https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 1

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

Nie minął nawet kwadrans, gdy ojciec Teodore Di Frascimento po raz pierwszy zatęsknił za pogodą słonecznych Włoch. Nawet teraz, w styczniu, pogoda w Wiecznym Mieście, w porównaniu z londyńską, była niemal upalna.

Jezuita mocniej naciągnął czapkę na głowę i szybkim krokiem, ostrożnie lawirując między kałużami, ruszył w kierunku stojącego po drugiej stronie ulicy mrocznego, kamiennego budynku. W ostatniej chwili uskoczył przed rozbryzgującym kałużę samochodem.

Sam nie sądził, że zatęskni za Rzymem tak szybko.

Z racji pełnionej funkcji, niełatwej z resztą, zwiedził wiele miast i krajów. Bywał w ociekających zbytkiem salonach klas wyższych, w obskurnych, przypominających nory mieszkania najuboższych, odwiedzał także domy skromnych, uczciwych ludzi. Jednak żadne z tych miejsc nie przygnębiało go tak, jak Londyn.

Jezuita spojrzał na zegarek, prezent od swojego przełożonego, z którym na przestrzeni lat połączyły go więzi przyjaźni. Do umówionej godziny miał jeszcze kwadrans. Przystanął pod wyblakłą, starą markizą i wrócił pamięcią do spotkania ze swoim przyjacielem, przez którego się tutaj znalazł – ojcem Gino.

 

***

 

Gabinet ojca Gino rozświetlały ciepłe, być może ostatnie ciepłe promienie tej jesieni. Wlewały się do środka jasnym snopami i tańczyły na kamiennej posadce.

Siedzący za biurkiem niski, szczupły mężczyzna uśmiechnął się smutno na widok wchodzącego ojca Di Frascimento. – Ojciec Gino nie umie chyba uśmiechać się inaczej – pomyślał wtedy i usiadł na bogato zdobionym, drewnianym krześle. Oddzielające ich czarne, masywne biurko było idealnie czyste. Znajdowała się na nim pojedyncza kartka papieru oraz leżąca obok koperta. Spojrzawszy na kartkę, ojciec Di Frascimento rozpoznał swoje własne pismo.

– Witaj przyjacielu, dobrze cię widzieć – starszy z jezuitów pokiwał głową na widok starego przyjaciela. – Jak zawsze miło cię widzieć. Ufam, że znajduje cię w dobrym zdrowiu?

– Szczęść Boże, ojcze. Nie mogę narzekać, dziękuję. Widzę, że i ty trzymasz się nie najgorzej – skłamał. Ojciec Gino z roku na rok jakby bardziej się kurczył. Gdy tylko wszedł do gabinetu, zobaczył, że jego przyjaciel jest jeszcze chudszy, niż podczas ich ostatniego spotkania. Głowa kiwała mu się lekko. Przybyło także kilka plam wątrobowych na twarzy.

Ojciec Gino pokiwał tylko głową, z trudem siląc się na uśmiech.

– Już bliżej niż dalej przyjacielu. Nie po to jednak się spotykamy, prawda?

Mimo zaawansowanego wieku ojciec Gino nadal nie lubił tracić czasu na puste frazesy. Powiedziawszy to, dotknął leżącego na biurku listu.

– Racja, oczywiście. Tak, jak napisałem w liści, przychodzę w sprawie ojca Hughes’a. chciałbym prosić ojca o radę.

Ojciec Gino podniósł wzrok znad listu i spojrzał na przyjaciela.

– Hughes był niegdyś jednym z naszych wykładowców. Będąc całkowicie szczerym, jednym z najlepszych, jacy wykładali w tych starych murach. Niestety, dla niego i dla nas, musiał opuścić seminarium. Nie było jednak innej możliwości. Po tym, co się stało, nie mogliśmy pozwolić, aby dalej… – ojciec Gino urwał nagle głos. Podniósł się zza biurka i stanął twarzą do okna.

Ojciec Di Frascimento zbyt dobrze znał ojca Gino i wiedział, że jego kochany przyjaciel powiedział jedno słowo za dużo. Wyglądało na to, że jego dawny wykładowca zamieszany był w cos na tyle poważnego, że musiał w trybie natychmiastowym opuścić seminarium

– Tak, ojcze Gino?

Stojący przy oknie jezuita wzruszył ciężko ramionami. Wiedział, że ojciec Di Frascimento nie odpuści. Będzie wiercić mu dziurę w brzuchu, dopóki nie dowie się prawdy.

– Ojciec Hughes – starszy jezuita usiadł ponownie przy biurku – zamieszany był w skandal obyczajowy. On i jeden z naszych seminarzystów…

– Dobry Boże! – ojciec Di Frascimento wykonał znak krzyża.

– Niestety – ojciec Gino smutno pokiwał głową. – Nie było innego wyjścia. Sam rozumiesz.

Ojciec Teodore doskonale rozumiał. Ten nowy fakt o jego dawnym mentorze silnie nim wstrząsnął.

– No, ale do rzeczy. Z czym do mnie przychodzisz? – ojciec Gino uśmiechnął się na siłę.

– Myślę o zaproszeniu, które otrzymałem od ojca Hughes’a. Nie dziwię się, że o mnie słyszał. To, co robię jest w pewnym sensie spektakularne. – Teodore poczuł na sobie karcący wzrok ojca Gino jednak zignorował to spojrzenie. – Ale, że jak to ujął w liście, „od dawna śledził moją działalność” i że „sam coś czuje” – nie wiem, co o tym sądzić. Zanim powiedziałeś mi przyjacielu o tym skandalu, gotów byłem skorzystać z zaproszenia ojca Hughes’a i pojechać do Londynu. Może faktycznie coś w Londynie wymagało mojej interwencji. Ale teraz – Di Frascimento zasępił się – sam już nie wiem. To mogłoby niekorzystnie wpłynąć na mój wizerunek. I naszego zgromadzenia oczywiście – dodał szybko.

Ojciec Gino milczał. Widać było po nim, że nad czymś gorączkowo myśli. Jak zawsze w chwilach, gdy coś go trapiło skubał palcami koniuszek prawego ucha.

– Myślę – odezwał się powoli – że mimo wszystko powinieneś tam pojechać przyjacielu,  oczywiście pamiętając o środkach bezpieczeństwa. Słyszeliśmy tu co nieco o działalności ojca Hughes’a w Londynie.

Di Frascimento spojrzał pytająco.

– Po opuszczeniu Rzymu  ojciec Hughes przeniósł się do Londynu, ale to już wiesz. Kierunek, jak na katolickiego księdza, dosyć nieoczywisty, przyznasz mi rację. Tam założył przytułek dla chłopców z najuboższych rodzin, co, wiedząc o jego przeszłości, wydało nam się wysoce podejrzane, sam rozumiesz. Moi przyjaciele w Londynie, którzy pozostaną anonimowi, poproszeni o przyjrzenie się działalności ojca Hughes’a, nie stwierdzili niczego podejrzanego. Prowadzony przez niego przytułek jest wręcz podawany w Anglii jako wzór do naśladowania.

Ojciec Gino wychylił się z fotela i sięgnął do szuflady.

– Weźmiesz to ze sobą.

Di Frascimento niemal podskoczył na krześle, zobaczywszy na biurku pistolet. Pytającym wzrokiem spojrzał na przyjaciela. Zaciśnięte usta świadczyły dobitnie o tym, że nie żartował.

– Pojedziesz do Londynu i spotkasz się z ojcem Hughes’em. Pomożesz mu na tyle, na ile będziesz w stanie, a przy okazji przyjrzysz się jego działalności. Musimy mieć pewność, że ci chłopcy…

Ojciec Di Frascimento skinął głową, wyręczając przyjaciela z dokończenia myśli.

– Londyn – pomyślał wtedy ojciec Di Frascimento – brzydko, pada i okropna kuchnia.

 

***

 

Zegar na Big Benie wybił południe, gdy ojciec Teodore Di Frascimento przekroczył próg przytułku prowadzonego przez ojca Hughesa.

Zbudowana w całości z kamienia, ponura budowla od samego początku zrobiła na nim nieprzyjemne wrażenie. Kraty w oknach i okute żelazem drzwi przypominały bardziej więzienie, niż przytułek.

Gry tylko wszedł do spartańsko urządzonego hallu, od razu podszedł do niego wysoki, barczysty mężczyzna z drewniana pałką przy nodze. Mężczyzna miał twarz pospolitego zbira i przez moment Di Frascimento przestraszył się, że zaraz zostanie pobity i okradziony.

– Dzień dobry ojcze – osiłek uśmiechnął się, odsłaniając kilka krzywych, drobnych zębów. – W czym mogę pomóc? – wydukał.

– Szczęść Boże. – Di Frascimento starał się, aby jego angielski wypadł jak najlepiej – Byłem umówiony na spotkanie z ojcem Hughes’em.

– A – osiłek bąknął i przyjrzał się jezuicie. – Ksiądz musi być tym egzorcystą z Włoch. Ojciec Difermamento, tak?

Kąciki ust jezuity drgnęły nerwowo.

– Di – fra – sci – men – to, dobry człowieku. Reszta się zgadza.

Osiłek nie dał po sobie poznać,  ile zrozumiał z tego, co  powiedział do niego ojciec Teodore.

– Tędy – odburknął i ruszył wysokim korytarzem.

Ściany korytarza zdobiły wizerunki świętych. Na jego końcu znajdowały się masywne, podwójne drzwi, przy których kręciło się dwóch kilkuletnich chłopców czyszczących znajdujące się obok drzwi złote klinkiety. Na widok nadchodzącego osiłka odskoczyli pod ścianę i skulili się odruchowo.

– Ojciec Hughes czeka w środku. Do widzenia. – osiłek łypnął na kulących się pod ścianą chłopców wzrokiem i wyszczerzył resztki zębów. Di Frascimento zobaczył, że chłopcy są widocznie zastraszeni. Co więcej, jeden z nich miał  pod okiem pokaźne limo. Ojciec powierzył obu chłopców Najwyższej Opatrzności i ,nie czekając dłużej, wszedł do gabinetu.

Gdy tylko znalazł się w środku, od razu uderzył go panujący w środku przepych. Podłogę wyłożono grubymi, czerwonymi dywanami. Płonący na bocznej ścianie kominek dawał nieznośne wręcz ciepło. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające różne biblijne sceny. Naprzeciw niego znajdowało się masywne biurko, a za nim pojedyncze wysokie, smukłe lustro. Kolorowy witraż przedstawiał pasterza z drewnianą laską i leżącą u jego stóp owieczkę.

Nagle zza biurka doszło ojca Di Frascimento ciche warczenie, które szybko przybierało na sile. Po chwili zza mebla wyszedł powoli czarny, wielki doberman. Zwierzę stanęło na środku pokoju i obnażywszy kły spoglądało na niego.

Ojciec Di Frascimento, gdy tylko zobaczył to zwierzę. poczuł wibrującą wokół niego ciemną aurę. Aurę, którą nie raz wyczuwał w trakcie przeprowadzanych egzorcyzmów. Jednak taka energia tutaj? W gabinecie ojca Hughesa? Nie, to niemożliwe.

Pies wykonał ruch w jego stronę i w tej samej chwili Di Frascimento usłyszał ostry, cichy głos.

– Thoth, spokój.

Zwierzę spojrzało w kierunku mężczyzny, który niczym duch wyszedł nagle na środek pokoju.

– Ach, jesteś już przyjacielu.

Stojący przed nim mężczyzna, ubrany w elegancki, czarny garnitur gestem dłoni przywołał psa do siebie a następnie podszedł do jezuity.

Od momentu gdy ostatni raz się widzieli, ojciec Hughes niewiele się zmienił. Ojcu Di Frascimento wydawało się, że jego dawny mentor nic nie stracił z dawnego wigoru i przebojowości. Los wydawał się być dla niego wyjątkowo łaskawy.

– Bardzo, bardzo się cieszę, że znalazłeś chwilę czasu, aby mnie odwiedzić. Odkąd opuściłem Wieczne Miasto, rzadko miewam gości. Niegdysiejsze przyjaźnie nie przetrwały tej próby. Kilometry, rozumiesz? Nie oznacza to jednak, że nie wiem, co działo się z moimi byłymi studentami. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem twoich dokonań.

Początkowy niepokój zniknął z serca jezuity, ustępując miejsca przyjemnemu ciepłu. Z wrodzonej skromności nie zaprzeczył jednak.

– W tej też sprawie między innymi do ciebie napisałem.

– Któryś z chłopców? – zaniepokoił się Teodore. Egzorcyzmy dzieci były czymś, czego obawiał się najbardziej.

– Nie, nie – uspokoił go Hughes. – Mój dobry przyjaciel zna jednak kilka zabłąkanych owiec, które potrzebują twojej pomocy.

Otwartość ojca Hughes’a i jego luz nieco dziwiły jezuitę. W jego zachowaniu widoczna była zbyt wielka – zdaniem Di Frascimento – pewność siebie. Być może nawet poczucie bezkarności?

– Mój przyjaciel, pan Gavigan, organizuje jutro pod Londynem spotkanie w dość kameralnym gronie. Tam mógłbyś bliżej poznać tych biednych i zagubionych ludzi potrzebujących twojej pomocy. Czy mogę na Ciebie liczyć?

Wszystko podpowiadało ojcu Di Frascimento, że zgoda na tę propozycję wiąże się z wielkim niebezpieczeństwem. Przez te kilkanaście minut spędzonych w obecności ojca Hughes’a i jego psa wyczuł kłębiące się wokół masy mrocznej energii. Kim jednak był, aby sprzeciwiać się woli Pana, który z jakiegoś powodu go tu przysłał?

– Ależ oczywiście – odpowiedział po chwili ojciec Di Frascimento i pełen niepokoju zasiadł we wskazanym przez gospodarza fotelu.

 

II

 

Niedaleko przybytku prowadzonego przez ojca Hughesa, przy jednej z wielu brudnych, zatłoczonych uliczek, stała niczym nie wyróżniająca się kamienica, przed którą panował ożywiony ruch. Przez ledwo wiszące na zawiasach drzwi wbiegali i wybiegali objuczenie pękami gazet chłopcy. Nad jednym z okien wychodzących na ulicę, wymalowany z niepasującą do okolicy dokładnością, widniał szyld z rażąco jaskrawym napisem „Prawdziwa Bomba!”.

Redakcja tego brukowca zajmowała dwa poziomy kamienicy. Parter przeznaczony był dla chłopców na posyłki, pełnił także rolę magazynu i drukarni. Tutaj ruch był nieustanny. Poza kurierami roiło się tu także od świadków niesamowitych zdarzeń, zaginionych członków Rodziny Królewskiej i innych szarlatanów.

Prawdziwe dziennikarstwo działo się natomiast piętro wyżej.

Skromnie ubrana sekretarka, lekko zezowata dziewczyna w wieku około dwudziestu lat, nieśmiało podeszła do znajdującego się w rogu pokoju biurka. Jako jedyne w pomieszczeniu było ono jako tako uporządkowane. Gdyby nie wysypujące się z popielniczki niedopałki papierosów można byłoby uznać je za schludne. Siedział przy nim mężczyzna o czarnych, nasmarowanych brylantyną włosach. Czarne niczym węgiel oczy wbił w leżącą przed nim kartkę papieru. Cały pochłonięty był energicznym stukaniem w stojąca przed nim maszynę do pisania.

Dziewczyna chrząknęła cicho, rumieniąc się przy tym lekko. Gdy mężczyzna spojrzał w jej kierunku, poczuła, że lekko uginają się pod nią nogi.

– Przepraszam, że przeszkadzam panie Francis.

Mężczyzna zapalił papierosa i uśmiechnął się do niej, ukazując rząd białych zębów. Dziewczyna miała przez moment wrażenie, że przygląda się jej się nieco zbyt intensywnie. Nie przeszkadzało jej to jednak. Gdzieś w głębi duszy bardzo tego chciała.

– Tak, Emily? Co mogę dla ciebie zrobić skarbie?

Dziewczyna natychmiast wbiła wzrok w ziemię i cichutko zachichotała.

– Redaktor Mahoney prosi pana do siebie.

– Ach tak? – Francis Geleyda wstał zza biurka i minął ją, lekko się o nią ocierając. Dziewczyna zwróciła uwagę, że miał na sobie elegancki szary garnitur z wąskim, czarnym krawatem. – Ten sam, co wczoraj – uświadomiła sobie i w jej dużych, niebieskich oczach mignął cień smutku.

Zanim wszedł do gabinetu redaktora naczelnego Mahoney’a, Francis założył wiszący na przy drzwiach ciężki, zimowy płaszcz. Gdy tylko otworzył drzwi, natychmiast dostał w twarz podmuchem zimnego wiatru.

– George to naprawi – powiedział niski, rudy mężczyzna siedzący przy straszliwie zagraconym biurku i wskazał na stukające za nim okno. – Powiedział, że naprawi, to naprawi! Już nawet nic nie mów. Siadaj – końcem buta zrzucił z krzesła leżący na nim plik gazet. – Jest sprawa, słuchaj.

– Co jest szefie? Jakiś skandalik? – odpowiedział Geleyda i jakby nigdy nic usiadł we wskazanym miejscu.

– Gavigan. Mówi ci to coś synu?

Redaktor naczelny „Prawdziwej Bomby”, Mickey Mahoney, nie był i nie mógł być ojcem Geleydy. Był, jak sam uważał, kimś więcej. To on go odkrył, skierował we właściwą stronę, otworzył mu oczy, uwolnił potencjał.

– Gavigan? Coś mi to mówi, chwila.

– W naszym fachu czas to pieniądz Francis. Wiesz albo nie wiesz!

– Gavigan…tak, już wiem. Fundacja Penhew, handel zabytkami i innymi pierdołami. Podejrzany gość. Widziałem go na jednym bankiecie. Podejrzanie miły. Wszyscy jedli mu z ręki.

– Zgadza się synu! Podejrzany, BARDZO PODEJRZANY – zapisz sobie.

– Co z nim? – zapytał Francis i zapalił kolejnego papierosa.

Widział Mahoney’a w różnych sytuacjach, jednak nigdy krewki Irlandczyk nie był aż tak podekscytowany.

Zwykle  czerwony, kartoflowaty nos był teraz niemal purpurowy. Beczułkowata klatka piersiowa unosiła się rytmicznie, niemal rozrywając ledwo dopinającą się, kraciastą marynarkę. W zielonych, drobnych oczkach płonął ogień żywej, niemal młodzieńczej ekscytacji.

Mickey Mahoney miał dla niego prawdziwą bombę.

– Gavigan i ten świętoszek Hughes organizują dyskretne, kameralne spotkanie w posiadłości Gavigana Misr House, kawałek pod Londynem. Mają tam przyjechać różne europejskie szychy pod pretekstem oglądania jakichś staroci. Oczywiście to tylko przykrywka…

– Oczywiście – zgodził się Geleyda.

– Ja wiem i ty wiesz Francis, że tu chodzi o coś więcej. Kręcą się tutaj lody, grube lody. Czuję to. Gavigan i Hughes to niezłe gagatki i taki kit jak aukcja staroci to tylko przykrywka dla czegoś poważniejszego. Podobno ma być tam też Tufik Al Sayed i ta jego banda Arabów.

– Al Sayed? Ale po co?

– I to jest kurwa dobre pytanie Francis! Ty dowiesz się, po co. Mój kontakt zdobył dla ciebie wejściówkę na to przyjęcie. Pojedziesz tam, wywęszysz, co to za sprawa i dasz mi znać, jasne?

Francis Geleyda poczuł, jak jego ciałem wstrząsa dreszcz ekscytacji.

– Jasne, że tak, szefie! Będzie miał szef prawdziwą bombę! – zaśmiał się i wyszedł z gabinetu.

Pogwizdując zasłyszaną wczoraj piosenkę, wrócił za biurko, puszczając po drodze łobuzerskie spojrzenie w stronę Emily.

– A może ma dwa takie same garnitury? – pomyślała Emily i z uśmiechem na twarzy zaczęła przeglądać korespondencję.

 

III

 

– Och, już siedemnasta? Doprawdy, jak ten czas leci.

Starszy, ubrany w elegancki, tweedowy garnitur mężczyzna odłożył na bok czytaną książkę i wziął do ręki przyniesioną mu filiżankę mocnej, czarnej herbaty.

Siedząca w fotelu naprzeciwko kobieta skinęła głową i napiła się naparu. Przyjemny, intensywny smak wprawił ją w dobry nastrój.

– Powiedz mi Barnabo, nad czym tak siedzisz od samego rana? Czyżbyś trafił na przełom w swoich badaniach?

– Teodoro, kochana Teodoro. Przełom to stanowczo za mocne słowo, ale jestem w tej kwestii umiarkowanym optymistą. Wydaje mi się, że natrafiłem na bardzo cenną wskazówkę – hrabia Barnaba Upperton uśmiechnął się tajemniczo. – To plemię, o którym ci mówiłem, ma doprawdy niesamowity system wierzeń. Jego obrzędowość i rytuały wymykają się wszelkiej klasyfikacji. Ba! Ta kultura jest tak inna od pozostałych otaczających ją kultur, że to wprost niewiarygodne. Nie ma z nimi absolutnie nic wspólnego! Członkowie plemienia wierzą mianowicie, że są potomkami istoty śpiącej głęboko pod powierzchnią wody. Wskazówka, o której ci wspomniałem, może sugerować, że podobne formy kultu odnotowano w Azji, w Afryce a nawet w Australii. To doprawdy fascynujące!

Hrabina Teodora Upperton ze zrozumieniem pokiwała głową. Sama dobrze znała ten stan ekscytacji towarzyszący odkryciu czegoś nowego. Jako profesor antropologii sama miała okazje w latach młodości poznawać nowe kultury, nowe wspaniały światy. Ów dreszcz podniecenia, poczucie znalezienia się o krok od odkrycia wielkiej tajemnicy nadal w niej żyły. Chwilowo uśpione, czekały tylko na odpowiedni moment.

– Cały czas mówimy o tej kulturze z terenów historycznej Anatolii, rozumiem?

Oczy jej męża rozbłysły na nowo.

– Tak, oczywiście. Musisz jednak pamiętać, że biorąc pod uwagę różnice między kulturą Antikalar a jednostkami sąsiednimi… Boże, sam nie wierzę w to, co mówię! Kultura ta dosłownie pojawiła się znikąd, nagle, a mimo to znajdowała się już na takim samym poziomie rozwoju techniczno-gospodarczego, jak jej sąsiedzi.

– Naturalnie, że pamiętam – fuknęła Teodora i wzięła kolejny łyk herbaty.

– Przy okazji twojego pytania – Barnaba zaczął ostrożnie, starannie dobierając słowa. – Tak się szczęśliwie składa, że otrzymaliśmy zaproszenie od Edwarda Gavigana.

– Gavigana? – Teodora zasępiła się. – Nie znam żadnego Gavigana, czy to ktoś z nizin? Nic mi nie mówi to nazwisko – skrzywiła się. – Nie podoba mi się, że z wiekiem coraz częściej obracasz się w coraz niższych kręgach towarzyskich. Jesteś hrabią na litość Boską!

– Nasz dobry przyjaciel, Juliusz Smith, polecił mi go, jako być może cennego sojusznika w sprawie prowadzonych przeze mnie badań.

– Juliusz też jest w to zamieszany?! – Hrabina Upperton załamał ręce.

– Cóż… – Barnaba bezradnie rozłożył ręce. – Wracając jednak do rzeczy. Juliusz jest przekonany, że pan Gavigan ma w świecie nauki na tyle szerokie kontakty, że być może skontaktuje się mnie z kimś, kto rzuci nowe światło na moje badania.

– Szerokie kontakty powiadasz? – Teodora odstawiła filiżankę na stary, zabytkowy stolik. – Jakoś nigdy nie słyszałam w środowisku tego nazwiska. Może to zwykły hochsztapler?

– Nie, nie, nie! – hrabia Upperton gwałtownie zareagował na słowa małżonki.

Teodora znała swojego męża lepiej niż samą siebie. Wiedziała, że w sytuacjach takich jak ta, jej kochany mąż często tracił zdrowy rozsądek.

– Juliusz zna się na ludziach. Jeżeli twierdzi, że pan Gavigan jest w stanie mi pomóc, to tak właśnie jest.

Teodora z miłością spojrzała na męża. To właśnie ten zapał, ten błysk w oku sprawiły, że dawno temu go pokochała. Było w tym coś młodzieńczego, może nawet brawurowego. Po tych wszystkich latach małżeństwa doskonale wiedziała, że jeśli jej mąż uprze się w jakiejś sprawie, to niczym się go od tego nie odwiedzie.

– No już dobrze, dobrze. Na którą jesteśmy proszeni?

– Na jedenastą.

Hrabia Barnaba Upperton posłał żonie całusa i wychyliwszy na raz już wystygłą herbatę ponownie zagłębił się w lekturze.

 

IV

 

Samanta Hyde zajęta była właśnie kończeniem raportu. Ten dzień od początku nie układał się po jej myśli. Do śniadania zabrakło kawy, w jej ulubionych butach zdarła się podeszwa, a do tego  spóźniła się do pracy. Na domiar złego, jej współpracownicy – Hannah i George – byli dzisiaj jeszcze bardziej rozgadani niż zwykle. Do tego wszystkiego zaczęła boleć ją głowa.

Schylała się właśnie do szuflady po aspirynę, gdy nagle drzwi do pokoju otworzyły się. Stanął w nich przystojny, dobrze zbudowany blondyn, ubrany w spodnie i koszulę. Na przypiętym do kieszeni koszuli identyfikatorze widniał napis: Sam Knox.

– Hyde, stary wzywa nas do siebie.

– Nas – pomyślała. Jak to nas?

Samanta zagryzła w milczeniu wargę i podniosła się znad biurka. Gdy znaleźli się już na korytarzu, jaskrawe światło jarzeniówek sprawiło jej niemal fizyczny ból.

– Wiesz, czego chce?

Sam zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że mamy przyjść razem. Stary był dosyć enigmatyczny. Znasz go, co ci będę mówił.

Zajmowany przez „starego” pokój był urządzony niemal ascetycznie. Nie znajdowało się w nim nic niepotrzebnego. Wyjątek stanowiły ustawione na biurku zdjęcia żony i wnuków oraz zamknięty notes z prostopadle do niego ułożonym piórem.

Przy znajdującym się na prawej ścianie oknie, z którego roztaczał się widok na Tamizę, stał starszy, barczysty mężczyzna, który posturą przypominał niedźwiedzia. Według Samanty „stary”, w rzeczywistości Whinthrop Glutterby, mógł spokojnie być członkiem pionierskich wypraw w Himalaje lub na Antarktydę.

Gdy weszli, szef komórki Interpolu walczącej z przemytem i handlem ludźmi odwrócił się w ich stronę. Znajdujący się w jednym z oczu monokl odbijał promienie zachodzącego słońca.

– Samanta, Sam, usiądźcie proszę – powiedział, a sam oparł się o parapet. Zachodzące słońce rozpływało się wokół jego sylwetki czerwono-złotymi refleksami.

– Mam dla was zadanie. Coś, czemu przyglądaliśmy się już od dłuższego czasu.

– Nas? – Samanta odparła ze zdziwieniem. Do tej pory zawsze pracowała sama i odnosiła świetne rezultaty.

– Tak, dla  was. Dla ciebie Hyde i dla ciebie Knox. Macie coś przeciwko?

Sam w milczeniu odwrócił się do Samanty, unosząc pytająco brew.

– Dotychczas zawsze pracowałam sama i nigdy nie dałam plamy. Sama rozmontowałam gang przemytników opium w Soho. Nigdy nie miałeś żadnych uwag, co do mojego stylu pracy. Coś się zmieniło?

– Spokojnie Hyde. Tu nie chodzi o ciebie, ani o twoje metody. Sprawa, którą się zajmiecie, jest jednak wyjątkowo delikatna. Nie przerywaj mi – Glutterby spojrzał na Samantę, która natychmiast zamilkła. – Knox i ty pojedziecie na organizowane pod Londynem przyjęcie, którego gospodarzem jest niejaki Gavigan.

– Gavigan? – zdziwił się Knox. – Ten handlarz antykami?

– Tak, właśnie ten. Przypuszczamy jednak, że handel antykami to tylko przykrywka. Jak zapewne wiecie, prowadzona przez niego Fundacja Penhew zajmuje się szeroko pojętym handlem z krajami Bliskiego Wschodu, a zwłaszcza z Egiptem, chociaż zdarzyło im się organizować ekspedycje także w głąb Afryki. Mniejsza o to. Mamy podstawy, by sądzić, że pod przykrywką handlu antykami Fundacja Penhew prowadzi o wiele bardziej intratne i nielegalne interesy. Są pewne przesłanki, aby podejrzewać ich o handel żywym towarem, być może także bronią. Niepokoi nas też znaczna liczba cudzoziemców zapraszanych do Anglii przez Gavigana. Wszyscy jego goście byli lub są mniej lub bardziej zaangażowani w działalność rewolucyjną w swoich krajach. Tak się składa, że jutro, osiemnastego lutego, Gavigan organizuje w swojej prywatnej posiadłości Misr House bankiet połączony z aukcją starożytnymi antykami. Pojedziecie tam i dokładnie się rozejrzycie. Jeszcze dzisiaj dostaniecie teczkę z rysopisami najbardziej niebezpiecznych rewolucjonistów, którą wykujecie na pamięć. Miejcie na uwadze to, co wam właśnie powiedziałem i znajdźcie na to dowody. Szukamy wywrotowców, ludzi potencjalnie zagrażających naszemu krajowi. Jasne?

Hyde i Knox pokiwali w milczeniu głowami.

– Jutro o czternastej w Misr House.

– Tak jest, szefie.

– A i Samanta – agentka odwróciła się w jego stronę, tłumiąc wściekłość za niewyraźnym uśmiechem. – Ubierz się ładnie, może kogoś poznasz – Glutterby puścił jej oko i tłumiąc śmiech, odwrócił się w stronę okna.

 

V

 

Fundacja Penhew mieściła się w jednym z okazałych, eleganckich budynków stojących w centrum Londynu, na Devonshire Street. Utrzymana w wiktoriańskim stylu rezydencja był wyższa i większa od otaczających ją posiadłości. Swoimi rozmiarami przypominała bardziej siedzibę urzędu państwowego niż budynek prywatny.

Od frontu otaczało ją wysokie, żelazne ogrodzenie. Aby dostać się na teren Fundacji, należało przejechać przez ciężką bramę, przy której dzień i noc siedziała dwójka strażników.

Zawahawszy się lekko, hrabina Upperton, w towarzystwie swojego męża i ich wspólnego przyjaciela, Juliusza Smith’a, ruszyła wysypaną drobnymi kamykami ścieżką. Z nieba spadały pojedyncze płatki śniegu, które, przy zetknięciu z jej czarnym futrem, natychmiast się roztapiały.

Stojący przy drzwiach wejściowych strażnik uśmiechnął się i otworzył duże, dębowe drzwi prowadzące do środka.

– Zaskakująco dużo strażników, jak na fundację – usłyszała zza siebie głos męża. – Muszą tu trzymać wyjątkowo cenne eksponaty.

Wewnątrz panowało przyjemne ciepło. Gdy tylko weszli, do ich uszu natychmiast dotarła sącząca się z głośników orientalna muzyka, a nozdrza wypełnił zapach egzotycznych mieszanek.

Wiszące nad nimi kryształowe żyrandole oświetlały ściany uginające się od fotografii i papirusów. Fotografie przedstawiały członków organizowanych przez Fundacje Penhew ekspedycji oraz ich mniej lub bardziej spektakularne odkrycia. Z czarno-białych zdjęć uśmiechali się do nich mężczyźni i kobiety w towarzystwie mumii i sarkofagów.

– To niemożliwe – usłyszała głos męża, który niemal z nosem przy ścianie przyglądał się jednemu z papirusów. – To niemal na pewno oryginał. Spójrz tylko, Juliuszu! Wygląda mi na to fragment Księgi Jaskiń. To niesamowite!

– Teodoro – odwrócił się do żony – jeśli pan Gavigan ma na ścianie hallu fragment Księgi Jaskiń, to wierzę, że ma na tyle szerokie kontakty, aby pomóc mi w mojej sprawie.

Hrabina Upperton uśmiechnęła się, widząc, jak nowe siły wpłynęły w pokurczone, stare ciało jej męża.

Zajmowany przez Edwarda Gavigana gabinet urządzony był niemal z barokowym przepychem. Ściany uginały się od obrazów holenderskich mistrzów i staroegipskich rycin. W oszklonych gablotach wyłożono staroegipskie instrumenty, fragmenty naczyń oraz pojedyncze egzemplarze broni. Na ścianie, nad miejscem, w którym siedział Gavigan, widniał symbol Horusa narysowany czarną farbą.

Gdy weszli do środka, ich gospodarz podniósł się zza biurka, a wraz z nim wstało dwóch mężczyzn siedzących na kanapie pod oknem. Ku zdziwieniu hrabiny byli to dwaj duchowni. Dodatkowo, przy jednym z nich siedział duży, czarny doberman.

– Jak zwykle jesteś punktualny Juliuszu – Gavigan ruszył w ich stronę z szeroko rozłożonymi ramionami. Na jego poważnej twarzy, w której, niczym dwa agaty, świeciła para zielonych oczu pojawił się szeroki uśmiech. Gavigan złapał Juliusza za ramię i zwrócił się w stronę hrabiny.

– Witaj Edwardzie – Juliusz był jakby onieśmielony. – To jest profesor Barnaba Upperton, o którym ci mówiłem. Natomiast ta nobliwa dama to żona hrabiego, hrabina Teodora Upperton.

– Ależ oczywiście – Gavigan musnął ustami dłoń hrabiny, skłaniając się przy tym nisko. Hrabina, dziwiąc się sama sobie, uznała, że w tym mężczyźnie jest coś niesamowicie przyciągającego. – Może się myliłam co do niego – pomyślała nawet.

– Panie profesorze, muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem pańskich publikacji. Przenikliwość umysłu, holistyczne podejście do omawianych zagadnień, a przy tym lekkość pióra! Brawo, brawo!

– Czytał pan moje prace? – Barnaba był mile połechtany. – Nie spodziewałem się, że w natłoku zajęć znalazł pan czas na lekturę moich artykułów.

– Cóż, to tylko kwestia rozsądnego gospodarowania czasem. Nic więcej – Gavigan uśmiechnął się przymilnie. – Zanim jednak przejdziemy do sedna, pozwolę sobie przedstawić moich przyjaciół. – Ojciec Hughes i jego towarzysz ojciec Di Frascimento.

Dwaj jezuici w milczeniu skinęli głowami.

– Zatem – wyrwał się Barnaba – zna pan kogoś, kto mógłby pomóc w moich aktualnych badaniach?

– Ufam, że tak, profesorze – Gavigan delikatnie chwycił go za ramię. – Tak się szczęśliwie składa, że organizuję dzisiaj skromne, kameralne spotkanie dla ludzi nauki, połączone z aukcją charytatywną. Wśród zaproszonych gości będzie właśnie ów specjalista, o którym wspominał panu nasz drogi Juliusz.

Teodora stała z boku, czekając aż ktoś w końcu zaproponuje jej, aby usiadła. Musiała przyznać przed sama sobą, że chyba za prędko oceniła pana Gavigana. Gdy tylko ich spojrzenia się spotkały, hrabina natychmiast zrozumiała, że ich gospodarz jest człowiekiem o wysokiej kulturze osobistej i szerokich wpływach. Nie dało się ukryć, że był też niesamowicie przystojny.

Jej uwagę zwrócili także dwaj jezuici. Wyglądali na ograniczonych mruków. Zwłaszcza jeden z nich, ten, który został przedstawiony jako Di Frascimento. Był to łysy mężczyzna ze starannie wypielęgnowana brodą okalająca jego czerwone usta. Dolna warga, nieco większa od górnej, nadawała ojcu Di Frascimento nieco chłopskiego uroku.  Włoch niemal leżał na kanapie. Ciężko oddychał i miał zamknięte oczy. Co jakiś jego twarz wykrzywiał nieprzyjemny grymas.

– Włosi – stwierdziła z pogardą. Naród leni i artystów bez cienia kultury.

 

***

 

Ojciec Di Frascimento, gdy tylko przeszedł próg siedziby fundacji i usłyszał cichą, wibrująca muzykę spływającą z głośników, natychmiast poczuł krążącą wewnątrz energię. Towarzyszący im doberman ojca Hughes’a jeszcze bardziej potęgował to wrażenie

Sącząca się z głośników arabska muzyka działała na jezuitę hipnotyzująco. Przed oczami przelatywały mu obrazy piramid, sfinksów i mumii. Czuł się dziwnie ociężały, jakby wypił o kilka butelek wina za dużo. Nie sprzeciwiając się, pozwolił na to, aby ojciec Hughes zaprowadził go do gabinetu Gavigana.

– Witaj Edwardzie – usłyszał jak przez mgłę glos swojego dawnego nauczyciela.

– Ojcze – Gavigan przytulił Hughesa a następnie skierował dłoń w stronę ojca Di Frascimento. Gdy ją uścisnął, Teodore poczuł, jak przechodzi go zimny, nieprzyjemny dreszcz. W uścisku tej ręki było coś śliskiego, coś gadziego.

– Ojcze Di Frascimento. Miło mi ojca poznać. Mam nadzieję, że Londyn nie wypada wcale aż tak blado na tle Wiecznego Miasta?

Di Frascimento odpowiedział coś niezrozumiale. Kręciło mu się w głowie. Z każdej strony wyczuwał wiry demonicznej energii, które mieszały mu w głowie, doprowadzały na skraj przytomności. Ciężko opadł na kanapę.

– Czy wszystko w porządku? – usłyszał zmartwiony głos gospodarza.

– Tak, tak, to tylko chwilowe osłabienie – wziął od Gavigana szklankę z wodą i szybko ja wypił. – Są tu ci biedni ludzie, którym mam pomóc?

Gavigan złapał wzrok Di Frascimento i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Zielone niczym agaty oczy rozbłysły na moment niemal oślepiającym blaskiem. Ojcu Di Frascimento wydały się złowrogie, bardzo złowrogie i … gadzie? Jezuita odruchowo złapał za trzymany w kieszeni marynarki różaniec.

– To ludzie z różnych środowisk. – Gavigan odezwał się, jakby nic się nie stało. – Każdy z nich na pewno zmaga się ze swoim własnym demonem. Wydaje mi się, że z każdym z nich będzie musiał ojciec porozmawiać indywidualnie. Jednak dla kogoś z taką reputacja – Gavigan podkreślił to słowo gestem dłoni – to z pewnością żaden kłopot.

Ojciec Di Frascimento pokiwał ciężko głową. W duchu szeptał cały czas modlitwę do Ducha Świętego, prosząc, aby pomógł mu rozeznać się, z kim tak naprawdę ma do czynienia.

Duchu Święty, który oświecasz serca i umysły nasze, poprowadź moje myśli, natchnij mój osąd, bym zdołał zajrzeć za zasłonę iluzji i rozpoznał sługi tego, który w ciemnościach nocy dybie na ludzkie dusze, wodząc je na zatracenie wiekuiste.

Zamarł, gdy poniósłszy głowę spojrzał na gospodarza. Oczy Gavigana świeciły zielonym blaskiem. Wpatrywał się nimi w ojca Teodore, a jego usta, wykrzywione w szyderczym uśmiechu, oblizywał różowy, rozdwojony język.

Umysł ojca Di Frascimento zalała fala ciemności. Słyszał dochodzące z niej powolne, ciężkie bicie bębnów. Między uderzeniami, na pierwszy plan wybijał się męski, gardłowy śpiew. Oczy Gavigana rozbłysły raz jeszcze oślepiającym blaskiem i umysł jezuity zalała kakofonia wrzasków, pełnych cierpienia i smutku, wymieszana z jękami ekstatycznych uniesień. Ból i grzeszna rozkosz splatały się ze sobą, wybuchały w niezdrowej euforii.

W ciemności, która cały czas wypełniała umysł jezuity, Di Frascimento ujrzał leżącego w plamie krwi Gavigana. Z dziurą w głowie powinien nie żyć, a jednak, plując krwią, mówił.

– Jak to! To przecież niemożliwe! Lew nie pada pokonany przez szczury! Nie tak, nie w tym momencie! Godzina jest bliska. Gwiazdy niedługo ustawią się w odpowiedniej sekwencji. Nie mogę pozwolić, aby cały misterny plan właśnie teraz się wziął w łeb! Nie przeze mnie. Panie! Panie usłysz mnie, wypełnij mnie swoją wolą! Jestem tylko naczyniem, w którym przelewa się Twój przerażający majestat. Jestem orędownikiem Twojej mocy. Chociaż na moment! Daj mi szansę zakończyć to, co rozpocząłem tak dawno temu! Nie opuszczaj mnie! To oni, te parszywe psy. Jak w ogóle śmieli zakraść się do Fundacji, jak śmieli przyjść tutaj!? No dalej! Pociągnij za spust, na co czekasz?!

Wzrok Gavigana spoczął na stojącej tyłem do ojca Di Frascimento kobiecie. Jego wychudłą, bladą twarz rozpromienił paskudny uśmiech.

– Nie, to nie może być koniec. Nie teraz, gdy cel jest tak blisko. Lew nie pada zaszczuty przez szczury. Zabiorę was ze sobą. Nyarlathotep

Ojciec Di Frascimento poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Wzdrygnął się gwałtownie i rozejrzał po gabinecie. Tępy, pulsujący ból rozsadzał mu czaszkę od środka. Czyżby zasnął w trakcie spotkania? Zażenowany rozejrzał się po pozostałych. Gdy natrafił na wzrok hrabiny Upperton poczuł, że czerwienie ze wstydu jak sztubak.

– Jeśli to wszystko, to wraz z moim towarzyszem z chęcią pojawimy się na organizowanym przez ciebie przyjęciu, Edwardzie. Prawda Teodore?

Ojciec Di Frascimento, nie do końca świadom, co tak naprawdę się stało, pokiwał twierdząco głową.

Hrabia i hrabina Upperton oraz ich przyjaciel pożegnali się z Gaviganem, także potwierdzając swój udział w dzisiejszym przyjęciu.

– Doskonale!

Gavigan zamknął za nimi drzwi do gabinetu.

 

VI

 

Francis Geleyda wszedł w ostry zakręt, nawet na chwilę nie zwalniając. Koła jego citroena Torpedo zabuksowały na mokrej, pokrytej śniegiem nawierzchni. Lekka, śnieżna zadymka zasypywała jezdnię świeżym, drobnym opadem. W świetle reflektorów odsłonił się ponury, martwy krajobraz. Czarne drzewa po obu stronach drogi przypominała Francisowi potwornie długi kondukt żałobny, który jakby na niego czekał.

Spojrzał na zegarek. Francis czuł, że wydarzy się cos niezwykłego. Z resztą, gdyby nawet okazało się, że ten bankiet w istocie będzie nudną aukcją staroci z masą profesorów i innych nudziarzy, to i tak ułoży z tego sensacyjny materiał. Poczucie podpowiadało mu jednak, że tak jak w przypadku Lesser-Edale, historia napisze się sama.

Prowadzony przez niego citroen skręcił nagle w żwirową drogę. Na jej końcu, w świetle rozpalonych pochodni ustawionych wzdłuż podjazdu, zobaczył starą, podupadającą posiadłość, obsypywaną drobnymi płatkami śniegu.

Posesja musiała mieć co najmniej kilkaset lat. Teren wokół budynku pokrywała świeża warstwa śniegu. Na końcu drogi, przy niewielkim klombie, stał już szereg aut, a ubrani po arabsku mężczyźni uwijali się między przybyłymi przed chwilą gośćmi.

–  Same wyższe sfery, cholera – mruknął pod nosem Geleyda, z trudem odpalając papierosa.

Upewnił się, że ma przy sobie aparat fotograficzny i wyszedł z samochodu.

 

***

 

– Nie ma tu nikogo ważnego – pomyślała smutno hrabina Upperton. Co prawda, tu i ówdzie mignęła jej znajoma twarz, ale nie był to nikt, z kim warto byłoby się pokazać. Gdzieniegdzie udało jej się podejrzeć egzotycznie ubranego mężczyznę lub ekscentrycznie wystrojoną kobietę – traktowała ich jednak jako towarzyskie kuriozum. Nigdzie natomiast nie widziała ich gospodarza.

Całą drogę do Misr House jej mąż spędził na toczeniu akademickich sporów z Juliuszem. Spór ten kontynuowali także na terenie rezydencji, co powoli zaczynało ją irytować. Gestem dłoni przywołała do siebie roznoszącego szampana kelnera i wziąwszy dyskretny łyk, zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu.

Stojące w kątach duże koksowniki świadczyły o tym, że posiadłość używana była jedynie sporadycznie, być może właśnie na potrzeby takich aukcji. Zamknięte na głucho drzwi prowadziły zapewne do kolejnych pomieszczeń. Przez wznoszącą się na dachu dużą, szklana kopułę, do środka wpadały promienie lutowego słońca. Światło, smugami przypominającymi pociągnięcia pędzla, spływało po gołych, zimnych ścianach. Opadające na kopułę płatki śniegu wydawały się hrabinie wyjątkowo hipnotyzujące. Przez moment, poczuła się jakby zamknięto ją w dziecięcej zabawce.

 

***

 

Sam ruchem głowy dał znać, że nadszedł czas, aby się rozdzielili i zamiast wejść do środka, zaczął obchodzić posiadłość Gavigana. Agentka Hyde przyjęła te informację z ulgą i cicha satysfakcją. Pracowała sama. Lubiła to. Była w tym świetna. Świadomość tego, że wszystko zależy tylko od niej i może polegać wyłącznie na sobie nie paraliżowała jej, wręcz przeciwnie – dawała dodatkową energię. Plus był też taki, że musiała tolerować tylko i wyłącznie samą siebie, co i tak bywało momentami wymagające.

Sara natychmiast zniknęła w tłumie gości. Mężczyźni i kobiety, ubrani w smokingi i suknie, pokazywali sobie stojące w gablotach eksponaty, pochylali się nad leżącymi za szkłem papirusami. Wśród gości było wielu obcokrajowców, których fizjonomia dziwnie nie współgrała z profilem przyjęcia. Łamaną angielszczyzną rozwodzili się nad zgromadzonymi przez Gavigana zabytkami.

Nic podejrzanego. – Nuda – zdążyła pomyśleć i w tym samym momencie zauważyła stojącego pod oknem mężczyznę. Popijając szampana, bardziej niż eksponatami, zajęty był obserwowaniem czegoś przez okno.

 

***

 

Gdy tylko znaleźli się w sali, w której miała odbyć się aukcja, ojciec Hughes oznajmił Teodorowi, że niestety jest zmuszony na chwilę go opuścić i natychmiast rozpłynął się w tłumie elegancko ubranych gości. Takie zachowanie zdziwiło nieco ojca Di Frascimento. Powoli wszedł w głąb sali, rozglądając się po pomieszczeniu, które wieńczyła oblepiona płatkami śniegu szklana kopuła.

Czyżby ci wszyscy ludzie wpadli w szpony diabła? – pomyślał z niepokojem jezuita. Wciąż miał w pamięci wydarzenia z dzisiejszego poranka, tę potworną wizję, w której martwy Gavigan wciąż wykrzykiwał pełne nienawiści słowa. Ojciec Di Frascimento czuł narastający w nim niepokój. Miał wrażenie, że pozostali goście przyglądają mu się ukradkiem i szepczą na jego temat.

– O! Witam księdza!

Di Frascimento odwrócił się w stronę kobiety, którą poznał dzisiejszego ranka. – Hrabina Upperton – powtórzył w myślach.

Hrabina była starszą, około sześćdziesięcioletnią kobietą, która, pomimo zaawansowanego wieku, wciąż pozostawała żwawa i energiczna. Pomimo tego, że jej ciało nadwyrężył czas, bystry wzrok i cięty język hrabiny świadczyły dobitnie o tym, że jej umysł pozostał ostry jak brzytwa. Ubrana była w elegancką, zieloną suknię, na którą narzuciła gronostaja. Nad jej owalną twarzą, którą tu i ówdzie znaczyły pajęczyny zmarszczek, pysznił się misternie upięty kok.

Niebieskie oczy hrabiny wbiły się w ojca Di Frascimento, jakby w oczekiwaniu na komplement.

– Witam ponownie hrabino. Wygląda pani olśniewająco. Jak znajduje hrabina przyjęcie?

Teodora Upperton dostrzegła, że twarz jezuity sprawia wrażenie, jakby on sam cierpiał głęboko w środku lub coś go bolało. Udała jednak, że tego nie widzi.

– Sporo wiekowych eksponatów i nie mówię tu o sobie – powiedziała, na co Di Frascimento uśmiechnął się lekko. – Nie znalazłam jednak tu nic szczególnie interesującego. Ot, przyzwoicie zorganizowana aukcja. Jestem tu dla hrabiego. A właśnie – hrabina jakby się ocknęła – widział ksiądz gdzieś naszego gospodarza?

– Obawiam się, że nie. Pana Gavigana widziałem ostatni raz dzisiejszego ranka. Wiem, że ojciec Hughes poszedł się z nim zobaczyć.

– Mam nadzieję, że bez tego złowieszczego psiska?

Di Frascimento zaprzeczył ruchem głowy.

– Co, jeśli wolno mi oczywiście spytać – hrabina uśmiechnęła się szeroko, wiedziała bowiem, że wolno – sprowadza jezuitę na aukcję starożytnych dzieł? Ksiądz w takim miejscu to dosyć niespotykany widok. Zwłaszcza egzorcysta o takiej sławie.

Ojciec Di Frascimento, a właściwie ta jego część, nad którą bez powodzenia starał się pracować, poczuła się mile połechtana.

– Zamierza ojciec wygnać demona z któregoś z eksponatów?

– Nie, oczywiście, że nie – jezuity wysilił się na uśmiech. – Nic z tych rzeczy. Przyjechałem tu wraz z ojcem Hughes’em jako osoba towarzysząca.

– Tu jesteś Teodoro – hrabia Upperton wyrósł jak spod ziemi obok swojej małżonki. – O czym tak rozmawiacie? – Hrabia skinął głową w stronę jezuity.

–  Nie wiem, czy wiesz, ale nasz nowy znajomy, ojciec Teodore Di Frascimento, jest światowej sławy egzorcystą. Niektórzy nazywają go nawet Wschodzącym Słońcem Watykanu.

– Ach tak? – hrabia wyraźnie się ożywił. – Egzorcyzmy to bardzo ciekawe zjawisko, w rzeczy samej. Dosyć trudne do jednoznacznej interpretacji, rozumie ksiądz. Wszystko rozbija się tutaj o wiarę. Czym innym będą one dla osoby wierzącej, a czym innym dla kogoś…

–  Tak, tak, oczywiście – przerwał mu ojciec Di Frascimento. To miejsce powoli zaczynało go przytłaczać. Rozbolała go głowa, ręce mimowolnie drżały, a na ja końcu języka poczuł gorzki smak. Wrażenie bycia obserwowanym przybrało jeszcze na sile. Nie miał najmniejszej ochoty na dyskusje o wierze.

– Proszę mi opowiedzieć – kontynuował hrabia – o jakimś najciekawszym przypadku, o takim, który naprawdę księdzem wstrząsnął.

Ojciec Di Frascimento uśmiechnął się w duchu. Ktoś mu nieprzychylny mógłby uznać, że jezuita po prostu lubi się chwalić. On sam jednak uważał, że opowiadając o swoich dokonaniach, daje świadectwo nieskończonej mocy Boga.

– Hmm… – zastanowił się. – Pamiętam taką malutka wioskę, leżąca w Bawarii, niedaleko Monachium. Przykro o tym mówić, ale w tamtejszym sierocińcu zmuszony byłem przeprowadzić kilkanaście egzorcyzmów. Część opiekunów oraz, niestety, podopiecznych była…

– Opętana – hrabia Upperton niemal krzyknął. – To niesamowite, w rzeczy samej. I co dalej, co dalej?

 

***

 

Geleyda, odkąd zobaczył przez jedno z dużych okien trójkę zakapturzonych postaci znikającą w lesie rosnącym za posiadłością Misr House, rozpaczliwie szukał pretekstu, aby opuścić bankiet. Pomimo upływającego czasu i kolejnych kieliszków szampana, aukcja nadal się nie rozpoczęła i, co może nawet dziwniejsze, ani razu nie zobaczył wśród gości gospodarza tego miejsca.

Czuł, że jeśli zaraz stąd nie wyjdzie, to ominie go coś ważnego.

– A, szlag, by to trafił – zaklął pod nosem i chwycił kolejny już kieliszek szampana.

Ruszył do szatni.

– Przepraszam – zagadnął do stojącego na szatni Egipcjanina. – Jakiś czas temu wyszło tędy trzech moich przyjaciół. Dla hecy zarzucili na siebie kaptury, może ich pan widział. Byliśmy umówieni, by wyjść razem, we czterech, zagadałem się jednak z jedną taką… rozumiesz, i przegapiłem moment wyjścia. Rozumie pan?

Egipcjanin uśmiechnął się tylko i bezsilnie rozłożył ręce. Gdy to robił, Geleyda dostrzegł wiszący przy jego nadgarstku odwrócony krzyż ankh.

– Nie rozumieć angielski – wydukał szatniarz i uśmiechnął się przepraszająco. – Płaszcz, czy futro?

Odwrócony ankh, czyżby jakaś sekta? Londyńskie elity, dekadenckie przyjęcia w luksusowych willach pod Londynem i orientalna szarlataneria – fakty same układały się w głowie Geleydy w logiczną całość. Szybko zabrał swój płaszcz i wyszedł na zewnątrz.

W międzyczasie ziemie zdążyła pokryć już całkiem gruba warstwa śniegu. Rozpętała się też śnieżna zadymka, która wzbijając leżący na ziemi śnieg, tworzyła z niego coś na kształt tańczących, śnieżnych baletnic. Płatki śniegu opadały mu na twarz, włosy i oczy.

Francis Geleyda szybkim krokiem ruszył w stronę znajdującego się za budynkiem lasu. Im był bliżej, tym bardziej wydawało mu się, że od strony drzew słychać niewyraźne, ciche bicie bębnów.

 

***

 

Samanta Hyde, nieudolnie maskując ziewanie, krążyła wśród glinianych figurek, garnków i papirusów, które zupełnie jej nie interesowały. Od czasu do czasu uśmiechnęła się do kogoś, lecz z nikim nie wdała się w dłuższą konwersację.

Znudzona, rozejrzała się po sali i nagle dotarło do niej, że gości jakby nagle ubyło. Na sali pozostało może dwadzieścia osób, które zajęte gorączkowymi rozmowami, zupełnie tego nie zauważyły. Przeskanowała pozostałych gości wzrokiem w poszukiwaniu Knoxa, jednak nigdzie go nie było. Jej uwagę przykuł natomiast wychodzący w pośpiechu mężczyzna, który do tej pory cały czas  uporczywie wyglądał przez okno.

Nagły impuls kazał jej natychmiast pójść za nim. Wychodząc na zewnątrz, raz jeszcze rozejrzała się za swoim partnerem. Jednak Agent Knox najwyraźniej zapadł się pod ziemię.

To nawet lepiej – pomyślała i podeszła do nieznajomego spod okna, który ruszał właśnie w stronę lasu.

– Dobry wieczór! – krzyknęła.

Mężczyzna zatrzymał się nagle i spojrzał w jej stronę.

–  Spacer w taką pogodę… – kontynuowała.

–  Niech pani słucha – mężczyzna przerwał jej obcesowo, odpalając papierosa. – Jestem tutaj w pracy i nie mam czasu na pogawędki. Także, jeśli moglibyśmy przełożyć tę rozmowę na kiedy indziej, byłbym zobowiązany.

–  Tak się akurat składa, że też zmierzam w tamtą stronę. – Samanta wskazała ręką czarną ścianę lasu. – Jestem tam z kimś umówiona.

– Ach tak? – Geleyda zmrużył oczy i uśmiechnął się przebiegle, wypuszczając dym z ust.

 

***

 

Ojciec Teodore Di Frascimento często miewał wizje – tak sam przynajmniej nazywał te momenty, gdy przed oczami pojawiały mu się barwy, osoby i głosy, których rzecz jasna nie mógł widzieć. Uważał je za dar od Boga, za broń, którą otrzymał od Pana, aby szerzyć jego wolę, żeby walczyć ze złem, które nieustannie zagrażało ludzkim duszom. Zazwyczaj miewał je przed lub po modlitwie. Za każdym razem poprzedzało je drżenie rąk i gorzki smak, który nagle pojawiał się na języku.

Tak było i tym razem. Od momentu, gdy wczorajszego dnia spotkał się z ojcem Hughes’em i jego dobermanem, gorzki smak w ustach nawet na chwilę nie zniknął. Poranna wizyta w Fundacji Penhew i jego obecność w posiadłości Misr House tego popołudnia potwierdziły jego przeczucia. Wiedział, że nadejście wizji to jedynie kwestia czasu.

Jezuita poczuł, jak gorycz na czubku języka staje się niemal nie do wytrzymania. Oparł się jedną ręką o ścianę i dał się ponieść zalewającym jego umysł ciemnościom.

–  Ojcze, czy dobrze się ojciec czuje? Może wody? Służba! Wody, szybko! – krzyknęła hrabina Upperton.

Pozostali na sali goście rzucili zaciekawione spojrzenia w ich stronę, jednak surowy, niemal karcący wzrok hrabiny natychmiast zgasił ich ciekawość.

Sekundy mijały, jednak nikt z obsługi  nawet nie ruszył się w ich stronę. W hrabinie Upperton frustracja mieszała się absolutnym niedowierzaniem. Pełnym troski wzrokiem przyglądała się jezuicie, który ciężko oddychając, stał z zamkniętymi oczami oparty o ścianę. Po jego twarzy, teraz niezdrowo bladej, spływały pojedyncze krople potu.

Coraz bardziej zirytowana hrabina rozejrzała się w poszukiwaniu służby, gotowa zrobić awanturę godną lepszej sprawy. Ze zdziwieniem dopiero teraz zauważyła, że część gości w międzyczasie gdzieś zniknęła, a służba, zamiast dbać o komfort pozostałych, rozmawia ze sobą i żartuje, racząc się szampanem.

Hrabia Upperton, zamiast pomóc jej przy jezuicie, podniesionym głosem toczył spór z dwójką ubranych po arabsku mężczyzn. We trzech pochylali się nad przyniesionymi przez hrabiego dokumentami. Nagle, grubszy z cudzoziemców wyrwał dokumenty z rąk hrabiego i rzucił się biegiem do wyjścia razem z towarzyszem.

Hrabia przez sekundę stał całkowicie zaskoczony.

– Złodzieje, złodzieje! – wykrzyknął Juliusz.

Hrabia Barnaba Upperton po prostu stał i z niedowierzaniem patrzył na puste ręce. – Wygląda tak bardzo żałośnie  – pomyślała hrabina i podbiegła w jego stronę.

 

***

 

Ojciec Di Frascimento poczuł, jak duch powoli opuszcza jego kruche, stare ciało i unosi się hen wysoko. Chwilę później widział już ciemny, wiekowy las, który co chwila zalewały kolejne podmuchy śnieżycy. Czarne, gołe gałęzie zarysowywały się na tle białego śniegu niczym litery złowieszczego alfabetu.

Uwagę jezuity szybko przykuło jednak coś innego –  niedużych rozmiarów wysepka, którą ze stałym lądem łączył drewniany, niemal rozpadający się pomost. Nad wysepką, z rzadka porośniętą skupiskami dużych krzaków, unosiła się czerwona łuna, bijąca znad kilkunastu olbrzymich ognisk ustawionych wokół potężnego, czarnego obelisku. Wspinające się po nim rzucane przez ogień krwawe refleksy odsłaniały inskrypcje wyrzeźbione w czarnym kamieniu. Ich znaczenie pozostawało dla jezuity zagadką.

Gdy znalazł się bliżej, ujrzał dziesiątki czarnych sylwetek tańczących w rytm melodii wybijanej na wielkich, prymitywnych bębnach. W tańcu i w towarzyszących mu krzykach było coś odpychająco prymitywnego, coś, co wywoływało wstręt i strach.

Nagle uwagę jezuity przykuł ruch wysoko nad obeliskiem. Przez chwilę miał wrażenie, że między ciężkimi chmurami dostrzegł coś przypominającego ruch skrzydeł. Nonsens – pomyślał i ponownie skupił uwagę na sabacie, który wśród wrzasków i tańców coraz szybciej pogrążał się w euforycznym amoku w cieniu strzelających wysoko w niebo ognisk.

Sabat trwał w najlepsze, gdy ojciec Di Frascimento nagle dostrzegł kilka wielkich, czarnych kształtów, które ospale zaczęły opadać spomiędzy chmur. Dostrzegł je także świętujący na dole tłum, gdyż kakofonia dźwięków natychmiast przybrała na sile. Bębny zaczęły grać w szaleńczym tempie, czemu akompaniował wydobywający się z setki gardeł histeryczny pisk.

Czarne, olbrzymie stwory, machając ospale olbrzymimi, błoniastymi jak u nietoperza skrzydłami, zaczęły okrążać czarny obelisk. Ocierały się o niego, wiły, niczym w tańcu. Jedna z bestii, wyraźnie większa od innych, usiadła na jego szczycie.

Dwa fosforyzujące rogi oświetlały łeb potwora. Di Frascimento dostrzegł, że bestia pozbawiona była pyska. Nie miała oczu, ust, uszu. Cała twarz obciągnięta była płatem skóry porośniętym czarną szczeciną. Z jej gardła wydobył się nieludzki, pełen nienawiści skowyt. Bestia wzbiła się w powietrze pojedynczym ruchem wielkich skrzydeł i natychmiast zanurkowała w zebrany wokół obelisku tłum.

 

***

 

Barnabo, na litość boską, opamiętaj się!

– Nie, nie, nie Teodoro, nie ma nawet mowy. Nie mogę pozwolić, aby ten drań zniknął z moją dokumentacją. Tyle miesięcy badań, tyle wiedzy! – staruszek energicznie kiwał głową, samemu utwierdzając się w słuszności podjętej decyzji. – Nie mam wyboru, idę!

Barnaba wyrwał się z rąk trzymającej go hrabiny Upperton i potruchtał w stronę drzwi wejściowych.

– Ależ Barnabo! – wydarła się hrabina. – Tak nie wypada! Ubierz się chociaż, bo się przeziębisz!

Hrabia Upperton, niepomny na słowa małżonki, wybiegł na zewnątrz tak jak był ubrany i po chwili zniknął w kłębach śnieżnej zadymki

– Niech mi ktoś pomoże! – hrabina rozejrzała się po sali. – Ależ tu prawie nikogo nie ma! – zdumiała się i zerknęła w kierunku jezuity. – Ojcze Di Frascimento, musi mi ojciec pomóc. Nie ma innego wyjścia, musimy załapać Barnabę zanim wyziębi się na śmierć. – Ojcze Di Frascimento! –hrabina powtórzyła głośniej i zorientowała się, że jezuita zupełnie nie reaguje na jej prośby.

– Przeklęci papiści – zaklęła pod nosem i ruszyła w stronę szatni. Od głupkowato wyglądającego szatniarza odebrała płaszcz i nawet nie kryjąc swojej wściekłości, rozgniewana wyszła na zewnątrz.

 

***

 

– No dobrze, chodźmy zatem – Geleyda uśmiechnął się zalotnie. – Panie przodem – dodał i w tym samym momencie oboje zobaczyli, jak na linii lasu, spomiędzy drzew tuż przed nimi zaczynają wychodzicie wysokie, ubrane na czarno postaci. Ich długie szaty zdobiły wyszyte złotą nicią symbole.

Nagle usłyszeli za sobą hałas. Od posiadłości w ich stronę biegł tuzin kobiet i mężczyzn. Bezmyślnie parli do przodu, tratując się nawzajem, nie zważając na przewrócone przez siebie osoby. Nie mieli czasu zareagować. Tłum z impetem porwał ich ze sobą. Jakimś cudem, w nagłym harmidrze i zamieszaniu Geleyda kątem oka wypatrzył swoją nową towarzyszkę i przyciągnął ją do siebie.

– Proszę na siebie uważać – uśmiechnął się łobuzersko.

– Nigdy nie przestaję – Samanta warknęła w odpowiedzi, pokazując trzymany w dłoni pistolet.

Geleyda zrobił wielkie oczy. Po chwili udało im się uskoczyć na bok, a tłum wyjąc i płacząc pobiegł dalej. Przestraszeni, przykucnęli pod jednym z drzew.

Wystrzał!
  Jeden, drugi, kolejny!

Agentka Hyde instynktownie upadła na ziemię, ciągnąc za sobą Geleydę.

– Co do jasnej cholery, strzelają do nas?!

– Ciszej – skarciła go Samanta. – Nikt do nas nie strzela, proszę się uspokoić.

Odwróciła się za siebie i ujrzała, jak okna znajdujące się na poziomie piwnicy Misr House co jakiś czas rozbłyskają z hukiem.

Knox – pomyślała i w tym samym momencie poczuła, jak stojący obok mężczyzna łapie ją za ramię i ciągnie w głąb lasu. Przez kilka minut biegli w ciemności, potykając się o przewrócone drzewa lub ślizgając się na świeżym śniegu. Dopiero po dłuższej chwili zatrzymali się, by złapać oddech.

Zza lasu, od morza, w kierunku, do którego zmierzali dotarł do nich dźwięk cichego bębnienia i wybijający się ponad uderzenia kobiecy głos jęczący jakby w rozkoszy.

– Jasna cholera! Co tu się do diabła dzieje?! – agentka Hyde kucnęła nisko na nogach i zaczęła rozglądać się wokół. – Co pan robi? – spytała zdziwiona, widząc, jak nieznajomy wyciąga coś spod koszuli.

– Francis Geleyda, „Prawdziwa Bomba”, dziennikarstwo śledcze – odpowiedział szybko, majstrując jednocześnie przy wyciągniętym aparacie. – Muszę tam iść – kiwnął głową w stronę, z której dochodziło ich bicie bębnów. – Pani niech tu zostanie, tak będzie bezpieczniej.

Samanta prychnęła głośno i wymownie spojrzała Francisowi w oczy. Geleyda wzruszył tylko ramionami a następnie wbiegł głębiej w las.

Gałęzie szarpały go za ubranie, drapały po twarzy, właziły do oczu. Reporter jednak się nie zatrzymywał. Gdy po kilku minutach dobiegł na skraj lasu, ciężko dysząc, ukląkł na jedno kolano i wyciągnął aparat.

Przed nim, na maleńkiej wyspie, ujrzał wysoki, pojedynczy obelisk. Wokół niego płonęło wysoko kilkanaście ognisk. Wiejący znad morza wiatr niósł ze sobą bicie bębnów, euforyczne krzyki i coś, co Geleydzie kojarzyło się z okrzykami pełnymi…bólu?

 

***

 

– Barnaba! Barnaaaba!

Agentka Hyde odruchowo wymierzyła pistolet w kierunku, z którego usłyszała krzyki. Wychyliwszy się zza drzewa, zobaczyła na wąskiej dróżce biegnącą z trudem starszą kobietę. Bezradnie rozglądała się, w kółko powtarzając „Barnaba! Barnaba!”

Hyde zagryzła wargi. Z jednej strony czuła się odpowiedzialna za Knoxa, w końcu przyszli tutaj razem. Z drugiej strony ta samotna kobieta mogła cos wiedzieć. Ci ludzie pędzący na oślep w kierunku morza, ta muzyka i krzyki… Może ta kobieta była w to zamieszana? Hyde musiała dowiedzieć się, o co tak naprawdę tutaj chodzi. Mając pełny obraz sytuacji, zdecyduje, jakie kroki podejmie.

Szybko podbiegła w kierunku osamotnionej kobiety, która niemal zemdlała, zobaczywszy agentkę Hyde z wyciągnięta w jej kierunku bronią.

– Proszę się uspokoić, nie zrobię pani krzywdy – powiedziała i schowała pistolet za paskiem spodni. – Chciałam się tylko dowiedzieć, co tutaj się tak naprawdę dzieje. Słyszałam strzały dochodzące z piwnicy. Widziałam uciekających w panice ludzi. Wie pani coś?

– Nie, oczywiście, że nie. Jestem tak samo skonfundowana jak pani. – Mój Barnaba, mój mąż, lord Upperton, pobiegł w tamtą stronę, goniąc dwóch złodziei. Muszę go znaleźć, nim stanie się nieszczęście. Pomoże mi pani? Błagam, proszę mi pomóc!

Ten sam instynkt, który ratował Samantę Hyde w najgorszych opałach, podpowiadał jej teraz, że szlochająca przed nią staruszka naprawdę nie wie nic więcej i jest całkowicie zrozpaczona.

– No dobrze, już dobrze, pomogę pani.

Starsza kobieta spojrzała na nią pełnymi wdzięczności oczami i uśmiechnęła się słabo.

– Zatem chodźmy.

 

***

 

Francis Geleyda miał wrażenie, że robi zdjęcia końca świata. – Reporter czasów apokalipsy – pomyślał nawet przez chwilę. Miał rację. Płonące na czerwono niebo, pełzające między chmurami srebrne jęzory błyskawic, grzmoty, bębny i wrzaski sprawiały wrażenie, jakby Dzień Sądu Ostatecznego właśnie nastąpił

Francis już miał chować aparat, gdy kątem oka dostrzegł na lewo od siebie człowieka, który zataczając się, biegł po lichym pomoście łączącym wyspę ze stałym lądem. – Na tle czerwonych chmur i ciemnych drzew wygląda jak diabeł z obrazów Boscha  pomyślał i nacisnął na spust aparatu. Chwilę później doszedł go żałośliwy krzyk nieznajomego, który z całych sił wołał o pomoc.

Może to ktoś sławny? Ktoś z pierwszych stron gazet Jakiś arystokrata przyłapany po środku dekadenckiego inferno?

Nie mógł przegapić takiej szansy, więc szybko schował aparat i ruszył w stronę nieznajomego. Gdy do niego dotarł, zobaczył całkowicie roztrzęsionego staruszka, który niewyraźnie bełkotał o jakimś szaleństwie, o przyjacielu, który pilnie potrzebuje pomocy.

– Uspokój się dziadku – potrząsnął nim Geleyda. – Mów dokładnie, o co chodzi? – Francis zaniósł się głośnym kaszlem. Jego płuca wypełniało gorące powietrze i duszący smród kadzidła.

– Tam, tam! – staruszek wycelował sękaty palec w kierunku pomostu. Tam, o Boże! Nie, nie!

W miejscu, w którym stali, dudnienie bębnów było niemal nie do wytrzymania. Każde uderzenie wprawiało wnętrzności Francisa w bolesne drżenie, zdawało się go także otępiać. Monotonny rytm hipnotyzował go, usypiał. Gdy spojrzał we wskazanym przez staruszka kierunku, zobaczył szczyt olbrzymiego, czarnego obelisku i liżące go z każdej strony płomienie buchających ognisk. Nad szczytem obelisku czarne, deszczowe chmury podpalała krwawa łuna. Cały krajobraz tonął w ciemnościach nocy, rozpalanych od wewnątrz cynobrowymi językami ognia.

Geleyda poczuł, jak z jakiegoś powodu nogi zaczynają się pod nim uginać. W momencie, gdy ujrzał szczyt obelisku, natychmiast poczuł, że powinien uciekać.

Jak najszybciej i jak najdalej.

– Mój przyjaciel hrabia Upperton – staruszek złapał Geleydę za ramiona. – Musimy go ratować. Leży tam, przy pomoście. Szybko, spieszmy się!

 

***

 

Ojciec Di Frascimento słyszał dobiegający z oddali głos hrabiny. Był jednak zbyt osłabiony, zbyt przestraszony, aby otworzyć spierzchłe usta. W jego umyśle wciąż na nowo pojawiały się koszmarne wizje udręczonych ludzkich dusz, zabiedzonych, śmiertelnie chorych ciał. Niemal czuł ich ból, niemal doświadczał tego samego cierpienia, co oni. Był wdzięczny Bogu, że tylko niemal. Na samą myśl o tym, że ten los mógłby stać się jego udziałem, tracił przytomność.

Nagle wizja sprzed kilku chwil ponownie całkowicie zawładnęła jego umysłem. Ojciec Di Frascimento nie był w stanie odeprzeć złowieszczego korowodu okropności, które jedna po drugiej odsłaniały przed nim swoje diaboliczne oblicza. Machając przed twarzą rękoma, starał się odegnać szczerzące się do niego demoniczne piski. Walił w głowę pięściami, zasłaniał sobie oczy i uszy, byle tylko oddalić od siebie ten koszmar.

Na marne.

Ojciec Di Frascimento ujrzał przed sobą szybko rosnący cień, cień, którego nie mogła rzucić żadna znana mu istota żywa, żaden anioł, ani żaden diabeł, o których by czytał. Angelologia i demonologia nie miały nazwy dla tego czegoś. Czegoś, co sycząc i piszcząc, warcząc i rycząc, po prostu zalało cały świat jezuity nieprzeniknioną ciemnością.

–  „I ogon jego zmiata trzecią część gwiazd nieba: i rzucił je na ziemię” – jezuita usłyszał swój własny głos i w tej samej chwili w ciemności tuż przed nim rozgorzała para krwiście czerwonych oczu.

– Nyarlathotep, Nyarlathotep!

Umysł ojca Di Frascimento wypełnił bluźnierczy wizg, odsłaniając przed jezuitą oceany brudu, cierpienia i plugastwa, które niczym niewidzialny brat bliźniak towarzyszyły ludzkości od jej zarania.

– Zło nie ma końca – wyszeptał głosem pełnym trwogi Di Frascimento i osunął się w niebyt.

 

***

 

– Stać! – agentka Hyde zatrzymała idącą za nią hrabinę Upperton i wyciągnęła pistolet.

– O mój Boże – westchnęła hrabina, lecz natychmiast zamilkła, widząc karcący wzrok agentki.

Przed nimi, na tle płonącej czerwonej łuny szarpało się dwóch mężczyzn.

– Czy rozpoznaje ich pani?

Hrabina nie wiedziała, czy zobaczyła swojego męża naprawdę, czy tylko bardzo chciała go zobaczyć, ale bez zawahania odparła, że tak.

– To Juliusz, to na pewno on. On wie, gdzie jest mój Barnaba. Proszę strzelać w tego drugiego, natychmiast!

Hyde wiedziała jednak o wiele lepiej, co zrobić. Wykorzystując nieuwagę dwóch siłujących się ze sobą mężczyzn, szybko podbiegła w ich stronę. Nie wiedziała, że tuż za nią ostatkiem sił drepcze hrabina, wypluwając resztki płuc.

– Geleyda? – Hyde ze zdziwieniem rozpoznała młodszego z mężczyzn. Panował tu taki hałas, że musieli krzyczeć, aby w ogóle się zrozumieć. – Zostaw tego człowieka, jest niewinny, słyszysz?!

Franciszek zrobił wielkie oczy i natychmiast odstąpił od krewkiego staruszka.

– Juliuszu, Juliuszu! Gdzie Barnaba? Jest gdzieś blisko? Błagam, powiedz mi, że nic mu nie jest!

– Hrabino – staruszek ciężko sapał, ale ciągle trzymał fason. – Hrabia leży tuż przy wejściu na pomost. Żyje. Musimy go ratować.

Mimo iście infernalnej scenerii hrabina poczuła, jak zalewa ja fala błogiego spokoju.

– Ależ oczywiście – odparła tylko.

Lepszej okazji może już nie być Francis. Teraz, albo nigdy. Jedno, dobre zdjęcie i stary cię ozłoci, a wtedy wiesz co? Sława, dziewczynki i zabawa – Francis Geleyda starał się walczyć z pokusą, jednak głos, który właśnie usłyszał w głowie, jego własny głos, miał absolutną rację. Bez słowa pobiegł w stronę pomostu. Balansując na trzeszczących, poluzowanych deskach, doszedł do dotarł niego i zamarł.

Spośród znajdujących się przy zejściu z pomostu krzaków, wypełznął powoli zgarbiony, czarny kształt. Postawił jedną nogę na pomoście i powoli skierował głowę w stronę Geleydy. Francis nie widział jego twarzy. Nieznajomy wyglądał mu na wysmarowanego smołą przebierańca. W jego powolnych ruchach, w jego zgarbionej sylwetce było jednak coś złowrogiego, coś przerażająco obcego.

Geleyda poczuł, jak drewniany pomost zadrżał nagle pod jego nogami, a woda pod nim zaczęła bulgotać i syczeć. Zdziwiony spojrzał na drugi brzeg. Czarna sylwetka wyprostowała się z głośnym, nieprzyjemnym chrupnięciem, którego nie zdołał zagłuszyć panujący wokół jazgot. Była olbrzymia i niesamowicie umięśniona. Pokręciła powoli łbem a potem… rozłożyła wielkie, nietoperze skrzydła i pojedynczym ruchem odbiła się od ziemi!

Tego było za dużo. Geleyda instynktownie zdążył nacisnąć jeszcze spust aparatu i rzucił się do ucieczki. Uciekał tak szybko, jak tylko mógł. Gnał na złamanie karku, gdy po obu stronach pomostu morze wybuchło fontannami cuchnącej wody.

Na brzegu Hyde i Juliusz Smith także uciekali, dźwigając na ramionach nieprzytomnego hrabiego Upperton, także uciekali; tuż za nimi podążała hrabina. Geleyda szybko ich dogonił i teraz wszyscy razem, najszybciej, jak tylko mogli, uciekali w kierunku posiadłości.

Ziemia pękała wokół nich, buchając czarną, śmierdząca breją. Drzewa padały na drogę jak zapałki, jedno po drugim, niemal ich miażdżąc. Spomiędzy drzew, niczym zjawy, wynurzali się goście przyjęcia, krążąc jak lunatycy bez sensu po drodze.

Popędzając się nawzajem, krzycząc i klnąc, dobiegli w końcu do posiadłości.

Panująca tu cisza niemal ich zabiła.

Bębny, krzyki, huk pękającej ziemi – wszystko nagle ucichło. Był tylko lekki, zimowy wiatr i wirujące w powietrzu płatki śniegu. Nieliczni goście, którzy zostali wewnątrz rezydencji, zataczając się, wychodzili na zewnątrz. Ich ręce czerwone były od krwi, która ciężkimi kroplami spadała na śnieg; ich oczy pusto patrzyły przed siebie.

– Ojciec Di Frascimento! – przypomniała sobie nagle hrabina. – Nich ktoś tam pójdzie i go uratuje!

Agentka Hyde i Juliusz natychmiast ruszyli w stronę posiadłości i po chwili wybiegli na zewnątrz, niosąc ze sobą majaczącego w malignie jezuitę.

Od strony morza doszedł ich pojedynczy, ogłuszający grzmot, od którego zadrżały ściany wiekowej rezydencji, a okna pękły, rozsiewając wokoło szklane odłamki.

– Chyba już czas na nas – odezwał się Geleyda, wskazując zaparkowany na podjeździe samochód, wystarczająco duży, aby zmieścili się w nim wszyscy.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.