmy biegiem w stronę wyjścia, podczas gdy Dorothy podbiegła do leżącego na korytarzu Gavigana.

– Dorothy, nie mamy czasu, uciekamy! – krzyknąłem w ostatniej chwili. – Idziemy!

Dorothy stanęła nad Gaviganem. Żył jeszcze, gdy wycelowała w niego broń.

Położyła palec na spuście, aby strzelić, jednak zawahała się, widząc, że w oczach szefa Fundacji Penhew nie ma strachu, że jego twarz nie wykrzywia się w paroksyzmach bólu.

Gavigan, w ciągu tych kilku sekund dzielących go od śmierci był… rozbawiony. Inaczej to sobie zaplanował. Wszystko szło jak po sznurku i nagle… to. Wystrzał broni, a chwilę później ból rozlewający się po jego ciele. Jeden pocisk, drugi.

Nie, to niemożliwe – pomyślał z niedowierzaniem. – Nie może umrzeć! To absurdalne. Nie teraz, nie gdy… To przecież niemożliwe! Lew nie pada pokonany przez szczury! Nie tak, nie w tym momencie! Godzina jest bliska. Gwiazdy niedługo ustawią się w odpowiedniej sekwencji. Nie mogę pozwolić, aby cały misterny plan właśnie teraz wziął w łeb! Nie przeze mnie.

Panie! Panie, usłysz mnie, wypełnij mnie swoją wolą! Jestem tylko naczyniem, w którym przelewa się Twój przerażający majestat. Jestem orędownikiem Twojej mocy. Chociaż na moment! Daj mi szansę zakończyć to, co rozpocząłem tak dawno temu! Nie opuszczaj mnie!

To oni, te parszywe kundle. Jak w ogóle śmieli zakraść się do Fundacji, jak śmieli przyjść tutaj!? –  No dalej! Pociągnij za spust, na co czekasz? – wycharczał beznamiętnym głosem. W ciągu ułamka sekundy wzrok Gavigana skupił się na Dorothy a jego wychudłą, bladą twarz rozpromienił paskudny uśmiech.

Nie to nie może być koniec. Nie teraz, gdy cel jest tak blisko.  Lew nie pada zaszczuty przez szczury. Zabiorę was ze sobą.

– Nyarlathotep – wyszeptał a jego oczy przesłoniła ciemność.

Chwilę później rozpętało się piekło.

W przeciągu jednej sekundy cały dom zaczął się trząść. Meble przewracały się na ziemię, ściany trzeszczały, uginały się pod własnym ciężarem. Żyrandole, szyby, wszystko leciało na ziemię.

– Co, do cholery!?

Biegliśmy co sił przez labirynt pomieszczeń, wymijając spadające z góry kawałki sufitu, przeskakując przez przewrócone meble. W końcu udało nam się wybiec na zewnątrz. Posiadłość Gavigana, siedlisko zepsucia i obłędu, trzęsła się w posadach. Ściany, jedna po drugiej, zaczęły upadać. W wybitych oknach nadal nie paliło się żadne światło.

Wokół nas w panice biegali ludzie. John, który w końcu jako tako do siebie doszedł, wraz ze swoimi chłopakami zaczął rozglądać się wokół, szukając w tłumie Polly lub Michela. Odziani w długie, żółte szaty mężczyźni patrzyli z rozdziawionymi szeroko ustami w coś, co powoli zaczynało wyrastać zza walącego się domu.

Nagle, poza hukiem walących się ścian, poza wrzaskami uciekających w popłochu ludzi, poza żałosnym jękiem umierających, dało się słyszeć coś jeszcze – miarowe uderzenia sistrum i towarzyszące im, wijące się niczym jadowite węże, dźwięki lutni. Szaleńcza melodia wiła się coraz szybciej i szybciej, coraz głośniej i głośniej.

Na czerwonym, krwiście czerwonym niebie nie świeciły żadne gwiazdy, nie świecił księżyc. Był tylko przelewający się nad nami ocean krwi, przez który co jakiś czas przelatywały okropne, nieludzkie istoty o czarnych, błoniastych skrzydłach.

Gdy szaleńcza melodia osiągnęła swoje crescendo, nagle czas jakby się zatrzymał. Odziani w dziwaczne szaty mężczyźni padli na kolana i zwróciwszy się na wschód, przyłożyli czoła do ziemi mamrocząc coś w rytm obłąkańczej muzyki, która zdawała się wylewać zewsząd: z lasu, spomiędzy ruin, z bruzd ziemi, przez ścięte śmiercią usta zmarłych.

Na wschodzie, zamiast życiodajnego Słońca wstawało coś strasznego. Ciemny kształt zbliżał się w naszym kierunku. Był gigantyczny. Nie jestem nawet w stanie znaleźć skali, aby oddać wielkość tego czegoś. Z każdą kolejną chwilą powoli rósł na horyzoncie niczym kosmiczny nowotwór, niczym olbrzymia, gargantuiczna narośl, która jak pasożyt spomiędzy gwiazd spadła na ziemię. Ta istota… ten horror stworzony z najczarniejszej ciemności szedł w naszą stroną z wysoko uniesionymi rękoma. W jednej dłoni trzymał coś co przypominało nechachę, w drugiej berło uas. To wszystko było tak bardzo poza znaną mi skalą, tak straszliwie przytłaczające. Ta istota, tak bardzo ludzka, szła w naszym kierunku, a rzucany przez nią cień niósł ze sobą jedynie zniszczenie i obłęd.

Nagle ziemia pod nami zaczęła się trząść, zwalając nas z nóg. Najszybciej jak tylko mogliśmy, czołgając się lub na czworaka, zaczęliśmy uciekać w stronę lasu. Ziemia za nami po prostu się zapadła, jakby monstrualna, piekielna paszcza otworzyła się wchłaniając posiadłość Gavigana i otaczające ją mury. Żadne z nas nie odważyło się odwrócić. Biegliśmy na łeb na szyję, w las, jak najgłębiej w las.

W końcu dotarliśmy do samochodu. Trzęsącymi się z przerażenia rękoma John uruchomił w końcu silnik. Najszybciej, jak tylko się dało ruszyliśmy do najbliższej wioski. Setriakin wymagał natychmiastowej interwencji lekarza. Jadąc widzieliśmy jeszcze gdzieniegdzie zgarbione, kulejące sylwetki mężczyzn i kobiet znikające w gęstym, czarnym lesie.

Po rezydencji Gavigana nie było śladu. Wszystko wchłonęła ziemia.

Kiedy piszę te słowa jestem już na statku płynącym do Kairu. Jakaś część mnie chciała napisać jestem bezpieczny, ale to przecież nieprawda. Nikt z nas, nikt na całej ziemi nie jest, nie może czuć się bezpieczny. Albo już do końca postradałem zmysły, albo wszyscy my, cała ludzkość skazana jest na zagładę, która spłynie na nas z międzygwiezdnych pustkowi. Kult Krwawego Języka pod przywództwem Mukungi, Kult Czarnego Faraona kierowany przez Gavigana – ile takich sekt znajduje się na naszej planecie?! W ilu sercach kiełkuje czarny kwiat obłędu? Ile spaczonych bluźnierstwami umysłów powtarza jak mantrę tajemne zaklęcia, mające sprowadzić na nasz świat nienazwaną, niewyobrażalną agonię?

Jestem coraz silniej przekonany o tym, że jesteśmy częścią czyjegoś planu. Że w tej ponurej i obłąkanej sztuce odgrywamy rolę, którą specjalnie dla nas zaplanowano i rozpisano. Dzień po dniu, odkrycie po odkryciu, od miasta do miasta idziemy jak po sznurku.

Co znajdziemy na jego końcu?

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.

Maski Nyarlathotepa – 3

Maski Nyarlathotepa – 3

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 3

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Drzwi do niewielkiego sklepiku otworzyły się nagle, wpuszczając do skromnego wnętrza smugi szarej, gęstej mgły, która spowijała ulice na zewnątrz. Gdyby nie dzwoneczek zawieszony nad drzwiami, siedząca za ladą stara, czarna kobieta drzemałaby nadal w najlepsze. Dźwięk dzwonka wyrwał ją jednak z płytkiego snu i staruszka niemal podskoczyła na krześle. Szybkim ruchem zgarnęła leżące na ladzie okulary i założywszy je, przyjrzała się klientowi.

Do sklepiku wszedł wysoki, dobrze ubrany, czarny mężczyzna. Długi, beżowy płaszcz leżał na nim idealnie. Pod płaszczem, pomimo psującego się wzroku, dostrzegła elegancki garnitur i czarny krawat. Mężczyzna zdjął kapelusz i ukłoniwszy się, podszedł do niej.

Dopiero gdy znalazł się naprzeciwko niej, staruszka rozpoznała, kim był.

– Ach, to ty, Mukunga, kochany. Nie poznałam cię, wzrok nie ten co kiedyś, niestety. A uwierz mi, jeszcze kilka lat temu potrafiłam sama, samiuteńka nawlec nitkę na ucho igielne! Starość, co poradzisz, starość.

Staruszka kontynuowała jeszcze przez chwilę swój monolog. Mukunga uśmiechał się tylko, wtrącając od czasu do czasu jakieś słówko. Faktycznie, strasznie się postarzała w ciągu tych kilku lat pomyślał, i od razu poczuł, jak na dnie żołądka zaczyna rodzić się w nim gniew.

– No, ale już dobrze, dobrze – dosyć o mnie. Młody jesteś, elegancki. Kto by chciał słuchać takiej staruchy.

Mukunga uśmiechnął się smutno.

– Dawno mnie nie było w okolicy. Działo się może coś ciekawego, słyszałaś o czymś?

Staruszka na nowo, z nieskrywaną radością, rozpoczęła kolejny monolog. Tym razem jednak Mukunga uważnie słuchał jej słów.

Od czasu tamtego niefortunnego wypadku musiał zniknąć z miasta. Na miejscu został tylko Silas N’kwane z garstką chłopaków – w razie gdyby okazało się, że te przeklęte białasy znowu planują na nich napaść. Tym razem jednak byli przygotowani. Cała piwnica pod Ju-Ju House zawalona była bronią. Nie mogą, nie może pozwolić sobie na to, aby znowu ich okradziono.

– No i ta policja. Było z dwa tygodnie, jak kręcili się tutaj codziennie. Łazili mi przed sklepem, zaglądali w najczarniejsze dziury. Jacyś tacy poddenerwowani byli, powiem ci. Nasze chłopy przez te dwa tygodnie też jakieś takie dziwne. Niby przychodzili, niby rozmawiali, ale dało się wyczuć w nich napięcie, jakby zaraz mieli skoczyć tym białasom do gardeł. Wszystko przez tę strzelaninę, co ci mówiłam. Tak, tak! Wiedziałam, że nic dobrego z tego nie będzie, ale kto by tam staruchy słuchał!

Mukunga słuchał. Co jakiś czas oblizywał nerwowo wargi, czekając, aż z ust staruszki padnie informacja, po którą tutaj przyszedł.

– No, ale na szczęście uspokoiło się w końcu. – kontynuowała. – Nawet Silas, ten stary cap, odwiedził mnie niedawno. Pytał mnie o ciebie, ale tak jak prosiłeś, nic mu nie mówiłam. Ani słowem, chociaż starał się mnie podejść. Pytał i pytał, ale nic mu nie zdradziłam, nic!

Mukunga uśmiechnął się.

– Nadal przesiaduje w Ju-Ju House?

– No, a gdzie ma być, jak nie w tej ruderze?! Ko tam w ogóle do niego przychodzi? Kto normalny chciałby mieć w domu jedno z tych straszydeł, którymi handluje?

Staruszka zmrużyła oczy i przechylając się przez ladę, spojrzała Mukundze prosto w duże, brązowe oczy.

– Strzeż się go, Mukunga, mówię ci. Unikaj go jak ognia. Po co ty tam w ogóle do niego łazisz? Na co ci to? Taki elegancki kawaler! Żonę sobie znajdź, rodzinę załóż, za robotę się weź, a nie. Ostrzegam cię, Mukunga. Silas to diabeł w ludzkiej skórze. Diabeł, słyszysz?

Głos staruszki drżał, była wyraźnie poddenerwowana. Mukunga złapał ją delikatnie za dłonie, czekając, aż przestaną się trząść. Gdy się uspokoiła, nachylił się do niej i pocałował w czoło.

– Dobrze, bibi. – wyszeptał czule.

Rozmawiali ze sobą jeszcze przez chwilę. Gdy wychodził, staruszka zawołała go jeszcze.

– Ach, Mukunga! Zapomniałabym. Widzisz, starość psuje człowieka od głowy. Wczoraj, a może to było przedwczoraj, przyszedł tu taki jeden i rozpytywał o ciebie. Nic mu nie powiedziałam, tak jak prosiłeś. Bardzo się rozzłościł, że nie może się z tobą spotkać. Kręcił się w kółko po sklepie, aż w końcu wyciągnął kartkę, coś na niej nabazgrolił i przykazał mi, abym przekazała ją tobie, jak tylko przyjdziesz. Dziwny człowiek, powiem ci, jeszcze takiego nie widziałam.

Gdy wręczała mu list, raz jeszcze złapał ją za ręce i mocno przytulił. Milczeli przez chwilę.

– Boisz się, Mukunga, czuję to.

– Wychowałaś mnie na lwa, bibi. Mukunga niczego się nie boi.

Ucałował staruszkę w czoło i szybko wyszedł ze sklepu.

Po chwili kobieta wróciła na swoje miejsce. Usiadła za ladą, zdjęła okulary i niczym sęp zaczęła wpatrywać się w drzwi.

Tak, wychowałam lwa, pomyślała i z uśmiechem na twarzy ponownie zapadła w drzemkę.

 

***

 

Tego samego dnia wieczorem Mukunga ponownie znalazł się na ulicach Harlemu. Niewiele się tu zmieniło przez tych kilka tygodni. Zbudowane z czerwonej cegły kamienice straszyły pustymi oknami tak jak wcześniej. Mijający go przechodnie kłaniali się mu w pas lub z pośpiechem przechodzili na drugą stronę ulicy. Dobrze być u siebie, pomyślał, uśmiechając się szeroko do własnych myśli.

Tylko ta mgła…

Z jakiegoś powodu gęsta, szara mgła wzbudzała w nim niepokój. Było w niej coś niezwykłego, coś upiornego. Za każdym razem, gdy w nią wchodził, wstrząsał nim lodowaty dreszcz. Jeszcze nigdy ulice Harlemu nie wyglądały tak upiornie.

Po kilkunastu minutach dotarł do celu. Stanął przed ogromną kamienicą, która dla osoby postronnej niczym nie różniła się od pozostałych. Mukunga stał i przyglądał się jej. Czuł mrowienie w dłoniach, które stopniowo sięgało łokci i żyłami płynęło wyżej.

Pięciopiętrowy budynek zbudowany był z czerwonej cegły i lata świetności miał już dawno za sobą. Mukunga usłyszał gdzieś, że był tu kiedyś sierociniec. Do wnętrza prowadziły niewysokie, kamienne schodki, na których końcu znajdowały się ledwo wiszące na zawiasach drzwi. Z powybijanych, pustych okien ziała czerń. W niektórych z nich tańczyły targane wiatrem resztki zasłon i firanek, nadając budynkowi jeszcze bardziej upiornego wyglądu. Na trawniku przed budynkiem walały się śmieci, puste butelki i resztki jedzenia. Z głębi, zza drzwi dochodził go dźwięk rozmowy.

Drugi raz tego dnia poczuł, jak na dnie żołądka rodzi się w nim gniew. Energicznie przeskakując stopnie, z impetem otworzył drzwi.

W środku stało dwóch mężczyzn, paląc papierosy. Zupełnie zaskoczeni, nieudolnie starali się wyciągnąć zatknięte za pas maczety. Mukunga stanął w drzwiach, przyglądając im się w milczeniu. Gdy w końcu go rozpoznali, odłożyli broń. Na ich twarzach zaskoczenie ustąpiło miejsca strachowi.

– O, szefie, nie spodziewaliśmy się ciebie – wyjąkał, wbiwszy wzrok w ziemię, jeden z mężczyzn.

Mukunga ruszył w stronę schodów, nawet im nie odpowiadając. Gniew, który tego ranka zalągł się w jego żołądku, palił coraz bardziej. Przeskakując po kilka stopni naraz, znalazł się w końcu na trzecim piętrze.

Z klatki schodowej w prawo i w lewo ciągnęły się korytarze. Mukunga był tu setki razy, doskonale wiedział, co w nich znajdzie, a jednak za każdym razem gdy chwytał za klamkę czuł się nieswojo. Tym razem nie zdążył za nią złapać, gdy drzwi otworzyły się same. Stanął w nich niski, elegancko ubrany mężczyzna. Tej wysuszonej, wiecznie uśmiechniętej gęby nie dało się zapomnieć.

– Witaj, Silas.

Nie robiąc sobie nic z obecności staruszka, wszedł głębiej w korytarz. Po obu jego stronach ulokowane zostały małe, jednoosobowe pokoiki. Wyposażenie każdego z nich było takie samo: łóżko i taboret. Co jednak nietypowe, do pokoików nie wchodziło się przez drzwi, ale przez kraty, dokładnie takie same, jakie funkcjonują w więzieniach. Mukunga szybkim krokiem przeszedł przez korytarz, zaglądając do każdego z pomieszczeń.

Dawno temu ktoś mu powiedział, że ludzkie mięso smakuje jak kurczak. Nie pamiętał już twarzy tego kogoś, wiedział natomiast, że był on w błędzie. Smak ludzkiego mięsa za każdym razem jest inny i zależy od egzemplarza. Czasami jest gorzki, czasami jest słony lub kwaśny. Bardzo, bardzo rzadko jest słodki. Ludzkie mięso, gdyby je żuć, swoją strukturą przypomina coś pomiędzy chlebem a gumą.

Mukunga doskonale o tym wiedział. Wszyscy leżący w tym budynku mężczyźni albo może to, czym się stali, było jego dziełem. Tak, dziełem, bo to on stworzył ich na nowo. Wziął niedoskonałe ludzkie ciało, zahartował je i wypalił ze słabości. Człowiek jest istotą słabą, kruchą, nie każdy rodzi się lwem. On to zmienił. Pozbawił ich uczuć i pragnień. Uciszył bicie serc, dzięki czemu zapomnieli, co to strach. Uczynił ich niezwyciężonymi.

Stare księgi pisały prawdę. Zakazane, bluźniercze rytuały dawały moc, którą wykorzystał dopiero w jakiejś mizernej części, a która – wykorzystana w pełni – da potęgę, której ta ziemia jeszcze nie widziała! Dzięki tym praktykom powoła do życia armię nieposkromionych, nie znających strachu żołnierzy, którzy zgodnie z jego wolą zaprowadzą tutaj nowy ład.

Mukunga zatrzymał się przy jednej z cel i zajrzał do środka. Pomimo wybitego okna i hulającego po celi wiatru smród był niemal nie do wytrzymania. Na łóżku, w kałuży nieczystości i ekskrementów leżał czarny mężczyzna. Pomimo lichego światła Mukunga dojrzał kawały skóry odchodzące od ciała i ropiejące wrzody. Zimne, puste oczy wpatrywały się w farbę odpadającą plastrami ze ścian. Mężczyzna leżał nieruchomo na wznak i tylko jego usta poruszały się bezwładnie, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.

Mukunga uśmiechnął się. Z taką armią nikt nie stanie mu na przeszkodzie.

– Są piękni, prawda?

Z zadumy wyrwał go piszczący głos Silasa, który przez cały ten czas szedł za nim, nie odstępując go ani na krok. Mukunga odwrócił się w jego stronę.

– Skąd wiedziałeś, że to tu przyjdę w pierwszej kolejności?

– Nie w pierwszej, nie w pierwszej, panie Mukunga. Jednak mniejsza o to, mniejsza. Cóż to za pasterz, który nie pilnuje swej owczarni? Oczywiste było, że pan Mukunga przyjdzie tu, aby doglądać trzody. Długo go nie było, długo. Na szczęście Silas, stary dobry Silas wszystkim się zajął, wszystkim.

– Właśnie widziałem. Butelki po alkoholu, walające się przed budynkiem żarcie. Ten budynek ma wyglądać na nieużywany, zapomniałeś? I co to za kretyni stojący na czatach?

– Pan Mukunga się nie denerwuje, nie denerwuje – zaczął pojednawczo. – Mamy ważniejsze sprawy, prawda?

Mówiąc to, podniósł głowę i zaczął wpatrywać się w Mukungę. Jego małe oczka wbijały się w niego niczym szpileczki. Przeklęty staruch, pomyślał Mukunga, patrząc na Silasa. Za jego okrągłymi okularami śmiały się drobne, złośliwe oczka. Miał ogromną chęć złapać go teraz za twarz i rozszarpać ją gołymi rękami. Wyobraził sobie, jak zrywa palcami tę starą, wysuszoną skórę i rzuca ją w kąt. Słyszał jego wrzaski niosące się korytarzami. Czuł zapach krwi, miał ją na rękach. Ciekawe, jak smakuje?pomyślał.

Mukunga uśmiechnął się niewyraźnie.

– Racja, Silas. Zanim jednak się rozejdziemy, popatrz na to.

Sięgnąwszy do kieszeni płaszcza, Mukunga wyciągnął zmięty kawałek papieru, a następnie wręczył go staruszkowi. Silas w milczeniu czytał przez chwilę. Mukunga dostrzegł, że twarz Silasa, którą tak perfekcyjnie do tej pory kontrolował, zaczyna drżeć.

– Pan Mukunga – Silas wyprostował się, zdejmując okulary i ścierając z czoła krople potu – wielka rzecz nas dzisiaj czeka. Wielka ofiara.

Mukunga z całych sił starał się brzmieć opanowanie.

– Skąd on o nas wie, jak mnie znalazł?

– Nasz Pan ma wiele sług, wielu pasterzy. Nie mogę teraz już dłużej z panem zostać, muszę iść. Tak, iść, przygotować rytuał. Wielka ofiara, wielka.

Nie żegnając się, Silas ruszył w kierunku wyjścia. Stojąc w oknie, Mukunga widział, jak drobnymi kroczkami przechodzi przez plac przed budynkiem, a następnie znika we mgle.

 

***

 

Była już późna noc, gdy Mukunga dotarł na miejsce. Mały, niepozorny sklepik wepchnięty był w jedną z bocznych alejek Harlemu. Nad drzwiami, na krzywo zamontowanym szyldzie koślawe litery układały się w napis JuJu House. W środku nie paliło się żadne światło. Wiedział jednak, że gospodarz na niego czeka. Gdy drzwi uchyliły się, nieprzyjemnie skrzypiąc, Mukunga niemal zachwiał się pod wpływem unoszącego się w środku zapachu kadzideł.

W pomieszczeniu było siwo od dymu. Mukunga nawet nie widział twarzy Silasa, dostrzegał jedynie jego sylwetkę odcinającą się na tle oparów czarnym, zgarbionym konturem.

– W samą porę panie Mukunga, w samą porę.

Silas był widocznie podekscytowany, nawet nie starał się tego ukryć. Mukungę to zdziwiło, ale też trochę zaniepokoiło. Sam kilkukrotnie przeczytał treść pozostawionej mu notatki, jednak ta nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia. Czy coś mu umknęło? Czy wiadomość została zaszyfrowana tak, aby tylko ten przeklęty staruch mógł ją przeczytać?

Zastanawiając się nad tym, zszedł za Silasem do piwnicy. Znalazł się w niskim, wąskim korytarzu, który w całości wypełniony był gęstym dymem kadzideł. Z pomieszczenia w głębi doszło go ciche, rytmiczne bicie bębnów. Na ścianach korytarza tańczyły cienie rzucane przez płonące w głębi pochodnie. Czerwona poświata płynęła fantastycznie po kłębach dymu. Przelewała się i wirowała, przechodząc z ognistej czerni w ciepły pomarańcz i żółć. Na ścianie korytarza Mukunga dostrzegł cień kierującego się w głąb Silasa.

Schyliwszy się, udał się za nim. Oparłszy się jedną ręką o ścianę, kroczył powoli do przodu. Nie mógł oddychać. Miał wrażenie, że jego płuca w całości wypełnione są gęstym, słodkim dymem. Kaszląc co chwila, wszedł w końcu do pomieszczenia.

Przekraczając próg, zrozumiał, że coś jest nie tak. W jednej chwili poczuł, jak jego świadomość gdzieś odpływa. Nie mógł się skupić. Rzeczy wokół wirowały. Ledwo otwartymi oczami rozejrzał się po pomieszczeniu. Wszystko było rozmazane, niewyraźne.

Bywał tutaj wielokrotnie, nigdy jednak miejsce to nie wyglądało tak jak teraz. Przez unoszące się kłęby gęstego, słodkiego dymu dostrzegł wymalowany na podłodze duży, czerwony znak. Był to ten sam symbol, który widział na wręczonej mu dzisiaj rano kartce.

Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu Silasa, jednak nigdzie go nie było. Na obwodzie okręgu siedziały ubrane na czarno postacie, rozmywające się tak jak wszystko inne w oparach dymu. Mruczały coś niewyraźnie, uderzając miarowo w trzymane na kolanach bębny. Dopiero teraz zobaczył, że ze znajdującej się w pomieszczeniu studni zdjęto wieko.

Z głębi dochodził go nierzeczywisty, spowolniony, tubalny szept. Niósł się przez dym, odbijał od ścian, a następnie wybuchał w jego umyśle. Dźwięki nie układały się w żadne znane mu słowa.

Jedną ręką oparty o ścianę, zgięty w pół, starał się opanować. Nieprzytomnym wzrokiem rozglądał się za Silasem. W końcu go dostrzegł. Skulony w kącie czarny kształt nagle wstał i podszedł do niego, nerwowo zacierając ręce.

– Pan Mukunga, proszę za mną.

Dostrzegł, że starzec ubrany jest w długą, powłóczystą szatę ozdobioną kolorowymi piórami. W jednej ręce trzymał berło z czarnego drewna, na głowie zaś miał dziwny, jakby nieudolnie wykonany diadem. Chwyciwszy go delikatnie za rękę, Silas zaprowadził go do środka wymalowanego na ziemi kręgu.

– N`kwane! O co tutaj chodzi? Mów, diable! – wybełkotał z trudem, jednak Silasa to w ogóle nie obchodziło.

Gdy w końcu chwiejnym krokiem dotarli na miejsce, Silas puścił jego rękę i ponownie zniknął w gęstych kłębach dymu. Mukunga, zataczając się, rozejrzał się wokół. Meble, sufit, ściany – wszystko wirowało. Bluźnierczy bełkot cały czas sączył się ze studni, nie cichnąc nawet na chwilę. Przez moment wydało mu się, że siedzące na ziemi postacie patrzą na niego, a zamiast twarzy wszyscy mają drewniane, rogate maski. Kiedy wstali, miał już pewność. Widział je wyraźnie za każdym razem, gdy zamaskowane postacie podchodziły i oddalały się od niego, przez cały czas bijąc w bębny.

Nagle naprzeciwko niego znowu pojawił się N`kwane. Stał i uśmiechał się złowieszczo. Mukunga widział, że rusza ustami, że coś do niego mówi, jednak do uszu nie dochodził żaden dźwięk. Wszystko tłumił ten piekielny bełkot wypływający ze studni. Nic poza przelewającym się mamrotaniem i biciem bębnów.

Silas pociągnął go w dół, aby uklęknął. Otumaniony, całkowicie pozbawiony sił, pozwolił na to. Poczuł, jak starzec łapie go za ręce i wyprostowuje je przed nim, a następnie wiąże na wysokości nadgarstków.

Ponownie zniknął, a gdy pojawił się chwilę później, w rękach trzymał dużą, nieforemną maskę przypominającą najczarniejszy koszmar. Maskę, którą dobrze znał. Czarne, bezdenne oczy ziały bezgraniczną pustką. Zbyt słaby, aby przeciwstawić się Silasowi, Mukunga patrzył z przerażeniem, jak starzec zakłada mu ją na twarz.

Nagle wszystko zgasło.

Mukunga poczuł, że tonie. Jak wrzucona do wody bela drewna dryfował bezwolnie w głąb cichego, czarnego oceanu. Gdzieś z góry doszedł go jeszcze złowieszczy chichot Silasa.

Zemdlał.

 

***

 

Gdy się obudził, stał na bezkresnej, szarej pustyni. Popękana, jałowa ziemia ciągnęła się po horyzont w każdym kierunku. Nad nim, z przeraźliwym, ogłuszającym hukiem setek spadających wodospadów przelewała się pustka czarnego nieba pozbawionego gwiazd.

Starał się rozejrzeć, ruszyć, jednak ciało zupełnie nie reagowało na jego myśli. Było jak skorupa, w którą wepchnięto jego świadomość. Nie mógł zrobić absolutnie nic. Patrzył tylko przed siebie, w punkt, w którym szarość pustkowia łączyła się z atramentową ciemnością nieba.

Nagle poczuł ostry ból w przegubach dłoni, a ręce, bez jego woli, wysunęły się przed niego. Z głębokich nacięć spadały, jedna po drugiej, krople krwi, powoli łącząc się w malutki strumień uciekającego życia. Mukunga patrzył, jak krew wpływa w szczeliny ziemi, powoli wypełnia je i w końcu rozlewa się wokół jego stóp. Był zszokowany tym, jak wiele krwi znajduje się w człowieku. Było jej tak dużo, że stał już w niej niemal po kostki. Ciężka, czerwona krew rozlewała się wokół, aż w końcu niczym rzeka popłynęła w stronę horyzontu.

W tym samym momencie poczuł, jak jego własne usta otwierają się pomimo jego woli. Usłyszał słowa, o których wymówieniu nawet nie pomyślał.

– Oto jest rzeka krwi, która napoi potomstwo Tej, Która Przychodzi z Lasu, Matki Wszystkiego Co Było, Co Jest i Co Będzie. Oto jest rzeka krwi, którą Jej ofiaruję, nie żałując żadnej z kropel.

Mukunga zobaczył, a może tylko mu się wydawało, że daleko na horyzoncie, w miejscu, gdzie znikała rzeka jego krwi, pojawiło się nagle kilkadziesiąt jasnych punkcików. Były jak gwiazdy, a jednak ich blask zupełnie ich nie przypominał. Jedne świeciły na żółto, inne na czerwono, jeszcze inne miały kolor, którego nie potrafił opisać.

W tym samym momencie poczuł silny ból w nogach, a chwilę później bezwładnie zwalił się na ziemię. Zupełnie tak, jakby nagle coś z nadludzką siłą zmiażdżyło jego nogi. Gdyby tylko mógł, zacząłby krzyczeć.

Zamiast tego ponownie otworzyły się jego usta.

– Oto jest pieśń pękających kości. Pieśń, do której z radością tańczyć będzie potomstwo Czarnej Kozy z Lasu. Oto jest pieśń łamanych kości. Pieśń grana ku chwale Jej Tysiąca Młodych. Oto pieśń miażdżonych kości. Zaproszenie na ucztę.

Wijąc się z bólu, Mukunga uniósł głowę ponad kałużę krwi. Mógłby przysiąc, że na horyzoncie pojawiło się jeszcze więcej migoczących punktów. Były ich tam setki, jeśli nie tysiące. Kiedy jedne gasły, zaraz obok rozpalały się kolejne, zupełnie tak, jakby mrugały.

Całą jego świadomość wypełniły paroksyzmy bólu tak silnego, że tylko cudem nie osunął się jeszcze w niebyt. Poczuł, jak jego własne usta otwierają się ponownie.

– Oto w pękniętych kościach znalazłem manę, którą ofiaruje teraz na ucztę Czarnej Kozie i Jej Tysiącu Młodym. Niech jedzą, piją i tańczą!

Nagle całą przestrzeń przeszył okropny huk, który ogłuszył Mukungę. Gdy po chwili się ocknął, czuł się tak, jakby dostał w głowę czymś naprawdę ciężkim. Dzwoniło mu w uszach, wszystko wokół wirowało. Z trudem utrzymując głowę nad poziomem krwi, czuł, jak ziemia wokół niego zaczyna drżeć. Otępiały, starał się rozejrzeć wokół, jednak nie widział nic poza czernią i szarością. Dopiero gdy spojrzał w punkt, w którym znikała rzeka jego krwi, zobaczył to.

Tam, gdzie mieszała się ciemność nieba, szarość pustkowia i czerwień krwi, tam, gdzie migotał gwiazdozbiór różnokolorowych gwiazd, pojawiło się coś jeszcze. Na tle ciemnego nieba zaczął zarysowywać się czarny, amorficzny kształt. Wydawało się, że czerń, z której jest stworzony, kotłuje się, przelewa, wiruje. W tej czerni zawieszone były widziane wcześniej przez niego gwiazdy. To coś wyglądało na niebie jak plama benzyny unosząca się na powierzchni wody.

Sam w to nie wierzył, ale czarny, amorficzny kształt, unosząc się nad rzeką krwi, zaczął dryfować powoli w jego kierunku. Mukunga omal nie zemdlał, gdy powietrze wokół przeszył okropny fetor. Rozpoznał w nim smród padliny, smród setek gnijących na słońcu ciał, ohydny fetor bielejących kości. Chwilę później usłyszał bzyczenie miliona much, wycie szakali i coś jeszcze, coś, co omal nie zabiło go na miejscu.

Ponad całym tym szaleństwem, ponad bzyczeniem much, ponad obrzydliwym fetorem i hukiem przelewającej się pustki było coś jeszcze.

Beczenie tysiąca kóz.

Kosmiczny jazgot zwierząt, które przyszły, aby ucztować na jego ciele i krwi.

Mukunga przerażonymi oczami, całkowicie bezradny, w niemej grozie patrzył, jak amorficzna, mackowata plama kosmicznej czerni, rozświetlona tysiącami frenetycznie mrugających oczu sięga po niego…

 

***

 

Palący ból w nogach i ciepło spływającej po rękach krwi uświadomiły mu, że wciąż żyje. Natychmiast zaczął się trząść, licząc na to, że jakimś cudem zdoła się uwolnić. Szybko zrozumiał jednak, że związany jest zbyt mocno i że walka o przeżycie straciła jakikolwiek sens. Po chwili, gdy półprzytomny od bólu rozejrzał się wokół siebie, zrozumiał także, że wisi zawieszony za nadgarstki nad studnią znajdującą się w podziemiach JuJu House. Zaczął krzyczeć tak przeraźliwie, jak krzyczeć może tylko ktoś, kto stanął oko w oko z horrorem spoza tego miejsca i czasu. Wrzeszczał i miotał się jak wyrzucona na brzeg ryba. Wszystko na nic. Zmęczony i zrezygnowany przestał w końcu wierzgać.

Piwnicę pod JuJu House dalej wypełniały kłęby gęstego, białego dymu. W jego oparach stała setka, a może i tysiąc stłoczonych jeden koło drugiego mężczyzn. Wszyscy mieli na sobie czarne, rogate maski.

– Obyś smażył się w najgłębszym kręgu piekła, Silas! – krzyknął Mukunga.

Zamiast odpowiedzi usłyszał dochodzący zza siebie złowieszczy, nierzeczywisty chichot. Chwilę później poczuł, jak zimny, ząbkowany nóż rozcina mu podbrzusze, a on sam powoli zaczyna opadać w dół.

W tej samej sekundzie całe pomieszczenie wypełnił głos tysiąca mężczyzn, którzy wpatrując się w niego, powtarzali jak w transie, coraz głośniej i głośniej:

– Iä! Shub-Niggurath!

– Iä! Shub-Niggurath!

– Iä! Shub-Niggurath!

Mukunga, człowiek, który całe życie uważał, że urodził się lwem, ostatkiem sił spojrzał w dół. W wirującej ciemności dostrzegł otwierające się, jedno po drugim, oczy Tysiąca Młodych.

 

 

Oświadczam, że posiadam prawa autorskie do poniższego opowiadania i wyrażam zgodę na jego publikację w bezpłatnym magazynie Histeria.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.

Maski Nyarlathotepa – 2

Maski Nyarlathotepa – 2

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 2

Tekst: Joanna Steinke
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Po raz kolejny próbuję opisać wydarzenia, które miały miejsce w Nowym Jorku zeszłej zimy. Już setki kartek leżą w nieładzie na podłodze, ale mam wrażenie, nie! Ja to wiem, że jeśli uda mi się przelać moje myśli na papier, to odzyskam choć część utraconej równowagi.

Próbuje więc i będę próbować do skutku. Tylko jak je opisać, gdy sama nie wiem jak je zinterpretować? A to, o czym myślę przechodzi ludzkie wyobrażenie? Od początku – zacznijmy od początku! Może gdy zacznę pisać o tym po kolei, to całość przybierze ramy, które łatwiej będzie mi zrozumieć?

Jednak gdzie jest początek? W śmierci gwiazd i planet, które zobaczyłam? W narodzinach amorficznej, pełzającej ciemności? Czy jest początek? Czy jest koniec?

Może przyczyną jest to, że nie do końca odzyskałam równowagę po ubiegłorocznych wydarzeniach na Grenlandii. Stres, wyczerpanie i brak słońca spowodowały u mnie pewną nierównowagę psychiczną, którą, muszę się przyznać, być może niepotrzebnie zlekceważyłam.

W Nowym Jorku nie byłam sobą chyba już od początku. Zupełnie rozsypałam się, kiedy nie udało mi się reanimować pacjenta. Ja – lekarz z prawie dwudziestoletnim stażem!

Ależ znowu motam się w dygresjach! Nie szukajmy początku – przejdźmy do owego feralnego dnia, kiedy w naszym biurze pojawili się panowie Setriakin, Hughes, Fizeau i Dogget, a wraz z nimi niejaki Silas N’Kwane. Chcieliśmy wydobyć z niego informacje związane z wydarzeniami, które opisał pan Fizeau (gdzie jest kopia jego notatek?) oraz zebrać informacje o niejakim Mukundze, prawdopodobnie zbrodniarzu nie lepszym niż sam N’Kwane. Widać było, że wydarzenia te zrobiły ogromne wrażenie na panu Setriakinie. Z trudem udało mu się ukryć, jak bardzo jest poruszony.

Przyniesiono też dziwaczne przedmioty, którym pan Fizeau poświęcał szczególną atencję. Być może część z nich ma jakąś wartość? Nie potrafię tego ocenić, a z drugiej strony nie jestem w stanie pojąć, że ktoś mógłby chcieć posiadać takie obrzydlistwa w swojej kolekcji. Były wśród nich: płaszcz, para rękawic z pazurami oraz ohydna maska z drewna, skóry i piór.

Silas – stary, zgarbiony i pomarszczony mężczyzna, odkąd tylko został do nas wprowadzony, zachowywał się jak człowiek niezrównoważony psychicznie. Śmiał się do rozpuku, by chwilę później płakać i skamleć jak pies. Czasem prychał w naszą stronę dumny jak paw a czasem patrzył na nas oczami pełnymi strachu i drżał, gdy któreś z nas zrobiło chociaż krok w jego stronę. Mężczyzna był ewidentnie na skraju załamania nerwowego. Za każdym razem, gdy próbowaliśmy wypytać go o Mukungę, N’Kwane w odpowiedzi nakłaniał do założenia maski. Według staruszka miało nam to w jakiś sposób pomóc w schwytaniu Mukungi.

Sam N’kwane budził we mnie obrzydzenie, o które jako lekarz ratujący ludzkie życia nigdy bym się nie podejrzewała. Pomyślałam nawet przez chwilę, że gdyby trafił na mój stół operacyjny, to nie starałabym się go uratować… Z pozoru był to zwyczajny, na swój dziwny sposób nawet elegancki starszy mężczyzna w okularach, ale w jego sposobie bycia, tonie głosu i spojrzeniu było coś tak bluźnierczego i plugawego, że od razu poczułam wobec niego nienawiść, jakiej nigdy nie czułam do żadnego człowieka. Co więcej, byłam gotowa go torturować, żeby zdradził nam potrzebne informacje. Nigdy nie podejrzewałam się o coś takiego.

Nie pomogło, a wręcz pogorszyło sytuację to, że przy przesłuchaniu zorientowałam się, że N’Kwane jest chory psychicznie. Mimo tego spostrzeżenia nie mogłam się zmusić, żeby zobaczyć w nim cierpiącego człowieka i pacjenta.

Podczas przesłuchania wypytywaliśmy o jego piwnicę i wtedy N’Kwane przyznał, że znajduje się w niej studnia przykryta pokrywą, której moi towarzysze nie podnieśli. W studni zaś wyją w agonii ludzie, którzy mają zostać złożeni w jego plugawych rytuałach. Wyobraziłam sobie te osoby, które w tej samej chwili cierpią potworny ból i przerażenie, gdy my dyskutujemy z obłąkanym N’Kwane. Poczułam, że mam ochotę rozerwać tego chorego starca gołymi rękoma.

Najgorsze było jednak to, że przez chwilę naprawdę mu uwierzyłam, uwierzyłam w te obłąkane historie spaczonego umysłu! Skąd powstało we mnie takie przekonanie? Nie wiem, ale byłam wówczas całkowicie pewna, że ten odrażający starzec mówi prawdę. A cierpienie i groza, które opisuje są tak okropne, że trzeba natychmiast je przerwać, bo każda sekunda jest piekłem nie do zniesienia.

Niestety, nikt ze zgromadzonych nie podzielał jednak mojego wzburzenia. Moje prośby, żeby podjąć jakieś działanie były ignorowane. Zamiast tego panowie wdali się w jakąś jałową dyskusję na temat Mukungi oraz rady N’Kwane żeby założyć maskę. Zastanawiali się, czy ją założyć, czy też nie, a jednocześnie wydawali się jej jakoś dziwnie obawiać. Wydawało mi się to całkowicie absurdalne. I choć byłam pewna, że zakładanie maski jest bezcelowe, a N’Kwane kłamie, iż miałoby to się do czegokolwiek przydać, to ów zabobonny lęk wywoływał moje rozdrażnienie. Jak dzieci, a nie dorośli ludzie – pomyślałam wówczas, i żeby przerwać te dywagacje i unaocznić ich absurdalny charakter, sięgnęłam po maskę, ostentacyjnym ruchem zakładając ją sobie na twarz.

Jak mam zdobyć się na to, żeby opisać to, co wydarzyło się potem?

Czy istnieją słowa, którymi można to opisać?!

Nagle poczułam, jak ta ohydna maska wrasta w moją twarz! W ciągu sekundy miałam całkowitą pewność, że już nie uda mi się jej zdjąć. Jakby jakiś kosmiczny pasożyt po prostu wżerał się, wpełzał przez nozdrza i usta wprost we mnie! Byłam przerażona, mój umysł zaczął dryfować wokół nienazwanych planet obłędu, przez kosmiczne oceany najczarniejszej beznadziei.

Tak może czuć się tylko ktoś, kto, stąpnąwszy nieuważnie na krawędzi górskiego szlaku, osuwa się nagle w przepaść i leci głową w dół na pewną śmierć, z przerażającą dokładnością obserwując coraz szybciej zbliżający się grunt.

Czy to możliwe, że czeka mnie koniec?

Śmierć, a być może i coś znaczenie gorszego? Nie, to nie może być prawda! To nie może się stać! Nie mnie!

Przecież musi dać się to cofnąć!!!

Zacisnęłam nerwowo ręce na masce w ostatniej desperackiej próbie zdjęcia jej z twarzy. Ale to ona była teraz moją twarzą.

I wtedy usłyszałam to imię, którego samo wspomnienie budzi we mnie paniczny strach

Shub-Niggurath.

Zlepek nic nie znaczących, obcych ludzkiemu językowi głosek rozbrzmiewał echem w mojej czaszce. Dalej rozbrzmiewa. Przecież wciąż je słyszę, szczególnie gdy widzę księżyc zimowy lub słucham miauczenia kota.

Wraz z tym imieniem pojawiła się wizja. Tylko czy faktycznie to była wizja? A może przeniosłam się naprawdę w jakieś miejsce poza czasem i przestrzenią, od eonów niezmienne. Nade mną zaś rozciągało się czarne niebo i świeciły trzy księżyce.

Wtedy poczułam odór i zrozumiałam, że coś się zbliża…

Nie, tego nie da się opisać… Nie chcę tego opisywać… Żaden człowiek nie mógłby zobaczyć, czy choćby przeczytać o tym CZYMŚ i pozostać przy zdrowych zmysłach.

Shub-Niggurath.

Czy to jej imię?

Shub-Niggurath,

Shub-Niggurath,

Shub-Niggurath,

Shub-Niggurath…

 

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.

Maski Nyarlathotepa – 1

Maski Nyarlathotepa – 1

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 1

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Raport Pana Ezekiela Fizeau dla prof. Rootsa

Nowy York, 17 I 1925

 

Dnia 16 stycznia 1925 roku, razem z agentem Johnem Doggetem oraz Panem Salomonem Setriakinem udaliśmy się do Harlemu, do prowadzonego przez niejakiego Silasa N’Kwane sklepu Ju-Ju House. Nazwisko to zostało zapisane przed śmiercią przez śp. Eliasa Jacksona i mogło stanowić cenną wskazówkę. Istniała szansa, że informacje, w których posiadaniu będzie N’Kwane, okażą się na tyle wartościowe, że popchną do przodu prowadzone przez Agencję śledztwo.

Około godziny 12:30 byliśmy na miejscu. Postanowiliśmy, że do sklepu wejdziemy ja oraz Pan Setriakin, podczas gdy agent Dogget czekać będzie w samochodzie na nasz powrót, jednocześnie obserwując otoczenie. Do sklepu weszliśmy osobno. W środku, poza właścicielem, spotkaliśmy Pana Duke’a Hughesa (przedstawionego nam rankiem tego samego dnia). Po krótkiej rozmowie i otrzymaniu czegoś od właściciela Pan Hughes opuścił sklep.

W tym momencie Pan Setriakin zwrócił się do N’Kwane z prośbą o sporządzenie specjalnej mieszanki ziół. Gdy mężczyzna zniknął na zapleczu, obaj rozejrzeliśmy się po sklepie. Pan Setriakin odkrył klapę znajdująca się za ladą, która najprawdopodobniej prowadziła do znajdującej się pod sklepem piwnicy.

Co do asortymentu znajdującego się wewnątrz Ju-Ju House, poza kilkoma wartościowymi zabytkami archeologicznymi, których autentyczności jestem pewien, ściany i regały uginały się od najróżniejszego rodzaju ziół oraz rekwizytów związanych z kultem voodoo. Były wśród nich przede wszystkim maski, atrapy broni oraz tandetnie wykonane figurki i totemy.

Po kilku chwilach Pan Setriakin został obsłużony, a ja, przedstawiając się jako delegat z Katedry Archeologii Uniwersytetu Kolumbia, spytałem o możliwość sprowadzenia co ciekawszych eksponatów na potrzeby planowanej wystawy archeologicznej, poświęconej zabytkom Czarnego Lądu. (Swoją drogą – smutny jest fakt, że nasze muzea, cieszące się renomą na całym świecie i stawiane jako wzór, uczestniczą w czymś tak podłym jak handel dziełami sztuki, ograbiając tym samym państwa z ich dorobku kulturowego! Wyobraźmy sobie, że ktoś pozbawia nas Deklaracji Niepodległości, bo zapotrzebowanie na nią zgłosiło jakieś europejskie muzeum!)

Silas N’Kwane od razu przystał na moją propozycję. Zapytałem wtedy o księgę, o której rankiem poinformował nas prof. Roots, a której wcześniej poszukiwał również śp. Elias Jackson. Po wzmiance na temat woluminu, w do tej pory przyjacielskiej i przesadnie serdecznej aparycji Silasa N’Kwane nastąpiła pewna zmiana. W ciągu kilku sekund twarz stała się poważna, a sam właściciel zaczął uważnie mi się przyglądać. Odniosłem nawet wrażenie, że tytuł wywołał u sklepikarza pewne wahanie oraz niepokój. Po krótkiej chwili mężczyzna odzyskał swój wcześniejszy dobry humor i zaproponował mi wypożyczenie książki, jednocześnie proponując, żebym zszedł z nim po nią do piwnicy. Powołując się na czekającą w samochodzie żonę z dzieckiem, wyszedłem na zewnątrz, by poinformować o sytuacji panów Doggeta i Setriakina. Wspólnie ustaliliśmy, że zgodzę się na propozycję N’Kwane – z zastrzeżeniem, że jeśli nie wyjdę ze sklepu w ciągu 10 minut, to najprawdopodobniej potrzebuję pomocy.

Wróciwszy do sklepu zastałem N’Kwane gotowego do zejścia do piwnicy.

W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że gdyby nie wielka wartość księgi, w której posiadaniu mogliśmy się znaleźć, nie zdecydowałbym się na podjęcie tak wielkiego ryzyka. Kilka chwil spędzonych w towarzystwie N’Kwane utwierdziło mnie w przekonaniu, że pod maską sympatycznego staruszka kryje się ktoś o wiele bardziej niebezpieczny, a jego prawdziwe intencje mają się nijak do szerokiego uśmiechu, którym wita swoich gości.

Świadom podejmowanego ryzyka ruszyłem schodami w dół, starając się uważnie obserwować kroczącego przede mną mężczyznę. W korytarzu panowała wilgoć, która w połączeniu z dziwnym zapachem wypełniającym cały sklep zaczęła wywoływać u mnie lekkie zawroty głowy. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi, zza których dochodził dziwny, trudny do zdefiniowania dźwięk. Z jednej strony przypominał bulgotanie, z drugiej przywodził na myśl hałas towarzyszący przesuwaniu po ziemi niebywale ciężkich przedmiotów.

W tym momencie, z niezrozumiałych dla mnie powodów, powodowany strachem, postanowiłem się wycofać. Po chwili poczułem silny ból w tylnej części czaszki a kilka sekund później, w ciemności rozświetlanej lichym światłem wiszącej u sufitu latarni, zobaczyłem szeroki uśmiech nachylającego się nade mną N’Kwane.

Wydarzenia, które za chwilę opiszę, na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie niesamowitych, wydają się nawet zakrawać na tak modną dzisiaj parapsychologię. Jak wykażę to w końcowej części raportu, wszystko to, co się później wydarzyło, ma jednak racjonalne i w pełni logiczne wyjaśnienie.

Po odzyskaniu przytomności okazało się, że leżę na środku sporych rozmiarów pomieszczenia, wewnątrz narysowanego na ziemi kręgu. Szok jaki przeżyłem oraz dziwny zapach – teraz wiem, że jego źródłem były z pewnością roślinny o właściwościach halucynogennych i otępiających – sprawiły, że w żaden sposób nie mogłem się poruszyć.

Oprócz mnie, w pomieszczeniu byli jeszcze stojący przy drzwiach N’Kwane, który mamrotał coś pod nosem, nieustannie żując jakąś substancję, oraz kucający w rogu mężczyzna. Poza tym, zauważyłem studnię przykrytą ciężkim kamieniem, kotarę pełniącą funkcję drzwi do kolejnego pomieszczenia oraz rozstawione na podłodze bębny. Moją szczególną uwagę przyciągnął kucający w kącie mężczyzna, a zwłaszcza jego okropna twarz – wpatrywał się we mnie przerażająco pustymi oczami. Nawet teraz, na myśl o tych oczach pozbawionych źrenic wstrząsa mną nieprzyjemny dreszcz. Na suficie, dokładnie nad wyrysowanym na podłodze symbolem, namalowany został znak widziany już wcześniej m.in. przez agenta Doggeta i prof. Rootsa.

Nie wiem po jakim czasie do pokoju wpadli agent Dogget oraz Pan Setriakin, jednak przez cały czas poprzedzający ich bohaterską interwencję, w pokoju rozlegał się ten dziwny bulgocząco-szumiący dźwięk, który usłyszałem przed utratą przytomności. Jego źródłem była znajdująca się w pomieszczeniu studnia, w którą cały czas wpatrywali się N’Kwane oraz drugi mężczyzna.

Krótko po tym, jak do pokoju weszli agent Dogget oraz Pan Setriakin, w pomieszczeniu rozpętała się regularna bójka. Zza kurtyny wybiegło kilku kolejnych, równie odrażających mężczyzn. Będąc nadal w stanie paraliżu wywołanego narkotykami, miałem okazję się im przyjrzeć. Wszyscy poruszali się w sposób pokraczny, jakby dopiero niedawno opanowali lokomocje dwunożną. Zataczając się, wpół zgarbieni, z nieproporcjonalnie długimi rękami, koślawo parli do przodu. Najszkaradniejsze były jednak ich twarze. Udało mi się dostrzec gnijące części żuchwy, braki w uzębieniu oraz odpadające części twarzy. W ich zachowaniu widać było jakąś bezmyślną agresję. Wystarczy rzec, że wyraz twarzy atakujących nas mężczyzn pozostawał niewzruszony, jakby zamiast walczyć o życie po raz kolejny oglądali ten sam film.

Wykorzystując element zaskoczenia, agent Dogget powalił najbliższych napastników, poważnie raniąc pozostałych kilku. Pomimo odniesionych obrażeń napastnicy nie zamierzali się poddać, lecz kontynuowali swoje zaciekłe ataki, jakby w ogólne nie odczuwali bólu. Ich szał, narkotyczne wyziewy unoszące się w powietrzu, duchota i półmrok towarzyszyły tej walce o życie. Wykorzystując leżący na ziemi bęben udało mi się unieszkodliwić jednego z napastników.

Pisząc ten raport sam dziwię się skąd wzięła się u mnie taka dzika, zwierzęca wręcz furia, albowiem zachowania tego typu są mi całkowicie obce – co może potwierdzić narzeczona wraz z moją rodziną.

Walka wydawała się trwać niezwykle długo, choć w rzeczywistości napastnicy zostali powaleni w ciągu kilku minut. Wiedzieliśmy, że huk broni palnej był na tyle głośny, że może przysporzyć nam niechcianej uwagi z zewnątrz. Podczas gdy agent Dogget pomagał Panu Setriakinowi, na którego narkotyczne wyziewy podziałały tak samo jak na mnie, zajrzałem za wiszącą w pokoju kotarę. W pośpiechu zabrałem kilka rzeczy, mogących mieć związek z rozpracowywanym przez Agencję kultem a także poszukiwaną przez śp. Eliasa Jacksona księgę.

W drodze powrotnej, na piętrze sklepu spotkaliśmy Pana Duke’a Hughesa. Stał nad martwym mężczyzną, obok którego leżała potwornie wyglądająca maczeta. Gdyby nie interwencja Pana Hughesa napastnik z pewnością zaatakowałby nas od tyłu.

Po szybkim przeanalizowaniu zrelacjonowanych wyżej wydarzeń nasuwają się następujące wnioski.

Jak się okazało, równolegle do naszego istnieje inny, mroczny świat wypełniony po brzegi pierwotnymi zabobonami i czarną magią. Co gorsza, przedstawiciele tego świata mają za nic możliwości, jakie daje im współczesna Ameryka. Podczas gdy ulicami naszego miasta pędzą setki samochodów, kolej podziemna oferuje transport tysiącom mieszkańców, a w naszych laboratoriach i warsztatach dokonują się coraz wspanialsze odkrycia, gdzieś w cieniu tego wszystkiego, w zawilgoconych, brudnych piwnicach praktykowane są atawistyczne i godne pożałowania praktyki. Część naszego społeczeństwa, zamiast uzyskiwać edukację i rozwijać się intelektualnie, odrzuca te możliwości wybierając w zamian ciemnotę i zabobon.

Mówiąc o tego typu grupach musimy pamiętać o kilku ważnych czynnikach kształtujących sposób ich funkcjonowania. Najważniejszą funkcję pełni w nich przywódca kultu, tzw. guru, który jest osią zgromadzenia. To on decyduje o ramach, w obrębie których funkcjonuje dana wspólnota oraz organizuje jej życie.

W naszym przypadku takim guru jest Silas N’Kwane – jak się okazuje, postać wyjątkowo przebiegła i niebezpieczna. Po zrekonstruowaniu wydarzeń z dnia 16 I 1925 staje się jasne, w jaki sposób N’Kwane zdołał omamić taką liczbę osób. Do tego celu wykorzystał naiwność oraz ciemnotę swoich współbraci, które w połączeniu z głęboką religijnością pozwalały mu na manipulowanie członkami wspólnoty.

W tym celu N’Kwane używał określonych narzędzi. Pierwszym z nich były narkotyki, od których sam najprawdopodobniej jest uzależniony. Susz roślinny niewiadomego pochodzenia dzięki swoim silnym właściwościom halucynogennym pozwalał na wprowadzanie członków wspólnoty w trans osłabiający ich umysły. Wystarczy dodać, że od samego zapachu omawianego suszu stwierdziłem u siebie zawroty głowy, a większa dawka, którą mi zapewne zaaplikowano, gdy byłem nieprzytomny, kompletnie mnie sparaliżowała. Osoby będące pod wpływem środków halucynogennych bardzo często doświadczają depersonalizacji, wydaje się im, że znalazły się w innym miejscu, w innym czasie. Tak silne doświadczenie psychoaktywne, wykorzystane przez zręcznego manipulatora jakim jest N’Kwane, pozwoliło mu uczynić z członków wspólnoty swoich żołnierzy, gotowych wykonać każdy jego rozkaz. Co więcej, zażywany przez członków plemienia narkotyk wpływał na ich organizmy, uodporniając chwilowo na ból (postrzeleni mężczyźni pomimo odniesionych ran nadal nas atakowali, co u osób „czystych” byłoby niemożliwe).

Narkotyk zażywany przez członków kultu miał na nich bardzo destrukcyjny wpływ. Tylko tak możemy tłumaczyć dziwny sposób poruszania, silny szczękościsk nadający twarzy drapieżne rysy, całkowity zanik mimiki twarzy, a także gnicie tkanek jamy ustnej.

Kolejnym narzędziem wykorzystywanym przez Silasa N’Kwane był trans towarzyszący ceremoniom religijnym. Źródła etnograficzne dają nam obraz tego, jak takie rytuały mogły wyglądać. W omawianej przeze mnie sytuacji czynnikami wprowadzającymi w trans były: rytmiczne uderzenia w bębny oraz narkotyki o właściwościach halucynogennych. Będąc w transie członkowie wspólnoty byli bezsilni wobec woli N’Kwane, tym bardziej, że w trakcie rytuałów N’Kwane wykorzystywał zapewne znajdującą się na zapleczu maskę.

Trzecim narzędziem wykorzystywanym przez N’Kwane była dziwna studnia znajdująca się w pomieszczeniu. W celu zrozumienia jej funkcji musimy spojrzeć wstecz, w stronę starożytnej Grecji, w stronę jej „boskich” wyroczni, a raczej opiekujących się nimi kapłanów. Wyobraźmy sobie prostego człowieka, w obcym mieście daleko od domu i rodziny, w dodatku poczęstowanego „rytualnym” napojem pozwalającym na usłyszenie głosu bogów. Czy taki człowiek ma szanse racjonalnie pomyśleć o tym, co się dzieje wokół niego? Odpowiedź jest jednoznaczna: nie. My jednak wiemy, że to nie Pan do niego przemawia, a ukryty w studni bądź za skałą człowiek, który powie pielgrzymowi dokładnie to, co ten sam chce usłyszeć, albo za pomocą tzw. proroctwa nakłoni pielgrzyma do spełniania własnych celów i zachcianek.

Wymienione trzy elementy pozwalały N’Kwane na manipulowanie członkami wspólnoty, których psychika i zdolność samodzielnego postępowania ograniczane były poprzez jego quasi-religijną działalność oraz zażywane środki halucynogenne.

Na zakończenie należy podkreślić, że wiara jest zjawiskiem towarzyszącym człowiekowi od momentu, gdy ten po raz pierwszy postawił nogę na ziemi. Przez tysiąclecia pozwalała odnaleźć się w niebezpiecznym świecie, umożliwiała zrozumienie otaczających go zjawisk. Dawała asumpt do rozwoju cywilizacji. Obecnie żyjemy w czasach, w których religia nie pełni już tak znaczącej roli, a wiara oddała pole rozumowi. Istnieją jednak wśród nas ludzie, którzy znalazłszy się na marginesie społeczeństwa, z własnej woli lub nie tkwią głęboko w świecie, w którym krwawe ofiary i ceremonie poświęcone ich bóstwom wciąż maja zapewnić im zdrowie i dostatek. Co jednak najgorsze – wiara, naiwność i ciemnota tych ludzi może być wykorzystywana przez takie indywidua, jak Silas N’Kwane.

W tym miejscu należy wspomnieć o przedmiotach, które udało nam się znaleźć w piwnicy sklepu Ju-Ju House. Artefakty te pozwolą nam rzucić nieco światła na kult, którego przywódcą jest Silas N’Kwane.

Pierwszym omawianym znaleziskiem jest płaszcz wykonany z opalizujących piór i elementów starego materiału. Na pierwszy rzut oka zarówno rodzaj materiału, z którego został wykonany płaszcz, jak i pochodzenie piór jest niemożliwe do ustalenia. Potrzebna będzie tutaj pomoc biologa lub zoologa.

Kolejnym znalezionym przedmiotem jest para skórzanych rękawic zakończonych metalowymi pazurami. O ile przedmiot ten możemy uznać za stosunkowo nowy, to jego znaczenie symboliczne, jak mniemam, jest o wiele starsze. Pazury te, ewidentnie kojarzące się z jakimś rodzajem zwierzęcia drapieżnego, są formą totemizmu lub kultu zwierząt, a więc wczesnych form kultu religijnego. Osoba nosząca te rękawica zapewne wierzyła, że wraz z ich nałożeniem zyska siłę zwierzęcia – lwa, lamparta etc.

Rzeźbione berło, o ile się nie mylę, zostało wykonane z drewna baobabu, chociaż do potwierdzenia tego przypuszczenia potrzebna będzie pomoc botanika. Całość pokryta jest archaicznym pismem, którego treść oznacza mniej więcej „Nyambe niech twa moc stanie się moją”. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na dwie interesujące rzeczy. Po pierwsze – drewno, z którego berło zostało wykonane. Baobab jest rośliną, która samym swoim wyglądem robi ogromne wrażenie, tym bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę środowisko, w którym występuje – równiny i sawanny Afryki, gdzie o deszcz jest wyjątkowo trudno. Silny, masywny pień baobabu musi imponować na tle lichej roślinności dominującej na sawannach Afryki. Umysł pierwotny widział w drzewie siłę, która pozwalała mu przetrwać nawet najgorsze warunki. Broń wykonana z jego drewna miała dawać trzymającej je osobie dodatkową moc – kolejny dowód na funkcjonujący w obrębie kultu totemizm. Inwokacja „Nyambe niech twa moc stanie się moją” jest prośbą do zmarłego przodka lub ducha opiekuńczego drzewa o wstawiennictwo – zesłanie zewnętrznej siły.

Znaleziony miedziany puchar, którego powierzchnia została pokryta runami i symbolami ma niewątpliwie znaczenie rytualne. Należy zbadać znajdujący się na jego dnie osad, by dowiedzieć się dalszych szczegółów.

Opaska na włosy, ozdobiona w podobnym stylu co puchar, wskazywała na wyższy status osoby ją noszącej. Być może zarezerwowana była dla przywódcy kultu, lub pełniła rolę relikwii.

Przedmiotem wyjątkowo interesującym jest znaleziona maska wykonana z drewna, skór i ptasich piór zmieszanych z odrobiną gipsu. W celu zidentyfikowania materiałów użytych do stworzenia maski (poza gipsem) potrzebna będzie pomoc prof. Rootsa. Znaleziona przez nas maska jest być może najważniejszą relikwią kultu prowadzonego przez Silasa N’Kwane.

Na podstawie źródeł etnograficznych wiemy, że maski pełniły ważną rolę w ceremoniach religijnych. Założywszy maskę szaman porzuca swoją ziemską tożsamość i staje się naczyniem, przez które przemawia duch przodków lub bóstwo. Nie jest on wtedy traktowany jako członek wspólnoty lecz jako ktoś wyższy, ktoś z zewnątrz. Ktoś, kogo należy się słuchać i bać, albowiem to przez niego przemawiają przodkowie lub bogowie i to on zna ich tajemnice. Jeśli dodamy do tego trans oraz środki halucynogenne otrzymujemy niesamowicie silne narzędzie wpływające na członków kultu.

Ostatnim znaleziskiem jest poszukiwana przed śmiercią przez Eliasa Jacksona księga – „Afrykańskie sekty tajemne”. Na tym etapie jednak nie jestem w stanie nic więcej na jej temat powiedzieć.

 

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.