https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 3

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Nie wiem, jak długo trwałem w tym przerażającym stuporze czując, jak wzbierająca woda powoli zaczyna wlewać mi się do ust, ale gdy nagle, zupełnie niespodziewanie drzwi do celi w końcu się otworzyły, wpuszczając do środka ostre, szpitalne światło, niczym tonący rozbitek widzący dryfujący na morzu kawałek drewna, ostatkiem sił rzuciłem się w stronę korytarza.

Chwilę trwało, zanim mój wzrok przyzwyczaił się do intensywnego oświetlenia. Gdy w końcu doszedłem do siebie, kątem oka zobaczyłem dwóch, postawnych pielęgniarzy, którzy wbiegali właśnie do celi Huntera. Stuckey stał dygocząc naprzeciwko mnie, machając rękami tak, jakby starał się odgonić latające wokół siebie robactwo. Siostra Felicja i Piącha stali kawałek z boku. Po twarzy zakonnicy widziałem, że była kompletnie wystraszona. Twarz Piąchy jak zwykle zdradzała nic.

Podniosłem się z ziemi i podszedłem do Stuckeya.

– Detektywie, wszystko w porządku?

Ray odwrócił się do mnie.

– Woolsworth, zabierz to ze mnie! Zrzuć to! Pomóż mi!!

Bezradnie spojrzałem na detektywa, który w szale bił się po twarzy, machał rękoma, kulił się, jakby przed czymś się odganiał. Dopiero interwencja Piąchy, który wyrastając jak spod ziemi chwycił i przytrzymał Stuckeya sprawiła, że detektyw trochę się uspokoił.

– Jak pan to wytłumaczy? – usłyszałem za sobą głos siostry Felicji – Awarią oświetlenia? A ten słony posmak w ustach? Awaria sieci kanalizacyjnej? A to, że wszyscy jak tu stoimy jesteśmy mokrzy?! Powoli odwróciłem się w stronę zakonnicy. Wydarzenia sprzed kilku minut wciąż we mnie rezonowały. Dalej czułem strach, czułem wilgoć na swoim ciele i nieprzyjemne, całkowicie mi dotąd obce poczucie własnej bezradności. Pomimo tego, bojąc się, że sam zaraz zwariuję popatrzyłem w oczy siostry Felicji.

– Pot, siostro. Pot – wyszeptałem.

Zakonnica popatrzyła na mnie przez chwilę, jakby nie wierzyła w to, co właśnie powiedziałem, po czym zrezygnowana pokręciła głową i podeszła do detektywów.

Sam nie wierzyłem oczywiście w te słowa, nie jestem głupi. Jednak przyznanie się publiczne do tego, że sprawa powoli zaczynała mnie przerastać – na to nie mogłem sobie pozwolić.

Po chwili spostrzegłem biegnącego w naszą stronę dyrektora Hardstorm’a.

– Co tu się stało? Co z pacjentem?! – krzyczał już z daleka a poły jego fartucha trzepotały za nim niczym para białych skrzydeł.

– Panowie – zaczął nerwowo podchodząc do detektywów – Zgodziłem się na rozmowę z panem Hunterem, ale obiecali mi panowie wyjątkową delikatność! I co?! – odwrócił się w stronę celi, skąd dochodziło przytłumione pokrzykiwanie pielęgniarzy.

– Panie Hardstorm – Stuckey złapał dyrektora delikatnie za ramię i pociągnął go w stronę, gdzie wszyscy staliśmy – Nie uwierzy pan. Ja sam, my wszyscy – dyrektor spojrzał po nas – nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć tego, co tam się stało.

– Proszę mówić!

– Rozmawialiśmy z pacjentem. Wszystko przebiegało po naszej myśli, gdy nagle Cecil Hunter zaczął wykrzykiwać jakieś bluźnierstwa! Rozerwał kaftan bezpieczeństwa i zaczął przeraźliwie do nas wrzeszczeć, machając przy tym rękoma. Proszę mi uwierzyć. Chcieliśmy jak najszybciej wyjść stamtąd i powiadomić personel, ale drzwi do celi były zamknięte! Krzyczeliśmy, aby nas wypuszczono jednak nikt nas nie słyszał. Nie wiem, ile spędziliśmy tam czasu, ale gdy drzwi nagle otworzyły się, to od razu wybiegliśmy na zewnątrz. Dyrektorze – Stuckey spojrzał mężczyźnie prosto w oczy – nie wiem, co się tam stało, jestem prostym człowiekiem, ale żadne z nas go nie dotknęło. Ma pan moje słowo.

– Dobrze, już dobrze.

Dyrektor był wyraźnie roztargniony. Rozglądał się po biegających wokoło pielęgniarzach, jakby kogoś uporczywie wypatrywał. Co chwila ktoś do niego podchodził, jednak dyrektor wszystkich zbywał ręką.

– O, jesteś w końcu! – Hardstorm machnął ręką w kierunku zbliżającego się do nas lekarza. – Proszę państwo, oto doktor Hartman. Pan Hunter był jego pacjentem i…

– Co z Cecilem? – przerwał Hardstormowi.

– Jest w celi pod opieką pielęgniarzy. Nic więcej nie wiem.

Hartman – widocznie niezadowolony – odszedł od nas i wszedł do celi zajmowanej przez Huntera.

Doktor Hartman był mężczyzną w średnim wieku. Wysoki brunet, w białym kitlu i okularach wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. Z jego twarzy, która zdradzała zamiłowanie do boksu (nieodwzajemnione sądząc po bliznach) emanowała także powaga i skrupulatność – cechy, które u ludzi cenię najbardziej.

– Nie żyje.

Wszyscy na raz odwróciliśmy się w stronę doktora Hartmana, który spokojnie wycierał szkła okularów rękawem fartucha.

– Najprawdopodobniej zatrzymanie akcji serca w konsekwencji silnych emocji dyrektorze.

Hartman założył z powrotem okulary i rozejrzał się po nas, jakby dopiero teraz nas zobaczył.

– Kim są ci ludzie?

– Ach, gdzie moje maniery – zaczął dyrektor i szybko nas sobie przedstawił. Po wymienieniu uprzejmość dyrektor zaproponował, abyśmy przenieśli się do gabinetu Hartmana, a on w tym czasie postara się opanować panujący wokół zamęt.

 

*

 

Gabinet zajmowany przez doktora Hartmana był małym, przytulnym pomieszczeniem. Regały uginały się pod ciężarem skrupulatnie ułożonych ksiąg, które nie ograniczały się jedynie do dzieł poświęconych medycynie, ale swą tematyką zahaczały także o dziedziny jej pokrewne, a także o takie, które w kontekście wykonywanego przez doktora Hartmana zawodu, wydały mi się co najmniej egzotyczne. Ściany, utrzymane w miłym dla oka kolorze palonej ochry nadawały wnętrzu przyjemnego ciepła.

Doktor zasiadł za małym biurkiem i spojrzawszy na Stuckeya otworzył znajdujące się za nim okno. Detektyw skinął lekko głową i natychmiast zapalił papierosa.

– Zatem? – rozpoczął Hartman, spoglądając wyczekująco w naszą stronę.

Stuckey w kilkunastu zdaniach zdradził doktorowi powód naszej wizyty, który widocznie zainteresował Hartmana.

– No cóż, sytuacja, o której państwo mówią i której niestety byli państwo świadkami nie jest niczym nadzwyczajnym. Wyjątkowy w całym przypadku Hartmana był natomiast ostry, niespotykanie ostry charakter jego epizodów maniakalnych. Biorąc pod uwagę powód państwa wizyty i charakter śledztwa postaram się na tyle, o ile będzie pozwalała mi tajemnica zawodowa, odpowiedzieć na wszystkie pytania.

– Proszę mi powiedzieć doktorze – zaczął Stuckey – co dokładnie dręczyło pana Huntera? Na kilka chwil przed śmiercią, na naszych oczach rozmawiał z kimś, kto jego zdaniem znajdował się w kącie jego celi. Wspominał o jakiejś Diabelskiej Rafie, o Wielkiej Matce. Czy te nazwy coś panu mówią?

W oczach Hartmana pojawił się błysk. Doktor sięgnął do szuflady i wyjął z niej pokaźnych rozmiarów teczkę podpisaną nazwiskiem denata.

– Diabelska Rafa – doktor był wyraźnie podekscytowany – Tak, słyszałem o niej. Otóż w dniu, w którym został do nas przyprowadzony, pan Hunter miał ze sobą liczący kilka stron maszynopis. Dokument nosił ślady podpalenia i był w dość opłakanym stanie, na szczęście nie na tyle, by nie dało się go przeczytać. Treść owego maszynopisu dotyczyła miasteczka Innsmouth, jego mieszkańców i mrocznej tajemnicy, które owo miasteczko, dawno już niewidniejące na jakichkolwiek mapach administracyjnych, skrywało.

– Wydaje się, że Cecil przed swoją śmiercią nie tylko żywo interesował się literaturą, ale również sam pisał. Niestety – dodałem ubolewając – literatura, która go zajmowała najwyraźniej doprowadziła go do szaleństwa.

Doktor spojrzał na mnie pytająco.

– Dyrektor Hardstorm udostępnił nam stenografy swoich rozmów z pacjentem. Wśród nich był cytowany z pamięci wiersz Poego. Wydaje mi się – chociaż nie jestem oczywiście lekarzem – że świat fantastycznych, mrocznych krajobrazów i przygód w całości pochłonął biednego pana Huntera.

Hartman nie był o tym przekonany.

– Cóż – odparł wzruszając ramionami – To tylko jedna z hipotez.

– Panie Hartman, czy w trakcie leczenia Hunter wspominał o profesorze Leiterze? Słyszał pan chyba, jaki spotkał go los?

Hartman pokiwał głową.

– Zastanawia nas, czy Cecil nie powiedział może czegoś, co okazałoby się dla nas wartościową informacją?

Doktor Hartman zastanowił się przez chwilę.

– Nasze rozmowy skupiały się przede wszystkim na wewnętrznych odczuciach pacjenta: jego fobiach i maniach. Prawdę mówiąc, nie informowaliśmy go o tym, co dzieje się na zewnątrz. Jeśli zaś chodzi o wizyty profesora Leitera… Cóż, nie brałem w nich udziału, rzecz jasna, ale pan Hunter był po tych spotkaniach jakby spokojniejszy. Niestety, ostatnimi czasy wizyty profesora były już raczej sporadyczne, co odbiło się na zdrowiu Cecila.

– Panie doktorze – odezwał się Stuckey, gdy już wydawało mi się, że rozmowa dobiegła końca – Pan, jako lekarz, być może zdoła mi pomóc w pewnej sprawie wyjątkowo delikatnej natury.

Mówiąc to, sięgnął do kieszeni po wewnętrznej stronie marynarki i wyciągnął pogniecione zdjęcia. Jedna z fotografii przedstawiała siedzącego na krześle mężczyznę bez głowy, w samych skarpetkach. Siedział pod samą ścianą, w której, o ile dobrze widziałem, zamontowano metalowe kółka, z których wisiały ostro zakrzywione haki. Na drugim zdjęciu znajdowała się zaś wykrzywiona w koszmarnym grymasie twarz profesora Leitera. Z poblakłej fotografii Leiter spoglądał na nas wybałuszonymi ze strachu oczami. Razem z siostrą Felicją zszokowani spojrzeliśmy na detektywa.

– Nawet nie pytajcie – odparł i położył obie fotografie przed doktorem Hartmanem.

– Cóż – zafrasował się doktor biorąc do ręki obie fotografie – Profesor Leiter…Cecil Hunter zmarł z podobnie okropnym grymasem na twarzy. W obu przypadkach wygląda to tak, jakby szok wywołało zobaczenie czegoś wyjątkowo okropnego. Zobaczyli to albo we śnie, albo na jawie, niemniej z tragicznym dla nich skutkiem. A ten drugi mężczyzna?

Stuckey odparł wyraźnie niezadowolony:

– Nie wiemy. Ciężko rozpoznać kogoś bez głowy. Przeglądamy rejestry zaginięć, ale póki co cisza.

– Rozumiem – odparł Hartman nie odrywając wzroku od zdjęcia. – Jeśli wolno mi cos dodać, to wydaje mi się, że śmierć nieznajomego mogła mieć charakter rytualny, a na pewno ma okultystyczne konotacje.

– Też to zauważyliśmy – odparł nieoczekiwanie Piącha – Zamontowane w ścianie haki i kręgi służyły zapewne do potęgowania doznań seksualnych, które same w sobie, w tym przypadku określić trzeba mianem spaczonych. Potwierdzają to ślady nasienia, które znaleźliśmy na udach denata. O ile się orientuję, takie techniki praktykowano lub nadal praktykuje się w Azji Wschodniej.

Siostra Felicja i ja popatrzeliśmy zdumieni na Piąchę.

– Nie wiem, czy pan wie, ale mamy w Arkham jedną rodzinę o japońskich korzeniach. Może pan o niej słyszał? – spytał Stuckey.

– Oczywiście, Arkham to małe miasto – uśmiechnął się. Ma pan na myśli rodzinę Nakamura. Tak się składa, że córka pana Nakamury – Hotaru – była moją pacjentką.

– Doprawdy? – zainteresował się Stuckey.

– Może pan powiedzieć coś więcej? Urząd Skarbowy prowadzi śledztwo w tej sprawie – przerwałem detektywowi.

– Oczywiście – Hartman odchylił się na krześle i złożył ręce na wysokości mostka. – Pan Kazuhiro przyszedł tu wraz ze swoją córką trzy lata temu. Okazało się, że od dłuższego czasu jego córka znajduje się w stanie silnego napięcia nerwowego. Wszystkie opisane przez ojca symptomy pasowały do postawionej naprędce diagnozy: migreny, duszności, napięcie mięśni, brak apetytu, częste zawroty głowy – podręcznikowy przykład nerwicy. Do tego dochodził dodatkowo (irracjonalny zdaniem pana Kazuhiro) lęk przed czymś, czego córka nie potrafiła a może nie chciała sprecyzować. Jednak, żeby od razu prosić o przyjęcie córki na oddział zamknięty? Spokojnie wytłumaczyłem panu Kazuhiro, że takie przypadłości jesteśmy w stanie leczyć farmakologicznie, ale uparty Japończyk nalegał na zamknięcie córki w zakładzie – Hartman rozłożył bezradnie ręce – Tak też się stało. Pannę Nakamuro umieszczono w, jeśli wolno mi się tak wyrazić, ekskluzywnym skrzydle naszego oddziału, gdzie niczego jej nie brakowało.

– Przepraszam, że przerwę, ale ile kosztuje taki pobyt?

Hartman spojrzał na mnie zdziwiony.

– Nie wiem – zająknął się – niestety nie wiem. Musiałby pan spytać dyrektora Hardstorm’a.

– Co było dalej? Proszę kontynuować doktorze – Stuckey był wyraźnie zaintrygowany.

– Panna Hotaru była tu półtora miesiąca, po czym na własne życzenie opuściła nasz zakład. Jak się później okazało, wbrew woli ojca, który dzień po wypisie przyszedł do dyrektora i urządził mu iście dantejskie sceny. W trakcie pobytu odniosłem wrażenie, że panna Hotaru nie pała do swojej rodziny zbytnią sympatią, prawdę mówiąc ich stosunki w czasie jej pobytu tutaj znacząco się ochłodziły. Takie jest moje zdanie. Jest to ciekawe o tyle, że kultura japońska wysoko ceni sobie więzi rodzinne, żeby nie powiedzieć, że wartości familijne są nadrzędne w stosunku do wszelkich pozostałych. Oczywiście rodziny funkcjonują w systemie patriarchalnym, więc nawet nie muszę mówić, jak wielkim policzkiem dla pana Nakamury było samowolne wypisanie się. Co ciekawe, jeśli pamięć mnie oczywiście nie myli, podczas swojego pobytu tutaj panna Nakamura kontynuowała studia doktoranckie pod okiem profesora Leitera.

– Wygląda na to, że pan Nakamura przechodzi obecnie bardzo ciężki okres. Pańskie informacje są dla nas bardzo przydatne doktorze, dziękujemy.

– Court! – wykrzyknęła nagle siostra Felicja.

– Słucham?

– Emilia Court – zakonnica spojrzała na detektywów i na mnie – Asystentka profesora Leitera. Miała azjatyckie rysy twarzy. To nie może być zbieg okoliczności!

– Oczywiście!

– Jak tylko wrócę do biura sprawdzę, czy panna Nakamura rzeczywiście zmieniła nazwisko. Mam swoje dojścia – uśmiechnąłem się tryumfalnie – Ameryka to wspaniały kraj między innymi dlatego, że w naszych urzędach nic nigdy nie ginie. Próba zmiany nazwiska – udana, czy nie – na pewno została zarejestrowana.

– Tym bardziej – Hartman uśmiechnął się szeroko – że panna Hotaru alias Court była doktorantką Leitera.

– Doktorze Hartman! – Stuckey wstał z krzesła i wyciągnął rękę w stronę mężczyzny – Mam dla pana ofertę. Nie będę ukrywał, że nasz zespół, nieoficjalny zespół – dodał szybko – pomimo ogromnego potencjału posiada również pewne…rezerwy – powiedział ostrożnie patrząc w naszą stronę – Czy nie zechciałby pan uzupełnić nasze grono? Biorąc pod uwagę sprawę, którą się zajmujemy, obecność lekarza na pewno nam się przyda. Oczywiście pozostałe pańskie atuty również.

Doktor wahał się przez moment jednak po chwili, ku uldze nas wszystkich zgodził się nas wesprzeć.

 

*

 

Nie minęło półgodziny a jechaliśmy już na spotkanie z jednym ze studentów profesora Leitera, niejakim Anthonym Flindersem. Zdaniem asystentki profesora Flinders wielokrotnie spotykał się z Leiterem, a ich spotkania niejednokrotnie wydłużały się do późnych godzin nocnych.

Wynajmowany przez Flindersa pokój znajdował się na ostatnim piętrze dużej, gregoriańskiej kamienicy, która pełniła funkcję stancji dla mniej zamożnych studentów. Gdy zapukaliśmy do drzwi wynajmowanego przez niego mieszkania odpowiedziała nam głucha cisza. Już mieliśmy odejść, gdy Piącha zapukał jeszcze raz, a wtedy drzwi z cichym skrzypnięciem lekko się uchyliły.

– Otwarte – stwierdził zadowolony i wszedł do środka.

Wewnątrz panował nieprzyjemny półmrok. Ciężkie, postrzępione u doły zasłony fałdami opadały na brudną, zaniedbaną podłogę. Powietrze w środku było zatęchłe, cuchnęło gnijącymi resztkami jedzenia i kwaśnym odorem potu. Piącha, gdy tylko wszedł do środka zapalił światło. Pokój natychmiast rozświetliło słabe światło pojedynczej, rachitycznej żarówki zwisającej z sufitu.

Wewnątrz poza łóżkiem, które przykryto niedbale kołdrą i kilkoma kocami było jeszcze biurko. Chyba jak każde biurko, które do tej pory widziałem (poza moim i doktora Hartmana) zagracone było otwartymi książkami i notatkami.

– Nikogo nie ma – oznajmił Piącha z głębi pokoju.

Ostrożnie weszliśmy za nim do środka. Okazało się, że mieszkanie Flindersa składało się dodatkowo z kuchni. Na stole, przy zlewie zalegały stery brudnych naczyń i resztek jedzenia. Smród był niesamowity.

– Wygląda na to, że Anthony albo je na mieście, albo od bardzo dawna nie było go w domu – oznajmiłem zakrywając twarz rękawem – Co to za smród!

W tym czasie siostra, detektywi i doktor przeszukiwali pokój. Hartman silnym, zdecydowanym ruchem odsłonił zasłony wpuszczając do środka nieco dziennego światła. Piącha kręcił się chwilę koło biurka, gdy nagle coś zwróciło jego uwagę. Przyklęknął przy sąsiadującym z biurkiem oknie i podważył odstający kawałek boazerii.

– No proszę – powiedział zadowolony i odwrócił się w naszą stronę – Księga.

Być może był to tylko omam wzrokowy, ale wydaje mi się, że w momencie, gdy Piącha spojrzał w naszą stronę w jego twarzy zaszła jakaś subtelna zmiana. Przez ułamek sekundy w jego oczach dostrzegłem jakby rozlewający się wokół źrenic cień.

Piącha zaczął wertować książkę.

– Obrzydliwe – stwierdził i podał książkę siostrze.

Siostra, niczego nieświadoma wzięła księgę. Im dłużej ją wertowała, tym grymas obrzydzenia na jej delikatnej twarzy robił się coraz większy. Dłonie siostry zaczęły drżeć.

– Dobry Boże! – krzyknęła z obrzydzeniem i wręczyła mi znaleziony wolumin.

Siostra miała całkowitą rację. Stara, być może kilkusetletnia księga zawierał bowiem treści, które mógł stworzyć tylko ktoś niespełna rozumu, ktoś opętany przez bluźniercze, mroczne żądze.

Księga nie posiadała ani tytułu, ani wymienionego autora i napisana została archaiczną angielszczyzną. W związku z powyższym, zamiast starać się wychwycić i zrozumieć pojedyncze słowa skupiłem się na rycinach. Te zaś były bluźniercze i odrażające. Wydaje mi się, że następujące po sobie ryciny tworzyły coś w rodzaju historii, były satanistyczną wersją chrześcijańskiej Biblii Pauperum.

Na sekwencji kilku rycin znajdowały się sylwetki kobiety i…diabła. Czarna, okropna postać z rogami i parą błoniastych skrzydeł nie mogła być niczym innym. Na jednej z pierwszych rycin znajdowała się scena kuszenia kobiety przez diabła. Na następnych kobieta podpisuje cyrograf i zakłada na palec wręczony przez diabła pierścień. Kolejne sceny ukazują tę samą kobietę, która profanuje krzyż i Pismo Święte oraz plugawe, obsceniczne sceny, w których diabeł spółkuje ze swoją służebnicą. Cała przedstawiona na rycinach historia od razu skojarzyła mi się z mroczną legendą Keziah Mason.

Ryciny wykonane zostały z niespotykaną niemal dokładnością, każdy najdrobniejszy szczegół był odpowiednio zaakcentowany a każda plugawość należycie uwypuklona. Ten obsceniczny kunszt jeszcze bardziej potęgował bluźnierczość znajdujących się w środku treści. W trakcie przeglądania księgi towarzyszył mi dziwny niepokój, poczucie zbliżającego się nieszczęścia. Gdy uczucie to stało się niemal nie do wytrzymania, natychmiast zamknąłem księgę i rzuciłem ją na ziemię.

– Słyszycie?- wyszeptał Hartman i w tym samy momencie wskazał znajdujące się w pokoju łóżko – Ktoś tam jest.

Stuckey i Piącha po cichu wyciągnęli broń i podeszli bliżej.

– Panie Finders, jeśli to pan, proszę natychmiast się pokazać.

Detektywi powtórzyli pytanie kilkukrotnie, za żadnym razem nie dostali jednak odpowiedzi. W końcu zniecierpliwiony Piącha szybkim ruchem zrzucił leżące na łóżku koce i pokój wypełnił kwaśny, przyprawiający o mdłości smród niemytego ciała.

Na łóżku, skulony i rozdygotany leżał Anthony Flinders.

Młodzieniec spojrzał w naszą stronę wystraszonymi oczami, w których poza szalonym strachem biła także bezgraniczna beznadzieja. Co najdziwniejsze, twarz Flindersa nie była twarzą dwudziesto-kilku latka, lecz twarzą starego mężczyzny! Z policzków zwisały mu fałdy luźnej skóry, powieki ciężko opadały na oczy a całą twarz pokrywała mozaika głębokich zmarszczek.

– Dobry Boże – westchnęła siostra, robiąc krok w tył.

– Pan Anthony Flinders? – spytał Stuckey starając się opanować drżenie głosu.

Leżący na łóżku mężczyzna jednak nie reagował. Po prostu wpatrywał się w nas szeroko otwartymi oczami. Z drżących ust na pościel ciągnęła się strużka żółtej śliny.

– Nie ma z nim kontaktu – rezolutnie stwierdził Piącha i schylił się po rzuconą przeze mnie księgę.

W tym samym czasie Hartman podniósł ręce do góry i zwrócił się do leżącego na łóżku studenta.

– Panie Flinders – mówił spokojnym, delikatnym głosem – Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i nie zamierzamy cię skrzywdzić. Powiedz nam, jak możemy Ci pomóc?

Mężczyzna nie odpowiadał, ale w momencie, gdy Piącha otworzył znalezioną w pokoju księgę, natychmiast zaczął wrzeszczeć. Targany gwałtownymi skurczami wił się na łóżku a jego głowa, ręce i nogi wygięły się pod nieprawdopodobnymi kątami. W pewnym momencie rozrzucił szeroko kończyny a jego głowa wygięła się do tyłu pod makabrycznym kątem. Wył z bólu.

Światło zgasło.

– Co, do cholery?! – zaklął Stuckey.

Tego już za dużo – pomyślałem i podbiegłem do drzwi, aby jak najszybciej opuścić to miejsce. Nacisnąłem na klamkę. Zamknięte. Szarpnąłem jeszcze raz. Drugi, trzeci – nic. Z drugiej strony pokoju usłyszałem krzyk przerażenia, jaki wydobył się z gardła stojącego przy oknie doktora Hartmana.

Za oknem, pomimo wczesnej godziny, w niesamowitym tempie zapadała ciemność. Olbrzymi, czarny cień najpierw pochłonął niebo i chmury, później dachy najwyższych kamienic. Z uliczek i z zaułków na ulice wypływały kłęby gęstej mgły. Jarząca się pajęczyną błyskawic, niczym wąż wypełzała na ulice Arkham. Światło nielicznych latarni nie miało żadnych szans z nadchodzącym z każdej strony mrokiem. Świat tonął w ciemnościach.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna…

 

*

 

To był już kolejny raz, gdy Piącha poczuł, że coś lub ktoś stoi tuż za nim. Pierwszy raz wtedy, gdy w gabinecie profesora Leitera, przyglądając się małemu lusterku dostrzegł za sobą wychudzoną, ciemną postać. Ale gdy się odwrócił, gdy wyszedł z gabinetu na korytarz, aby zobaczyć, kto mu się przyglądał, nikogo nie znalazł.

Teraz było podobnie. Z tą różnicą, że tym razem czuł na karku czyjś zimny, lodowato zimny oddech. Było to o tyle dziwne, że reszta ciała Piąchy w tym samym momencie pociła się tak, jakby on sam stał właśnie przy olbrzymim, hutniczym piecu.

Czy to strach?

Powoli odwrócił głowę. Coś w nim starało się go powstrzymać. Krzyczało, żeby tego nie robił, żeby po prostu zignorował to dziwnie niepokojące wrażenie i odszedł. Jednak siła, która wbrew woli detektywa przekręciła jego głową, jakby ten był jedynie szmacianą lalką, zdecydowała inaczej.

Gdy się odwrócił, zobaczył róg pokoju Flindersa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wijące się po podłodze, wspinające się po ścianach i skapujące z sufitu, gęste niczym smoła cienie. Wyglądało to tak, jakby w rogu pokoju jakaś bluźniercza, piekielna istota umościła sobie gniazdo, z którego teraz na zewnątrz wylewała się czerń i ciemność.

Piącha przez chwilę po prostu patrzył na złowieszczy taniec cieni, które wydawały się żyć własnym życiem. W ich ruchach, w ich odrażającej plątaninie było coś niewypowiedzianie złego. Nagle, w najczarniejszym punkcie, na wysokości oczu detektywa zapaliły się dwa, żółte punkciki. Dwie plamki zupełnie nieruchomego, żółtego światła, które po prostu się w niego wpatrywały. W tym samym momencie Piącha poczuł wokół siebie czyjąś obecność. Wirowała wokół niego, otulała go niczym płaszczem.

To coś było złe. Bardzo złe.

Złowroga aura oblepiała go z każdej strony gorącymi, wilgotnymi podmuchami, które niczym pocałunki sukuba paliły go przy każdym dotknięciu. Piącha zaczął machać rękami. Ten olbrzymi, silny mężczyzna był teraz jak kilkuletnie dziecko, które rozpaczliwie stara się odpędzić od siebie namolną muchę.

– NIE.

Ten głos. Głos męski i żeński jednocześnie. Głos, który wibrował krzykami tysięcy umierających ludzi. Okrutny głos, który wydobył się z ust Kaina, gdy ten tryumfalnie zabijał swojego brata. Słodki, ociekający jadem głos Herodiady, która mrużąc lubieżnie oczy zażądała od swego męża głowy Jana Chrzciciela. Złowieszczy głos Judasza, gdy ten nachyliwszy się do Jezusa wyszeptał mu do ucha: Rabbi.

Piącha, kompletnie sparaliżowany, patrzył, jak w rogu pokoju, na tle wirujących cieni powoli zaczyna zarysowywać się inny, jeszcze czarniejszy kształt. Czerń nasycała się coraz bardziej, aż w końcu Piącha zobaczył wyraźnie, co czaiło się na niego ukryte w ciemnościach.

Gadzie, zakończone szponami stopy stały rozkraczone a pomiędzy nimi powoli, niczym wahadło zegara unosił się obciągnięty czarną skórą ogon. Brzuch monstrum był odpychająco obrzmiały a gnijące, pokryte białą cieczą łuski lśniły na nim niezdrowo. Detektywowi wydawało się, że cały tułów tego czegoś pulsuje od środka.

Piącha nie mógł nie zobaczyć długich, zakończonych szponami łap i poszarpanych, czarnych skrzydeł, które wisiały spokojnie, złożone niczym ręce do makabrycznej, groteskowej modlitwy.

Drżącymi z przerażenia ustami podniósł głowę. Naprzeciwko siebie zobaczył parę żółtych ślepi, w których zaklęto całe okrucieństwo wieków. Patrząc w nie widział wrzeszczące z bólu twarze, widział trwogę, niesprawiedliwość, wyzysk i śmierć.

Piącha zobaczył w nich Zło.

Monstrum było zadowolone. Czerwonym od krwi jęzorem co chwila oblizywało swój gadzi pysk. Podeszło bliżej i schyliło nieforemny, porośnięty rzadką szczeciną łeb, który wieńczyła para wykrzywionych, czarnych rogów. Detektyw poczuł, jak czarny ogon bestii oplata się wokół jego gardła. Chciał wyrwać się, uciec, lecz zamiast tego stał sparaliżowany i patrzył tylko, jak bestia przybliża swój pysk do jego twarzy, obnażając przy tym ostre niczym sztylety, ociekające czarną posoką kły.

– Michael – monstrum odezwało się głosem, od którego Piącha zapragnął umrzeć tu i teraz – Spójrz na nich! – z pogardą wycedziło przez zęby.

Nagle Piącha dostrzegł swoich przyjaciół, nawet tego tchórza Woolswortha, jak za wszelką cenę starają się go uderzyć. Nawet siostra Felicja próbowała zrobić mu krzywdę, rzucając w jego kierunku ciężką księgą.

– Widzisz? Może być inaczej. Wystarczy, że poprosisz.

Piącha, resztkami świadomości starał się wytłumaczyć sobie, że padł ofiarą halucynacji, że to wszystko jest jedynie zwykłym, sennym koszmarem.

– Rozczarowujesz mnie! – bestia podskoczyła bliżej i poczuł, jak monstrum zaczyna wpychać mu do ust swój ogon – Są jak muchy. Wystarczy jedno twoje słowo a pozbędziemy się ich – bestia kusiła dalej.

Widząc, że Michael zaczyna się wahać, monstrum powoli wycofało się do tyłu. Nagle zarechotało tryumfalnie i szeroko rozwarło swój gadzi, najeżony zębami pysk.

– Ja jestem w Tobie! Już na zawsze! Poproś a zdobędziesz moc, o jakiej nawet nie śniłeś! Patrz Michael, PATRZ!

Detektyw w piekielnym stuporze patrzył, jak bestia wsadza sobie jedną z łap głęboko do gardła i po chwili wyciąga na zewnątrz drobną, różową nóżkę dziecka.

– Jeszcze! Jeszcze! – głos bestii zabulgotał obrzydliwie, gdy monstrum zaczęło wyciągać kolejne kawałki ludzkich ciał: jelita, dłonie, placki skóry pokryte gęstymi, czarnymi włosami…

 

*

 

– Do jasnej cholery! Piącha, mówię do Ciebie! – krzyknął Stuckey uchylając się przed kolejnym ciosem Piąchy – Musimy go jakoś obezwładnić – wysapał.

Nikt nie wiedział, co się właściwie stało, ale w ułamku sekundy Piącha przestał być Piąchą, przestał być nawet Michaelem Alcornem. Ze złowrogim blaskiem w oczach stał naprzeciwko nas, w każdej chwili gotów zrobić nam krzywdę. Nie wiedziałem co wywołało tak nagłą zmianę, ale twarz detektywa w ułamku sekundy nabrała prawdziwie diabolicznych rysów, a mozaika ciemnych, pulsujących żył wykwitła na nim ohydnymi splotami.

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami…

– Na Boga! Siostro, modlitwy tu nie wystarczą! – krzyknąłem rozmasowując gardło, które jeszcze chwilę temu znajdowało się w silnym niczym imadło uścisku Piąchy.

– Siostrzyczko… zamknij mordę! – Piącha zacharczał wściekle i patrząc w jej stronę zaczął rozpinać rozporek.

– Unieruchomcie go jakoś a ja już się nim zajmę! – krzyknął doktor, szukając czegoś rozpaczliwie w szufladzie biurka.

– Doktorku – Piącha odwrócił się w stronę Hartmana. – Obiecuje ci, że jak tylko z nimi skończę zabawię się z tobą. Lubisz się bawić?

Hartman przez sekundę wyraźnie się zawahał, lecz po chwili ponownie zaczął grzebać w szufladzie roztrzęsionymi rękoma.

– … ale nas zbaw ode Złego. Amen!

Usłyszeliśmy okrzyk siostry i zobaczyliśmy, jak ciska w stronę Piąchy ciężką, oprawioną w skórę księgą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności księga trafiła dokładnie w to miejsce, gdzie znajdował się opatrunek i oszołomiony, detektyw upadł bezwiednie na podłogę. Stuckey i ja natychmiast skoczyliśmy na niego i obezwładniliśmy.

Gdy na nim leżeliśmy Piącha zaczął rechotać diabolicznie. Czułem, jak napręża mięśnie i zaczyna się miotać. Jeszcze kilka sekund i nas pozabija – pomyślałem. Na całe szczęście w tej samej chwili podbiegł do nas doktor Hartman i przyłożył do ust Piąchy szmatkę nasączoną chloroformem. Detektyw miotał się jeszcze przez chwilę, po czym ostatecznie stracił przytomność.

Ciężko dysząc popatrzyliśmy po sobie.

– Gdzie jest wolumin? – usłyszeliśmy cichy, zdeterminowany głos siostry Felicji. – Panie Woolsworth, na to też ma pan błyskotliwe wytłumaczenie? Omamy, halucynacje, wadliwa instalacja hydrauliczna?! To był demon – zakonnica podeszła bliżej – Słyszy pan?! DEMON!

– Nie wiem, nie wiem, nie wiem! – dałem upust emocjom – Pieprzone Arkham! – krzyknąłem i udałem się do recepcji, aby jak najszybciej zadzwonić po policję i karetkę. Nie wiedziałem w jakim stanie jest Piącha, ale stan Flindersa niezwłocznie wymagał specjalistycznej interwencji.

Po kilku minutach przed kamienicą zatrzymała się karetka i dwa radiowozy. Gdy wróciłem na trzecie piętro Flinders i Piącha wynoszeni byli właśnie na noszach.

– Detektyw Stuckey? – odezwał się jeden z funkcjonariuszy.

– Słucham.

– Niezły bałagan – pokręcił głową funkcjonariusz.

– To wiem – przerwał mu widocznie poirytowany – Masz coś dla mnie, czy przyszedłeś pieprzyć głupoty?

Policjant, mężczyzna w średnim wieku, wyczuł, że to nie czas i miejsce na złośliwe komentarze i od razu przeszedł do sedna sprawy.

– Zidentyfikowaliśmy drugiego denata.

– Mów – Stuckey odwrócił się w jego stronę odpalając papierosa.

– Ofiarą jest niejaki Harland Roach, profesor na Uniwersytecie Miskatonic. O ile nam się udało ustalić dwaj mężczyźni znali się i delikatnie mówiąc nie przepadali za sobą. Zdaniem przesłuchanych przez nas pracowników Uniwersytetu, kością niezgody między Leiterem a Roachem były sprawy czysto zawodowe. Obu mężczyzn interesowały te same kwestie, w związku z czym bardzo często dochodziło między nimi do kłótni o dostęp do woluminów lub finansowanie projektów badawczych. Nic więcej nie ustaliliśmy. Aha, zapomniałbym. Przy pomocy sąsiadów Leitera znaleźliśmy także tajemniczą kobietę. To Lucy Stone. Przyjdzie jutro rano na przesłuchanie.

Stuckey podziękował funkcjonariuszowi i zasępił się ponuro. Gdy po kilkunastu minutach zostaliśmy w końcu sami w pokoju Flindersa, detektyw opadł ciężko na łóżko, jakby dopiero teraz zeszło z niego całe napięcie.

– Podsumujmy – zaczął odpalając papierosa – Znamy tożsamość drugiego denata. To krok naprzód. Wiemy, że Emilia Court alias Hotaru Nakamura, pozostając w bliskich relacjach z Leiterem posiada zapewne interesujące nas informację. Zidentyfikowaliśmy tajemniczą L – jutro pojawi się na komendzie. Jak widać tropów mamy co najmniej kilka, a cały czas nie odwiedziliśmy ani Abnera Wicka, ani rodziny Nakamurów. Mało tego, cały czas mam nieodparte wrażenie, że wciąż nie wiemy, czego dokładnie szukamy. Sami widzicie – poszlak mamy sporo a doba nadal ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Na dzisiaj to już koniec. Idźcie do domu, wyśpijcie się dobrze, bo jutro zapowiada się bardzo intensywny dzień.

Gdy jakiś czas później leżałem już w swoim łóżku, spoglądając przez okno na czarne, strzeliste iglice Arkham, pierwszy raz w swoim życiu pomyślałem, że historie, które opowiadała mi matką mogą być jednak prawdziwe. Wszystkie te bajki o czarownicach, diabłach i innych wymiarach zaczęły wywoływać we mnie nieprzyjemny niepokój. Dokładnie zapamiętałem jej słowa, które wypowiedziała, gdy jakiś czas temu rozmawialiśmy przez telefon:

Uważaj synku. Nocami diabły skaczą na dachach Arkham.

I myśl ta przeraziła mnie.

 

*

 

Następnego ranka spotkałem się ze swoim przełożonym. Tom Spritz po raz kolejny przypomniał mi o obowiązującej w biurze hierarchii służbowej. Wypytał przy okazji o postępy w śledztwie. Nie był zbytnio zadowolony faktem, że nie zacząłem jeszcze sprawy rodziny Nakamura, ale oboje wiedzieliśmy (ja od zawsze, on od momentu, gdy powiedziałem mu to tego ranka prosto w jego szczurzy pysk), że nie ma tutaj nikogo lepszego, kto mógłby się tym zająć. Odbywszy tę jakże jałową konwersację zadzwoniłem do Stuckeya z pytaniem, czy mogę wziąć udział w przesłuchaniu Lucy Stone. Otrzymawszy zgodę spakowałem niezbędne dokumenty i ruszyłem na komisariat.

Jadąc taksówką przypomniałem sobie, że doktor Hartman zabrał ze sobą bluźnierczą księgę w celu poddania jej pewnym laboratoryjnym badaniom. Liczył, że analiza biologiczna pozwoli nam zrozumieć, co tak naprawdę zaszło wczoraj w pokoju Anthony’ego Flindersa.