https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 4

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Sala przesłuchań była prostym pomieszczeniem, w którym poza dużym stołem i czteroma krzesłami nie było nic więcej. Wiszące w oknach żaluzje przepuszczały do środka odrobinę bladego, porannego światła, w którego smugach dostrzec można było wirujące w powietrzu drobinki kurzu.

Gdy wraz z detektywem Stuckeyem weszliśmy do pomieszczenia, zastaliśmy w nim siedzącą po drugiej stronie stołu pannę Stone. Pilnujący jej funkcjonariusz kiwnął nam głową, po czym zostawił nas samych.

Lucy Stone okazała się trzydziestoletnią, bardzo atrakcyjną kobietą. Ubrana była w szary kostium składający się z sięgającej za kolana spódnicy, garsonki i białej koszuli. Krótkie, zaczesane do tyłu blond włosy podkreślały delikatność rysów twarzy. Duże, niebieskie oczy kryły się pod wachlarzem długich rzęs, które nie miały w sobie jednak nic z figlarności. Siedząca przed nami kobieta pogrążona była w smutku. Zapatrzona w okno nawet nie zauważyła, gdy weszliśmy do środka.

– Panna Lucy Stone?

Kobieta potrząsnęła głową.

– Nazywam się Ray Stuckey, a to mój współpracownik – Ebenezer Woolsworth. Domyśla się pani zapewne, z jakiego powodu się spotykamy?

– Tak – wyszeptała i zobaczyłem, że jej oczy powoli wypełniają się łzami a pełne, czerwone usta lekko drżą.

Drzwi do pokoju otworzyły się nagle i stanął w nich doktor Hartman.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedział szybko i zziajany usiadł na jednym z wolnych krzeseł.

– A to doktor Hartman – dodał rezolutnie Stuckey – Czy chce się pani czegoś napić? Herbaty, kawy?

Panna Stone pokręciła przecząco głową.

– Zatem przejdźmy do rzeczy – oznajmił łamiącym się głosem.

Zdziwiony, spojrzałem na niego i nagle zrozumiałem. Detektyw Stuckey był wyraźnie wczorajszy! Drżącymi rękoma ścierał z czoła wciąż pojawiające się na nowo krople potu. Jego spojrzenie było mętne, jakby nieobecne a podkrążone oczy zdradzały, że ostatniej nocy spał naprawdę niewiele. Niechlujnie zawiązany pod szyją krawat i pognieciona marynarka także nie działały na korzyść detektywa. Gdy nasze spojrzenia spotkały się na chwilę wiedziałem już, że tego dnia detektyw Stuckey toczy zażartą walkę ze swoim organizmem.

– Zatem – Stuckey zaniósł się kaszlem – Od kiedy spotykała się pani z profesorem Leiterem?

– Poznaliśmy się na jednym z przyjęć organizowanych przez Uniwersytet Miskatonic. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Charles był taki szarmancki, taki zabawny – kobieta dała ponieść się emocjom, jakby zapominając, w jakim miejscu się znajduje. Jej wypowiedź w pewnym momencie brutalnie przerwał Stuckey, który nagle zerwał się z krzesła i przykładając dłoń do ust wybiegł z sali. Spojrzeliśmy po sobie z doktorem. Stało się jasne, że zostaliśmy sami.

– Czy wszystko w porządku? – spojrzała na nas pytająco.

– Tak, tak, proszę kontynuować.

Pozwoliliśmy, aby panna Stone wyrzuciła z siebie wszystkie nostalgiczne wspomnienia i gdy po kilku minutach w końcu skończyła, przeszliśmy do zadawania pytań. Kobieta, pomimo że zapewniła nas o tym, że powie nam wszystko, co tylko wie, wyraźnie kręciła. Dobrze znając ludzką naturę, bez problemu wychwytywałem te krótkie momenty, w których zbyt długo się zastanawiała, lub skupiała się na nieistotnych dla śledztwa szczegółach. Umiejętnie przez nas przyciśnięta powiedziała jednak wszystko.

Z przeprowadzonego przez nas przesłuchania dowiedzieliśmy się, że poza działalnością fałszerską denat miał jeszcze inne grzeszki, które nijak nie pasowały do wizerunku, który kreował na co dzień. Według słów panny Stone Leiter był nałogowym hazardzistą. Informację tę od razu skojarzyliśmy z kartką, na której denat przed śmiercią zapisał różne kwoty pieniędzy. Wyglądało na to, że długi, które zaciągnął, zmusiły go w końcu, aby zaczął rozglądać się za dodatkowym źródłem dochodu. To zapewne dlatego zaczął współpracować z Abnerem Wickiem, a gdy okazało się, że i to nie wystarcza, aby pokryć jego chore potrzeby, zaczął fałszować, a następnie sprzedawać wykradane z biblioteki woluminy.

Gdy spytaliśmy o Harlanda Roacha, panna Stone, nieco zażenowana, wyjawiła nam, że profesor zabiegał o jej względy w trakcie, gdy znajdowała się już w bliskiej relacji z Leiterem. Nie powiedzieliśmy tego oczywiście na głos, ale wraz z tym zeznaniem pojawił się ewentualny motyw, dla którego profesor Roach został zabity. Na wieść o śmierci profesora Roacha panna Stone wyraźnie się zasmuciła.

Natomiast wieść o śmierci Cecila Huntera wyraźnie nią wstrząsnęła. Informacje, które nam przekazała pokrywały się z tymi, które uzyskaliśmy od doktora Hardstorm’a. Co ciekawe jednak, w prywatnych rozmowach Charles nie wierzył w to, że Hunter kiedykolwiek wyzdrowieję. Mówił o tym z ponurą pewnością, jakby z góry wiedział, że los jego kompana jest nieodwracalnie przypieczętowany

O księdze, wokół której, przez kilka ostatnich dni toczyło się całe życie Leitera, panna Stone nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Wiedziała, że księga została wypożyczona Uniwersytetowi Miskatonic przez rodzinę Cobbów i że jest to dokument niezwykle cenny. Fakt, że przetłumaczenie jej fragmentów rektor Fallon powierzył właśnie Leiterowi, był dla denata niewątpliwie zaszczytem i wielkim wyzwaniem. Charles wielokrotnie mówiąc o jej zawartości wspominał także o wielkim odkryciu, jednak nigdy nie zdradził jej czym owo wielkie odkrycie w istocie było. Panna Stone potwierdziła uzyskane przez nas wcześniej zeznania, że od momentu rozpoczęcia prac nad woluminem Leiter nieco zdziwaczał. Zabronił odsłaniać zasłony w gabinecie, zakazał, aby ktokolwiek poza nim wchodził do jego gabinetu.

– Pewnego dnia postanowiłam z czystej ciekawości sprawdzić, czym było to wielkie odkrycie – oznajmiła panna Stone – Jednak gdy tylko wzięłam księgę do ręki natychmiast, jak spod ziemi, obok mnie pojawił się Charles i zrobił dziką awanturę. O taki drobiazg. Był na punkcie tej księgi chorobliwie przewrażliwiony. Zbywał każde moje pytanie o nią, gasił w zarodku wszystkie rozmowy, które jej dotyczyły. Gdy spytałam go w końcu, co takiego jest w tej księdze i dlaczego robi z niej tak wielką tajemnicę, Charles przytulił mnie tylko i powiedział, że robi to tylko i wyłącznie dla mojego dobra. Widząc, że nic nie ugram, nie drążyłam więcej tego tematu.

O asystentce profesora jak i o Flindersie panna Stone wiedziała niewiele więcej niż to, że łączyły ich wyłącznie zawodowe relacje.

Uznawszy, że dowiedzieliśmy się od niej wszystkiego, podziękowaliśmy za poświęcony nam czas. Co dziwne, już wychodząc panna Stone poprosiła drżącym głosem o opiekę. Kobieta wyraźnie się czegoś bała i Stuckey, który w międzyczasie dołączył do nas wraz z Piąchą, zapewnił ją, że od tej pory znajdować się będzie pod obserwacją funkcjonariuszy.

Uzyskane przez nas informacje rzuciły nowe światło na osobę profesora Leitera. Wyglądało na to, że przez ostatnich kilka tygodni profesor żył w nieustannym napięciu nerwowym. Z jednej strony wykańczało go chorobliwe zamiłowanie do hazardu, z drugiej – stres spowodowany zaciąganiem coraz większych długów i groźby wysyłane przez gotowych na wszystko wierzycieli. Na stan jego psychiki dodatkowo negatywnie wpływał zapewne fakt wykradania i fałszowania ksiąg. Zaprzeczenie ideałom uniwersyteckim i okradanie swojego pracodawcy musiało być dla niego nie lada ciosem.

Gdy dodamy do tego jeszcze bluźnierczą księgę, nagle wszystkie irracjonalne zachowania denata stały się dla nas w pełni zrozumiałe. Pod wpływem stresu i bezsennych nocy bluźniercze obrazy z księgi, nad którą pracował, nagle wydały mu się żywe. Pogrążony w malignie umysł roił sobie, że wszędzie wokół czekają na niego diabły i demony, w każdej chwili gotowe rozerwać go na kawałeczki. To w obawie przed nimi zabronił odsłaniać okien i zamykał się sam w gabinecie na długie godziny. Gdy nie był już w stanie samemu sobie poradzić z tłumaczeniem, o pomoc poprosił swojego najlepszego studenta.

– Piącha, miło cię widzieć – podałem rękę wielkoludowi, gdy zostaliśmy sami wraz z detektywem Stuckeyem i doktorem Hartmanem – Lepiej ci?

– Tak – odparł krótko – Dowiedzieliście się czegoś?

Zrelacjonowaliśmy mu przebieg przesłuchania i przedstawiliśmy wyciągnięte pośpiesznie wnioski. Piącha, na tyle, po ile zrozumiał co do niego mówiliśmy, był widocznie zadowolony.

– Co teraz? – spytał i wgryzł się w apetycznie wyglądające ciastko.

– Dobre pytanie. Jakie mamy tropy?

Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że w pierwszej kolejności powinniśmy udać się na Uniwersytet Miskatonic i porozmawiać z asystentką Leitera. W trakcie naszego pierwszego spotkania wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że w obecności rektora kobieta nie była z nami do końca szczera. Należało dowiedzieć się zatem, czego kobieta nie powiedziała nam przy okazji poprzedniej wizyty.

Pojechaliśmy we trzech. Stuckey, tłumacząc się problemami zdrowotnymi, poszedł do domu.

 

*

 

– Ach, są panowie – rektor był wyraźnie zadowolony – Nareszcie. Jak tam moją księga? Znaleźli ją panowie?

– Tak, mamy ją.

– Cudownie, cudownie! Detektywie, proszę mi ją oddać.

– Nie mamy jej – odpowiedział beznamiętnym głosem Piącha.

Rektor był wyraźnie skonsternowany.

– Czy to żart, panie detektywie? – uśmiech na twarzy rektora zniknął w ułamku sekundy. Ten poważny, elegancko ubrany mężczyzna, tak opanowany przy pierwszym spotkaniu, mówił podniesionym, niemal histerycznym głosem – Dla państwa informacji, jutro przyjeżdża do nas przedstawiciel rodziny Cobbów, która to wspaniałomyślnie zdecydowała się wypożyczyć nam ten wyjątkowo cenny wolumin. Jeśli nie będę miał wtedy ze sobą księgi, to narażę na szwank nie tylko reputację swoją, ale i całego Uniwersytetu! Wtedy nici z dalszego finansowania, nici z planów badawczych na przyszły rok! Nici z grantów! Staniemy się pośmiewiskiem, ja, Uniwersytet, nasi badacze. Nikt nie zechce podjąć z nami współpracy! Czy panowie w ogóle rozumieją co to znaczy?! Żądam natychmiastowego wydania księgi!

– Detektyw Piącha miał na myśli – wtrącił się doktor podchodząc bliżej rektora – Że księgę oczywiście mamy, ale nie przy sobie. Poddawana jest niezbędnym ekspertyzom biologiczno-chemicznym.

Rektor wybałuszył oczy i szeroko otwartymi ustami zaczął łapać powietrze.

– Jakie badania?! Nie wyraziłem zgody na żadne badania! One mogą zniszczyć wolumin!

– Spokojnie – głos doktora był idealnie opanowany i gładki – Z księgą nic się nie stanie, o to może być pan spokojny. Mamy najnowocześniejszy sprzęt i najlepszych fachowców w całym kraju. Badania są na ukończeniu i księgę, w nienaruszonym stanie, oddamy niebawem – podkreślił Hartman.

Rektor przez chwilę milczał, po czym skinął głową.

– Zatem, czym spowodowana jest ta wizyta? – Mam zaraz bardzo ważne spotkanie.

– Chcielibyśmy porozmawiać z panną Court. Jest w pracy?

– A, panna Court – rektor spojrzał na nas podejrzliwie – Tak się składa, że wzięła kilka dni urlopu. Po tym, czego doświadczyła, to w pełni zrozumiałe. Może ja będę mógł jakoś pomóc? – nagle rektor stał się podejrzanie miły.

– Niestety – odparłem, rozkładając bezradnie ręce – Doceniamy oczywiście pana gotowość do współpracy, ale tym razem musimy porozmawiać z asystentką. Czy wie pan może gdzie wyjechała?

– Oczywiście, proszę chwilę poczekać.

Rektor podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu.

– Betty, skarbie, powiedz mi proszę, gdzie panna Court pojechała na urlop? Mówiła chyba o jakimś pensjonacie tuż pod Arkham. Znajdziesz to dla mnie. Dziękuję, poczekam na linii. Aha, dziękuję Ci, jesteś niezastąpiona.

Rektor energicznie odłożył słuchawkę i spojrzał w naszą stronę.

– Zajazd Pokoje do wynajęcia, na południe od Arkham.

Podziękowaliśmy i już kilkanaście minut potem jechaliśmy pod wskazany adres.

 

*

 

Po opuszczenia granic Arkham świat jakby nagle się zmienił. Nie mówię tu o drodze, albo marnej namiastce tego, co pełniło jej funkcję, ani o niekończących się wertepach, przez które nabiliśmy sobie niejednego guza. Mam na myśli atmosferę, krajobraz i dziwną, niepokojącą ciszę, która otulała z zewnątrz to wiekowe miasto.

Lasy wokół Arkham, pradawne siedliszcze niewysłowionych, niezbadanych tajemnic, były zadziwiająco ciche. Mógłbym przysiąc, że to nie warkot silnika zagłuszał leśne zwierzęta, że to nie nasza obecność przepłoszyła mieszkańców tych leśnych ostępów. Coś mówiło mi, że złowroga cisza, która unosiła się wszędzie wokół miała inne, o wiele mroczniejsze źródło.

Powykrzywiane konary drzew milczały ponuro. Targane nagłymi zrywami wiatru, rachityczne gałęzie skrzypiały złowieszczo w spazmach niespodziewanego uniesienia a spływające po koronach drzew promienie jesiennego słońca dusiły się w zalegającym tu od wieków mroku.

Gdy w końcu dotarliśmy pod podanym nam przez rektora adres, odetchnąłem z ulgą. W trakcie podróży przez las nieustannie towarzyszyło mi nerwowe napięcie. Charakter prowadzonego przez nas śledztwa i tajemnice, z którymi przyszło nam się zmierzyć, nadszarpnęły niestety moim zdrowiem. Z niepokojem odnotowałem pewne zmiany w swoim codziennym zachowaniu. Mimowolnie zacząłem unikać spoglądania w róg pomieszczeń a cienie, nawet te rzucane przez uliczne latarnie, napawały mnie niezrozumiałą trwogą. A co dopiero podróż przez stary, milczący las.

Zajazd Pokoje do Wynajęcia był typowym pensjonatem, których setki, jak grzyby po deszczu, wyrosły wzdłuż najważniejszych krajowych dróg. Rozległy, parterowy budynek już z daleka kusił nas płonącym na czerwono neonem. Przed budynkiem, na sporych rozmiarów parkingu stały zaparkowane dwa auta.

Gdy przechodziliśmy przez duże, dwuwahadłowe drzwi, nikt z nas nawet nie domyślał się, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Zza długiej lady usłyszeliśmy głos recepcjonisty. Mężczyzna ubrany był w brązowo-czerwony uniform składający się ze spodni, koszuli i kamizelki. Nerwowo poprawiając resztki włosów, które żałośliwie zwisały mu na skronie, niski, starszy pan przywitał nas szerokim uśmiechem.

– Witam szanownych gości! Czym mogę panom służyć?

– Policja – bez zbędnych ceregieli wyparował Piącha i położył na blacie swoją odznakę.

Stojący po drugiej stronie lady mężczyzna zadrżał.

– Ale o co chodzi, panowie? Czy coś się stało? Nie dzwoniłem na policję.

– Spokojnie – odezwał się doktor – Nic się nie stało, mamy jednak do pana pytanie. Czy wśród gości zajazdu znajduje się panna Court?

– Żółta – dodałem.

Recepcjonista zaczął nerwowo przeglądać rejestr, aż w końcu jego palec zatrzymał się obok nazwiska asystentki profesora Leitera.

– Zgadza się – mężczyzna podniósł wzrok znad rejestru i spojrzał na Piąchę – Nie jest stąd, nic więcej nie wiem. Poza tym, że to żółtek.

– Numer pokoju? – Piącha nawet nie słuchał.

– Dwadzieścia dwa. Ale panowie, jeśli to coś poważnego to może dam panom zapasowy klucz. Wiadomo, co one tam robią?

– One? – zapytałem zdziwiony.

– Tak, dwie tam siedzą. Jedna stara a druga młoda. Obie żółte.

Spojrzeliśmy po sobie i wziąwszy zapasowy klucz ruszyliśmy na spotkanie z panną Court i jej tajemniczą towarzyszką.

Długi, wąski korytarz, którym szliśmy, pomalowany był na zielono i dodatkowo obłożony został brązową boazerią. Wiszące u sufitu żyrandole wypełniały przestrzeń mdłym, żółtym światłem. Po obu stronach korytarza znajdowały się pokoje, z których nie dochodził nas jednak żaden dźwięk. Wyglądało na to, że pensjonat nie cieszy się zbyt dużą popularnością a jedynymi ludźmi wewnątrz, poza nami, jest recepcjonistom oraz panna Court wraz ze swoją towarzyszką.

Pokój numer 22 znajdował się na samym końcu korytarza. Idąc w jego kierunku widziałem, jak rzucany przeze mnie cień wydłuża się groteskowo i przybiera fantastyczne, zupełnie nieznane mi kształt i formy. Zupełnie tak, jakbym to nie ja go rzucał, ale ktoś stojący za mną. Szedłem jednak ostatni. Gdy dla pewność spojrzałem się za siebie ujrzałem jedynie recepcjonistę, który przechylając się przez ladę spoglądał w naszym kierunku.

– Jesteśmy – oznajmił Piącha i zatrzymał się przed drzwiami.

– Może, zanim wejdziemy, ustalimy wcześniej, o co chcemy ją spytać? No i co robimy z jej towarzyszką?

Szybko ustaliliśmy plan działania i po chwili korytarz wypełniło regularne dudnienie do drzwi.

– Tak? – usłyszeliśmy delikatny, kobiecy głos.

– Policja, proszę otworzyć.

Przez chwilę nikt nie odpowiadał, po czym drzwi do pokoju otworzyły się lekko i stanęła w nich panna Court.

– Możemy wejść do środka? – spytał Piącha a ja w tym czasie sprytnie wślizgnąłem się do środka. Wewnątrz pokoju, na prostym jednoosobowym łóżku siedziała starsza kobieta i bez słowa spoglądała na całą scenę.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest z Arkham. Staruszka ubrana była w długą, czerwoną tunikę. Na szyi zawieszone miała istne mrowie złotych łańcuszków i amuletów. Niektóre z nich były zwykłymi wisiorkami podczas gdy inne, składające się z wielu misternie wykonanych elementów, tworzyły jakby przemyślnie skompletowane zestawy. Niektóre z ozdób wykonane zostały z wręcz prymitywną prostotą, inne natomiast zadziwiały niebywałym kunsztem i fantazją złotnika, który je wytworzył.

Twarz kobiety zdradzała jej azjatyckie pochodzenie. W przeciwieństwie jednak do panny Court, w rysach twarzy staruszki nie było nawet odrobiny delikatności. W okrągłej, pospolitej twarzy szczególną moją uwagę zwróciły duże, wyraźnie rozwinięte usta, których opadające w dół kąciki sprawiały, że siedząca na łóżku kobieta sprawiała wrażenie naburmuszonej. Nie odezwała się jednak ani słowem i wąskimi, półprzymkniętymi oczami spoglądała na nas w milczeniu. Dopiero po chwili zauważyłem jej fantastyczną fryzurę. Włosy, spięte opaską na wysokości czoła stały na sztorc i układały się w coś, co od razu skojarzyło mi się z końcówką pędzla.

Obecność tej egzotycznej kobiety zupełnie mną zawładnęła. Dopiero gdy wyszła, po drodze szepcząc coś do ucha Emily w całkowicie obcym mi języku, mogłem skoncentrować się na rozmowie, którą detektyw wraz z doktorem przed chwilą rozpoczęli.

– Panowie – przerwałem im niegrzecznie – Proszę mi wybaczyć, ale zanim przejdziemy do sedna, chciałbym ustalić pewne reguły.

Spojrzałem w oczy pannie Court i uśmiechnąłem się przyjaźnie.

– Panno Court. Domyśla się zapewne pani, dlaczego tu jesteśmy. Być może nawet spodziewała się pani tej wizyty. Tak czy inaczej, zanim zaczniemy, proszę pani, aby szanowała pani czas swój i nasz. Nalegam, aby darowała pani sobie gierki, bo nie przechytrzy nas pani. Informuję panią lojalnie, że wszystkie tego typu zachowania uznamy za utrudnianie śledztwa, co jak być może pani wie, jest w naszym kraju karalne. Tu chodzi o złapanie mordercy pana Leitera. Mordercy, który grasując na wolności stwarza realne zagrożenie. Zanim pani coś powie – dodałem szybko, widząc, że zamierza się odezwać – jeszcze jedna kwestia. Proszę nie traktować tego jako groźby oczywiście. My, Amerykanie, rodowici mieszkańcy tych ziemi, jesteśmy wyjątkowo spokojnymi i życzliwymi ludźmi. Nie lubimy jednak gdy zaprosiwszy kogoś do siebie, okazuje się nagle, że nasz gość próbuje sobie z nami pogrywać. Kręcić, mataczyć. Rozumie mnie pani? Sekrety to nic dobrego. Mniej rozgarniętej części naszego społeczeństwa może się wydawać, że sekrety i tajemnice nadają życiu kolorytu, ale proszę mi wierzyć, ci pocieszni głupcy są w błędzie. Rozumie pani, do czego zmierzam? – kobieta nie reagowała.

Spojrzałem na Piąchę i Hartmana, którzy przysłuchiwali mi się w milczeniu. Usiadłem na łóżku obok panny Court i nachyliłem się w jej stronę

– Panno Court a może panno Nakamura? – mięśnie na twarzy Azjatki wyraźnie drgnęły. – Zależy nam tylko na tym, aby była z nami pani szczera. Eleganccy, dobrze wychowani ludzie jak my – wskazałem dłonią Piąchę, Hartmana, ją i siebie – zasługujemy na prawdę, czyż nie? Możemy całą rozmowę odbyć tutaj w miłej atmosferze albo na komendzie, gdzie najpierw kilka nocy spędzi pani w areszcie wśród swołoczy. Szkoda chyba marnować urlop na siedzenie w celi, prawda?

Kobieta wbiła wzrok w czubki swoich pantofli i kiwnęła twierdząco głową.

– Zacznijmy może od początku. Czego nie powiedziała nam pani w trakcie naszego pierwszego spotkania? Widać było, że obecność przełożonego wyraźnie panią krępuje. Wraz z detektywem odniosłem wrażenie, że kilkukrotnie nawet ugryzła się pani w język pod spojrzeniem rektora. Teraz jest dobry moment, aby wszystko nam powiedzieć.

– Ależ panowie – kobieta odezwała się cichym głosem, nawet nie patrząc w naszą stronę. – Powiedziałam wam wszystko, co wiedziałam. Naprawdę, nie wiem jak jeszcze mogłabym pomóc.

Miałem dość. Jakkolwiek byłem i nadal jestem człowiekiem niesłychanie spokojnym, tak teraz gdy po raz kolejny ktoś w sposób tak oczywisty obrażał moją inteligencję, nie wytrzymałem.

– Do jasnej cholery, panno Court! – wykrzyknąłem zrywając się z łóżka. – Tam, w Arkham leży ciało profesora Leitera! Pani mentora, kogoś, kto poświęcił pani mnóstwo swojego czasu. Leży – sztywny i zimny. Martwy! Jak mamy znaleźć mordercę, skoro na każdym kroku świadkowie coś przed nami ukrywają?! To jest utrudnianie śledztwa! Na to jest paragraf!

Nagle poczułem na ramieniu rękę doktora Hartmana i natychmiast się opanowałem.

– Proszę wybaczyć inspektorowi. Jak widać, jest w śledztwo bardzo zaangażowany. Ma jednak rację. Jeśli mamy pomścić śmierć profesora, musi pani zacząć z nami współpracować.

Emily Court wahała sia przez chwilę.

– Dla rektora kwestia tej księgi była sprawą najwyższej wagi – powiedziała łamiącym się głosem – Miała podnieść renomę uniwersytetu, otworzyć szansę na pozyskanie kolejnych inwestorów. Dla Fallon’a przetłumaczenie księgi było sprawą życia i śmierć. Chodziło tu o jego reputację, reputację całego uniwersytetu. Gdy udało mu się uzyskać od rodzinny Cobbów pozwolenie na przekład wybranych rozdziałów księgi, od razu przekazał ją Leiterowi.

– Czy miała pani okazję zajrzeć do tej księgi? Co było w niej tak cennego?

– Nie wiem o niej nic więcej niż panowie zapewne ustalili. Natomiast w jakiś czas po rozpoczęciu prac nad księgą zachowanie profesora Leitera drastycznie się zmieniło. Stał się małomówny, zaczął unikać ludzi. Odniosłam wrażenie, że czegoś się boi. W swoim gabinecie zasłonił wszystkie okna i surowo zakazał ich odsłaniać. Czasem mówił o tym, że słyszy jakieś głosy, szepty, że ktoś go obserwuje. Było to dla mnie bardzo dziwne, bo uważałam profesora za osobę racjonalną i pragmatyczną.

– Rozumiem – powiedział Hartman – Czy nie widziała pani nikogo, kto faktycznie mógłby prześladować profesora Leitera? W jego najbliższym otoczeniu nie pojawił się nagle ktoś obcy?

– Nie, na pewno nie. To znaczy… nie wiem. Nie wiem, co robił po pracy, z kim się spotykał, ani gdzie chodził. W pracy na pewno nikt taki się nie pojawił.

– No dobrze, a niejaki Anthony Flinders?

– Flinders? Nie, nie. To jeden z jego studentów. Trochę nadgorliwy, momentami irytujący. On i profesor niejednokrotnie zamykali się w gabinecie, aby dyskutować o księdze.

– Panno Court – odezwałem się powoli, starając się nadać swojemu głosowi przyjacielski, serdeczny ton. – Tak się składa, że w dniu, w którym znaleziono zwłoki profesora byliśmy na uniwersytecie. Czekając na profesora, mieliśmy z nim bowiem umówione spotkanie, spotkaliśmy dosyć niezwykłą postać. Był to niski Japończyk lub Wietnamczyk, może Chińczyk – proszę mi wybaczyć, ale wszyscy państwo wyglądają dla mnie jednakowo. Miał ze sobą sporych rozmiarów walizę, którą niósł jednak z niebywałą lekkością. Ubrany był w za duży garnitur i biały kapelusz z tasiemką. Wyglądał dosyć komicznie muszę przyznać. Do czego zmierzam? Diaspora Japończyków w Arkham jest niewielka, czy zatem nie widziała może pani tego mężczyzny? Może był u pani ojca?

– Nie utrzymuje żadnych kontaktów z ojcem, nie wiem – odparła oschle.

– To też bardzo ciekawe. Czy mogłaby nam pani powiedzieć, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy?

– Mój ojciec… z tym człowiekiem nie da się żyć. Jest apodyktyczny, nie znosi żadnego sprzeciwu. Liczy się tylko jego zdanie. Uczucia innych nie grają dla niego żadnej roli. Życie z nim było koszmarem. Po tym, jak opuściłam szpital psychiatryczny – rzuciła okiem w kierunku doktora Hartmana – Zdecydowałam się porzucić swoją dotychczasową tożsamość, zacząć na nowo, odciąć się od niego i całej rodziny.

Mówiąc to, Emily Court była widocznie roztrzęsiona a oczy jej lśniły od napływających łez. Pomimo łamiącego się głosu dało się wychwycić, że nie żałuje tego co zrobiła, że jest z tego powodu w pewien sposób dumna.

Milczeliśmy przez chwilę, aby dać pannie Court czas, aby uspokoiła się i doszła do siebie.

– Panno Court – zaczął Piącha i podszedł bliżej kobiety, która nieco wystraszona spojrzała na mnie i doktora – Jestem detektywem już bardzo długo. Wcześniej byłem na wojnie, widziałem cierpienie, niewyobrażalne cierpienie. Widziałem śmierć tylu ludzi, zadałem śmierć tylu ludziom i wie pani co?

Emily Court była przerażona.

– Te lata na froncie i w policji nauczyły mnie rozpoznawać kiedy ludzie kłamią. A proszę mi wierzyć, ludzie kłamią nieustannie. – Piącha zamilkł i zrobił krok w kierunku kobiety – Myślę, że pani kłamie. Doskonale pani wie, kim jest ów tajemniczy mężczyzna, o którym wspomniał inspektor Woolsworth.

Naraz, pod wpływem słów Piąchy, zaczęliśmy naciskać na siedzącą przed nami drobną kobietę. Krzyczeliśmy, pytaliśmy, domagaliśmy się odpowiedzi grożąc jej, że w policyjnym areszcie spotkają ją takie rzeczy, o których wolałaby nie wiedzieć. I gdy byliśmy już bardzo blisko, gdy panna Court trzymając twarz w dłoniach szlochała głośno, gotowa zdradzić nam tożsamość żółtka, usłyszeliśmy pukanie do pokoju.

Piącha natychmiast podszedł do drzwi i otworzył je energicznie. W drzwiach stała stara kobieta. Nie mówiąc nic minęła Piąchę i weszła do środka. Pokój natychmiast wypełnił dziwny, słodko-duszący zapach. Chciałem zareagować, ale nagle poczułem, jak moje ciało staje się kompletnie bezwładne. Stałem i patrzyłem, jak staruszka nachyla się do Emily i zaczyna szeptać jej do ucha. Panna Court zrobiła wielkie oczy, spojrzała w naszą stronę a następnie powoli kiwnęła głową. Staruszka, wyraźnie zadowolona wyprostowała się i wyszła z pokoju.

Po kilkunastu sekundach stan dziwnego odrętwienia minął.

– Kim była ta kobieta i co z nami zrobiła!?

– Słucham? – Emily Court spojrzała na mnie zdziwiona, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.

Byłem wściekły.

– Kim była ta starucha?!

– Przepraszam, ale nie wiem, o czym pan mówi. Przecież nie ma tu nikogo poza nami.

Nie mogłem pozwolić na to, aby byle japoński kundel robił ze mnie idiotę. Tego było za dużo.

– Słuchaj, no! Myślisz, że jesteś taka sprytna? Że uwierzymy ci w te bzdury!? Widzę, w tych małych, skośnych oczkach, że masz nas za durniów! – gwałtownie zbliżyłem się do niej.

– Panie Woolsworth! Bardzo proszę się uspokoić – usłyszałem za sobą głos doktora, ale kompletnie go zignorowałem.

– Było tak – nachyliłem się do niej – Razem z denatem zaczęliście grzebać w księdze, którą otrzymaliście od Fallon’a i znaleźliście w niej coś, co sprawiło, że kompletnie ześwirowaliście. Leiter, Flinders, Hunter i ty. Bałaś się, że skończysz jak profesorek – sztywna i zimna – więc umówiłaś się z tą staruchą, aby dała ci ziółek, patyczków, mchu i Bóg wie czego jeszcze. Chciałaś pozbyć się uczucia strachu, które ci towarzyszyło, uczucia, przez które już raz wylądowałaś u czubków!

– Panie Woolsworth! – Hartman stanął między mną a kobietą – Nie pozwolę na to, aby ta rozmowa szła dalej w tą stronę!

W tym momencie po raz kolejny usłyszeliśmy pukanie do pokoju. Piącha, który cały czas stał przy drzwiach natychmiast je otworzył.

– Panowie, czy wszystko w porządku? – doszedł nas rozgorączkowany głos recepcjonisty – Czy coś się dzieje?

– Wszystko pod kontrolą – odparł sucho Piącha. – Tak jak mówiliśmy wcześniej, jesteśmy z policji. Proszę o nic się nie martwić.

Recepcjoniście zapewnienia funkcjonariusza zupełnie wystarczyły i zadowolony wrócił do siebie. Gdy Piącha tylko zamknął drzwi mogliśmy kontynuować.

– Mów, co wiesz. Nie damy ci spokoju, dopóki nie powiesz nam całej prawdy!

Emily Court, wyraźnie skonfundowana całym zajściem, patrzyła na nas osłupiała. Nie wiedząc, co ma powiedzieć, skryła twarz w dłoniach.

– Ona wam powie – usłyszeliśmy nagle szept, który nie był głosem żadnej ze zgromadzonych w pokoju osób. Złowieszczy szept, który u nas wszystkich wywołał lodowaty dreszcz.

– Kto nam powie? – Piącha był widocznie zagotowany.

Panna Court uniosła głowę i zobaczyliśmy, że w przeciągu sekundy jej twarz wykrzywił agonalny grymas. Dokładnie taki sam, jaki widzieliśmy już na twarzach Leitera, Huntera i Flindersa. Podkrążonymi, pustymi oczami spojrzała na nas.

-– Ona… Keziah…

Nagle wisząca u sufitu lampa zaczęła migać. Szaleńczo pulsowała światłem, rozpalała się niemal do czerwoności a zaraz potem gasła, pozostawiając nas w zupełnych ciemnościach. W stroboskopowym, czarno-białym świetle widziałem zdezorientowanych Hartmana i Piąchę, jak rozglądali się wokół siebie.

– Ona wie. Wie wszystko. Spytajcie jej – wyszeptała.

Emily, z rękoma ułożonymi na kolanach, siedziała wyprostowana na krawędzi łóżka a jej krótkie, czarne włosy spływały w dół, całkowicie zakrywając twarz. Być może się przewidziałem, ale jej ramiona podrygiwały lekko, jakby się śmiała.

Nagle usłyszeliśmy chichot. Diaboliczny, złowrogi chichot, który dochodził zza drzwi do łazienki. Czuliśmy, jak z każdą kolejną sekundą diaboliczny śmiech wwierca się w nasze umysł, jak pęczniej w nas czystym szaleństwem a serce, zamiast krwi, zaczyna pompować w nas gorący, lepki sok obłędu.

– Zabij ją Piącha!

Nie reagował.

– Piącha, zabij ją! Słyszysz?! Odstrzel ją! – wrzeszczałem z całych sił.

Dochodzący z łazienki chichot zmienił się w głośny, szaleńczy śmiech, który odbijał się od ścian potwornym echem.

– Do jasnej cholery! Zastrzel ją!

Wśród naszych wrzasków i diabelskiego wycia detektyw wyjął z kabury pistolet i podszedłszy do kobiety ogłuszył ją kolbą pistoletu. Emily Court bezwiednie zsunęła się z łóżka.

W tym samym momencie diabelski rechot stał się jeszcze głośniejszy.

– Wychodzimy – usłyszałem głos doktora, który szybkim krokiem zmierzał właśnie w stronę wyjścia.

Gdy tylko otworzyliśmy drzwi na korytarz od razu poczułem, że coś się zmieniło. Miałem niemal pewność, że znany mi dotąd porządek rzeczy bezpowrotnie minął. Zachwiał się pod naporem sił, o których do tej pory nawet nie miałem pojęcia. Popychany przez Piąchę porzuciłem jednak tę myśl i wyskoczyłem na korytarz.

Drzwi.

Naprzeciwko nas znajdowały się zwykłe, drewniane drzwi. Drzwi, których tu wcześniej nie było!

– Co jest do cholery! – krzyknąłem i otworzyłem je.

Drzwi.

– To sen, to musi być sen – usłyszałem głos doktora i postawiona przez niego diagnoza nieco mnie uspokoiła – Gdy staruszka weszła do pokoju wyraźnie poczułem zapach ziół, które odpowiednio spreparowane posiadają wysokie właściwości halucynogenne i usypiające. Jesteśmy we śnie. Nie ma innego wytłumaczenia.

A więc śnię – powtórzyłem za sennym awatarem doktora Hartmana i rozejrzałem się po korytarzu. Wszystko było rozmyte, jakbym patrzył przez taflę wody. Twarze moich towarzyszy, meble i ściany opalizowały fantastycznymi kolorami, przypominając mi unoszące się na kałużach plamy benzyny. Głos doktora był przytłumiony, rozciągnięty, jakby dochodził gdzieś z głębin morza. Ruchy moich przyjaciół miały w sobie nienaturalną płynność i zostawiały po sobie w powietrzu czarne smugi, które niczym dym, powoli unosiły się do góry.

To sen – wyszeptałem i otworzyłem kolejne, stojące przede mną, drzwi.

Stanąłem na progu rozległej izby, w której jedynym źródłem światła były żarzące się w palenisku kawałki drewna. Na brudnych, czarnych ścianach zobaczyłem suszące się zioła i kwiaty. W rogach izby, niczym różańce, wisiały ciężkie warkocze czosnku. Przed nami, przy dużym drewnianym stole siedziała kobieca postać. Gdy przyjrzałem się jej bliżej zauważyłem, że ubrana jest w habit. Dokładnie taki, jaki obowiązywał w zgromadzeniu siostry Felicji. Na stole znajdowały się cztery gotowe nakrycia oraz wielki, żeliwny gar, z którego dochodził nas apetyczny aromat. Wyglądało na to, że ktoś się nas tu spodziewał.

– Pachnie jak gulasz – usłyszałem głos Piąchy, który minął mnie w drzwiach i wszedł do środka.

– Siostro Felicjo, co siostra tu robi?

Zakonnica wstała od stołu i odwróciła się w naszą stroną wyraźnie zaskoczona. Przez moment bałem się, że zamiast siostry Felicji ujrzę potwora z sennych koszmarów, ale odetchnąłem z ulgą. Nawet pomimo rozmytego, falującego przed oczami obrazu rozpoznałem znajome, łagodne rysy twarzy zakonnicy.

– To jakaś diabelska sztuczka, nie mam co do tego żadnych wątpliwości – siostra, jak to miała w zwyczaju, zaczęła rozmowę bez owijania w bawełnę.

Gdy siostra, doktor i detektyw rozmawiali ze sobą, ja zastanawiałem się nad naturą swego snu. Coś, jakiś diabelski chochlik, podpowiadało mi, że to, w czym biorę właśnie udział rzeczywiście jest jedynie sennym złudzeniem. Jeśli tak, to mogłem pozwolić sobie na wszystko. Jednak z drugiej strony, unoszący się w powietrzu zapach gulaszu był tak bardzo wyrazisty.

– To oczywiste – doktor krążył wokół stołu i mówił do siebie. Każdy wykonany przez niego ruch zostawiał za nim czarny, unoszący się do góry dymny woal. – To sen. Musieliśmy nieświadomie stać się ofiarami podstępnej intoksykacji przeprowadzonej przez staruszkę. Czułem wyraźnie zapach kwiatów i ziół. Nie mogę się mylić.

Doktor zatrzymał się i spojrzał po nas.

– Ja śnię, to wszystko mój sen.

– Halo! – krzyknąłem w stronę doktora. – Co też pan mówi! To jest mój sen i nie życzę sobie, aby ktokolwiek próbował pozbawić mnie niezbywalnych praw do śnienia go!

Sprawa – komiczna i groteskowa – nagle wydała mi się śmiertelnie poważna. Rozgniewany ruszyłem w stronę Hartmana.

– Pana sen! Dobre sobie! Jestem w tym śnie, więc mam do niego takie samo prawo jak pan, siostra i detektyw!

Zaczęliśmy się wykłócać, zupełnie nie zwracając uwagi na pozostałych. Przerzucając się irracjonalnymi, groteskowymi argumentami, staraliśmy przekonać siebie nawzajem o wyższości swoich praw.

Nagle, w tej samej chwili wszyscy spojrzeliśmy na Piąchę. Detektyw stał pośrodku izby i wpatrywał się w drzwi, które nagle pojawiły się na ścianie naprzeciwko wejścia. Dopiero po kilku sekundach usłyszeliśmy, że coś do siebie szepcze.

Byłem nieco rozdrażniony faktem, że detektyw tak perfidnie wybija się na pierwszy plan w moim śnie. Już miałem kontynuować spór z doktorem, ale słowa, które wypowiedział Piącha wstrząsnęły nami wszystkimi.

– Nie słyszycie? Ktoś tam jest – wyciągnął dłoń w stronę drzwi, których do tej pory nie widzieliśmy.

Drzwi na całej swojej powierzchni mieniły się na raz wszystkimi znanymi mi barwami. Kolorowe światło, które generowały, nie było jednostajne, lecz wydawało się pulsować. Mało tego, kolory pełzały po drzwiach mieszając się między sobą i tworząc szalone, pstrokate wzory. Detektyw, zupełnie nieporuszony tym faktem, podszedł bliżej i stanął przed nimi w milczeniu.

– Piącha, to mój sen i gdyby ktoś tam był, to wiedziałbym o tym. Skończ z tymi cyrkami, proszę Cię.

– Na litość boską! – krzyknęła siostra – Czy wy naprawdę tego nie widzicie? To wszystko – zamachnęła ręką zostawiając w powietrzu czarny ślad – to igraszka Diabła!

– Tak, tak, siostro, oczywiście. Lucyfer, Belzebub zamknęli nas tutaj, bo co? To jest mój sen i oznajmiam, że nie jesteśmy niczyją igraszką!

Kątem oka zobaczyłem, jak Piącha przyklęka na jedno kolano i wyciąga rękę w stronę zamkniętych drzwi, które, zanim zdążył je nawet dotknąć, otworzyły się cicho.

Ciemność wewnątrz rozświetlała pojedyncza świeca. W jej słabym blasku dostrzegliśmy dziecięcy pokoik. W rogu pomieszczenia siedział wystraszony, kilkuletni chłopczyk.

– Kim jesteś, że mówisz do mnie tato? Nie mam syna.

Wymieniłem zdziwione spojrzenie z pozostałą dwójką.

–  Co do cholery?! – chciałem zrobić kolejną awanturę, ale poczułem jak dłonie doktora Hartmana zaciskają się boleśnie na moim ramieniu.

– Fascynujące – szepnął i stanął obok Piąchy.

– To demon! Na litość boską! Piącha, nie daj się omamić! – siostra stanęła za detektywem i złapawszy go za ramiona, z całych sił starała się go odciągnąć. Detektyw Alcorn nie przestawał jednak mówić. Zadawał i odpowiadał na pytania, których my nawet nie słyszeliśmy.

– Muszę do niego iść – Piącha odwrócił głowę w naszą stronę – Boi się. Tak bardzo się boi – w głosie detektywa usłyszałem czułość, jakiej nigdy bym się u niego nie spodziewał.

– Gdzie iść do jasnej cholery!? Nie masz dzieciaka przecież!

– Detektywie! To omamy, to zwidy, to diabelskie sztuczki! – zakonnica nie przestawała nawet na chwilę – To kuszenie! Zły kusi Cię, wywleka na wierzch Twoje pragnienia, byś wpadł w jego szponiaste łapy! Tu cuchnie siarką!

Piącha, niepomny na słowa moje i zakonnicy, wstał i ruszył w stronę chłopca. W tym samym momencie siostra, niczym lampart, skoczyła wymijając detektywa i z hukiem zamknęła przed nim drzwi. Ciężko dysząc przywarła do nich plecami. W jej oczach błyszczało niemal religijne uniesienie i determinacja godna pierwszych krzyżowców. Kosmyki włosów przylepiły się do jej czoła sprawiając, że drobna zakonnica wyglądała teraz niczym opętana religijnym szałem dzikuska.

– Piącha – ciężko dysząc, siostra Felicja spoglądała szalonym wzrokiem na detektywa – To był diabeł, słyszysz?

Widziałem wyraźnie, jak w tym samym momencie, w którym siostra z trzaskiem zamknęła drzwi, oczy Piąchy zaczęły rosnąć a on sam – ku własnemu zdziwieniu – wyrecytował:

Ważka – igraszka
Nie twoja łaska,
Dawnego widma czas.
To moja maska
Zaklęta w blasku Serca,
co smaku brak.
Daj mi promienie,
Daj mu promienie,
By przestał błądzić,
By wiecznie trwał.

Gdy słowa dziecięcej rymowanki ustały, poczułem, że w izbie zaszła jakaś subtelna zmiana. Jej natury nie byłem w stanie odgadnąć, lecz byłem absolutnie pewny, że coś się zmieniło.

– Demonie, zamilknij! Wyjdź z ust tego bogobojnego człowieka!

W tym samym momencie Piącha złapał się nagle gardło i szeroko otwartymi ustami zaczął łapać powietrze. Zachowywał się jak wyrzucona na brzeg jeziora ryba. Wybałuszone oczy zaczęły podbiegać krwią, a twarz i szyję detektywa pokryła mozaika grubych, czarnych żył.

 – On się dusi! – wykrzyknęła siostra. – Doktorze!

Hartman natychmiast podbiegł do Piąchy i ostrożnie położył go na ziemi. Sprawnym ruchem rozpiął mu koszulę pod szyją.

 – Co do cholery – wyszeptał i rozpiął koszulę dalej.

Klatka piersiowa Piąchy była zapadnięta do wewnątrz. Zupełnie tak, jakby coś przyciskało go do ziemi kowadłem. Detektyw starał się wygramolić spod niewidzialnego ciężaru, jednak nie był w stanie się poruszyć. Rozpaczliwie łykał ustami powietrze uderzając rękoma o ziemię.

Starałem się zebrać myśli. Wyobrażałem sobie, jak siłą swojego umysłu ściągam z Piąchy niewidzialne brzemię, jednak potęga mojej woli zupełnie mnie zawiodła.

– On ginie, nie mogę mu pomóc – doktor rozejrzał się po nas i sięgnął do swojej torby z lekarstwami.

Usłyszawszy to, siostra Felicja zupełnie zwariowała. Klnąc i modląc się na zmianę podbiegła do stołu i zaczęła przewracać stojące na nim naczynia. W amoku biegała wzdłuż czarnych, opalizujących ścian i zrywała z nich zasuszone zioła i kwiaty. Łapała za krzesła, które następnie rozbijała o podłogę.

– Nie żyje – w krótkim momencie ciszy usłyszeliśmy głos doktora.

Siostra Felicja natychmiast zaniosła się głośnym płaczem i ze zdwojoną siłą zaczęła ciskać na wszystkie strony tym, co akurat miała pod ręką.

– Zostaw mnie! – krzyczała – Idź precz, nie chce cię słyszeć. Ciebie nie ma, słyszysz! Ciebie nie ma!

W pewnym momencie chwyciła za stojący pośrodku izby stół. Nadludzką siłą podniosła go do góry, a następnie cisnęła nim o ścianę. Stół, jakby zrobiony z zapałek, rozpadł się na tysiące kawałeczków.

Z gardła siostry wydobył się przeraźliwy, nieludzki skowyt. Roztrzęsiona i zapłakana, Felicja stała pośrodku izby i cała się trzęsła. Chowała głowę i zasłaniała twarz jakby kuliła się przed uderzeniami niewidzialnej siły. Szeroko otwartymi ze strachu oczami rozglądała się po pomieszczeniu.

– Zostaw mnie, zostaw! Nie mów do mnie! Milcz!

Po czym nagle, niczym złamane wiatrem drzewo, osunęła się nieprzytomna na ziemię.

Hartman już po chwili klęczał przy niej. Łagodne rysy twarzy zakonnicy wykrzywiły się w nieludzkim grymasie przerażenia. Ciężko dysząc, rozpaczliwie starała się łapać powietrze.

– Dusi się! Musimy coś zrobić! – Hartman ponownie zaczął grzebać w swojej teczce z lekarstwami.

Jestem we śnie – powtarzałem tymczasem jak mantrę, chodząc w kółko po izbie. Tu nic nie jest takie, jakie być powinno. Wszystko jest inne. Nagle, w ułamku sekundy postanowiłem zrobić najbardziej irracjonalną rzecz, jaka przyszła mi do głowy i już po chwili zbierałem z ziemi resztki gulaszu, który siostra rozrzuciła po całej izbie. Gołymi rękami wpychałem do ust parujące kawałki mięsa i warzyw, modląc się, aby nie było to mięso ludzkie. To było tak bardzo irracjonalne, tak bardzo szalone, że miałem pewność, że przyniesie jakiś efekt.

– Siostro, siostro! – Hartman krzyczał nad Felicją a ja, z ustami pełnymi gorącego gulaszu, zastanawiałem się, co tak naprawdę się tu dzieje.

 

*

 

Doktor Hartman nienawidził uczucia bezradności. Nic nie mógł jednak zrobić. Ze smutkiem patrzył, jak trzymająca go za ręce zakonnica, w agonalnych spazmach wierzga nogami i za wszelką cenę stara się złapać choćby łyk powietrza.

Doskonale wiedział, co się z nią dzieje a mimo to, nie potrafił jej pomóc. Za moment straci przytomność, pojawią się drgawki toniczno-kloniczne i bradykardia. Następnie dojdzie do ustania ruchów oddechowych, a potem do ponownego wzrostu częstości akcji serca, wywołanego przez porażenie ośrodka nerwu błędnego. Na końcu usłyszy krótkie, przerywane wydechy o rozmaitym natężeniu. Potem będzie po wszystkim.

Hartman był wściekły swoją bezradnością. Nie po to kończył medycynę, aby bezradnie patrzeć, jak ludzie mu bliscy umierają na jego oczach. Nie po to poświęcił najlepsze lata swojego życia, aby teraz bezradnie rozkładać ręce.

Nagle usłyszał jak zakonnica łapie powietrze. Jeden oddech, drugi, trzeci. Przekrwionymi oczami spojrzała w jego stronę.

 

*

 

Nie wiem, co mną kierowało, ale w trakcie gdy doktor Hartman za wszelką cenę starał się pomóc zakonnicy, ja, jak gdyby nic się nie działo, zacząłem recytować wiersz, który usłyszałem od Piąchy. Pomimo że słyszałem go tylko raz, miałem absolutną pewność, że doskonale go zapamiętałem. Gdy skończyłem usłyszałem zduszony głos Hartmana.

– Udało się, żyje!

Doktor spojrzał w moją stronę. Bezradnie wzruszyłem ramionami i zacząłem wycierać ręce w spodnie.

W tej samej chwili zza drzwi, przed którymi stał wcześniej Piącha, usłyszałem piskliwy, dziecięcy głos. Spojrzałem szybko w stronę doktora, który pomagał właśnie usiąść siostrze. Nic nie słyszeli.

– Dziadku, dziadku! Otwórz. Wiem, że tam jesteś. Proszę, boję się.

Podszedłem do drzwi i spojrzałem przez dziurkę od klucza. W kącie długiego, dziecięcego pokoju zobaczyłem skulonego chłopczyka.

– Kim jesteś dziecko? Nie ma tu żadnego dziadka.

Chłopiec wstał z kąta i ruszył szybko w moją stronę. Dźwięk bosych stóp uderzających o podłogę przypominał tętent koni. Gdy podszedł, w jego rysach dostrzegłem coś niepokojąco znajomego, coś, czego jednak nie potrafiłem określić. Chłopiec ubrany był w jednoczęściową, kolorową piżamę. Na oko miał nie więcej niż 5 lat.

– Dziadku, nie wygłupiaj się! Wiem, że to ty.

Cały czas patrząc przez dziurkę od klucza widziałem, że dziecko stanęło pod drzwiami i spokojnie czeka.

– Wybacz mi chłopczyku, ale nikt z nas tutaj nie jest twoim dziadkiem. Jeśli powiesz mi, jak ma na imię, to postaramy się go znaleźć, dobrze?

– Dziadku Zachariaszu! – dziecko odezwało się rozbawionym głosem – Przestań już, ja naprawdę się boję!

Zachariaszu? Przecież tak na imię miał mój dziadek – pomyślałem i poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. Nagle do mnie dotarło. W ułamku sekundy zrozumiałem, dlaczego rysy chłopca wydały mi się znajome. Tym chłopcem byłem ja!

Szybkim ruchem otworzyłem drzwi do pokoju. Chłopczyk patrzył na mnie dużymi, przestraszonymi oczami.

– Powiedz mi dziecko, jak masz na imię, gdzie są twoi rodzice?

Chłopczyk patrzył na mnie zdziwionymi oczami, ale wyczuwszy powagę w moim głosie odpowiedział tak, jak się tego spodziewałem.

– Dziadku, to ja, Ebenezer. Źle się czujesz?

Poczułem jak zaczyna kręcić mi się w głowie. Ciężko opadłem na stojące w pokoju łóżko i wziąłem chłopca na kolana. Zacząłem z nim rozmawiać tak, jak mój dziadek rozmawiał ze mną. Patrzyłem w twarz samemu sobie sprzed kilkunastu lat. Znałem każdy włos na jego głowie, każdy uśmiech. Jego oczy były moim, jego serce biło w równym rytmie z moim. Jak to możliwe – zastanawiałem się po cichu, mierzwiąc blond czuprynę siedzącego mi na nogach chłopca. Zapomniałem o leżącym w pokoju obok trupie Piąchy, o siostrze Felicji i doktorze Hartmanie. Byłem tylko ja. W dwóch osobach.

Jakaś niewypowiedziana tęsknota ścisnęła mi gardło i niezdolny, by cokolwiek powiedzieć, po prostu patrzyłem na tę uśmiechniętą buzię. Czułem spokój, czułem się kompletny. Chciałem, żeby ten stał wiecznie.

– Musisz już iść – usłyszałem nagle głos chłopca; był śmiertelnie poważny i smutny – Moja przyjaciółka powiedziała mi, że nie możesz być tu dłużej ze mną.

Zdezorientowany, patrzyłem jak schodzi mi z kolan i staje przy drzwiach, których do tej pory w pokoju na pewno nie było. Gdy podniosłem się z łóżka zobaczyłem, że w pokoju wraz ze mną są również doktor i zakonnica. Siostra Felicja opierała się o ramię Hartmana i spoglądała na mnie wykrzywioną w udręce twarzą.

Nagle usłyszałem, jak drzwi, przy których stoi chłopiec, otwierają się.

– Nie masz już czasu – powiedział lodowatym głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji – Musisz uciekać, zaraz tu będzie.

Maluch podbiegł do mnie i złapawszy mnie za rękaw marynarki wyprowadził mnie do następnego pokoju. Byłem zbyt oszołomiony, zbyt smutny, aby mu się postawić.

Gdy się odwróciłem, zobaczyłem jeszcze resztki światła, jakie wpłynęły do środka przez szparę w powoli zamykających się drzwiach. Blade światło rzucało dwa cienie. Jeden z nich należał do dziecka, do mnie. Drugi…drugi cień falował, pęczniał i wybuchał.

Poczułem strach. Strach, jakiego w życiu jeszcze nie doświadczyłem.

 

*

 

Nie do końca pamiętam, co wydarzyło się dalej. Jak przez mgłę widzę kolejne, puste pokoje, przez które musieliśmy przechodzić. W końcu dotarliśmy do pomieszczenia innego, niż te dotychczas przez nas widziane.

Na pierwszy rzut oka przypominało piwnicę. Pod ścianami ustawiono rzędy ciężkich, drewnianych beczułek. W środku panowała nieprzyjemna wilgoć a w powietrzu unosił się zapach grzybów i pleśni. Naszą uwagę od razu przykuły prowadzące w górę chody. Na ich końcu znajdowała się kolejna para drzwi.

– Może to już koniec? – wyszeptała udręczonym głosem siostra.

– Oby – zgodziłem się z nią i ruszyłem po schodach.

– Poczekajcie! – usłyszałem krzyk doktora, który wchodził właśnie między rzędy ustawionych po sam sufit beczek. Chwilę później usłyszałem stłumiony szept Hartmana, który najwyraźniej z kimś rozmawiał.

Czyżby zobaczył siebie z przeszłości, jak ja i Piącha? Czy ten sen ma być dla nas lekcją? Czy niesie ze sobą jakieś metaforyczne przesłanie? Już chciałem spytać o to wiszącą mi na ramieniu zakonnicę, ale malująca się na jej twarzy udręka odwiodła mnie od tego pomysłu.

– Doktorze Hartman – krzyknąłem znajdując się mniej więcej w połowie schodów – Będziemy się stąd zbierać. Idzie pan z nami?

W tym samym momencie, znajdujące się na szczycie schodów drzwi otworzyły się powoli z cichym skrzypnięciem i do środka wpadł wąski snop światła. Chwilę potem usłyszałem miękkie stąpanie kilku par nóg, zbyt ciche jednak, aby było ludzkie. Po chwili drzwi otworzyły się szerzej a do środka, przez szparę między drzwiami a futryną powoli weszła istota, na której widok siostra i ja zamarliśmy z przerażenia.

To coś, to monstrum z najczarniejszego koszmaru, przypominało wielkiego, brązowego szczura z ludzką twarzą oraz łapkami przypominającymi dłonie człowieka! Ta plugawa, nikczemna w swoim bluźnierstwie, hybryda szczura i człowieka zatrzymała się na krawędzi schodów i wyszczerzyła do nas swój pysk w złośliwym grymasie. Przez moment wydawała się delektować naszym obrzydzeniem i strachem, po czym wyraźnie zadowolona zaczęła zeskakiwać w dół.

Natychmiast wraz z siostrą zbiegliśmy ze schodów, gdzie stał, z wyciągnięta bronią, doktor Hartman.

Szczurza istota przechyliła zaciekawiona głowę i na jej pysku rozpełzł obrzydliwy uśmiech.

– Strzelaj, strzelaj! Na co czekasz? – koszmarna istota naigrawała się z doktora i dalej zeskakiwała po schodach – Brązowego Jenkinsa kulą nie trafisz, nie zabijesz.

Cała nasza trójka powoli zaczęła wycofywać się w kierunku drzwi, przez które tu przyszliśmy.

– Macie coś, co należy do mojej pani! – syknął wściekle i jednym susem znalazł się tuż przy nas – Macie coś, za czym bardzo tęskni. Dajcie mi to! – demon stanął na tylnych łapach i wyszczerzył w naszym kierunku czarne, ostre zęby. Smród, jaki wydobył się z paszczy stwora niemal pozbawił mnie przytomności.

– Idź precz, demonie – usłyszałem cichy, lecz pewny głos siostry. Wyglądało na to, że zakonnica odzyskiwała siły.

Demoniczny szczur nic sobie z tego nie robił. Na przemian chichocząc i szczerząc do nas kły, okrążał nas w nerwowych podskokach.

– Oddajcie, oddajcie!

Brązowy Jenkins! Mój umysł rozświetliła nagle błyskawica zrozumienia. Chowaniec Keziah Mason. Jeśli wysłała go tutaj do nas… Czyżby wiedźma wciąż żyła?! Nie, to niemożliwe – starałem się myśleć racjonalnie jednak okoliczności, w których się znalazłem, przeczyły wszelkiej logice. Wymykały się prawom kosmosu, wymykały się całej zgromadzonej przez ludzkość wiedzy. To sen, to przecież tylko sen!

Coraz bardziej szalone myśli zaczęły kotłować mi się w głowie.

Jeśli ten, któremu służyła Keziah – Czarny Człowiek – dał jej dar nieśmiertelności, to czy w zamian za posłuszeństwo nie spełni także mojej prośby? Księga w zamian za drobną przysługę. Księga w zamian za śmierć Toma Spritz’a. Przecież nikt się nie dowie, to tylko sen.

Gdy tylko o tym pomyślałem, poczułem jak bestia skupia na mnie swój wzrok.

– Tak, tak, księga, księga. Oddajcie mi ją a zaznacie wdzięczności mojej pani. Daj – zwrócił się bezpośrednio do mnie i zrobił kilka niezdarnych susów – Ty wiesz, wiesz. Twoje serce pragnie. Moja pani chce księgi. Wie jak zaspokoić pragnienia – zdeformowana ludzka twarz wybuchła skrzekliwym rechotem.

– Dam ci ją, masz moje słowo.

– Co!!! – usłyszałem głos detektywa, który patrzył na mnie z niedowierzaniem – Panie Woolsworth, pan bredzi! Nie pozwolę na to.

Myśl o śmierci Toma Spritz’a była jednak zbyt kusząca. Powoli ruszyłem w stronę istoty z koszmaru, lekceważąc siostrę, która właśnie wbijała mi się zębami w ramię.

– Ani kroku!

Doktor Hartman stanął obok mnie z wyciągniętą bronią.

– Jeszcze krok a przyrzekam, że strzelę. Słyszysz mnie Woolsworth!?

Ja jednak nie słyszałem. Zahipnotyzowany myślą o śmierci tej gnidy, Spritz’a, i płynącymi z tej sytuacji benefitami, ukucnąłem przy Brązowym Jenkinsie, który widocznie podniecony nie mógł ustać w jednym miejscu. Z boku doszedł mnie dźwięk odbezpieczanego pistoletu i pociągania za spust jednak nic się nie wydarzyło. Odwróciłem się w stronę doktora i puściłem mu rozbawione spojrzenie.

– Tak, tak. Ty jesteś mądry – poczułem jak chowaniec wbiega mi po ręce i zatrzymuje się na ramieniu. – Oddasz co nasze – szepnął mi do ucha – a pani spełni twoje życzenie!

Po czym rechocząc zbiegł ze mnie. Kilkoma susami znalazł się na szczycie schodów i zniknął za drzwiami.

– Na Boga, Woolsworth, co ty zrobiłeś! – Hartman i siostra Felicja natychmiast do mnie podbiegli – Nie damy jej żadnej księgi, słyszysz!?

– Ta księga musi spłonąć, musimy ją zniszczyć! W imię Boga!

Zakonnica, pomimo że stan jej zdrowia był ekstremalnie ciężki, nawet w tak trudnej sytuacji nie straciła wiary. Płonący w jej oczach ogień niemal rozświetlał panujący w piwnicy półmrok.

– Ludzie, uspokójcie się! – zrobiłem krok w tył – Czy wy nie rozumiecie? Przecież to sen! Sen! Mogłem powiedzieć wszystko, co chciałem, bo to i tak nie ma znaczenia. Zamiast stać tu i biadolić wyjdźmy lepiej z tej piwnicy.

Pomieszczenie, do którego następnie weszliśmy, było czymś w rodzaju pokoju gospodarczego lub składziku na narzędzia. Łopaty i szpadle stały oparte o ściany a podłogę kryła całkiem gruba warstwa trocin. Przez okno wpadało do środka srebrzyste światło księżyca.

– W końcu stąd wyjdziemy – oznajmiłem radośnie i podszedłem do okna.

Gdy przez nie spojrzałem, ujrzałem duże, pomalowane czerwoną farbą budynki gospodarcze: stodoły lub stajnie. Na placu przed nimi roiło się od biegających w amoku mężczyzn. Nieznajomi krzyczeli coś do siebie niezrozumiale, żywo gestykulując przy tym rękoma. Każdy z nich trzymał w dłoni strzelbę. Na tyle, jak dalece mogłem się zorientować sytuacja na zewnątrz była napięta. Chwilę później usłyszałem wystrzał broni, a potem całą serię wybuchów. Kule z przeraźliwym świstem latały wszędzie na około. Upadłem na podłogę nakazując siostrze i doktorowi zrobić to samo. Na szczęście w ścianie, przy której leżałem znajdowała się sporych rozmiarów szpara, przez którą mogłem obserwować sytuację na zewnątrz. Mój wzrok skupił się na leżącym pośrodku placu mężczyźnie. Jego szklane, ścięte chłodem śmierci oczy wpatrywały się we mnie. Wydawało mi się, że już gdzieś widziałem tą nalaną, okropnie poszarpaną twarz. Mężczyzna był wręcz chorobliwie otyły a bordowy garnitur, w który był ubrany ledwo go opinał.

– Carmody?! – nie mogłem w to uwierzyć, ale wszystko wskazywało na to, że znaleźliśmy się w Blackwater Creek.

Strzelanina na zewnątrz tymczasem ustała. Ostrożnie podniosłem się z ziemi i wyjrzałem przez okno. Teren na zewnątrz pełen był leżących bez ruchu ciał. Ci, którzy przeżyli, zgromadzili się wokół stojącego na skraju placu samochodu. Gdy mu się przyjrzałem, z uczuciem ulgi zobaczyłem oznaczenia bostońskiej policji.

– Jesteśmy uratowani – krzyknąłem radośnie w kierunku doktora i siostry i podszedłem do drzwi wejściowych. Gdy tylko je otworzyłem, w tej samej chwili do środka, z głuchym hukiem wpadł poryw lodowatego powietrza. Pęd wiatru był na tyle silny, że rzucił mną o znajdującą się naprzeciwko ścianę. Oszołomiony rozejrzałem się po pomieszczeniu. Powietrze natychmiast wypełnił smród otwartego grobu. Lepki, obrzydliwy wapor gnijącego w ciemnościach mięsa.

Zdezorientowani popatrzyliśmy po sobie. Wtedy dostrzegłem rosnący na ziemi cień. Żywą, wibrującą czerń, która cały czas rosła. Z daleka doszło mnie żałośliwie wycie wilków, któremu wtórował ogłuszający trzepot skrzydeł. Zdjęty niewypowiedzianą grozą spojrzałem w kierunku drzwi i ujrzałem ją.

Keziah Mason.

Gnijące, plugawe truchło Keziah Mason weszło do środka i w milczeniu spojrzało na mnie pustymi, ziejącymi czernią oczodołami. Przeraźliwy smród gnijącego ciała niemal pozbawił mnie przytomności a powietrze wewnątrz wypełniła aura niewypowiedzianego, nieskończonego zła. Toczone rozkładem ciało, ogród dla pełzającego po nim robactwa, stało bez ruchu i po prostu na nas patrzyło. Tłuste, białe larwy wypełzały z jej ust i z obrzydliwym plaśnięciem spadały na podłogę u jej stóp. Z czarnych, ziejących gangreną ran dochodził obrzydliwy dźwięk pracujących nieustannie żuwaczek.

Strąki czarnych, zlepionych krwią włosów spływały wzdłuż wychudzonej czaszki, z której zwisały bezwiednie plastry zielonkawej skóry. Cofnięte usta i dziąsła odsłaniały czarne, popękane zęby i krążące wokół nich robactwo.

Keziah była całkowicie naga. Jej wysuszone, popękane piersi zwisały nad olbrzymią, ropiejącą raną, która niegdyś była jej korpusem. Z jej środka wystawały na wierzch poskręcane, żółte żebra, po których nieustannie pełzały drobne insekty. Z wypadających na zewnątrz jelit skapywały krople czarnej, gęstej cieczy, która przy kontakcie z ziemią natychmiast wyparowywała, pozostawiając w powietrzu obrzydliwy fetor.

Nagle usłyszałem ją. Przeraźliwie syczący głos wypełnił mój umysł i niemal struchlałem pod niewypowiedzianą grozą, którą niosły ze sobą jej słowa.

– Oddaj, coś zabrał. Nie godzien jesteś poznać sekretów tego, co w czerń ubrany, w cierpieniu i bólu wyznaje przyjemność! Obce ci znaczenia. Obce ci wzory, które pazurem zanurzonym we krwi, maluje na czołach swych wiernych. Nie dla ciebie stół zastawił mięsem nienarodzonych. Nie jesteś godzien z nim biesiadować. Biada ci, biada na wieki jeśli nie oddasz tego, coś zabrał. Oddaj, bo podzielisz los matki swej, która nim umarła spojrzała w płonące oczy Czarnego Pana. A spojrzeć w nie znaczy umrzeć. Spojrzeć w nie znaczy ujrzeć koszmaru pełnię. Oddaj. Zamknij ją w skrytce numer 2020 a sługa mój przyjdzie po nią. Jeśli jej nie będzie już teraz żałuj losu, który cię czeka. Pamiętaj. Spojrzeć mu w oczy znaczy do ołtarza pójść z diabłem. Sprzeciwić się mej woli, mnie, która do końca wytrwała w wierności swemu Panu, to złożyć pocałunek na ustach śmierci. Teraz idź!

Powiedziawszy to spojrzała w moją stronę. Niewypowiedziane zło, które nadawało jej ciału pozorów życia, przybrało kształt wirujących wokół czarnych smug. Przeraźliwy chłód i fetor przybrały na sile.

Keziah Mason powoli odwróciła się i ruszyła w kierunku czarnych lasów, które otaczały farmę Carmodyego. Gdy przechodziła przez plac, walające się po nim trupy zaczęły się podnosić i powłócząc nogami ruszyły za nią w ciemności nocy.

Zdjęty przerażeniem upadłem na kolana skrywając twarz w roztrzęsionych dłoniach. Nie próbując nawet powstrzymać napływających do oczu łez wyłem z rozpaczy. Cały mój umysł wypełniło porażające uczucie pustki. Moja matka nie żyła. Nie miałem co do tego wątpliwość.

Przed oczami przelatywały mi wszystkie te chwile, w których wraz z nią zaznawałem najprawdziwszego szczęścia. Dziecięce zabawy, rozmowy, w których trakcie wysłuchiwała moim małych i dużych zmartwień. Przed oczami miałem jej łagodną, uśmiechniętą twarz. Czułem na policzkach dotyk jej ciepłych dłoni. Słyszałem jej uśmiech.

Nie było jej.

Została pustka.

 

*

 

Obudziło mnie przeraźliwe zimno i wilgoć. Gdy otworzyłem oczy ujrzałem nad sobą czarne, powykręcane gałęzie. Leżałem na stercie gnijących liści. Szybko zerwałem się na nogi. Kompletnie nic nie rozumiejąc, zauważyłem leżących obok Hartmana i Felicję. Piąchy nigdzie nie było.

Zdezorientowany, rozglądałem się po okolicy. Byliśmy w środku lasu, który niczym starożytne żałobniczki, płakał nad naszym losem żółtymi, leniwie opadającymi liśćmi.

– Gdzie, gdzie jesteśmy? – usłyszałem szept zakonnicy.

– Nie wiem siostro, ale nie podoba mi się to – odparłem i zacząłem krążyć między drzewami – Spróbuję jakoś określić naszą pozycję. Proszę się stąd nie ruszać.

Nie czekając na odpowiedź ruszyłem przez las. Lawirowałem między konarami drzew, przeciskałem się pod powalonymi pniami aż w końcu las przede mną zaczął się przerzedzać. Gdy podszedłem dalej, moim oczom ukazało się duże, łagodnie pnące się ku niebu wzgórze. Zadowolony z odkrycia tak dobrego punktu obserwacyjnego podbiegłem w jego stronę. Gdy byłem już bardzo blisko, ziemia pod moimi nogami zaczęła się nagle zapadać, czemu towarzyszyło nieprzyjemne chrupnięcie. Gdy przyjrzałem się lepiej zauważyłem, że grunt pod moimi nogami pełen jest drobnych, białych kawałeczków. Stłumiłem budzące się we mnie uczucie niepokoju i spojrzałem w górę.

Na szczycie łysego pagórka stało osamotnione, czarne drzewo, całkowicie ogołocone z liści. Gdy mu się przyjrzałem uważniej odniosłem wrażenie, że z jednej z gałęzi zwisał pojedynczy, całkiem długi kawałek sznura, który lekko falował na wietrze.

Sznur falował, gałęzie jednak pozostawały w całkowitym bezruchu!

W panice odwróciłem się na pięcie i najszybciej jak tylko mogłem pognałem w kierunku, gdzie zostawiłem siostrę i doktora Hartmana. Ciężko dysząc przedzierałem się między konarami, unikałem wiszących na wysokości twarzy gałęzi i korzeni, które niczym czarne, opuchnięte larwy wybijały się ponad zasypaną liśćmi ziemię.

Gdy w końcu dotarłem do dwójki moich towarzyszy siostra Felicja i Hartman stali oparci o jedno z drzew. Nie odpowiadając na rzucone w moją stronę pytania ruszyłem dalej przed siebie.

Po kilkunastu minutach mozolnego przedzierania się przez chaszcze dotarliśmy do drogi. Dzięki uprzejmości mleczarza, który zgodził się nas zabrać do Arkham, już po godzinie znaleźliśmy się w mieście.

Doktor wraz z siostrą Felicja natychmiast skierowali się do szpitala. Stan zdrowia zakonnicy wymagał jak najszybszej interwencji lekarskiej. Pożegnawszy się z nim skierowałem się na komisariat. Detektyw Stuckey był niesamowicie zdziwiony widząc mnie na komendzie.

– Gdzie wy byliście do jasnej cholery? Tydzień już was szukamy. Co się z wami działo i gdzie jest Piącha?

– Nie ma go tutaj? Myślałem, że go tu spotkam.

– Niestety – Stuckey był widocznie poddenerwowany – Tak jak mówię, przez tydzień szukaliśmy was bez rezultatu. Zajrzeliśmy pod każdy pieprzony kamień, do każdej meliny. Nigdzie was nie było. O co w tym wszystkim chodzi, mów!

– Czy mogę zadzwonić?

Stuckey popatrzył na mnie zdziwiony. Szybko złapałem leżący na biurku telefon i wykręciłem dobrze znany mi numer.

– Tak, słucham? – usłyszałem nieprzyjemny, świszczący głos.

– Spritz, ty żyjesz!

– Słucham?! Co to ma znaczyć?! Woolsworth, czy to Ty?

Gwałtownie odłożyłem słuchawkę i bez sił opadłem na krzesło.