https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – prolog

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Blackwater Creek to pierwsza część kampanii o nazwie „Dziedzictwo”. Akcja przygody dzieje się w roku 1926, na terenie Nowej Anglii, niedaleko sławetnego Arkham i niemniej przerażającego Dunwich. Głównymi bohaterami są: Ebenezer Woolsworth, poborca podatkowy, Michael „Piącha” Alcorn, detektyw policyjny oraz siostra zakonna Felicia Hemson.

Jest to nasza interpretacja oficjalnego scenariusza „Blackwater Creek”, wydanego do gry fabularnej Zew Cthulhu. Jak sami i same się przekonacie, to historia pełnymi garściami czerpiąca z lovecraftowskiego kunsztu przedstawiania grozy i horroru.

Samą przygodę możecie znaleźć w tym miejscu.

 


 

Panna Virginia Blackheart, gdy tylko wszedłem do jej gabinetu, wskazała ręką na znajdujący się po drugiej stronie biurka fotel. Skinąwszy głową posłusznie usiadłem naprzeciwko niej czekając, aż wyjawi mi powód, dla którego mnie zawezwała. Na biurku, w nienagannym porządku, leżały posortowane alfabetycznie teczki dotyczące prowadzonych aktualnie śledztw i windykacji.

Panna Blackheart sięgnęła po papierosa, więc natychmiast wyciągnąłem zapalniczkę i przechylając się przez biurko zaproponowałem jej ogień. Zapaliwszy, usiadła w fotelu nakazując mi, abym zrobił to samo. Przez chwilę milczeliśmy, każde z nas wpatrzone w inny róg sufitu.

Gabinet zajmowany przez pannę Blackheart, moją bezpośrednią przełożoną, urządzony był po spartańsku, co muszę przyznać bardzo mi pasuje. Na białych ścianach nie wisiały żadne tandetne lanszafty, żadne dyplomy, którymi chełpi się aspirująca klasa średnia, a na parapetach okien próżno wypatrywać jakichkolwiek roślin. Cały wystrój gabinetu ograniczony był do masywnego, czarnego biurka, dwóch foteli oraz pojedynczego, drewnianego krzesła stojącego przy drzwiach wejściowych. Prosty, szklany żyrandol wypełniał pomieszczenie chłodnym, szarym światłem, które działa na mnie kojąco.

Panna Blackheart wzięła do ręki jedną z teczek i rozłożywszy ją przed sobą, odezwała się tymi słowami:

– Panie Woolsworth, muszę przyznać, że nie spodziewałam się po panu tak dobrych wyników. Pozwoliłam sobie w wolnej chwili zapoznać się z prowadzonymi przez pana dochodzeniami i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Osiągnąć niemal dziewięćdziesiąt procent skuteczności w tak krótkim czasie, to doskonały wynik.

Słowa przełożonej mile łechtały ego, potwierdzając towarzyszące mi od dłuższego czasu przeczucie zbliżającego się awansu.

– To doprawdy imponujące, z jaką zawziętością i sumiennością śledzi pan wszelkie nieprawidłowości finansowe wewnątrz przypisanego panu sektora gospodarczego. Coś podpowiada mi jednak, że drobni handlarze i nieuczciwi restauratorzy to jednak dla pana za mało. Zgadłam? – zrobiła krótką pauzę, lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć już kontynuowała. – Proszę nie odpowiadać – uśmiechnęła się tajemniczo. – Długo myślałam nad pana przypadkiem i w końcu wymyśliłam. Nowym pracownikom nie przydzielamy zazwyczaj tak delikatnych spraw, w pana sytuacji jednak – zatrzymała się na chwilę i wypuszczając z ust dym spojrzała w moją stronę – zaryzykuję.

Poczułem, jak twarz mi czerwienieje a ręce zaczynają się pocić. Wzrok, którym mnie obdarzyła dawał jasno do zrozumienia, że ewentualny brak sukcesu okaże się wielkim, bardzo wielkim rozczarowaniem.

– Panno Blackheart, nie zawiodę pani zaufania! – odparłem od razu z gorliwością zeloty. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby nie żałowała pani tej decyzji.

Kobieta uśmiechnęła się słabo, strzepując popiół z trzymanego w dłoni papierosa.

– Proszę mi nie przerywać, panie Woolsworth – kontynuowała, zawiesiwszy wzrok na przepełnionej popielniczce, a ja czułem, jak moje uszy i poliki trawi żywy ogień.

– Zadanie, które pana czeka wymaga udania się daleko od Bostonu, ba! Za Arkham. Oczywiście na tyle, o ile to możliwe, pokryjemy koszty podróży plus wyślemy wraz z panem kogoś do ochrony. Ludzie na wsiach bywają dosyć… nieokrzesani. Nie chciałabym, żeby cokolwiek się panu stało.

Więc to tak! – pomyślałem. Wysyła mnie na jakąś zabitą dechami dziurę pod pretekstem nagrody? Pewnie nie było żadnego innego barana, który zgodziłby się tam pojechać i padło na mnie. Akurat, teraz gdy na jaw wyszły nadużycia i przekręty, których dopuścił się James Green. Wkrótce całe miasto będzie huczeć od skandalu, który wybuchnie lada dzień, a ja wysyłany jestem na prowincję!? O nie, nie. Nie pozbędzie się mnie tak łatwo – pomyślałem. Już miałem wyrazić swoją dezaprobatę, gdy nagle zadzwonił stojący na biurku telefon.

Panna Blackheart spojrzała na mnie, bezradnie rozkładając ręce.

– Niestety, muszę odebrać. Rozumiem jednak, że wszystko ustalone? Doskonale. Jutro rano, o godzinie ósmej przyjedzie po pana samochód. Zdaje się, że zna pan swojego towarzysza podróży, niejakiego Piąchę? No, dziękuję za pomoc i życzę udanych łowów, panie Woolsworth. Do widzenia.

Po czym podniosła słuchawkę i machnąwszy delikatną, bladą dłonią nakazała mi się oddalić. Gdy wyszedłem na korytarz usłyszałem perlisty, radosny śmiech panny Blackheart.

O nie, nie. Tak nie będziemy się bawić – pomyślałem kierując się do zajmowanego przeze mnie biurka. – Ebenezer Woolsworth nie jest popychadłem. Nie jest kimś, kogo można rozstawiać wedle własnego widzimisię. Ja, Ebenezer Woolsworth, wysłany na zabitą dechami wieś! Co się tam może nie zgadzać? Liczba krów, koni, owiec?! Krowy dają za mało mleka, psy szczekają za cicho?! Nie, nie, nie! Pojadę tam i wrócę tu z takim raportem, że panna Blackheart w końcu zobaczy z kim ma do czynienia. Jeszcze będzie błagała, żebym zajął się sprawą Greena.

Gdy usiadłem przy biurku, leżała już na nim teczka opatrzona moim nazwiskiem, wraz z numerem przydzielonej mi sprawy. W środku znajdowały się wszelkie potrzebne dokumenty. Nieudolnie maskując wzburzenie sięgnąłem po nie szybko, przy okazji przewracając stojący na biurku kubek z gorącą kawą. Syknąłem oparzony i natychmiast rozejrzałem się po pomieszczeniu. Na szczęście nikogo nie było. Jak to w piątek wieczór.

Doprowadziłem się jako tako do porządku, po czym zacząłem zapoznawać się z zostawioną mi dokumentacją. Sprawa dotyczyła niejakiego Jamesa Carmody’ego, z  Blackwater Creek. Miejscowość znajdowała się około sześciu godzin drogi od Arkham i zamieszkana była przez rolników zajmujących się głównie uprawą kukurydzy, w mniejszym stopniu hodowlą bydła. Jamesowi Carmody’emu zdarzało się w przeszłości zalegać z odprowadzeniem podatku do Urzędu Skarbowego. Kilkukrotnie był nawet w związku z tym karany. Za każdym razem zaległości były jednak regulowane w przeciągu kilkunastu dni, wraz z naliczonymi odsetkami. Tym razem, pomimo wysłanych pism, Carmody zaległości nie uregulował. Pojawiła się zatem konieczność wysłania na miejsce urzędnika skarbowego – mnie.

Według dokumentów, którymi dysponowałem, Carmody mieszkał na farmie razem z małżonką oraz dwoma synami. Głównym źródłem jego przychodów była dziesięciohektarowa działka, na której podobnie jak pozostali okoliczni farmerzy uprawiał kukurydzę.

Ludzie ze wsi, z dala od wielkich miast, żyli jakby w innej epoce, nieświadomi dobrodziejstw, jakie przyniósł nam rozwój technologiczny. Umorusani ziemią, z brudem za paznokciami, śmierdzący potem i fizyczna pracą, z mózgami zżartymi przez samogon siedzieli na werandach ciasnych, smrodliwych domów i bujając się w wiklinowych fotelach, bezmyślnie patrzyli na zachodzące słońce.

Po kilku godzinach pracy nad dokumentacją wstałem w końcu zza biurka, zamknąłem za sobą drzwi i skłoniwszy się stróżowi ruszyłem do domu. Następnego dnia czekała mnie podróż do Blackwater Creek.

 

*

 

Punktualnie o godzinie ósmej stałem na chodniku przed kamienicą, w której wynajmowałem pokój i czekałem na przyjazd Piąchy. Sobotni poranek przywitał mnie wspaniałą pogodą. Promienie słońca balansowały między kolorowymi liśćmi, które zerwane z drzew przez ciepły, wrześniowy wiatr, niczym fregaty unosiły się na cichych, spokojnych wodach poranka.

A mógłbym spędzić tę sobotę inaczej – pomyślałem tęsknie. Spacerując po Boston Commons, albo wzdłuż zatoki. Kto wie, może spotkałbym pannę Blackheart?

Z zamyślenia wyrwał mnie wściekły dźwięk klaksonu. Gdy spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał, ujrzałem zbliżającego się czarnego, policyjnego chevroleta.

Samochód zatrzymał się przede mną i drzwi otworzyły się, pchnięte od środka przez siedzącego za kierownicą detektywa Michaela Alcorna, powszechnie znanego jako Piącha. Zastanawiałem się, czy gdyby kogoś na posterunku spytać o detektywa Alcorna, to czy potrafiłby go wskazać. Pseudonim postawnego detektywa tak bardzo do niego przylgnął, że już niemal nikt nie posługiwał się jego imieniem i nazwiskiem.

Przyczyna takiego stanu rzeczy była jasna. Pseudonim detektywa doskonale go opisywał. Piącha miał prawie dwa metry wzrostu i niemal sto dwadzieścia kilo wagi. Na komisariacie mówiono, że gdy idzie korytarzem, szeroko rozstawiając swoje wielkie stopy, to wprawia w drżenie zawieszone na ścianach pamiątkowe fotografie oraz stojące na biurkach kubki z kawą. Chłop robił wrażenie swoją posturą, toteż brał udział we wszelkich policyjnych akcjach. Sama postura Alcorna, a zwłaszcza jego wielkie, masywne dłonie, którymi spokojnie mógłby skręcić kark bizonowi, skutecznie zniechęcały przestępców do jakichkolwiek wybryków.

Tym, co ewidentnie nie pasowało do Piąchy, a jednocześnie było z nim nierozerwalnie związane, była jego twarz. Twarz dziecka. Gładka, pozbawiona zarostu, szeroka, uśmiechnięta twarz, która pasowałaby raczej do osiedlowego mleczarza niż do kogoś, kto jednym ciosem pięści przestawiał szczęki sutenerom i włamywaczom.

Piącha niemal cały czas się uśmiechał a uśmiechał się całą twarzą. Uśmiechały się jego duże, piwne oczy, uśmiechały się jego pełne, mięsiste usta. Chłopięcy wygląd potęgowała dodatkowo niesforna czupryna gęstych, brązowych włosów, które, chociaż zaczesane na bok, opadały mu figlarnie na czoło.

Niektórzy na posterunku drwili sobie z niego z tego powodu, nazywając go za jego plecami pięknisiem, albo chłoptasiem. Żaden jednak nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć tak o nim w jego obecności. Każdy na posterunku wiedział, że pomimo chłopięcej i nieco gapowatej powierzchowności wystarczy jedna chwila, aby wielkie pięści Michaela Alcorna rozbiły czyjąś twarz na kwaśne jabłko.

Piącha był wzorowym policjantem. Nie zadawał zbędnych pytań, wypełniał polecenia przełożonych, w piciu zachowywał umiar (chociaż wypić mógł o wiele więcej niż jego koledzy od kielicha), na strzelnicy radził sobie znakomicie. Przełożeni najbardziej cenili w nim jednak coś zupełnie innego. Piącha był całkowicie pozbawiony ambicji. Nie interesowały go awanse, medale za zasługi i wyróżnienia. Nie myślał o zajmowaniu cudzych stołków ani o robieniu kariery. Po prostu przychodził rano na komisariat, robił co miał zrobić i wychodził.

– Witam, panie Woolsworth. Zanosi się na miły weekend za miastem, prawda? – zagaił, uśmiechając się od ucha do ucha. – Świeże, zdrowe powietrze dobrze nam zrobi. Tym tutaj w Bostonie prawie nie da się oddychać. 

Pokiwałem tylko głową i wsiadłem do środka.

– No to w drogę, panie inspektorze – oznajmił radośnie i zaczął gwizdać sobie tylko znaną melodię.

 

*

 

Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do Arkham, gdzie zgodnie z poleceniem panny Blackheart miałem zapoznać się z dodatkowymi materiałami dotyczącymi Jamesa Carmody’ego. Tom Spritz, bo tak nazywał się mężczyzna, który miał przekazać mi niezbędne dokumenty, był człowiekiem podłym i przygnębiająco ograniczonym. Zanim jeszcze wyjechałem z Bostonu powiedziano mi, że poza tym, że zbyt często zagląda do kieliszka, to nie stroni także od kart, koni i chartów. Spodziewałem się najgorszego.

Wszelkie moje obawy potwierdziły się na miejscu. Nie dość, że był widocznie wczorajszy, to dokumentacja, którą mi wręczył daleka była od stanu choćby zadowalającego. Brakowało wielu istotnych materiałów a te, które mi wręczył były w fatalnym stanie.

Spritz był około trzydziestoletnim mężczyzną o rzadkich, słomkowych blond włosach, które cały czas opadały mu na oczy. Miał chorobliwie pryszczatą twarz, która sama w sobie miała coś szczurzego a co dodatkowo uwypuklał krótki, wąski nos, pod którym sterczały żałośliwie rzadkie wąsy oraz wystające jak u szczura zęby.

Tom Spritz był widocznie poirytowany tym, że w sobotni poranek, zamiast obstawiać konie i popijać podłą whisky musi tracić czas w moim towarzystwie, wysłuchując dodatkowo uwag na temat swojej niekompetencji. Przez cały czas naszego nieszczęsnego spotkania nerwowo przestępował z nogi na nogę, zaglądał mi przez ramię i gniewnie reagując na moje krytyczne uwagi dotyczące porządku w dokumentach, cały czas zwalał winę na brak czasu i zbyt duży nakład obowiązków. Co jakiś czas spoglądał również na zegarek. Domyśliłem się, że za niedługo odbywa się kolejny wyścig koni, chartów lub Bóg wie czego.

Najszybciej, jak tylko mogłem zapoznałem się z dokumentacją i niecałą godzinę po naszym przyjściu byliśmy już z powrotem w drodze do Blackwater Creek.

 

*

 

Droga ciągnęła się niemiłosiernie a gwizdanie przez Piąchę wciąż tej samej, jemu tylko znanej melodii sprawiało, że miałem ochotę zatrzymać samochód i kontynuować drogę pieszo. Im bardziej oddalaliśmy się od świateł i zgiełku bostońskich ulic, tym bardziej byłem podirytowany całą tą wyprawą.

W duchu powtarzałem sobie, że moja niechęć nie ma prawa wpłynąć na profesjonalne podejście i wnikliwość, którymi do tej pory się szczyciłem. Pocieszałem się myślą, że być może, gdy już uporam się z Carmodym, dostanę w końcu jakąś naprawdę dużą sprawę. W końcu sama panna Blackheart stwierdziła, że zadań takich, jak to nie zleca się nowym pracownikom. To musi być test – pomyślałem i oparłszy głowę o szybę zacząłem przyglądać się monotonni mijanych pól, aż w końcu usnąłem.

Ze snu zbudził mnie Piącha. Rozespany poprawiłem się na fotelu pasażera i natychmiast spojrzałem przez okno. Po lewej i po prawej stronie, aż po horyzont ciągnęły się pola, na których jeszcze kilka tygodni temu rosła kukurydza. Przed nami, na poboczu stał liniowy autobus a wokół niego grupka zniecierpliwionych pasażerów. Kierowca autobusu, klnąc głośno majstrował przy silniku.

– Wygląda na to, że popsuł się im autokar.

– Widzę Piącha. Co nas to obchodzi? – nie wierzyłem w to, co słyszę, a jednak głos detektywa Alcorna uświadamiał mi, że to dzieje się naprawdę.

– Może mógłbym im pomóc?

– Piącha, to nie nasz problem. Jak bardzo bym nie współczuł tym ludziom, to przecież mamy jasno określony cel, prawda? Jest już późno, zaraz zacznie się ściemniać, a my nadal nie jesteśmy w Blackwater Creek.

– Wiem, wiem, ale może bym zerknął, co tam się zepsuło, co?

Widząc moje spojrzenie utkwione w stacyjce, Piącha westchnął tylko ciężko i ruszyliśmy dalej.

Po niespełna kwadransie ujrzeliśmy idącą poboczem zakonnice. Pod pachą trzymała coś, co przypominało formę do ciasta, w drugiej ręce niosła natomiast sporych rozmiarów torbę. Była najpewniej jedną z pasażerek autobusu, który minęliśmy po drodze i jako jedyna postanowiła ruszyć dalej pieszo. Mogło to oznaczać, że do Blackwater Creek jest już blisko.

– Spotkanie zakonnicy podobno przynosi szczęście, tak mówią. Szczęścia nigdy za wiele, prawda?

Wiedziałem.

Spojrzałem na Piąchę. Wlepił we mnie swoje duże, piwne oczy i bębniąc palcami o kierownicę patrzył na mnie, niczym szczeniaczek.

– Dobrze Piącha – westchnąłem zrezygnowany – Weźmiemy ją pod warunkiem, że będzie nam to po drodze.

Piącha, wyraźnie uszczęśliwiony, przyśpieszył i po chwili, zrównawszy się z maszerującą dziarsko zakonnicą, zatrzymał samochód.

– Dobry wieczór siostro, może podwieźć?

– Szczęść Boże! – wykrzyknęła uradowana – No z nieba mi spadliście panowie. Jeszcze chwila a skończyłyby mi się litanie do odmawiania! Panowie do Blackwater Creek?

– Tak, tak – szybko potwierdził Piącha, wychodząc z samochodu. – Siostra wsiada do środka a ja wrzucę rzeczy do bagażnika.

– Tylko z ciastem ostrożnie, to w prezencie.

Zaciekawiony Piącha uchylił przykrywający formę ręcznik, a po samochodzie rozszedł się zapach jabłek i ciepłego ciasta.

– Szarlotka, moja ulubiona!

– Jak dojedziemy na miejsce ukroję panu kawałek, obiecuje.

Piącha, z uśmiechem od ucha do ucha, ostrożnie umieścił ciasto w bagażniku i po chwili kontynuowaliśmy podróż. Uśmiech nie schodził mu twarzy przez całą dalszą drogę.

– Widzę, że panowie w jakiś ważnych sprawach.

Tylko tego brakowało – pomyślałem. Zaraz zacznie się wypytywanie „a po co”, „a do kogo”, „a co się stało”. Już wolałbym klepać litanię.

– Ach, wie siostra – spojrzałem zdumiony na Piąchę, który nie robiąc sobie nic z moich niemych protestów podjął rozmowę. – Jedziemy dla Blackwater Creek. Ten pan, tu obok mnie, jest urzędnikiem skarbowym z Bostonu.

– Miło mi, Ebenezer Woolsworth – wysyczałem ze złością.

– Jedziemy, bo niejaki James Carmody dopuścił się pewnych finansowych nieścisłości, czy jak to tam się mówi, panie Ebenezerze?

– To sprawy urzędowe, o których nie za bardzo mogę mówić – odwróciłem się w stronę siostry. – Rozumie pani?

– Ja tak tylko – odparła, uśmiechając się – Żeby zagaić jakoś rozmowę. Ja to nie wiem, jak tak można milczeć tyle czasu. Mają się panowie gdzie zatrzymać? O ile mi wiadomo w Blackwater nie ma żadnego pensjonatu.

– Proszę się nie martwić, poradzimy sobie.

– Mogłabym poprosić znajomą, aby panów przyjęła. To starsza, nobliwa kobieta. Sama do niej jadę. Nie będzie to nic niestosownego, mogą być panowie o to spokojni.

Zakonnica wraz z Piąchą kontynuowali rozmowę a ja, dyskretnie spoglądając w lusterko, przyglądałem się siostrze Felicji.

Siostra była wysoką, kościstą kobietą, o niezwykłej jak na zakonnicę urodzie. Miała pociągłą twarz i długie proste włosy koloru dojrzałej pszenicy. Z szarych oczu bił, tak charakterystyczny dla ludzi głęboko wierzących, spokój oraz ciepło. Do tak uroczej i atrakcyjnej twarzy zupełnie nie pasował łamiący się w połowie, garbaty, orli nos. Ta, mogłoby się wydawać, dyskwalifikująca niedoskonałość, nie szpeciła jednak twarzy siostry, lecz dodawała jej zadziorności. Czegoś, co choć trudne do sprecyzowania, podkreślało jej niezwykłą urodę.

Ubrana była w czarny habit z przepasanym czarnym paskiem szkaplerzem, oraz czarny welon z białym krzyżykiem nad czołem.

Z rozmowy wynikało, że do Blackwater Creek jedzie z przyjacielską wizytą do niejakiej wdowy Hawking. Pani Janine Hawking od lat wspierała zgromadzenie siostry Felicji darowiznami pieniężnymi oraz innymi formami pomocy materialnej, co na przestrzeni czasu wyewoluowało w przyjaźń między wdową a zakonnicami. Niesione przez siostrę Felicję ciasto miało być wyrazem podziękowania za pomoc i serdeczność, którymi stara wdowa je obdarzała. Według słów siostry Felicji, pani Hawkings była osobą bardzo ciepłą i serdeczną dla ludzi. Gdy tylko miała możliwość komuś pomóc, natychmiast to robiła, nie zastanawiając się ile to będzie ją kosztować, ani co pomyślą inni. Jednocześnie uparcie obstawała przy swoich racjach i przekonaniach. Zwykła mówić głośno i wyraźnie o tym, co jej się nie podobało. Była gorącą zwolenniczką ogłoszonej jakiś czas temu prohibicji, uważała bowiem, że alkohol i papierosy to w istocie narzędzia szatana, którymi otumania on ludzkie umysłu i wiedzie na wieczne potępienie.

Piącha cały czas kiwał przytakująco głową, rzadko wtrącając coś do rozmowy. Nie wiem, jak dalece faktycznie zgadzał się z siostrą Felicją, a jak bardzo myślał o znajdującym się w bagażniku cieście, ale rozmowa z duchowną sprawiała mu dużo przyjemności. Aby uniknąć wciągnięcia w konwersacje, otuliłem się paltem i udając, że śpię, spoglądałem na mijany krajobraz.

Wszędzie, po obu stronach piaszczystej drogi, którą jechaliśmy, po horyzont ciągnęły się gołe pola. Przygnębiająca nuda monotonnego krajobrazu zaczęła powoli wywoływać we mnie dziwny smutek.

Jak ludzie mogą tu żyć? – zastanawiałem się w duchu. Bez kin, kawiarni, knajp. Bez ryku samochodów, śmiechu kobiet i świecących kolorowo neonów.

Z każdej strony otaczały nas gołe pola, po których, między gnijącymi resztkami upraw, przechadzały się stada najprzeróżniejszego ptactwa. Nerwowe krakanie wron mieszało się z ćwierkaniem wróbli i innych nieznanych mi ptaków. Grzebiąc w ziemi za resztkami kukurydzy nie widziały czarnych, drapieżnych kształtów, które dryfując wysoko na niebie czekały, tylko aby w odpowiednim momencie spaść na nie z furią i rozerwać ostrym pazurami. Co jakiś czas przez pole przebiegła rodzina dzików lub stadko saren.

Nuda.

Gdy na horyzoncie pojawiły się w końcu pierwsze, nieliczne zabudowania Blackwater Creek, było już późno, zimno i myślałem, że podróż tutaj zajęła nam lata, a nie godziny. Wrześniowe wieczory w tym roku były wyjątkowo chłodne, więc marzyło mi się tylko jak najszybciej dojechać na miejsce, znaleźć pokój, zakopać się w pościeli i zasnąć.

Wąska, piaszczysta droga prowadziła nas jeszcze przez chwilę, aż w końcu minęliśmy drewniany, zaniedbany szyld Blackwater Creek i wjechaliśmy do wsi. Trzeba było teraz odwieźć siostrę Felicję na miejsce i rozejrzeć się za noclegiem.

Gdy mijaliśmy pierwszy w okolicy dom, znajdujący się nieco na skraju całej osady, spostrzegłem siedzącego na werandzie mężczyznę.

– Zatrzymaj się. Zapytam tego tam, gdzie możemy przenocować.

Dom, przed którym się zatrzymaliśmy nie różnił się niczym od tysięcy innych domów w regionie. Tak jak te, które mijaliśmy po drodze, zbudowany został na planie prostokąta i obłożono go poziomo deskami, które swoje najlepsze czasy ewidentnie miały już za sobą. Biała farba, którą kiedyś były pomalowane, w wielu miejscach odchodziła od desek wielkimi, łuszczącymi się plastrami a sam kolor nie miał już nic wspólnego z bielą. Pył, kurz i deszcz sprawiły, że całość prezentowała się naprawdę ponuro. Na otaczającej werandę drewnianej balustradzie stały różnego rodzaju gliniane wazy i dzbany, pełniące zapewne funkcję ozdoby. Całość budynku wieńczył prosty, spadzisty dach.

Przed domem, na drewnianej werandzie, bujając się w fotelu siedział starszy mężczyzna. Paląc fajkę spoglądał w naszym kierunku, jakby zastanawiał się, czy przed jego domem naprawdę zatrzymał się samochód. Bezmyślnie wypuszczając kolejne kółka dymu kołysał się tylko w przód i w tył. Wisząca u sufitu werandy pojedyncza lampka rzucała odrobinę światła na opartą o ścianę strzelbę.

Zanim wysiadłem, spojrzałem jeszcze w kierunku Piąchy i niemal uderzyłem głową o sufit, gdy niespodziewanie usłyszałem donośny, skrzekliwy głos dochodzący od strony domu. Zanim zdążyłem się odwrócić, z samochodu wygramoliła się już siostra Felicja i szybkim krokiem ruszyła w kierunku werandy.

– Szczęść Boże pastorze!

Mężczyzna przestał się bujać i oparłszy się o ścianę domu, ciężko podniósł się z fotela.

– Ach, wszelki duch pana Boga chwali, szczęść Boże.

– Nie poznaje mnie pastor? To ja, siostra Felicja Hemson – usłyszałem głos siostry Felicji. Zakonnica złapała się pod boki i przechyliwszy zadziornie głowę spojrzała na mężczyznę. – Spotkaliśmy się kiedyś w Arkham, z przeoryszą Cecylią, pamięta pastor? Na Święta Bożego Narodzenia wspólnie zorganizowaliśmy wieczerzę wigilijną dla najuboższych.

Duchowny nerwowo przełknął ślinę i spojrzał na znajdującą się przed nim kobietę, za wszelką cenę unikając jej wzroku, co wydało mi się nieco dziwne, skoro rzekomo się znali. Nerwowo obracając fajkę w dłoniach taksował siostrę wzrokiem, po czym bezradnie rozłożył ręce.

– Siostra wybaczy, ale lata już nie te, co kiedyś. Głowa nie ta, pamięć szwankuje – powiedział stukając się w głowę fajką. – Nie znaczy to oczywiście, że was tu nie przyjmę. Jak mówi Pismo: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, przybyszów w dom przyjąć i tak dalej, i tak dalej. A właśnie, kim są siostry towarzysze?

Zakonnica odwróciła się w stronę samochodu przywołując nas wzrokiem.

– Przedstawiam pastorowi detektywa Piąchę oraz pana…

– Ebenezer Woolsworth, urząd skarbowy w Bostonie, dobry wieczór.

– Pastor, a także szeryf, Dick Sproustone – zaskrzeczał w odpowiedzi, podnosząc brew. – Miło mi panów gościć w moim domu. Policjant, urzędnik i zakonnica, jak w jakimś kawale, co?

Piąchą wesoło pokiwał głową, po czym ruszyliśmy za gospodarzem do środka.

– Ale zaraz! – odwrócił się nagle na pięcie, stając twarzą w twarz z zakonnicą. – Siostra Felicja! No przecież, już pamiętam! Jak mogłem zapomnieć. Teraz już pamiętam, tak. Zima, wieczerza wigilijna i przeorysza Cecylia, która cały wieczór chodziła boso, bo oddała buty jednemu z bezdomnych. Jak mogłem zapomnieć! – wykrzyknął zadowolony.

Światło zwisającej z dachu werandy lampki, chociaż liche, pozwoliło mi przyjrzeć się naszemu gospodarzowi. Mężczyzna miał na oko sześćdziesiąt lat. Ubrany był w podniszczony, poplamiony w wielu miejscach czarny garnitur, co samo w sobie wołało już o pomstę do nieba. Spod marynarki wystawała zżółkła, niegdyś biała koszula. Na nogach miał parę rozklejonych, ubrudzonych zaschniętym błotem butów z rozwiązanymi sznurowadłami. Całości wizerunku dopełniała zawiązana pod szyją czarna apaszka.

Przedstawiciel lokalnej władzy a wygląda zupełnie jak jeden z tych zapijaczonych bostońskich próżniaków, którzy przez całe dnie chlają whisky w zatęchłych piwnicach – pomyślałem, starając się nie zapominać, żeby zachować uśmiech na twarzy. Pastor i szeryf w jednym – jak to w ogóle jest możliwe?

W milczeniu weszliśmy do środka. Państwo Sproustone najwyraźniej szykowali się do wieczerzy, bo na stole znajdowały się już dwa przygotowane nakrycia. Wchodząc do salonu natrafiliśmy na akurat wychodzącą z kuchni panią Sproustone – otyłą starsza kobietę, której wygląd był definicją nijakości. Jedynym, co zwróciło moja uwagę była para zmęczonych, podkrążonych oczu, którymi na nas spojrzała.

– Kochanie, mamy niespodziewanych gości. Czy znalazłoby się dla nich nakrycie?

– Ależ oczywiście, Dick – kobieta odpowiedziała beznamiętnym głosem. – Przybyszów w dom przyjąć, czyż nie? – Po czym bez słowa oddaliła się do kuchni, a my zasiedliśmy przy stole.

Pomimo tego, że dom państwa Sproustone z zewnątrz sprawiał przykre wrażenie powolnego upadku, w środku panował nienaganny porządek. Na starannie pomalowanych ścianach wisiały co prawda nudne, sztampowe landszafty a półki uginały się od tandetnych dupereli, ale całość wywarła na mnie jak najlepsze wrażenie. Gospodyni domu, w przeciwieństwie do swojego męża, ubrana była schludnie. Pod nienagannie białym fartuchem wyszywanym w kolorowe kwiaty nosiła starannie wykrochmaloną i pachnącą suknię – była wręcz całkowitym zaprzeczeniem pastora.

Jedynym, co mi się nie spodobało był panujący w środku półmrok i dziwny, nieprzyjemny zapach. Z początku wydawało mi się, że to wiatr nawiewa do środka ów fetor ze znajdujących się wokół pól, jednak nawet wtedy, gdy zamknięto okna nieprzyjemny zapach ciągle wisiał w powietrzu. Był to ewidentnie cierpko-słodki zapach fermentujących w słońcu owoców i resztek pożywienia. Być może gospodarze wyrzucali resztki zbyt blisko domu?

Gdy zasiedliśmy przy stole, mogłem w końcu bliżej przyjrzeć się naszemu gospodarzowi. Tak jak wspomniałem wcześniej, pastor Sproustone był już starszym mężczyzną, na oko sześćdziesięcioletnim. Jego cera miała chorobliwy, lekko oliwkowy odcień, który dodatkowo, w panującym wewnątrz domu półmroku, nadawał jego rysom pewnego demonicznego sznytu.

Wysokie, lekko cofnięte czoło, poznaczone falami głębokich zmarszczek, zajmowało większą część twarzy, co dodatkowo uwypuklała postępująca łysina. Strąki szarych włosów spływały niedbale po skroniach wielebnego, podczas gdy czubek głowy pozostawał idealni łysy. Nos pastora, płaski i wąski nadawał mu nieco apodyktycznych rysów a zadziwiająco duże, wąskie usta w trakcie rozmowy wydawały się w ogóle nie otwierać. Rozmawiając spoglądał na nas drobnymi, głęboko osadzonymi oczami, których rozmyte, niebieskie źrenice niechybnie świadczyły o zamiłowaniu pastora do alkoholu.

–- No to co, napijemy się – rzekł w pewnym momencie, sięgając po stojącą na komodzie butelkę z ręcznie robioną etykietą. Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że znajdujący się w środku alkohol nie pochodził z legalnego źródła. Wielokrotnie miałem do czynienia z kontrabandą i w mgnieniu oka potrafiłem rozpoznać symbole pozostawiane na etykietach przez bimbrowników. Zachowanie pastora było dla mnie całkowitym szokiem. On, pastor i szeryf, oferuje urzędnikowi i policjantowi na służbie alkohol? Jak bardzo zdeprawowane musiało być to miasteczko, skoro sam szeryf bez skrupułów oferował nam whisky!?

Gdy zamierzał się już, aby mi polać, szybkim ruchem chwyciłem stojącą przede mną szklankę i wymownym ruchem postawiłem ją do góry nogami. Widząc to, pastor wykrzywił twarz w złośliwym grymasie.

– Pastorze, czy też szeryfie? Nie wiem jak mam się do pana zwracać. Proszę mi wybaczyć, ale o ile mi wiadomo, to obowiązujący zakaz spożywania alkoholu dotyczy wszystkich obywateli, o czym pan, jako przedstawiciel władzy powinien chyba wiedzieć.

Pastor, zagryzając wąskie wargi niemal do krwi, patrzył na mnie wściekle a ręka, w której trzymał butelkę drżała nerwowo. Patrząc w twarz pastorowi mogłem przysiąc, że na ułamek sekundy zobaczyłem na niej grymas prymitywnej furii.

– Panie Ebenezerze – odezwała się pojednawczo siostra. – To jedynie wyraz gościnności pastora, na pewno nie miał on żadnych złych intencji. Obowiązują nas przecież prawa gościnności, czyż nie? – dodała przymilnie.

Pastor, cały czas patrząc mi w oczy odstawił butelkę i jakby nic się nie stało, zaczął jeść przyniesiony w międzyczasie gulasz.

Dobry Boże, jak on (oni, bo Piącha też) mogli to jeść?! Pomimo tego, że byłem głodny jak wilk to nawet nie tknąłem jedzenia, tłumacząc się chorobą wrzodową. Piącha, zdaje się nie widział problemu, bo z entuzjazmem wpychał do ust brązową, cuchnącą breję.

– Zatem – odezwał się na nowo pastor, a drobinki jedzenia i strużki sosu spływały mu po zarośniętym podbródku – Czemu zawdzięczamy wizytę tak znamienitych gości? – spytał z błyskiem w oku i odniosłem wrażenie, że nasza wizyta tutaj była mu bardzo nie na rękę.

– Wie pastor – odezwała się Felicja – Przyjechałam w odwiedziny do kochanej wdowy Hawking. Dawno nie miałyśmy w zakonie od niej żadnych informacji, a że akurat nadarzyła się okazja, to postanowiłam się z nią spotkać. Nie wie może pastor co u niej słychać?

Wielebny w milczeniu odłożył sztućce na bok.

– Ach no tak, skąd mogła siostra wiedzieć. Wdowa Hawking… przykra sprawa.

– Coś się stało? Proszę mówić!

– Cóż, otrzymaliśmy zgłoszenie o jej zaginięciu.

– Zaginięciu! Ale jak to? Dobry Boże! Panie detektywie! – Felicja chwyciła za rękę cały czas jedzącego Piąchę. – Skoro wyrokiem boskiej opatrzności jest Pan tutaj z nami, to może mógłby pan nam pomóc? Pastor Sproustone na pewno będzie wdzięczny za każdą pomoc, prawda?

Może tylko mi się przewidziało, ale po reakcji pastora odniosłem wrażenie, że jakąkolwiek naszą pomoc uważał za całkowicie niepotrzebną. Nie było to jednak moim zmartwieniem.

– Dwa tygodnie temu bliski przyjaciel pani Hawking – Hector Whiney – powiadomił nas o jej zniknięciu. Gdy zmierzał do niej na umówione wcześniej spotkanie okazało się, że drzwi do domu są otwarte. Co ciekawe w kuchni, na blacie, czekało świeżo upieczone ciasto i dwa talerzyki. Wyglądało to tak, jakby wdowa czekała na jego wizytę i nagle, z niewiadomych nam przyczyn po prostu zniknęła. Wiedząc, jak bardzo wdowa Hawking poświęcała się na rzecz naszej lokalnej społeczności i jak wierną parafianką była natychmiast rozpocząłem śledztwo.

– W domu nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania ani niczego, co świadczyłoby o tym, że wobec wdowy użyto przemocy. Równocześnie szukaliśmy pani Hawking, albo pozostawionych przez nią śladów, po okolicznych polach i drogach. Przeczesaliśmy nawet fragment znajdujących się nieopodal wzgórz. I nic. Żadnych śladów. Jak kamień w wodę. – zawiesił na chwile głos, po czym dodał pełen zapału – Ale nie poddajemy się! Proszę być dobrej myśli.

Wszystko to powiedział, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od leżącego przed nim talerza. Jakby bał się spojrzeć siostrze Felicji w oczy. Zakonnica, wyraźnie zasmucona, patrzyła błagalnie na Piąchę, który gdy tylko skończył w końcu jeść, obiecał, za zgodą pastora, pomóc w poszukiwaniach.

Zapanowało ponure milczenie. Żona pastora pozbierała ze stołu brudne talerze i zniknęła w kuchni. Na zewnątrz była już ciemna noc. Gdzieś w oddali wyły psy.

– No, a pan, panie Woolsworth, co pana do nas sprowadza? – gospodarz ożywił się na nowo, wypiwszy kolejną szklaneczkę.

– Wolałem odłożyć tę rozmowę na jutro, ale skoro już tu jesteśmy, to może lepiej mieć to za sobą. O ile czuje się pan na siłach?

– Oho! Patrzcie, jaki ważniak – pastor był już wyraźnie podpity. – Mówże pan!

– Przyjechałem tutaj w związku z działalnością pana James’a Carmody’ego.

Pastor wyprostował się nagle i nalewając sobie kolejną porcje alkoholu podsunął się na krześle w moim kierunku. Był żywo zainteresowany, niemalże podniecony tą informacją. Gdy nachylił się bliżej poczułem z jego ust kwaśny smród fermentujących owoców.

– Carmody, stary diabeł! Wiedziałem, że się w końcu doigra. Co tam na niego macie? Pójdzie siedzieć?

– To zależy od materiału dowodowego i postawy pana Carmody’ego.

Ale stary pastor zupełnie mnie nie słuchał. Popijając ze szklanki, wyraźnie zadowolony patrzył w sufit.

– Carmody, przeklęty Carmody. Ja wiedziałem, czułem, że ta gnida w końcu wpadnie w ręce sprawiedliwości. Tego było już za dużo, za dużo. Słyszy pan? Te wszystkie samochody, które przyjeżdżały do niego późną nocą, wizyty nieznajomych, podejrzanie wyglądających mężczyzn. Wiedziałem, że coś się tam kręci, ale żeby zwrócić tym uwagę Urzędu Skarbowego w samym Bostonie! No, no, poważna sprawa. Ale dobrze mu tak, wie pan? Dobrze mu tak, starej łajzie. Ma za swoje.

– Skoro domyślał się pan, że na farmie Carmody’ego mają miejsce jakieś podejrzane interesy – bo do tego pan zmierza –  to, czemu pan nie interweniował? Ma pan przecież ludzi, a nawet przy ich braku powinien pan zgłosić swoje podejrzenia przełożonym.

– Bałem się kochanieńki, bałem! Nie znasz pan rodziny Carmody’ego i tej całej jego bandy. Podejrzane typy, bardzo niebezpieczne. Kiedyś tacy nie byli, ale odkąd przestałem widywać starego, tzn. Jamesa, wszystko jakby jeszcze się pogorszyło. Teraz interesem kierują jego synowie: Brendan i Damien. Ale teraz, jakżeście przyjechali, to skrzyknąć mogę chłopaków i jutro pojedziemy do nich w odwiedziny. Ja panu mówię, Carmody to nie jest byle bubek i bez walki się nie podda, ale spokojnie. Wezmę chłopaków i pojedziemy tam uzbrojeni po zęby. Wystrzelamy ich jak kaczki, mówię panu.

Taka deklaracja z ust pastora, prawdę mówiąc, szczerze mnie zdumiała.

– Nie ma co się podpalać pastorze, spokojnie. Jakie podejrzane interesy ma pan na myśli?

– Ach, gdzie tam. Nic konkretnego, ale sam pan przyznaj. Jakie to interesy mogą załatwiać ciemną nocą z przyjezdnymi, których nikt nawet na oczy nie widział? Czym oni tam handlują jak nie bimbrem? A zresztą, czym by nie handlowali to podatku od tego z pewnością nie odprowadzają i mają teraz za swoje, hehehe – pastor zaśmiał się chrapliwie spoglądając na mnie mętnym, niemal nieprzytomnym wzrokiem. Widać musiał pić od samego rana, bo niemożliwe było, aby doprowadził się do takiego stanu kilkoma szklaneczkami whisky.

– A teraz – czknął głośno – muszą mi państwo wybaczyć, ale udam się na spoczywanie, tzn. na spoczynek. Jeśli chodzi zaś o nocleg, to prześpią się państwo u Jarway’ów. Trzeba pojechać dalej prosto i na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w lewo. Po jakimś czasie trafią państwo na farmę starego Malcolma. No, czas na mnie – zakończył i ciężko opierając się o stół podniósł się z krzesła, a następnie ruszył w stronę prowadzących na piętro schodów. Przykro było patrzeć, jak pastor co chwila łapie się kurczowo ściany a każdy kolejny krok jest wyzwaniem rzuconym prawom grawitacji. Cały czas bełkotał coś niezrozumiale pod nosem, aż w końcu, z niemałym trudem wspiął się na piętro.

– Aha! – odwrócił się jeszcze do nas stojąc na szczycie schodów – zapraszam oczywiście jutro na, na, na nabożeństwo. Nie akceptuję odmowy! – podkreślił wagę wypowiedzi niezdarnym ruchem ręki, po czym zniknął na piętrze.

Nie czekając dłużej pożegnaliśmy się z żoną pastora i udaliśmy się w kierunku farmy Jarway’ów.

Jadąc samochodem pod wskazany adres rozmyślałem o tej niezapowiedzianej wizycie. Coś nie zgadzało mi się w zachowaniu pastora, w całej atmosferze tego domu. Wyglądało to tak, jakby pastor w ogóle tam nie pasował. Jego pijaństwo i niechlujność w rażący sposób kłóciły się oczywiście z pełnioną funkcją, ale odniosłem wrażenie, że pastor był tam jakby nie na miejscu. Nie pasował do czystych firanek i zasłon, do dziesiątek bibelotów i starannie wyprasowanego obrusu. Między nim a jego żoną, między nim a całym domem panował ciężki do wytłumaczenia dysonans.

Nie pasowała mi też jego zapiekła nienawiść do Carmody’ego. Zakładając, że brał od nich alkohol, którym regularnie upijał się od rana, to czemu tak na nich psioczył? To nie miało najmniejszego sensu. Czy chodziło o jakieś sprawy finansowe? Czy mogło być tak, że w zamian za milczenie i przymykanie oczu na cały proceder Carmody zobowiązał się do płacenia haraczu? Pieniądze i alkohol w zamian za spokój? Nie było to nic niezwykłego w półświatku. Czyżby Carmody w końcu się zbuntował i teraz pastor postanowił się na nim zemścić?

Z dotychczasowej praktyki wiedziałem, że sąsiad czy nie sąsiad, rodzina czy nie rodzina, ludzie gotowi byli do najgorszych podłości wobec siebie, gdy w grę zaczynały wchodzić pieniądze. Pycha, chciwość, żądza, gdy tylko nadarzała się okazja natychmiast roztaczały przed człowiekiem złudne wizje bogactwa i szczęśliwości a człowiek, jak to człowiek, ulegał im bezkrytycznie.

Sama sprawa zaginionej wdowy interesowała mnie średnio, żeby nie powiedzieć wcale. Staruszce na stare lata najwyraźniej odbiło i nie mówiąc nic nikomu wyszła z domu, zgubiła się i już. Ot, cała tajemnica.

 

*

 

Centralnym punktem farmy Jarway’ów był sporych rozmiarów plac, na którego obwodzie znajdował się dom właścicieli oraz różne zabudowania gospodarcze. Wjeżdżając na teren posesji Piącha zwrócił mi uwagę na stojącego w cieniu drzew mężczyznę, który grzebał kijem w płonącym przed nim ognisku. W świetle reflektorów ujrzeliśmy w nim sporych rozmiarów zwierzę. Mężczyzna, najwidoczniej pracownik rolny, spojrzał w naszym kierunku i splunął na dymiące w ognisku ścierwo.

Gdy tylko zatrzymaliśmy się przed wejściem do domu, na zewnątrz od razu wyszedł starszy mężczyzna. W dłoniach trzymał strzelbę. Ubrany był w starte jeansy i kraciastą flanelową koszulę. Z głowy spadał mu czarny, filcowy kapelusz.

– Czego tu? – warknął.

– Dobry wieczór – odparłem, wychylając się przez szybę. – Pastor Sproustone skierował nas tutaj, abyśmy spytali o możliwość noclegu. (W związku z zaginięciem wdowy Hawking siostra Felicja siłą rzeczy szukała go z nami).

– Wyście od pastora – powiedział z ulgą i odłożył trzymaną kurczowo broń. – wyjdźcie, zapraszam. Głodni?

– Nie, nie, dziękujemy. Niebezpieczna okolica? – spytałem, patrząc na opartą o ścianę broń.

– Czy niebezpieczna, to nie wiem, ale kręcą się tutaj ostatnio jakieś samochody podejrzane. Tam jeżdżą – wskazał w roztaczający się za nami mrok – do Carmody’ego. No, ale co tu tak stać będziecie, wejdźcie do środka. Noc idzie, licho nie śpi.

– Zwierzęta wam zdychają gospodarzu? – usłyszałem zza pleców tubalny głos Piąchy.

– Ano, mrą. Ale do środka, chodźta do środka. Pete! – krzyknął w stronę stojącego przy ognisku mężczyzny – jesteś pewien, aby to wszystko?

Mężczyzna pokiwał ponuro głową i ponownie wbił wzrok w skaczący przed nim ogień.

W domu czekała na nas żona pana Malcolma Jarway’a – Edith. Oboje mieli już dobrze po pięćdziesiątce, ale jak na swój wiek trzymali się całkiem nieźle. Pomimo późnej pory podjęli nas w skromnie umeblowanym salonie. Malcolm rozsiadł się wygodnie w bujanym fotelu i zapaliwszy fajkę z aromatycznym tytoniem, przyjrzał się nam uważnie. Gdy spojrzał na siostrę, wyraźnie się uśmiechnął.

– I jak wam się nasz pastor widzi, co?

– No cóż – odpowiedziałem rozkładając ręce. – Zawsze taki był?

– A nie, gdzie tam. Jakiś czas temu coś mu się poprzestawiało, na zdrowiu podupadł, no i pić zaczął więcej. Ale to, to nic! – odkręcił się na fotelu do siedzącej obok żony. – Edith powiedz no im jakie rzeczy pastor w niedziele na ambonie wygaduje. Pani jest zakonnicą, drugi pan z policji. Nie ma co się bać, może przyjechali porządek zrobić?

Starsza kobieta, otulona białym, grubym swetrem uniosła wzrok znad robótki ręcznej. Rozejrzała się po nas i skupiła wzrok na siostrze Felicji.

– Widzi siostra, ja jestem zwykłą, prostą kobietą, co w Boga wierzy.

– Bardzo dobrze, pani Jarway, wiara to fundament naszego życia.

– Ale widzi mi się – kontynuowała – że z tym naszym pastorem coś nie do końca jest w porządku. Zdaje mi się, że coś z głową u niego nie tak. W seminarium nie byłam, świętych ksiąg nie studiowałam, ale gdy pastor w kościele zamiast o Bogu, mówi o jakiejś wielkiej matce, to niechybnie coś jest nie tak.

– Może pastor miał na myśli Maryję, Matkę Bożą, matkę nas wszystkich – W tym sensie wielką?

– Gdzie tam, siostro! Ja stara jestem, lecz nie głupia i słuch mam dobry.

Zakonnica, zaczerwieniwszy się wlepiła wzrok w trzymaną w dłoniach filiżankę herbaty.

– I to nie tylko ja tak uważam. Sporo osób przestało chodzić do kościoła odkąd pastor zaczął gadać z ambony rzeczy, których w domu Boga wypowiadać nie należy. Herezja! Tak, herezja!

– Ależ pani Jarway! – oburzyła się siostra Felicja – Nie wierzę, żeby pastor odważył się na coś takiego. Owszem, zgodzę się, że nadszedł dla niego teraz trudny czas, że Pan Bóg poddaje go próbie, że ma w tym jakiś cel. Ale herezja! Nie, nie, pastor Sproustone nie mógłby…

– Dziecko – staruszka odezwała się spokojnym głosem – ja wiem, że ciężko w to uwierzyć. Widzę, że serce masz dobre i wrażliwe na krzywdę innych. Ale uwierz mi, wiem co słyszałam.

– Słyszałam i widziałam, jak pastor z szalonym blaskiem w oczach opowiadał z ambony o wielkiej matce. Wznosił ręce do nieba, zaklinał się na wszystko, że to właśnie jej powinniśmy oddawać cześć i szacunek. Z obłąkańczą pasją wmawiał nam, że jest ona matką nas wszystkich, że kocha nas i da nam to, czego chcemy. Drżącym głosem zapewniał, że wybaczy nam wszystko, że zapomni o tym, że ośmieliliśmy niegdyś ją porzucić. Jest tylko jeden warunek. Gdy usłyszymy jej głos musimy rzucić wszystko i iść za nią. Iść do niej w las, w góry, gdzie czeka na nas, zawsze kochająca, gotowa wykarmić nas wszystkich jeśli tylko przyjdziemy do niej.

Siostra Felicja milczała. Nie wiedząc co powiedzieć uporczywie wpatrywała się w trzymaną w dłoniach filiżankę.

Trzeba przyznać, że słowa staruszki zrobiły na niej spore wrażenie. Kult wielkiej matki – jakaś herezja głoszona publicznie w biały dzień w kościele, to było coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Podejrzewałem u pastora jakąś chorobę psychiczną, która podlewana alkoholem błyskawicznie się rozwinęła, ale coś takiego? Na całe szczęście ani stan umysłu pastora, ani wygłaszane przez niego homilie nie wchodziły w zakres moich obowiązków.

– Kiedyśmy z Jamesem sporo czasu razem spędzali – zmienił temat gospodarz. – Czy to na ryby chodziliśmy, czy tak po prostu pogadać przyszedł do mnie a ja do niego. Ojcem chrzestnym mojego dzieciaka nawet go zrobiłem. Teraz będzie już z miesiąc czasu jak go widziałem ostatnio. Sam do niego nie pojadę, bo czemu. Ale jego chłopaków czasem widuje. Zmienili się. Jakoś tak źle się na nich patrzy.

– Pamiętam – zaciągnął się mocno fajką – jak niechcący spotkałem jednego z nich – Brendana. To było zdaje się dwa tygodnie temu [11 IX 1926 przyp. Woolsworth]. Szedłem se po polu, popatrzeć chciałem jak rośnie, gdy zauważyłem, że na skraju pola stoi jakiś człowiek. Przywołałem psa i poszliśmy w stronę nieznajomego. Zagaiłem do niego z daleka co on za jeden, ale milczał tylko. Gdy podszedłem bliżej ujrzałem, że to nie żaden nieznajomy, ale jeden z chłopaków Carmody’ego. Brendan – krzyknąłem i dopiero wtedy ujrzałem, że wokół niego piszczy i kotłuje się setka szarych, spasionych szczurów. Wierciły się wokół niego, właziły mu po nogach. Gdy po chwili dzieciak Carmody’ego na mnie spojrzał, zdębiałem. Na jego twarzy, we włosach, na ramionach, nawet pod ubraniem, no wszędzie pełzało robactwo: muchy, pszczoły, wije, nie wije, no wszystko na raz! Pies mój zaczął wyć i warczeć, czy to ze strachu, czy z czego nie wiem, ale kręcił się wokół moich nóg jak szalony. I nagle, jakby nigdy nic Brendan odwrócił się i ruszył w stronę swojej farmy, prowadząc za sobą piszcząca, bzyczącą armię szczurów i wszelkiego robactwa. Do tej pory w koszmarach widzę jego oczy. Czarne jak węgiel, opalizujące dziwnym blaskiem. Straszne.

Mężczyzna zamilkł i bez słowa paląc fajkę, wypatrywał czegoś przez okno.

No nie powiem, relacja Jarway’a była dosyć niezwykła, chociaż oczywiście miałem poważne wątpliwości co do jej prawdziwości. Pewnie faktycznie widział Brendana, ale cały ten opis szczurzej świty i pełzającego po nim robactwa był na pewno niepotrzebnie wyolbrzymiony. Pytanie, czemu to zrobił? Czyżby chciał nas przestraszyć?

– No to co z tą zarazą gospodarzu? – odezwał się Piącha, chcąc zmienić temat.

– Ano zaraza, co zrobisz. Poszliśmy do weterynarza, pokazali zwierzęta i tyle. Powiedział, że nad tym popracuje, wziął jakieś próbki i wyjechał do Arkham, do laboratorium. I tyleśmy go widzieli. Już tydzień prawie minął jak go nie ma. A zwierzęta mrą jak marły.

– To kara za herezję – odezwała się Edith.

– Jaka kara! – wykrzyknął, spoglądając gniewnie w stronę małżonki – Com ja winien, żeby mi bydło i trzoda padały. Jam nic złego nie zrobił. Podatki płacę, pieniądze na czas oddaję. Za co mnie kara, a?

Z taka logiką nie mogłem dyskutować, więc pokiwawszy bez przekonania głową zaproponowałem Piąsze, żebyśmy zapalili na zewnątrz. Musieliśmy przecież ustalić plan na jutro.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz okazało się, że widziany przez nas mężczyzna wciąż przygląda się, dogasającemu już teraz, ognisku. Gdy podeszliśmy do ogniska naszym oczom ukazał się niski, zgarbiony mężczyzna w słomkowym kapeluszu i dżinsowych ogrodniczkach. Starannie zapięta flanelowa koszula kryła wątłe, chuderlawe ciało. Nieznajomy co jakiś czas zanosił się silnym, odkrztuszającym kaszlem, któremu towarzyszył obrzydliwy dźwięk odklejającej się flegmy.

– Pali pan? – zagaiłem.

Mężczyzna splunął ciężką, galaretowatą wydzieliną i bez słowa sięgnął po papierosa.

– Zaraza, co? – Piącha szturchnąłem końcem buta dogasające ścierwo.

– Ano. Zaraza.

– Długo już trwa?

– Ano będzie z miesiąc już. Może dłużej. Nie wiem. Nagle bydło zaczęło chorować, potem świnie i reszta. Jakichś bąbli dostały, jakby po oparzeniu. Nie moja rzecz, nie znam się. Pan Malcolm zawezwał weterynarza a ten wziął próbki i pojechał do laboratorium. Niczego takiego nie widział wcześniej, tak powiedział. Dla mnie to zaraza jak zaraza i tyle. Jak przyszła tak i pójdzie. Czasu jeno trzeba, jak do wszystkiego.

Pete mówił bardzo powoli, ospale. Przeciągał słowa, czasami zawieszał się nagle nie kończąc zdania. Każdemu wdechowi i wydechowi towarzyszyło ciche świszczenie.

– Słyszeliśmy, że w ostatnim czasie sporo obcych przyjeżdża do Blackwater. Widział ich pan, rozmawiał z nimi?

– Panowie policjanci, czy to przesłuchanie? – mężczyzna spojrzał na nas zmęczonymi, przekrwionymi oczami, nerwowo wycierając usta kantem rękawa. Gdy to robił ujrzałem, że skóra pod rękawem pokryta była obrzydliwymi bąblami i pęknięciami, jak po silnym oparzeniu.

– Proszę to potraktować jako pogawędkę przy ognisku, dobrze?

Pete popatrzył na nas chwilę się wahając, po czym usiadł na leżącym obok ogniska kawałku drewna i zapalił papierosa.

– Jakżeście byli u pastora i pana Malcolma, to pewnie wiecie o samochodach, które ciemną nocą zajeżdżają na farmę Carmody’ego i wyjeżdżają z niej przed wschodem słońca. Co ja wam więcej mogę o nich powiedzieć? Ani z nimi nie gadałem, ani nic. Tyle ino wiem, że przyjeżdżają.

– No dobrze, ale czy nigdy nie zatrzymali się tutaj na nocleg?

– A gdzie tam! Oni raz-dwa załatwiają, co mają załatwić i tyle. Ostatnim, kto tu nocował z zewnątrz, był taki gość z Arkham wraz z małżonką. Zdaje się, że profesor czy tam doktor. Archeonomii. […. przyp. Woolsworth] Razem ze studentami łazili po polach, rozkopywali ziemie pod lasem szukając jakichś garnków. Na moje to głupota. Zamiast wziąć się za robotę, łażą bez celu wpatrzeni w ziemie, jak wróble. Ale nie moja to sprawa. Tak czy inaczej, z miesiąc może tu pobyli, od maja. Na początku czerwca profesor odesłał studentów i został sam z małżonką. Teraz we dwoje łazili całymi dniami po polach i nagle bez słowa wyjechali. Panu Malcolmowi za pobyt zapłacili, owszem, ale tak bez słowa, bez pożegnania wyjechać? Zdziwiliśmy się, no ale widocznie w mieście takie zwyczaje panują.

– Dziwna sprawa, tak se teraz myślę. Ta zaraza, co nam inwentarz wybija, zaczęła się niedługo po tym, jak doktor z doktorową wyjechali bez słowa. Może wykopali z ziemi jakieś świństwo, co się po okolicy rozlazło? Nie wiem.

W trakcie naszej rozmowy Pete cały czas zanosił się mokrym kaszlem, momentami nawet wydawał się dusić. W międzyczasie, nie wiadomo skąd, wyciągnął też butelkę alkoholu, z której co jakiś czas pociągał. Etykieta nosiła dokładnie te same znaki, co butelki w domu pastora. Nie ciągnęliśmy dalej tej dyskusji i podziękowawszy za poświęcony czas, udaliśmy się na spoczynek.

Gospodarz wskazał nam nasze pokoje. W naszym [dzieliłem go bowiem z siostrą Felicją na jej wyraźne życzenie] siostra Felicja dojrzała wystający spomiędzy desek podłogi malutki kawałek papieru. Chwyciwszy go okazało się, że to w istocie pozostawiona tutaj notatka.

Jej treść dotyczyła czegoś, co autor nazwał Przystanią Cade’a. Z notatki wynikało, że na terenie, który obecne zajmuję Blackwater Creek mieściła się kiedyś osada kwakrów. Od ich przywódcy – Ezekiela Cade’a – nosiła taką, a nie inną nazwę. Notatkę zagubił w trakcie szybkiego pakowania najwyraźniej nocujący tutaj profesor archeologii, o którym wspomniał Pete.

Reszta notatki opisuje historię Przystani Cade’a od jej założenia i współpracy z okolicznym plemieniem Sikujuków, aż po rozpad wspólnoty i odejście ich przywódcy, a następnie powrót Cade’a i wymordowanie całej wspólnoty kwakrów.

 

*

 

Wydaje mi się, że tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Bzyczenie owadów, wycie psów, tupot małych nóżek nie były czymś, do czego przywykłem. We wpadającym przez okno świetle księżyca widziałem dodatkowo, jak przy suficie rozpaczliwie trzepocze skrzydłami jakaś obrzydliwa, wielka ćma i na samą myśl, że może mnie dotknąć przechodził mnie dreszcz.

Prześcieradło i pościel, które mi wręczono, były w takim stanie, że zamiast z nich skorzystać, spałem w garniturze, aby z samego rana jak najszybciej opuścić ten dom, a potem tę wieś.

Nie mogąc zasnąć jeszcze raz przeanalizowałem zdobyte informację. Nie miałem wątpliwości, że Carmody i pastor Sproustone byli tutaj kluczowymi postaciami.

Na podstawie zgromadzonych przesłanek sytuacja wyglądała następująco: Carmody poza tym, że jak wszyscy wokół uprawiał kukurydzę, zajmował się także nielegalną produkcją alkoholu. Na takim zadupiu, w tak małej społeczności, taka działalność nie mogła pozostać niezauważona. Najwidoczniej pastor Sproustone wszedł w układ z Carmodym i za bimber i alkohol zdecydował się przymknąć oko na nielegalną działalność. Układ sprawdzał się do pewnego czasu. Czy pastor zażądał większych łapówek, czy też zapragnął mieć udział w interesie – nie wiem. Faktem jest jednak, że skoro pastor napuszcza nas teraz na Carmody’ego to układ ostatecznie się rozpadł.

Sprawa zaginięcia wdowy oraz nagłego wyjazdu małżeństwa naukowców była oczywiście kwestią drugorzędną. Jeśli jednak wdowa Hawking, znana powszechnie ze swojego stosunku do alkoholu, zaczęła rozpowiadać o nielegalnej działalności Carmody’ego, na przykład w listach do zakonu siostry Felicji, Carmody miałby powód, aby ukrócić wojowniczą wdowę. Podobnie sprawa mogła wyglądać z parą archeologów. Być może w trakcie wykopalisk i spacerów po polach natrafili na jakieś dowody obciążające Carmody’ego, więc musieli zniknąć.

Jak na tak małą osadę było tutaj zdecydowanie za dużo niewyjaśnionych spraw i podłości. Czego jednak mogłem się spodziewać po mieszkańcach prowincji?

 

*

 

Z letargu wybudziło mnie szarpnięcie za ramię. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem stojącą nade mną zakonnicę. Był środek nocy.

– Panie Ebenezerze, proszę wstawać, coś się dzieje.

W tym samym momencie usłyszałem, jak coś z impetem uderza o okno, a następnie rozbryzguje się z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Trzymając kurczowo neseser rozejrzałem się po pomieszczeniu. Drzwi do pokoju otworzyły się nagle. W spływającym do środka prostokącie światła ujrzałem masywną sylwetkę Piąchy. Trzymał broń.

– Siostra tu zostanie. Panie Ebenezerze ma pan broń? – spytał ospale.

Pokiwałem głową.

– Proszę za mną.

Wręczyłem siostrze neseser [zamykany jest na szyfr znany tylko mi] i ruszyłem za Piąchą. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z niesamowitego harmidru, jaki nas otaczał. Powietrze przeszywało wwiercające się w głowę bzyczenie, buczenie, cykanie. Wszystko to tworzyło przyprawiającą o ból głowy kakofonie owadziego instrumentarium. Hałas był tak głośny, że aby się zrozumieć musieliśmy do siebie krzyczeć.

Gdy zbiegliśmy po schodach, ujrzeliśmy państwa Jarway’ów. Malcolm stał w oknie ze strzelbą w dłoni.

– Pani Edith, proszę pójść na górę do siostry Felicji, tam będzie pani bezpieczna – głos Piąchy nie zdradzał żadnych emocji.

Kobieta, wyraźnie wystraszona, spojrzała pytająco na męża, który pokiwał głową i chwilę później staruszka zniknęła na piętrze.

– Co tu się dzieje do cholery?! – wrzeszczałem starając się przebić przez narastający hałas.

– Sami zobaczcie! – usłyszałem krzyk gospodarza, który ręka wskazał, abyśmy podeszli do okna.

Cały czas słyszeliśmy jak owady uderzają o szyby, jak rozbijają się o ściany domu. Było to o tyle przerażające, że przecież na co dzień nie słyszymy, gdy trzmiel uderza o ścianę budynku! Gdy tylko wyjrzeliśmy przez okno, w słabym świetle schowanego za chmurami księżyca ujrzeliśmy tysiące latających owadów, które w amoku zderzały się ze sobą, lub rozbijały się na ścianach budynków gospodarczych. Co jakiś czas jakaś olbrzymia mucha lub komar uderzały w któreś z okien, zostawiając na szybie krwawy, cuchnący ślad. Nieustannie trzepoczące, czarne skrzydła biły o ściany domu jakby próbowały się wwiercić do środka.

Ziemia na placu przed domem falowała. Tysiące szarych, spasionych szczurów, piszcząc i sycząc, biegało w amoku po podwórzu, wchodziło w rynny, wspinało się po ścianach. Poza nimi po podwórku biegały w dzikim szale też świnie, zające, lisy; wszystko, co tylko zamieszkiwało okoliczne pola i lasy. Z przerażeniem w oczach obserwowałem, jak należące do Jarway’a krowy pędząc na oślep uderzają o nasz samochód.

Piekielnej kakofonii, która niemal pozbawiła nas zmysłów towarzyszył także okropny, gryzący fetor. Zupełnie tak, jakby gdzieś obok nas wybiły nagle wszystkie szamba świata. Zasłoniwszy twarze, w niemym przerażeniu spoglądaliśmy, jak robactwo i szkodniki kierują się w naszą stronę.

Nagle naszym oczom ukazała się sylwetka biegnącego mężczyzny. Machając rozpaczliwie rękoma starał się bezskutecznie odgonić siadające na nim robactwo.

– To przecież Pete! – usłyszeliśmy krzyk gospodarza. – Musimy mu pomóc!

Nie czekając na naszą odpowiedź gospodarz podbiegł do drzwi i otworzywszy je, zaczął krzyczeć do Pete’a.

Gdy tylko drzwi się otworzyły, do środka od razu wleciało wirujące wokół domu robactwo. Obrzydliwe, pokryte chitynowym pancerzem, siadało na meblach, na ścianach, na nas! Było tak duże, że wyraźnie widziałem pracujące bezustannie żuwaczki, obrzydliwą, czarną szczecinę na odnóżach. Niemal krzyknąłem z przerażenia gdy ujrzałem, jak przez drzwi wejściowe, po suficie do wnętrza domu wchodzi olbrzymi, czarny pająk. Starając się nie potknąć na którymś z biegających po podłodze szczurów, chwyciłem stojącą niedaleko miotłę i natychmiast zacząłem okładać owadzich intruzów, szczury, wszystko, co tylko było w moim zasięgu. Muchy, świerszcze, biedronki, szarańcza padały pod uderzeniami miotły i bez życia spadały na ziemię.

Nie wiem co w tym czasie robili Piącha i pan Jarway, ale gdy w końcu udało mi się wybić wszystkie insekty, drzwi do domu były zamknięte. W środku, na podłodze leżał Pete. Teraz dokładnie widać było bąble i pęknięcia, którymi pokryta była cała jego skóra. Ze świeżych ran ciekła krew, która mieszała się na podłodze z cuchnąca wydzieliną wypływająca z jego bąbli i czarnym, śmierdzącym osoczem owadów.

Mężczyzna leżał na brzuchu i próbował coś powiedzieć, lecz zamiast słów usłyszeliśmy jedynie rzężenie i charkot. Siostra Felicja, która nagle znalazła się przy nas, zaczęła się po cichu modlić. W ostatniej sekundzie życia Pete wygiął jeszcze głowę w nasza stronę. W jego wytrzeszczonych, podbiegłych czarną substancja oczach, widać było jedynie przerażenie. Chwilę później głowa bezwiednie opadła na ziemię.

– Chcą nas nastraszyć Piącha! – nagle mnie olśniło. – Panie Jarway, poproszę o pana broń. Piącha, idziemy.

Uzbrojeni wyszliśmy na zewnątrz. Na całe szczęście owady już gdzieś poznikały. Szkody, których narobiły były na nasze nieszczęście dosyć poważne. Wyglądało na to, że samochód został uszkodzony na tyle, że bez pomocy mechanika nie uda nam się go odpalić.

– Piącha, wiesz gdzie iść?

– Przez okno widziałem za domem jakiś ruch tuż przed tym, zanim zaczęło się to całe szaleństwo. Myślę, że to dobry kierunek.

Z determinacja pokiwałem głową i puściłem Piąchę przodem, samemu bacznie obserwując okolicę. Za domem stały dwa, sporych rozmiarów drewniane budynki. Wrota do jednego z nich były otwarte, a ze środka dobiegało nas głośne kwiczenie. Gdy podeszliśmy bliżej i zajrzeliśmy tam, oczom naszym ukazał się olbrzymi wieprz, którego skóra pokryta była czarnymi, popękanymi bąblami. Jakby tego było mało, wieprz zajęty był pożeraniem konającej świni, która kwicząc żałośliwie waliła głową o klepisko.

Wieprz, gdy tylko nas zauważył przerwał swój makabryczny posiłek, i umazany krwią popędził w naszą stronę. Piącha w ciągu sekundy wymierzył, wycelował i chwilę później głowa wieprza, z olbrzymi hukiem rozpadła się na setkę drobnych kawałeczków.

– Cholera, w tym przeklętym miejscu chyba wszystko chce nas zabić – wyszeptałem do Piąchy, który zaczął się skradać do drugiego budynku. Gdy byliśmy już przy nim usłyszeliśmy, że w środku ktoś jest. Powoli uchyliliśmy drzwi.

– Liczę do trzech – powiedział Piącha – albo wyjdziecie sami, albo wystrzelam was jak psy.

Cisza. Wyciągnąłem ze spodni zapalniczkę, gotów spalić ten budynek wraz z tymi, którzy się w nim ukrywali. Pełen podziwu patrzyłem na Piąchę, który beznamiętnym głosem zaczął odliczanie.

– Raz.

Nic.

– Dwa.

Cisza.

– Sami tego chcieliście. Trz..

– Nie! Stójcie! – usłyszeliśmy zza nas okrzyk pana Jarway’a, który biegł do nas najszybciej jak mógł. Piącha przestał odliczać, ale broń wciąż miał skierowaną do środka.

– Co czekać?! Na co czekać?! Strzelaj Piącha!

– Panowie! Na Boga! Stójcie! W środku są moi pracownicy. Mieszkają tu. W całym tym chaosie zapomniałem wam o tym powiedzieć. Chłopcy, nic wam nie jest?

Chwilę potem ze środka wyszło trzech czarnoskórych mężczyzn, którzy byli wyraźnie przestraszeni. Jeden z nich był ponadto ciężko ranny.

Gdy ponownie znaleźliśmy się w domu pana Jarway’a czarnoskórzy mężczyźni starali się zrelacjonować nam wydarzenia dzisiejszej nocy. Trzeba przyznać, że relacja ich była bardzo chaotyczna i pełno było w niej zwrotów typu: diabelska plaga, demon etc. Oczywiście nie zdołali rozproszyć tym mojej uwagi [Czego nie mogę powiedzieć o towarzyszącej nam siostrze Felicji, która natychmiast podłapała ów religijny ton.].

Wysłuchawszy tego, co mieli do powiedzenia, nakazałem Piąsze aresztować ich pod zarzutem czynnej napaści na urzędnika państwowego i policjanta na służbie oraz za zniszczenie mienia państwowego i włóczęgostwo.

Wszyscy zgromadzeni poza Piąchą spojrzeli na mnie zdezorientowani.

– Proszę państwa, chyba nie wierzą państwo w ten biblijno-katastroficzny bełkot? Przecież to oczywiste, że Carmody wynajął tych tutaj, aby nastraszyli nas i zmusili do odwrotu. Wypłoszyli bydło z obory, wypuścili złapane wcześniej zwierzęta, obsmarowali czymś dom i już. Całe robactwo i zwierzęta z okolicy zleciały się tutaj. Całe to inferno zostało z premedytacją zaaranżowane! Jednak to za mało – spojrzałem gniewnie na stojących w pomieszczeniu czarnych. – Nie tak łatwo jest zatrzymać Ebenezera Woolswortha, zapamiętajcie to sobie.

 

*

 

Następnego dnia, korzystając z pomocy pana Jarway’a, który zawiózł nas na główny plac we wsi, postanowiliśmy złożyć wizytę Carmody’emu. Zanim jednak tam dotarliśmy, siostra Felicja, jakimś sobie tylko znanym sposobem zdołała nakłonić mnie i Piąchę, abyśmy rozejrzeli się po domu wdowy. W środku Piącha natrafił na ślady sugerujące, że wdowę wyprowadzono z domu siłą, co tylko potwierdzało moją teorię.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz, na ulicy przed domem zgromadził się już spory tłum okolicznych próżniaków, wśród których znajdował się także pastor Sproustone.

– Witam pana urzędnika. Jak minęła noc, spał pan dobrze? – zapytał uśmiechając się przymilnie. – Coś nowego panowie znaleźliście?

Odniosłem wrażenie, że pastor był bardzo zdenerwowany.

– Nic ciekawego. Rozumie pan jednak, że musieliśmy tutaj zajrzeć. Tego wymaga rzetelność zawodowa, czyż nie?

– Ach, jak najbardziej, oczywiście, nie ma problemu. Proszę mi powiedzieć – nachylił się w moją stronę i ponownie poczułem smród zgniłych owoców. – Czy rozważył pan moją wczorajszą propozycję?

– Pastor wybaczy, ale nie przyjechałem tutaj dokonywać linczu. Jeśli okaże się, że pan Carmody rzeczywiście winien jest ciążących na nim zarzutów i będzie się stawiał, wtedy poproszę pana o pomoc. Czy to jasne?

Pastor momentalnie wyprostował się a na jego twarzy wykwitł grymas niezadowolenia. Wiedziałem, że decyzja ta była wyjątkowo nie po jego myśli. Prawdę mówiąc, nie ufałem mu ani trochę i nawet nie zamierzałem go o niczym informować.

– Ma się rozumieć, oczywiście – odparł starając się maskować niezadowolenie. – Proszę robić swoje a ja idę przygotować się do nabożeństwa. Zaczyna się o jedenastej. Nie wyobrażam sobie, żeby państwa na nim zabrakło!

Po czym porozmawiał z tłumem, który natychmiast się rozproszył, samemu chwiejnym krokiem ruszył w stronę świątyni.

My natomiast udaliśmy się do pana Hectora Winney’a, mężczyzny, który zgłosił zaginięcie wdowy Hawking. Teraz gdy moje przypuszczenia dotyczące zniknięcia staruszki zaczęły się potwierdzać, musieliśmy znaleźć jak najwięcej dowodów obciążających Carmody’ego.

Hector Whinney był mężczyzną około sześćdziesiątki, schludnie ubranym właścicielem lokalnego sklepu. Początkowo nie chciał z nami mówić, jakby czegoś się obawiał jednak perswazja Piąchy sprawiła, że w końcu odpowiedział nam na interesujące nas kwestie. Z jego zeznań wynikało, że Sproustone nie szukał wdowy zbyt wytrwale i nawet pomimo jego licznych próśb poszukiwania wdowy nie nabrały tempa. Dodatkowo jego zdaniem małżeństwo archeologów nie opuściło Blackwater Creek, lecz zaginęło. Whinney zeznał, że prof. Roads (ów wspomniany przez Pete’a archeolog), na krótko przed zaginięciem kupił u niego sporo dynamitu a następnej nocy, od strony okolicznych wzgórz, gdzie wg. Sikujuków żył diabeł, słychać było potężną eksplozję.

Podziękowaliśmy panu Whinney’owi za poświęcony czas i korzystając z jego gościnności wyruszyliśmy pożyczonym samochodem na spotkanie z Jamesem Carmodym.

Było kilka minut po dziewiątej, gdy wyruszyliśmy w drogę. Opuściwszy wieś skręciliśmy w drogę, która zaprowadzić nas miała do farmy Carmody’ego. Postanowiliśmy jechać skrótem, przez las.

Tuż przed nim naszą uwagę przykuły trzy kopce usypane na skraju lasu. Sądząc, że być może tam zakopano ciała wdowy i małżeństwa archeologów postanowiliśmy się im przyjrzeć, jednak poza garnkami, o których wspominał Pete nie znaleźliśmy niczego ciekawego.

Droga stopniowo stawała się coraz gorsza. Wiła się wzdłuż szerokiego, wyschniętego teraz koryta rzeki, na którego dnie zalegała warstwa gęstego, okropnie cuchnącego mułu. Skakaliśmy po wertepach, starając się za wszelką cenę nie rozbić sobie głów. W końcu minęliśmy drewniany, wiekowy mostek i wjechaliśmy do lasu.

Po obu stronach drogi rosły stare, rachityczne drzewa, których gałęzie splatały się wysoko nad drogą, tworząc coś na kształt tunelu. Powykręcane i łyse, szorowały o karoserię chevroleta, pukały w szyby, niczym zakrzywione pazury czarownic. Co bardzo mnie wówczas zdziwiło, niektóre z drzew były nienaturalnie wielkie, jakby kipiały od buzujących w nich soków, podczas gdy inne zdawały się łamać pod najlżejszym powiewem wiatru. Momentalnie zrobiło się ciemno. Wydawało się, że promienie słońca omijają celowo to miejsce. Co dziwne, odkąd znaleźliśmy się w lesie ani razu nie usłyszeliśmy śpiewu ptaków, nie zobaczyliśmy nawet przelatującej muchy. A przecież poprzedniej nocy widzieliśmy niemal wszystkie zamieszkujące ten teren zwierząt.

W pewnym momencie gałęzie drzew zaczęły wchodzić na drogę. Grube, czarne korzenie wystawały z ziemi do tego stopnia, że poruszaliśmy się w iście żółwim tempie.

– Nie da rady, dalej nie pojedziemy – zawyrokował Piącha.

I nagle, w tym samym momencie wiszące nad nami gałęzie zaczęły, jedna po drugiej spadać na nasz samochód. Mało tego, z boku i spod samochodu zaczęły wypełzać korzenie i gałęzie, które zdawały się oplatać nasz samochód, jakby chciały na uwięzić! Targane jakąś nieznaną siłą waliły spazmatycznie o dach samochodu, okręcały się wokół opon. Jedna z nich przebiła się nawet przez szybę. Siedząca za nami siostra Felicja krzyknęła wystraszona, po czym wyciągnąwszy różaniec zaczęła się żarliwie modlić. [bardzo pomogło… przyp. Woolsworth]

– Do jasnej cholery! – ściskający kierownicę Piącha przyglądał się z niedowierzaniem jak czarne, oblepione smolistą substancja gałęzie wpełzają pod maskę samochodu.

– I choćbym szła ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną – usłyszałem z tyłu rozgorączkowany szept zakonnicy.

– Przeklęci wieśniacy! – wycedziłem przez zęby i wyjąwszy zapalniczkę wyszedłem na zewnątrz. Lawirując pomiędzy wijącymi się korzeniami udało mi się wziąć z naczepy kawał płótna i owinąwszy je wokół trzonka łopaty, zrobiłem coś na kształt pochodni, którą zacząłem przykładać do otaczających mnie gałęzi. Z ulgą stwierdziłem, że przy kontakcie z ogniem gałęzie zaczynają się cofać. Widząc, że to działa, zawołałem Piąchę, aby zaczął robić to samo i wkrótce samochód był oswobodzony.

– Piącha – wysapałem próbując złapać oddech. Byłem zmęczony, niewyspany i wściekły, że muszę marnować swój cenny czas na tym przeklętym odludziu. – Nie pozwolę na to, aby banda wiejskich fiutów tak sobie ze mną pogrywała! Jeden z drugim myślą, że takimi tandetnym sztuczkami zdołają nas powstrzymać? Ja im pokaże, już oni się przekonają. Pójdą siedzieć! Każdy jeden. Skończyło się! Dość już byłem uprzejmy dla tych próżniaków. Plan jest taki – nachyliłem się do niego – wracamy do wsi, idziemy na mszę, po mszy zatrzymujemy klechę. Skuwasz mu ryj, skuwasz mu ręce, skuwasz cokolwiek, na co tylko będziesz miał ochotę. Potem jedziemy do Carmody’ego. Tam musimy być ostrożni. Jeśli ten kutas rzeczywiście handluje bimbrem, to może mieć ludzi i może być uzbrojony. Dlatego spróbujemy podejść go sposobem, rozumiesz? A jak się nie uda to cóż, liczę, że odstrzelisz temu skurwysynowi łeb. Wszystko jasne?

– Jasne, panie Woolsworth – odpowiedział spokojnie a na jego pulchnej, dziecinnej twarzy rozpromienił się anielski uśmiech.

 

*

 

Na nabożeństwo zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili. Prosty, drewniany kościółek składał się z dwóch naw, które łącznie mogły pomieścić około pięćdziesięciu osób. Na końcu nawy głównej stał ołtarz, a obok niego, na podwyższeniu, drewniana ambona ozdobiona kolorowymi szarfami i kwiatami. Gdy tylko weszliśmy do środka siostra Felicja udała się przed jeden z bocznych ołtarzy a ja razem z Piąchą stanęliśmy przy wejściu, obserwując co dzieje się w środku.

Ludzi w środku był raptem tuzin. Wszyscy oni, na tyle o ile dobrze widziałem, sprawiali wrażenie osłabionych, chorych. Gdy stali, bujali się na boki, jakby starali się utrzymać równowagę. Monotonny śpiew przerywany był co chwila kolejnymi napadami mokrego kaszlu, które jednak pastorowi w ogóle nie przeszkadzały, jakby w ogóle ich nie dostrzegał. Gdy w końcu śpiewy ucichły pastor wstał z krzesła i spojrzał w naszym kierunku.

Pastor Sproustone miał na sobie starą, zabrudzoną sutannę, na którą zarzucił niegdyś biały pektorał. Na wiszącej niedbale stule z daleka widziałem czarne plamy i zacieki, jakby coś się na nią wylało. Założony krzywo czarny biret prawie spadał mu na twarz. Był zalany w trupa.

Od dzisiejszego ranka, gdy spotkaliśmy się przed domem wdowy Hawking, stan ojca Sproustone wyraźnie się pogorszył. Pastor cały się trząsł. Idąc na ambonę chwiał się tak bardzo, że myślałem, że zaraz się przewróci. Pomimo tego wierni w ogóle nie reagowali.

Gdy stanął na ambonie, powiódł wzrokiem po zgromadzonych wiernych. Wpadające przez kolorowe szyby promienie słońca oblewały jego twarz świetlistą aureolą.

– Kim są owce bez swego pana? – zaczął – Czym jest ziemia bez gospodarza? Czym jesteśmy my, pozostawieni sami sobie? Niczym! – powiadam – niczym! Prochem, cieniem, ziarnem rzuconym na skały! – głos pastora dudnił w kościele jak uderzenia pioruna. Był silny i pewny jak uderzenia dzwonu. Zupełnie nie pasował do chuderlawego, zapijaczonego mężczyzny, którym przecież był. – Tak, jak owca potrzebuje pasterza, ziemia gospodarza a ziarno ręki, która umieści je w żyznej glebie, tak i my – słabi i krusi – potrzebujemy pomocy. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, jak niektórzy nasi bracia i siostry.

Po kościele przeszedł cichy szmer aprobaty. Pastor zrobił przerwę, aby dokładnie przyjrzeć się zgromadzonym. Gdy doszedł wzrokiem do nas po jego twarz rozpełzł złowieszczy uśmiech zadowolenia.

– Nie podoba mi się to. Ściągamy go teraz?

– Pssst, poczekaj. Nie chce robić scen przy ludziach, jeszcze gotowi się na nas rzucić.

– I usłyszałem bicie Jej serca! – kontynuował pastor. – Bicie serca, które szło w parze z moim. Poczułem na twarzy ciepły oddech. Oddech, który współgrał z moim tak, jak Oblubienica uzupełnia swojego Oblubieńca. Zobaczyłem blask spływający z jej oczu. Blask, w którym niczym w bursztynie zatopione są całe galaktyki gwiazd. Światy i przestrzenie, w których przeznaczone jest nam wysławiać Jej imię chwalebnymi psalmami. Tam jest nasze miejsce! – pastor wyrzucił ręce w górę a zebrani w kościele wierni zaczęli gorączkowo klaskać. – Tak, siostry i bracia! Tam, nie tutaj jest nasze miejsce! Pamiętacie zapewne przypowieść o pannach roztropnych i nieroztropnych? Musimy być cierpliwi. Musimy być wierni. Musimy zaufać Wielkiej Matce. Czy wy też czujecie bicie jej serca? Czy czujecie jej oddech? Czy toniecie w świetlistym blasku jej oczu? – pastor niemal krzyczał, porywając swoim głosem kolejnych wiernych, którzy jeden po drugim zaczęli wstawać.– Nasza Matka dała nam tę ziemię. Ofiarowała nam ją, aby nas żywiła, aby dała nam schronienie. W każdej grudzie ziemi, w każdej kropli deszczu przemawia do nas swoim matczynym głosem.

Pastor zszedł z ambony i stanął pomiędzy wiernymi. Niektórzy z nich podchodzili bliżej niego i zasiadali u jego stóp.

– Ta ziemia, to wszystko, co mamy. Ale nie trzeba nam więcej! Tak jak niemowlę nie widzi świata poza swoją matką, jak kochanek nie widz nic więcej poza wybranką swego serca, tak my patrzmy na Wielką Matkę. Nasze spełnienie! Nasze odkupienie! Naszą rozkosz! – kolejnych kilka osób wstało z ławek i zaczęło kołysać się jak w transie. – Jeśli usłyszeliśmy jej głos, to znaczy, że pragnie nas przy sobie! Jesteśmy tu, bo nas wezwała! – pastor zawiesił głos i spojrzał w naszą stronę.

Poczułem jak po moim kręgosłupie zaczynają spływać krople zimnego potu. Całe to nabożeństwo nie miało nic wspólnego z jakakolwiek znaną mi religią. Sekciarski bełkot o wielkiej matce wywoływał we mnie niepokój. Stojący obok Piącha patrzył przed siebie jakby nieobecny duchem.

Tymczasem pastor opuścił krąg adorujących go wiernych i zaczął iść w naszą stronę. Zanim podszedł, zobaczyłem jeszcze siostrę Felicje, które wybiegała z kościoła ze łzami w oczach

– Panie Woolsworth – pastor stał przede mną, przyglądając mi się uważnie. Zobaczyłem teraz, że jego twarz pokryta jest siateczką, drobnych, pulsujących czarną krwią żyłek. Rozszerzone, czarne źrenice zajmowały niemal całą powierzchnię oczu. – Pan jest dobrym człowiekiem, nasza Wielka Matka nie pozwala na to, aby odwiedzali nas krzywdziciele. Gdyby nie nasza Matka, to ani pan, ani pana towarzysze nie postawiliby tu nogi. Spłonęliby, rażeni jej gniewem! – wykrzyczał mi prosto w twarz ciężko dysząc. – Pan, tak jak pański dziadek Zachariasz znaleźliście drogę do Wielkiej Matki. To wielki dar. – Pastor przyjrzał mi się uważnie, po czym powoli wrócił do swoich wiernych.

Kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci siedzieli wokół niego na ziemi. Pastor, uśmiechając się w religijnym uniesieniu, gładził ich łagodnie po głowach, przytulał do siebie. Wszyscy mruczeli po cichu słowa modlitwy. Gdy skończyli, pastor opuścił krąg adorujących go wiernych i udał się do zakrystii. Po chwili wyszedł z niej trzymając w dłoni ciężki trybularz. Wierni ustawili się przed prezbiterium. Wytęsknionym, głodnym wzrokiem patrzyli na swojego pasterza, który stanął za amboną.

Ciężkie, duszące kadzidło w zdumiewająco szybkim tempie wypełniło kościół kłębami gęstego, szarego dymu. Wraz z nim w powietrzu rozlał się smród zgniłych owoców. Dym musiał mieć jakieś właściwości psychoaktywne, bo przez chwilę wydało mi się, że z jego kłębów dochodził do mnie głos mojej matki. Kusił mnie, zapraszał, żebym do niej dołączył. Obiecywał, że wszystko będzie jak dawniej, jak wtedy, gdy był z nami mój ojciec…

W ostatniej chwili oparłem się halucynacji i spojrzałem na prezbiterium. W kłębach szarego dymu czarne sylwetki parafian ospale kiwały się na boki. Rozglądali się po pomieszczeniu, jakby nie rozpoznawali tego miejsca. Z ich otwartych ust na podłogę ściekały strugi czarnej śliny, które łączyły się ze sobą i spływały w kierunku pastora. Powietrze wypełniło ponure, monotonne zawodzenie.

Za amboną, przesłonięta woalem dymu, rysowała się złowrogo sylwetka pastora. Odłożywszy trybularz, pastor podniósł leżącą przed nim księgę i uniósł ją wysoko nad głowę. W pomieszczeniu nie było mowy o żadnym podmuchu wiatru, a mimo to coś przewracało strony! Widziałem wyraźnie jak stare, żółte stronice podnoszone są przez czyjąś niewidzialną rękę.

Nagle pastor wybuchł szaleńczym śmiechem a z trzymanej nad nim księgi zaczęły wypływać strumienie czarnej, gęstej cieczy. Powoli spływały po jego dłoniach, ramionach. Ciężkie, smoliste krople spadały na biret, na stułę na pektorał. W pewnym momencie zobaczyłem jak pastor odchyla głowę do tyłu i przechyla trzymaną nad sobą księgę. Struga czarnej, obrzydliwej cieczy zaczęła spływać mu do szeroko otwartych ust, zalewała oczy i nos.

Z gardła pastora wydobył się ohydny, ekstatyczny bulgot, na który zgromadzeni wierni poupadali przed nim na twarze.

Pastor, kiwając się jak w transie, stał jeszcze przez moment bulgocząc niezrozumiale, po czym nagle zgiął się w pół, wyrzygując przed siebie strumienie czarnej, cuchnącej cieczy. Wierni, jeden przez drugiego rzucili się w stronę parujących wymiotów i łapczywie zaczęli spijać czarną jak smoła ropę.

Gdy wybiegliśmy na zewnątrz, od siostry Felicji odchodziła właśnie grupa kilkuletnich wyrostków. Zakonnica była wyraźnie roztrzęsiona.

– Jedno z tych dzieci, groziło mi nożem – rozpłakała się. – Co za diabeł opętał to miejsce!? Boże daj mi siłę!

Poczekaliśmy, aż siostra dojdzie do siebie, po czym zgodnie z planem ruszyliśmy do domu pastora w poszukiwaniu jego żony. Liczyliśmy na to, że pod nieobecność męża wyjawi nam, co tu się dzieje. Niestety, półprzytomną wdowę znaleźliśmy leżącą w jej łóżku. Nie było z nią żadnego kontaktu. Pogrążona w malignie powtarzała tylko, że musimy zabić Carmody’ego.

 

*

 

Jadąc w stronę farmy Carmody’ego miałem w głowie tylko to, aby jak najprędzej wyciągnąć od niego potrzebne mi informacje, a następnie, tak szybko, jak tylko się da opuścić Blackwater Creek. Miałem dość tego miejsca, jego atmosfery i mieszkańców. Ponura aura unosząca się nad domami, wrogość i chorowita apatia, staczających się nieuchronnie w obłęd mieszkańców sprawiały, że cały czas tkwiłem w nerwowym napięciu. Homilia obłąkanego pastora i jego wzmianka o moim dziadku na pewno mi nie pomogły. Coś było tutaj bardzo nie tak, coś, co pozostawało na szczęście poza moimi obowiązkami.

Gdy mijaliśmy farmę Jarway’ów przed oczami stanęły mi wydarzenia minionej nocy: morze szczurów, które setkami wdzierały się w każdy możliwy kąt oraz obłąkańczy trzepot skrzydeł uderzających o ściany domu. To wszystko było jedną wielką niedorzecznością, która nie miała prawa się wydarzyć w cywilizowanym świecie.

A jednak miało miejsce, czego sam byłem świadkiem. Wszyscy na tym cholernym odludziu mniej lub bardziej zamieszani byli w sprawę Carmody’ego. W zamian za pieniądze lub alkohol, którym wszyscy śmierdzieli, zgodzili się wziąć udział w tym przedstawieniu. Najpierw starali się przepłoszyć nas przy pomocy zwierząt, później zorganizowali na nas zasadzkę w lesie. Teatralne wystąpienie pastora miało nas ostatecznie zniechęcić, sprawić, abyśmy podkulili ogony i jak najprędzej opuścili to zadupie.

Jak bardzo zepsuta była ta wieś i jej mieszkańcy! Nikczemność i dwulicowość wylewały się z każdego kąta. Sami mieszkańcy Blackwater Creek, dorośli i dzieci, nosili znamiona dziwnej choroby, która nie tylko toczyła ich ciała, ale przede wszystkim pożerała żywcem ich umysły, ich człowieczeństwo. Zabobon, zacofanie i choroby, to wszystko, co tutaj znalazłem wywołało we mnie gniew, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem.

Minąwszy farmę Jarway’ów jeszcze przez dziesięć minut jechaliśmy nierówną, polną drogą, aż w końcu dotarliśmy do celu.

Farma Carmody’ego składała się z dużego, centralnego placu. Od niego w stronę posiadłości odchodziła szeroka, wysypana żwirem ścieżka. Poza domem mieszkalnym, wokół placu stały obory, garaże, magazyn i inne pomieszczenia gospodarcze. Z jednego z budynków, najwyraźniej stajni, dochodziło głośne rżenie koni.

Zanim wyszliśmy z samochodu, Piącha nakazał zostać siostrze w środku. Sam upewnił się, że obaj mamy gotową do użycia broń i z ponurą determinacją wyszedł na zewnątrz.

Na farmie, poza nerwowym rżeniem koni, panowała całkowita cisza. Powoli stawiając kroki zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Drewniane, pomalowane czerwoną farbą budynki wyglądały na stosunkowo nowe. Na pewno były w lepszym stanie, niż znajdująca się na końcu żwirowej drogi posiadłość.

– No, jesteście w końcu – usłyszeliśmy za sobą nosowy głos. Chwilę później zza stodoły wyszedł niski, otyły mężczyzna ubrany w brązowy, ewidentnie za mały garnitur. Marynarka, koszula i spodnie opinały się na nim tak bardzo, że szwy chyba tylko cudem jeszcze nie popękały. Mężczyzna zbliżał się do nas powoli, jedząc duże, przegniłe jabłko. Równocześnie dostrzegliśmy, że spomiędzy budynków wyszło, kierując się w naszą stronę, kilku uzbrojonych mężczyzn.

– No, co tak stoicie? Wyście od McBride’a, nie?

– Czy pan James Carmody? – zapytałem spokojnym, opanowanym głosem.

– Gdzie tam! Tatuś zaniemógł i leży w domu. Jakaś choroba dopadła staruszka i leży teraz.

– Czy moglibyśmy się z nim zobaczyć? Przyjechaliśmy do niego z daleka.

– No wiem, wiem, w końcu żeście od McBride’a, nie?

– Pan wybaczy, ale wydaje mi się, że zaszło nieporozumienie – poczułem jak stojący obok mnie Piącha nagle tężej, jakby gotował się, aby strzelić. – Nazywam się Ebenezer Woolsworth i przyjechałem tutaj z Urzędu Skarbowego w Bostonie. Towarzyszy mi detektyw Alcorn. Przyjechaliśmy, aby..

Nie dokończyłem, bo stojący naprzeciwko mnie mężczyzna wybuchnął nagle salwą histerycznego śmiechu. Trząsł się w spazmatycznym napadzie chichotu, który trzymał się go dobrych kilkanaście sekund. Zdezorientowany popatrzyłem na Piąchę, który w milczeniu przyglądał się grubasowi.

– A to dobre! Dobre! I może mi jeszcze powiecie, że w samochodzie macie zakonnice, co?

Mężczyzna ponownie zaczął zanosić się głośnym, dziecięcym chichotem i nagle, w ułamku sekundy przerwał. Spoglądał w naszą stronę zimnym, zabarwionym okrucieństwem wzrokiem.

– Koniec pierdolenia. Pośmialiśmy się wszyscy, to zdrowe. Śmiech to zdrowie. – zrobił pauzę wgryzając się w jabłko. – Jesteście od McBride’a, czy nie?

Poczułem jak kropla potu zaczyna spływać mi po kręgosłupie. Wiedziałem, z ponurą pewnością wiedziałem, że od tej odpowiedzi zależy nasze życie.

– Jasne, że od McBride’a – usłyszałem spokojny głos Piąchy. – Od kogo, kurwa, innego?

– Było tak od razu, ale co się pośmialiśmy, to nasze. Podobacie mi się chłopaki.

Gdy mężczyzna podszedł bliżej, aby uścisnąć nam ręce. Gdy się nachylił wydało mi się, że słyszę przytłumione, ciche bzyczenie. Miał na oko 40 lat i był chorobliwie otyły. Spocone, czarne włosy ściśle przylegały do wielkiej, idealnie okrągłej głowy. Mężczyzna śmierdział potem i niemytym ciałem tak bardzo, że z trudem powstrzymałem odruch wymiotny. Na jednym z policzków miał okropną szramę, która w kilku miejscach zdawała się przebijać polik do wewnątrz. Mężczyzna nic sobie z tego jednak nie robił.

W pucołowatej, nalanej, błyszczącej od potu twarzy tkwiła para drobnych, świńskich oczu. Nos, mały i bulwiasty oraz wąskie, grube usta nadawały jego twarzy wyglądu prosiaka.

– Jestem Damien, a wy? – spytał z dziecięcą ciekawością.

– Jack – odezwał się Piącha.

– Charles – dodałem szybko.

– No dobra chłopaki, chodźmy do domu. Napijemy się, porozmawiamy a w międzyczasie chłopaki przygotują towar, zapraszam.

Posiadłość Carmody’ego, odkąd zajęli się nią synowie Jamesa widocznie podupadła. O ile na zewnątrz jeszcze to jakoś wyglądało, o tyle w środku panowały bród, smród i zepsucie. Powietrze w środku był tak zatęchłe i gryzące, że oddychanie sprawiało niemal fizyczny ból. Smród przepoconych ubrań i nieczystości był przytłaczający. Nad to wszystko wybijał się natomiast okropny, cuchnący odór gnijącego mięsa. W głębi ducha modliłem się, abym nie musiał tu niczego jeść.

Na podłodze walały się brudne ubrania, resztki pożywienia, niedopałki papierosów i puste butelki. Idąc za Damienem kilkukrotnie pod moją nogą przebiegł szczur, a muchy, które ospale przelatywały między nami, były wielkości paznokci.

W lepkim półmroku nieliczne meble i ozdoby przypominały o, być może szczęśliwej, przeszłości tego miejsca.

Starając się ukryć obrzydzenie szedłem w milczeniu za Piąchą, który wydawał się być do takich miejsc całkowicie przyzwyczajony.

W końcu weszliśmy po schodach do salonu. W pomieszczeniu poza stojącym pośrodku drewnianym, chybocącym się stołem i kilkoma krzesłami walały się, jak wszędzie zresztą, sterty śmieci. Przez brudne, znajdujące się naprzeciwko drzwi, duże, zabrudzone okno widać było sięgające po horyzont pola kukurydzy. Nad stołem, na którym czekało już kilka brudnych kieliszków i butelek latały ospale tłuste, czarne muchy.

– No siadajcie, siadajcie, napijemy się.

Damien sięgnął po butelkę. Okazała się pusta, więc z gniewem rzucił nią o ścianę pokoju i wyciągnął kolejną. Gdy polał, przyłożył butelkę do ust i mięsistym, różowym językiem zlizał spływające po niej krople.

– No, to co tam słychać w Bostonie?

Piącha odpowiadał na kolejne zadawane pytania umiejętnie posługując się slangiem oprychów i przemytników. Z podziwem patrzyłem, jak w miarę rozmowy coraz bardziej zaskarbia sobie sympatię Damiena, który w trakcie rozmowy niejednokrotnie zanosił się śmiechem.

Po pewnym czasie do pokoju weszli ludzie Carmody’ego informując nas, że cały przeznaczony dla McBride’a towar zapakowali już na nasz samochód.

– No, interesy z Tobą to sama przyjemność. Możesz być pewien, że nasz szef bardzo sobie ceni współpracę z waszą rodziną.

– A nie pierdol już, Jack – Damien był wyraźnie wstawiony. – Słuchajcie, nie zna się no któryś z was na medycynie? – Powiódł po nas mętnym wzrokiem, po czym wycelował we mnie palcem.

– Ty, Charles, wyglądasz mi na urzędnika. Gdybym cię nie znał, wziąłbym cię nawet za szpicla, psa! Rozumiesz?! – zaczął pociągać nosem kręcąc głową w powietrzu – Ale mniejsza. Słuchajcie, coś mi się zdaje, że z tatkiem ostatnio coraz gorzej. Nie moglibyście rzucić na niego okiem. Na chwilę – podszedł do mnie i złapał mnie za ramiona. – Charles, kurwa, zlituj się i popatrz, tylko popatrz. No miejże serce człowieku.

Spanikowany spojrzałem w kierunku Piąchy i widząc, że nakazuje mi się zgodzić, pokiwałem twierdząco głową.

Wyszliśmy z salonu i idąc długim, ciemnym korytarzem, lawirując między piętrzącymi się odpadkami, stanęliśmy przed znajdującym się na końcu korytarza pokojem. Wisząca za nami pojedyncza żarówka migotała chorobliwie budząc do życia śpiące w zakamarkach cienie. Zza drzwi dochodził do nas intensywny fetor zepsutego mięsa. Gdy spojrzałem pod nogi zobaczyłem wypełzające spod drzwi wielkie, czarne karaluchy. Wszystko mówiło mi, żebym zawracał, ale w momencie, gdy chciałem się odwrócić poczułem na ramieniu ciężką dłoń Damiena.

– No to idziemy, tylko cicho. Tatko pewnie śpi.

Po czym przepchnął się przede mnie i delikatnie otworzył drzwi. Natychmiast uderzył w nas podmuch lepkiego, ciepłego fetoru gnijącego mięsa, a na korytarz ze środka wyleciał niemal tuzin wielkich, czarnych much. Dochodzący ze środka cichy tupot świadczył o tym, że przegoniliśmy z pokoju dotychczasowych gości.

W głębi pokoju stało duże, małżeńskie łoże a wszędzie wokół niego, jak w całym domu, walały się śmieci. Sterta odpadków była tak duża, że przesłaniała mi leżącego na łóżku mężczyznę. Zanim ruszyliśmy za Damienem, ten odwrócił się do nas z przyłożonym do ust palcem. Najciszej jak tylko mogłem wszedłem do środka.

Piącha, który szedł przede mną, gdy tylko spojrzał na łóżko podniósł rękę do ust i natychmiast opuścił pokój. Damien, zupełnie tego nie widząc, stał przy łóżku i nerwowo wykręcając palce, pełnymi dziecinnej czułości oczami patrzył w stronę ojca. Widząc, że się waham, nakazał gestem ręki, abym podszedł bliżej.

Serce waliło mi jak dzwon, głos w głowie kazał uciekać jak najdalej – mimo to podszedłem. Gdy stanąłem obok Damiena i spojrzałem na łóżko tylko cudem nie wrzasnąłem z przerażenia. Bowiem w mdłym świetle, które wpadało przez ciężkie, zaciągnięte zasłony, pośrodku dużego, małżeńskiego łoża, na stercie zawilgoconych, cuchnących moczem i kałem koców leżało gnijące, zielone ciało James Carmody’ego. Napuchnięte gnilnymi gazami członki rozrzucone były w nieładzie. Wielki, pełny trupich waporów brzuch, nabrzmiały niczym bęben, w każdej chwili gotów był wybuchnąć. Z obrzydzeniem patrzyłem na zasuszoną, obciągniętą szarą skórą głowę. Odchylona do tyłu ukazywała szeroko otwarte usta a w nich popękane, czarne zęby. Przez ułamek sekundy wydało mi się, że po ściętych trupim grymasem wargach i wewnątrz ust coś nieustannie się rusza.

– I co, kiedy wyzdrowieje?

Nie wierzyłem w to. Po prostu nie wierzyłem. Stałem obok nieobliczalnego szaleńca, który pytał mnie, kiedy jego martwy, od Bóg wie kiedy, ojciec wyzdrowieje! Poczułem jak słabnę i kręci mi się w głowie. Duszny, grobowy zaduch oblepił mnie niczym jesienna mżawka. Otępiały patrzyłem na tłuste, czarne muchy, które latając ospale nad gnijącym ciałem rysowały w powietrzu geometryczne wzory wiszącego nad tym domem obłędu

– No i jak, kiedy się obudzi – poczułem szturchnięcie.

– Ja, ja, ja – zacząłem się jąkać, czym najwyraźniej rozzłościłem Damiena. Mężczyzna złapał mnie za ramie i siłą wyprowadził na korytarz, zamykając za sobą drzwi.

– Spytałem, kurwa – sapiąc niczym lokomotywa zbliżył do mnie swoją tłustą, mokrą od potu twarz – Kiedy tatko wyzdrowieje!

Gdy byłem z nim niemal twarzą w twarz, ponownie usłyszałem przytłumione bzyczenie. Jak wtedy gdy podawał mi rękę na przywitanie. Przyjrzałem się bliżej jego twarzy i zobaczyłem jak z okropnej, głębokiej szramy na jego poliku zaczynają wypełzać malutkie, czarne muszki.

– Ja nie wiem, nie…nie wiem – gwałtownie wyrwałem się z jego uścisku. – Damien, wydaje mi się, że Twój ojciec… że on nie żyje.

Popatrzył na mnie odębiały, jakby dopiero teraz do niego doszło, że to coś, co gniło na łóżku od dawno nie było już jego ojcem. Jego wargi zaczęły drżeć nerwowo, w drobnych świńskich oczach widziałem, jak powoli dochodzi do niego makabryczna prawda.

Nagle, w ułamku sekundy Damien zgiął się w pół. Widziałem jak jego tłuste plecy unoszą się miarowo, rozpychając od środka poły marynarki. Nagle zaczął chichotać. Cicho, jak dziecko, które dopiero co wywinęło figiel starszemu bratu. Z każdą sekundą jego śmiech robił się coraz bardziej histeryczny, aż w końcu Damien wyprostował się nagle i wybuchnął potwornym, dzikim rechotem. Niczym szaleniec śmiał się w niebogłosy a jego obłąkany śmiech dudnił w wąskim, ciemnym korytarzu budząc do życia drzemiące w domu zła.

– Ha, ha, ha – ryczał w amoku – nie żyje! On mówi, że tatko, nie żyje!

Nagle poczułem jak Piącha łapie mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w stronę schodów. Najszybciej jak tylko mogłem, przeskakując nad rozbitymi butelkami, dopadłem do schodów. Zanim zacząłem schodzić spojrzałem jeszcze w stronę końca korytarza, Damiena jednak nie było. Z uchylonych, ziejących mrokiem drzwi dochodziło rozpaczliwe, agonalne jęczenie przeplatające się z wybuchami histerycznego, szaleńczego chichotu.

Gdy po kilkunastu sekundach z powrotem znaleźliśmy się w samochodzie, siostra Felicja poinformowała nas, że byli tu pracujący dla Carmody’ego mężczyźni, którzy załadowali na pakę jakiś ładunek.

– Tak, tak. Dobrze, to dowód w sprawie – odparłem widocznie poddenerwowany, czekając niecierpliwie, aż Piącha odpali samochód. Przed nami, na placu zbierali się powoli ludzie Carmody’ego. Mógłbym przysiąc, że od strony domu wciąż słyszałem Damiena, który histerycznie powtarzał w kółko: Tatko, taaaaatko!

Ruszyliśmy.

Najszybciej jak tylko mogliśmy opuściliśmy farmę Carmody’ego i przeklęte Blackwater Creek.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.