https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 2

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

Ojciec Di Frascimento podniósł się na łóżku i spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia w nocy. Na samą myśl o tej godzinie jezuita wykonał znak krzyża. –  Dobry Boże, strzeż mojej duszy, nie pozwól, aby padła łupem Kusiciela – pomyślał i opadł na łóżko.

Tej nocy znowu śnił ten sam sen. Odkąd wrócił do Watykanu wspomnienia wydarzeń z Misr House – wspomnienie Gavigana, ojca Hughesa i jego piekielnego dobermana – nie odstępowały go na krok. Parę razy złapał się nawet na tym, że mijający go przechodnie, całkowicie mu obcy, przypominali mu tamtych ludzi. Nieświadomie wypatrywał jakiegokolwiek podobieństwa w twarzach, ruchach i gestach ludzi, których znał od lat – w twarzy siostry Judyty, nawet w twarzy ojca Gino.

Czyżbym wariował?

Jednak nie to przerażało ojca Di Frascimento. Jego strach wzbudzało coś o wiele potworniejszego – pozbawiona oczu, uszu i nosa twarz, którą rok temu ujrzał w wizji w Misr House. Noc niosła ze sobą trzepot jej skrzydeł. Trzepot, który za każdym razem zdawał się być coraz bliżej.

Rok temu w Londynie po raz pierwszy poczuł, że jego życie i dusza znalazły się w niebezpieczeństwie. Nigdy wcześniej szpony diabła nie zacisnęły się tak blisko jego twarzy. Nigdy wcześniej demoniczna obecność sług pana ciemności nie była tak namacalna. Nigdy wcześniej ojciec Di Frascimento nie wątpił, że zdoła pokonać szatana i jego sługi.

Aż do tamtego momentu.

Bał się, że znowu poczuje zalewającą go niemoc i całkowitą beznadzieję. Absolutne przeświadczenie o tym, że ani on, ani jego Bóg  nie mają na nic wpływu. To doświadczenie niemal go zabiło.

Nie pamiętał, jak opuścił Misr House, ani tego, co działo się potem. Jak przez mgłę widział twarze kobiet i mężczyzn, którzy się nim opiekowali. W tym czasie, w którym jawa mieszała się ze snem, jego świadomość cały czas krążyła wokół wizji z Misr House. Demoniczne stwory o nietoperzowych skrzydłach wirowały wokół jezuity, wgryzały się w jego ciało, rozszarpywały go żywcem.

Dopiero kilka tygodni po tragicznych wydarzeniach w rezydencji Gavigana poczuł się na tyle dobrze, aby podjąć decyzję o powrocie do Watykanu. Zanim jednak wyjechał, w jednym z podłych brukowców przeczytał, że ojciec Hughes został zatrzymany i skazany za molestowanie nieletnich.

Po powrocie do Wiecznego Miasta jezuita poczuł, że powoli dochodzi do siebie. Włoska kuchnia,  wino i słońce miały na ojca Di Frascimento zbawienny wpływ. Wielką pomoc i oparcie znalazł Di Frascimento u swojego przyjaciela, ojca Gino. Przyjaciele spędzili wiele godzin i wypili wiele butelek wina, nim dusza ojca Di Frascimento ponownie odnalazła spokój.

Pomimo tego każdej nocy, punktualnie o trzeciej, przed oczami jezuity pojawiała się wciąż ta sama scena, w której olbrzymi demon pojedynczym ruchem skrzydeł odbija się od szczytu czarnego obelisku i spogląda na niego.

Tak mijały miesiące. Czas stopniowo zacierał wspomnienia. Wszystko zmieniło się pod koniec roku 1925, gdy ojciec Di Frascimento zaczął odczuwać silny niepokój. Trawiące go noc w noc koszmary stały się jeszcze bardziej zajadłe, wizje jeszcze bardziej bluźniercze i zdumiewająco realistyczne.

Pod sam koniec roku, w okresie Świąt Bożego Narodzenia, ojciec Di Frascimento z dnia na dzień popadł w dziwną apatię. Tej zaskakującej zmiany nie poprzedziły żadne wstrząsające wydarzenia. Nie wydarzyło się absolutnie nic podejrzanego, nic, co wykraczałoby poza codzienne obowiązki i zwyczaje jezuity.

Przez niemal pięć tygodni ojciec Di Frascimento jedynie modlił się pościł. W tym czasie medytował nad swoim życiem, starał się nazwać i określić źródło swoich lęków, próbował zrozumieć naturę, a przed wszystkim cel wizji, które odkąd wrócił z Londynu nawiedzały go co noc. Klęcząc pod drzewem krzyża, wypalał z siebie resztki grzechu, w słodkich, niemal niekończących się litaniach odnalazł spokój; błogą ciszę, w której jego dusza na nowo odnalazła więź łączącą go z Panem.

Po pięciu tygodniach ojciec Di Frascimento skończył post. W trakcie rozmowy ze swoim przyjacielem, ojcem Gino, zwierzył się, że ten długi, ciężki dla niego okres był czymś w rodzaju katharsis.

– Wróciłem silniejszy ojcze. Czuję, jak wypełnia mnie zdrój wody żywej bijący wprost z serca Jezusowego. Czuję, jak płonie we mnie gniew naszego Pana, jak ogień Ducha Świętego pali mnie od wewnątrz, rwie się do działania.

– Cieszę się Teodore, tak bardzo się cieszę – ojciec Gino uśmiechnął się łagodnie. – Obawiałem się już, że doświadczenia z Londynu złamały twojego ducha. Po tym, co mi powiedziałeś…. To, czego doświadczyłeś… Dobry Boże! Twoja wiara została wystawiona na wielką i ciężką próbę! Pozostałeś jednak przy Panu, nie zachwiała się twoja wiara, nie zgasł zapał. Tak bardzo się cieszę Teodore, tak bardzo się cieszę.

Jezuita uśmiechnął się na ułamek sekundy.

– Świat na zewnątrz jest o wiele gorszym miejscem, niż dotychczas sądziłem. Nie ma w nim za wiele Boga ojcze. W ludzkich sercach zalęgło się zło, o którym nie uczono mnie w seminarium. Zły jest niemal namacalnie obecny. Widzę jego dzieła, gdy spoglądam na twarze przechodniów, słyszę jego diabelskie podszepty w rozmowach ludzi. Świat stoi na krawędzi. Stoi toczony wewnętrzną zgnilizną, nieświadomy, że umiera od środka. Muszę mu pomóc. Czuję, że po to Pan wezwał mnie do siebie.

Ojca Gino cieszył zapał, który ponownie wypełnił serce jego przyjaciela. Bijąca z oczu Teodore determinacja upewniła starszego jezuitę, że Di Frascimento ponownie znalazł się na drodze, którą przygotował mu Pan.

Teodore sięgnął do kieszeni sutanny. Wyjął z niej list, który podsunął starszemu z jezuitów.

– Znowu list – zafrapował się ojciec Gino.

– Mhm – mruknął Di Frascimento i poczekał, aż jego przyjaciel zapozna się z treścią.

 

Drogi Ojcze Teodore,

Od czasu, kiedy się ostatnio widzieliśmy, minął niemal rok. Tragiczne wydarzenia w Misr House odcisnęły piętno na każdym z nas. Ufam jednak, że znajduję Ojca w dobrym zdrowiu, w pełni sił fizycznych i umysłowych. Nie ukrywam, że będą mi one potrzebne.

Zdaję sobie sprawę, że taka deklaracja, złożona przez ledwo znaną Ojcu osobę może wydawać się czymś dziwnym, czymś nie na miejscu. Proszę mi jednak wierzyć, ja – Juliusz Smith – pozostając w pełni władz umysłowych, świadom wagi poczynionych przeze mnie odkryć, muszę, tak, muszę, prosić Ojca o pomoc.

Mniemam, że osoba tak wyczulona na działanie sił… diabelskich, będąc w Misr House owej feralnej nocy doświadczyła czegoś niezwykłego, czegoś, co być może nie dawało później Ojcu zasnąć przez dni, a może i tygodnie.

Tak się szczęśliwie składa, że wydarzenia w Misr House, zamiast sparaliżować mój umysł, zadziałały na niego stymulująco. Gdy tylko udało mi się dojść do siebie, niezwłocznie rzuciłem się w wir pracy naukowej. Jej efektem było odkrycie zjawiska, które na swoje własne potrzeby nazwałem zjawiskiem bram. Wedle zgromadzonej przeze mnie wiedzy, popartej miesiącami żmudnych badań i kwerend, zjawisko to umożliwia łączenie ze sobą przeszłości i przyszłości w obrębie teraźniejszości.

Zdaje sobie sprawę, jak niedorzecznie brzmią te słowa. Wiem, że opisane przeze mnie lapidarnie zjawisko wydaje się równie fantastyczne, co pomysł lądowania na księżycu.

Proszę jednak, aby rozważył ojciec moje zaproszenie do Londynu. Dnia 18 stycznia w budynku należącym do Natural History Museum odbędzie się spotkanie Towarzystwa Zwalczania Zabobonów. W jego trakcie zamierzam przybliżyć odkryte przeze mnie zjawisko bram. Po odczycie, już na osobności, chciałbym porozmawiać z ojcem o wydarzeniach, których obaj byliśmy uczestnikami.

To, czego doświadczyliśmy w Misr House, wydarzyło się naprawdę. Nie było to zbiorową halucynacją, nie było to zorganizowanym przez zblazowane klasy wyższe balem przebierańców, sabatem, orgią. Ten koszmar wydarzył się naprawdę i zmienił nas, czy tego chcieliśmy, czy nie. Otworzył nam oczy na świat, którego do tej pory nie widzieliśmy.

Dlatego właśnie, powołując się na wspólne doświadczenie i mając na uwadze Ojca niespotykane doświadczenie w kwestiach „niesamowitych”, jeszcze raz gorąco proszę, aby wziął Ojciec udział w zaplanowanym na osiemnastego stycznia 1926 roku odczycie. Spotkanie będzie miało miejsce w Londynie, w budynku należącym do Natural History Museum. Obiecuję, że znajdę chwile czasu, aby porozmawiać z ojcem na osobności.

Z wyrazami szacunku,
 prof. Juliusz
Smith

 

Ojciec Gino powoli odłożył list na biurko.

– Mam nadzieję, że odmówiłeś.

W ciszy, która zapadła, ojciec Di Frascimento pokręcił przecząco głową.

– Ależ Teodorze! – starszy jezuita podniósł się z fotela. – Przecież to może być pułapka, fortel! Ten Smith może być zamieszany w wydarzenia z Misr House, może być jednym z nich! Może chce cię zwabić, a następnie… zamordować!

– Ojcze Gino – Di Frascimento złapał starszego z jezuitów za roztrzęsione dłonie. – Być może tak właśnie jest – odezwał się spokojnym, wyważonym głosem. – Być może ten człowiek jest sługą diabła. Jeśli tak, to tym bardziej powinienem tam pojechać, spotkać się z nim i, jeśli taka będzie wola Pana Boga Wszechmogącego, zetrzeć go w pył z powierzchni ziemi. Jego i wszystkich jego popleczników. Ten demon, którego ujrzałem w wizji w Misr House…. mam przeczucie, że to sam diabeł. Żaden z jego sług, lecz właśnie on, w całym swoim piekielnym majestacie. Sam diabeł rzucił mi wyzwanie, ojcze Gino. Robiąc to, dowiódł swojej słabości, odsłonił się na cios. Cios, który wyprowadzi dłoń silna, nie znająca strachu. Dłoń, w której krzyż i miecz łączą się w narzędzie boskiego gniewu. To jest moja dłoń, przyjacielu. Dłoń tego, który w obliczu najstraszliwszego koszmaru nie wyrzekł się swojego Pana. Wydarzenia z Misr House miały mnie złamać, zasiać czarne ziarno zwątpienia, a zamiast tego wykuły mnie na nowo, zahartowały! Jestem gotów, przyjacielu, spojrzeć w oczy Bestii i zmiażdżyć ją i jej sługi z powierzchni ziemi.

Ojciec Gino, trochę wystraszony, nie oponował. Ogień, który nagle buchnął z oczu Di Frascimento, pewność głosu, kiedy się odezwał, zdumiały go. Nigdy nie wątpił w oddanie swojego przyjaciela, jednak ten zapał, ta bezgraniczna wiara w słuszność decyzji onieśmielały go. Di Frascimento jeszcze nigdy nie był tak zdeterminowany.

Oby nie zgubiła cię pycha, stary przyjacielu – pomyślał i uśmiechnął się słabo.

 

***

 

Kilkanaście dni później ojciec Di Frascimento walczył z chorobą morską w jednej z kajut statku płynącego do Londynu. Czuł, jak żołądek wywraca mu się do góry nogami, jak cały jego organizm trzęsie się od wzbierających co chwila mdłości. Zakładając taki bieg wydarzeń, specjalnie zapłacił więcej, aby nie musieć dzielić z nikim kabiny. Słabość własnego organizmu zawstydzała jezuitę.

Szepcząc w myślach modlitwy do świętego Krzysztofa i Mikołaja z Miry, wypatrywał przez małe okienko świateł Southampton. Szybko jednak przestał. Zażenowany, poczuł zbliżający się napad mdłości.

Nagły dreszcz wstrząsnął jezuitą, który odniósł wrażenie, że nie jest już w kajucie sam. Teodore rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. Łóżko naprzeciwko niego postawało puste. Ciałem Di Frascimento szarpnęła kolejna fala mdłości, a jego żołądek skręcił się niczym wyżymana szmata. Jezuita poczuł, jak coś obleśnie wilgotnego dotknęło jego skóry.

Spanikowany, zaczął to z siebie strząsać.

– Jestem tu po ciebie – ciche syknięcie wypełniło kajutę. – Nigdy cię nie zapomniałem. Nigdy cię nie opuszczę.

Przerażony ojciec Di Frascimento zastygł w bezruchu. Ten głos, ten piekielny szept. Jezuita rozejrzał się po kajucie. Zajrzał pod koje, jednak nikogo tam nie było. Zajrzał do dwóch, lichych szafek – nic.

Kajutę wypełnił złowieszczy chichot.

Di Frascimento za wszelką cenę starał się opanować. Powstrzymać drżenie rąk, uspokoić bicie serca i rozbiegany wzrok. Gorzki smak na czubku języka uświadamiał mu, że coś się zbliża.

– Gdy brama się otworzy – cichy głos nie przestawał szeptać – uczynię cię swoim oblubieńcem. Swoim czempionem, który zmiażdży moich wrogów. Sprawisz, że na dźwięk mojego imienia klękną wszystkie narody, góry zajęczą z bólu a morza i oceany zbuntują się przeciwko niebu.

– Kim, kim jesteś?! – wykrzyknął jezuita i przywarł plecami do ściany. – Pokaż się, w imię Boga Ojca Wszechmogącego ukarz mi się, abym mógł cię wypędzić! Nakazuję ci!

W ciszy, która zapadła, słychać było tylko cichy, diabelski chichot.

– Jego tu nie ma mój synu, jego nigdy nie było. Jestem tu ja i mój syn – demoniczny szept sączył się do uszu jezuity, niczym skapująca ze sztyletu trucizna. – Sześćdziesiąt sześć dni. Wystarczy sześćdziesiąt sześć dni, aby na ziemi zapanował nowy ład, nowy Eden. Ty mi w tym pomożesz, bo nosisz moje dziecko, mój sługo.

Di Frascimento poczuł, jak nagle coś z przeraźliwym bólem zaczyna w nim rosnąć, jak rozsadza jego żołądek od środka. Pulsujący, ostry ból niemal pozbawił go przytomności. Wijąc się i jęcząc, jezuita osunął się z nóg. W ciemności, która wypełniła kajutę, widać było tylko pełne strachu oczy ojca Di Frascimento. Jezuita cały się trząsł. Krople śmierdzącego potu zalewały mu oczy i twarz.

– Czujesz, jak rośnie? – syczący głos był coraz bliżej jezuity. – Czujesz go?

Kolejny spazm bólu zgiął jezuitę w pół.

Nagle, na przeciwko siebie Di Frascimento zobaczył wielki, czerwony jęzor. Cały pokryty był ropiejącymi wrzodami i cuchnącymi strupami, spod których sączyła się czarna, obrzydliwa ciesz. Jęzor wystrzelił błyskawicznie w kierunku jezuity, zostawiając po sobie ślady parującego śluzu i oplótł się wokół jego nóg.

–  Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą…

– Ona nic nie zrobi! Nie pomoże ci! – jezuita poczuł, jak wszystkie kości pękają mu jednocześnie, a umysł zalewa fala ostrego bólu.

– Błogosławionaś…. Ty między niewiastami i… błogosławiony owoc żywota Twojego… –kontynuował przez zaciśnięte zęby.

Coś z niewiarygodną siłą podniosło naglę jezuitę i cisnęło nim o ścianę, jakby był szmacianą lalką. Di Frascimento błyskawicznie zerwał się z ziemi, strząsając ociekający śluzem jęzor i podbiegł do drzwi. Gdy je otworzył, w bladym świetle pojedynczej jarzeniówki dostrzegł stojącego przed nim grubego Azjatę i towarzyszących mu trzech, ubranych na czarnych zbirów.

Azjata spojrzał na niego zdziwiony. Uśmiechnął się szeroko i oblizał wargi.

– Jesteś z nami, tak? – zaskrzeczał gadzio. – Pan powiedział, że jesteś z nami. Ja jestem Ho Fong i …

Nieznajomy spojrzał w głąb kajuty i przerwał. Ze zwinnością, o którą jezuita by go nie podejrzewał, przemknął obok  i podbiegł do wijącego się po podłodze jęzora. Upadł na kolana i zaczął się o niego ocierać. Obłąkańczym głosem, pełnym chorego podniecenia powtarzał w kółko „o panie, o panie!” i całował ociekający śluzem kawał mięsa.

Ojciec Di Frascimento nie czekał dłużej. Odtrącił pozostałych zbirów i zaczął uciekać. Biegł długim, pulsującym czerwonym światłem korytarzem. Za sobą słyszał niezdrowo podniecony głos Azjaty, który obrzydliwie rozpustnymi słowami przemawiał do tego, co zostało w kajucie.

Biegł i biegł, a korytarz zdawał się nie mieć końca. Pulsujące, czerwone światło stawało się coraz silniejsze, aż w końcu jezuita zakrył oczy dłonią i biegł na oślep. W końcu uderzył o coś i poczuł, jak owiewa go zimna, morska bryza. Szybko zamknął za sobą drzwi.

– Pomocy, pomocy! Potrzebuję pomocy!

Cisza. Podmuch chłodnej, nocnej bryzy zaniósł błagalne krzyki jezuity daleko między morskie fale.

Teodore rozejrzał się wokół. Pokład był całkowicie pusty, nie świeciło żadne światło. Gdy spojrzał w kierunku nadbudówki zobaczył tylko kłębiącą się ciemność.

– Pomocy, pomocy!

Jezuita nie dawał za wygraną. Podszedł w kierunku dziobu statku, tam, gdzie jak pamiętał, przymocowane były szalupy ratunkowe.

Nagle, na horyzoncie tuż przed nim zamajaczył kontur wyspy. Wyspy, której wcale nie powinno być między Francją a Anglią! Nad nią spiralnie wirowały ciężkie, szare chmury, po których co chwila prześlizgiwały się srebrne jęzory błyskawic. W blasku jednej z nich Di Frascimento dostrzegł wyłaniający się zza wyspy olbrzymi, chorobliwie obrzmiały kształt.

Po gargantuicznym cielsku spływały hektolitry ciemnej wody. Sięgające nieba monstrum o wielkim, trzęsącym się bebechu i obwisłych piersiach odchyliło w tył głowę i zaryczało przeraźliwie. Chwilę potem w jezuitę uderzył podmuch śmierdzącego, zgniłego powietrza, który niemal zwalił go z nóg. To coś zbliżało się w kierunku statku, przy każdym kroku wzbijając w górę kilkunastometrowe fale.

– „W ów dzień Pan ukarze swym mieczem twardym, wielkim i mocnym, Lewiatana, węża płochliwego, Lewiatana, węża krętego; zabije też potwora morskiego” – wyszeptał struchlałym głosem ojciec Di Frascimento i zemdlał.

 

II

 

Tej nocy znowu śnił się jej Barnaba. Widziała dokładnie jego twarz i kępki białych włosów, które niesfornie opadały na uszy. Schudł. Ubrania, które przed wyjazdem ledwo się na nim zapinały, teraz były za duże.

Barnaba stał naprzeciwko niej na górskim, kamienistym szlaku. Rosnące przy drodze chwasty i zioła zwrócone były w kierunku piekącego nieznośnie słońca. Hrabina rozejrzała się wokół. Po jej lewej stronie znajdowała się niemal dwustumetrowa przepaść. Gdzieś w dole dostrzegła beztrosko brykające kozice.

Spojrzała na męża. Stał na tle wejścia do olbrzymiej jaskini. Czarny, owalny kształt przypominał hrabinie ranę; jakby jakiś potężny heros ranił górę w przypływie boskiego szaleństwa. Obok Barnaby hrabina rozpoznała jego dwóch towarzyszy, wraz z którymi wyruszył w wyprawę do Turcji.  Klęczeli z rękoma związanymi za plecami. Widziała z profilu ich twarze, które bezmyślnie wpatrywały się w czarny owal wejścia.

– Ah, mo…ja droga – odezwał się Barnaba. Jego głos był dziwnie zniekształcony. Bulgotał, jakby hrabia mówił do niej spod wody. Jego słowom towarzyszyły pojedyncze mokre mlaśnięcia i cichy, niemal niesłyszalny szum rozlewających się po plaży fal. – W końcu przy… – przerwał i nerwowo spojrzał za siebie – …byłaś do mnie. Musisz mnie ra… – Barnaba zawiesił się na ułamek sekundy – …tować. Szybko. Jestem u… – hrabia znowu przerwał w pół słowa – …więziony przez to … coś.

Hrabina poczuła, jak pomimo lejącego się z nieba żaru zrobiło jej się nagle przeraźliwie zimno. Na ustach pojawił się smak morskiej bryzy.

– To coś – kontynuował hrabia bulgoczącym głosem – musiało ja…koś tu przetrwać nie… niepok…ojone przez setki lat – Barnaba odwrócił się w stronę wejścia do jaskini. Z jej głębi zaczęły dochodzić echa plemiennych, gardłowych wrzasków, zwierzęcego wycia i skrzeczących powarkiwań.

Gdy z powrotem na nią spojrzał, hrabina dostrzegła w oczach męża przerażenie i smutek.

– Mu…sisz mnie ra…tować. Ty…lko ty… Jest…eś mo…ją osta…tnią szansą.

Nagle, od strony krawędzi zerwał się silny wiatr, który rzucił hrabiną, jakby ta była kawałkiem starego chrustu. Dochodzące od strony jaskini wrzaski i wycie przybrały na sile. Teraz doszło do tego jeszcze powolne, złowrogie bicie bębnów.

Hrabina starała się podnieść, jednak porywy wiatru były zbyt silne. Krzyknęła w kierunku Barnaby, który cały trząsł się ze strachu. Płakał. Zgarbiony i roztrzęsiony zerkał nerwowo w stronę jaskini. Hrabina ze zdumienie zobaczyła, jak z jaskini zaczyna wylewać się na ścieżkę wąska strużka wody.

– Mu…sisz mi pomóc. Teo…doro. Mu…sisz. Bła…gam. Ratuj….

 

***

 

Hrabina Upperton puszczała znad filiżanki herbaty badawcze spojrzenia w kierunku siedzącego naprzeciwko mężczyzny. W postawie swojego przyjaciela, profesora Juliusza Smith’a, dostrzegła pewną nerwowość, której wcześniej nie widziała. Z drugiej jednak strony miał powód czuć się zdenerwowany. Listy, które przeglądał, a które hrabina otrzymała od swojego męża, mogły wprawić profesora w niepokój, tak, jak i ją.

Po nieszczęsnych wydarzeniach w Misr House hrabia Barnaba Upperton na kilka tygodni całkowicie zamknął się w sobie. Co ciekawe, gdy hrabina starała się w delikatny sposób nawiązać do owych feralnych wydarzeń, jej mąż jedynie patrzył na nią pytająco. Okazało się, że hrabia Upperton doznał amnezji i nie pamięta absolutnie niczego z tamtych strasznych zdarzeń. W tamtym okresie hrabia był nieprzyjemnie mrukliwy, jadł od niechcenia, ciągle miał o coś pretensje. Jedynie dzięki niewiarygodnej silnej woli hrabina ani razu w tym okresie nie przyłożyła mężowi czymś, co miała akurat pod ręką.

Z drugiej strony rozumiała jednak, co jej mąż mógł czuć. W ułamku sekundy miesiące jego ciężkiej pracy mogły przepaść raz na zawsze. Bezczelna kradzież, której Barnaba padł ofiarą w trakcie przyjęcia, niemal złamała jego ducha. Jednak na całe szczęście dla hrabiego i dla niej,  Barnaba Upperton na przyjęcie poszedł jedynie z kopią swojej dokumentacji. Oryginał trzymał dobrze ukryty w rodzinnym sejfie.

Po tych kilku przykrych dla hrabiny tygodniach Barnaba odzyskał dawny wigor. Ponownie zaczął spędzać całe dnie w bibliotekach, znowu zarywał noce siedząc z nosem w stertach notatek. Wyglądało na to, że wszystko powoli wraca do normy.

W międzyczasie, prowadzone przez niego badania nabrały rozpędu. Do domu napływała korespondencja z tureckich muzeów i instytutów badawczych. Wyglądało na to, że wielkie marzenie hrabiego, jakim była osobista podróż do Turcji i spotkanie się z członkami kultu Antikalar, zaczęło się spełniać.

Na przełomie września i października hrabia Barnaba Upperton wyruszył wraz ze swoimi najbliższymi pracownikami do Turcji. W codziennie wysyłanych do hrabiny listach opisywał przebieg podróży, pisał o folklorze nowo poznanych krain i o zwyczajach zamieszkujących je ludzi.  Po dotarciu do Turcji wysyłana do hrabiny korespondencja dotyczyła już niemal wyłącznie prowadzonych przez niego badań. Z czasem regularnie przychodzące do tej pory listy, zaczęły napływać w coraz większych odstępach czasu, aż w końcu, ku wielkiemu smutkowi hrabiny, korespondencja całkowicie się urwała.

Hrabina Upperton na początku starała się bagatelizować sprawę, winą za całą sytuację obarczając urzędy pocztowe w Turcji i innych krajach, przez które przechodziła korespondencja. Z bólem serca zakładała również, że w ferworze prowadzonych badań hrabia Upperton po prostu o niej zapomniał, na dobre poświęciwszy się nauce.

Juliusz Smith podniósł głowę znad sterty listów, które znał już niemal na pamięć. To nie pierwszy raz, gdy spotkał się z hrabiną, odkąd jej mąż zaginął.

– Żadnych nowych wieści? – spytał bardziej dla formalności, niż licząc, że coś się zmieniło.

Hrabina ze smutkiem pokiwała głową.

– A twoje kontakty w Turcji? Czy któryś z twoich znajomych widział mojego męża? Może chociaż coś słyszał?

– Niestety – Juliusz, czując się nieco winny, spuścił zawstydzony głowę.

– To nie twoja wina, przyjacielu – odezwała się hrabina. – Robimy, co w naszej mocy. Moi znajomi w Stambule zgłosili zaginięcie w tamtejszej ambasadzie. Poinformowali o tym także policję turecką, chociaż z jej strony nie mamy chyba na co liczyć. Jeśli będzie trzeba, to sama tam pojadę i go znajdę!

Juliusz spojrzał hrabinę, która z ponurą determinacją wpatrywała się w trzaskający w kominku ogień.

– Hrabino, tak się składa, że w dniu jutrzejszym organizuję pewien kameralny odczyt poświęcony zagadnieniom, którymi zajmowaliśmy się wraz z Barnabą przed jego zniknięciem. Może po odczycie któryś z zaproszonych przeze mnie gości zdoła rzucić nowe światło na nasze poszukiwania. Nie wiem, jak miałby to zrobić, ale wierzę, że jest to dla nas okazja dowiedzieć się czegoś więcej. Szansa jest niestety znikoma…

– Juliuszu – przerwała hrabina – wystarczy nawet cień szansy… Oczywiście, że przyjdę.

 

III

 

Wydarzenia z Misr House nie dawały spokoju agentce Interpolu Samancie Hyde. Całymi wieczorami analizowała ich przebieg. Wciąż na nowo odtwarzała następujące po sobie chwile, szukając klucza do zrozumienia całej sytuacji. Oficjalne raporty nie mówiły oczywiście całej prawdy. Wiele niepokojących faktów przemilczano, nie chcąc wzbudzać paniki wśród mieszkańców Londynu. Wiele pytań pozostawało także bez odpowiedzi.

Jednym z nich było to, dotyczące agenta Knoxa. Jego ciała nigdzie nie znaleziono. Ani w piwnicy, ani w okolicznych lasach. Nie przyszedł też do pracy. Jeśli żył, zapadł się pod ziemię. Jeśli nie…

Agentka Hyde wolała o tym nie myśleć. Co prawda pogodziła się ze śmiercią Knoxa, taka wersja wydarzeń była najbardziej prawdopodobna, jednak roztrząsanie tego tematu irytowała ją.

Po wydarzeniach w Misr House dostała kilka dni przymusowego urlopu, a sir Whinthrop Glutterby surowo zakazał jej interesowania się dalej tą sprawą.

Dni dłużyły się niemiłosiernie, a agentka Hyde nie byłaby sobą, gdyby posłuchała przełożonego. Któregoś dnia, w tajemnicy przed szefem, udała się w okolice Misr House. Ku jej zdziwieniu okazało się, że teren pilnowany jest przez policję i wojsko. Od jednego z będących na służbie funkcjonariuszy dowiedziała się, że wokół posiadłości prowadzone są prace wykopaliskowe. Pod rezydencją Gavigana odkryto podobno kompleks pomieszczeń i korytarzy ciągnących się w kierunku morza. Podobno, zdaniem funkcjonariusza, w niektórych częściach kompleksu znaleziono stosy pożółkłych ludzkich kości i czaszek.

Samanta zachowała dla siebie uzyskane informacje. Jej przypuszczenia powoli zaczynały łączyć się w jedną całość.

 

***

 

Kilka pierwszych tygodni po powrocie z urlopu dostawała tylko małe, nic nie znaczące sprawy lub porządkowała archiwum. Czuła, że sir Glutterby celowo omija ją przy rozdzielaniu poważniejszych zadań. Denerwowało ją to, trzymała jednak emocje na wodzy. Wykorzystując tę sytuację, po cichu śledziła efekty prowadzonego wokół Misr House dochodzenia. Gavigan nie żył, zabity strzałem w głowę. Jego wspólnik – ojciec Hughes – został aresztowany i skazany. Co jednak z pozostałymi gośćmi? Co z tymi ubranymi w czarne szaty ludźmi? Czy ustalono, kto i do kogo strzelał w piwnicy? Na te pytania nie znalazła jeszcze odpowiedzi. Jeszcze.

Był siedemnasty stycznia 1926 roku, gdy zadzwonił telefon stojący na biurku Samanty Hyde. Agentka szybko podniosła słuchawkę.

– Słucham?

Po drugiej stronie usłyszała dobrze znany sobie głos.

– Przyjdź do mnie w wolnej chwili – powiedział lapidarnie i odłożył słuchawkę.

Samanta Hyde wystarczająco długo pracowała w Interpolu, żeby wiedzieć, iż „w wolnej chwili” tak naprawdę oznacza natychmiast. Schowała do szuflady raporty, którymi aktualnie się zajmowała, i skierowała się do biura swojego przełożonego.

W gabinecie, na jednym z krzeseł, tyłem do niej siedziała kobieta. Siedzący po drugiej stronie sir Glutterby wstał zza biurka.

– Witaj Hyde, poznaj proszę nową członkinię naszego zespołu, panią Madison Riley.

Siedząca na krześle kobieta wstała energicznie i odwróciła się w jej stronę z wyciągniętą ręką. Była szczupła, jej krótkie czarne włosy sięgały do karku. Ubrana była w luźne spodnie, białą koszulę i nieco za dużą kamizelkę. Uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła głową.

– Witam, agentko Hyde. Miło mi poznać! – przywitała się energicznie.

Samanta odwzajemniła uśmiech z lekkim zawahaniem.

– Samanta Hyde, miło mi.

– No, skoro część kurtuazyjną mamy już za sobą, przejdźmy do konkretów.

Obie kobiety usiadły, niemal jednocześnie zakładając nogę na nogę.

– Do rzeczy zatem. Wczorajszego wieczora jeden mężczyzna umarł trzy razy – sir Glutterby zawiesił teatralnie głos.

Samanta Hyde spojrzała zdumiona, podczas gdy Madison patrzyła na niego tak, jakby powiedział najbardziej oczywistą rzecz na świecie.

– Jak to, przecież to niemożliwe?!

Sir Glutterby odetchnął z ulga, słysząc zdziwienie w głosie Samanty.

– A jednak! Wczoraj  wieczorem w Chelsea Arms Hotel znaleziono trzy trupy. Każdy z podciętym gardłem. Trzy trupy, na trzech różnych piętrach, w trzech różnych pokojach. Problem w tym, że te trzy trupy są w gruncie rzeczy identyczne. Jakby jedna osoba w trzech wersjach, rozumiecie? Trzy trupy jednego człowieka, może tak będzie jaśniej.

Obie agentki pokręciły przecząco głowami.

– Pojedziecie do prosektorium, to same się przekonacie. Wszyscy trzej denaci to niemal doskonałe sobowtóry niejakiego Mehmeda Makriata. Człowieka, który zdaniem recepcjonistki wynajął wszystkie trzy pokoje. Makriat jest handlarzem antyków i ma tu w Londynie swój sklep. Handluje głównie zabytkami z terenów wschodniej Europy. Niekarany. Niemniej jednak parokrotnie widziano go w towarzystwie Gavigana – sir Glutterby spojrzał porozumiewawczo na Samantę. – Przy dwóch nieboszczykach znaleziono kartki papieru, na każdej z nich napisane było to samo – „Spotkaj się ze mną w Londynie. Pilne. M.” Oczywiście od razu skontaktowaliśmy się z ambasadą turecką, przy okazji pytając o samego Makriata. Jak się okazało, wszelkie dotyczące Makriata akta w jakiś cudowny sposób nagle zniknęły z archiwum. – sir Glutterby rozłożył bezradnie ręce i zaczął krążyć po gabinecie.

– Zajmiecie się tą sprawą. I nie, nie ma innej możliwości Hyde. Agentka Riley to światowej sławy specjalistka od systemów antywłamaniowych. Tak się szczęśliwie składa, że ma za sobą kilka śledztw dotyczących kradzieży bardzo cennych antyków. Jeśli Makriat był bliskimi wspólnikiem Gavigana, to doświadczenie pani Riley będzie dla nas nieocenione. No i dodatkowo, agentka Riley to najbystrzejsza osoba jaką znam.

– Oh… –  Madison spojrzała na niego zdziwiona. – Dziękuję, bardzo dziękuję, to bardzo miłe, naturalnie, ale z pewnością pani Hyde ma również wiele talentów.

W tym momencie sir Glutterby poczuł, jak po jego skroni spływa pojedyncza kropla potu. Zrozumiał też w jakim położeniu właśnie się znalazł. Kątem oka zerknął na Samantę, która rozsiadła się wygodniej na krześle i świdrowała go wzrokiem. Jej mina mówiła „ach tak?”

Myśl, myśl, na litość Boską myśl! – sir Glutterby przyglądał się agentce Hyde i uśmiechał się półgębkiem. Na jego twarzy malował się wyraz absolutnej bezradności.

– Ależ oczywiście – zaczął po chwili ciszy (zbyt długiej zdaniem Samanty) – agentka Hyde jest moim najlepszym agentem, prawdziwym klejnotem – dodał, licząc na to, że jakimś cudem udało mu się wybrnąć.

 

***

 

Wieczorem tego samego dnia agentki Hyde i Riley zatrzymały się przed budynkiem kostnicy. Strzelisty, utrzymany w gotyckim stylu budynek sprawiał dosyć ponure wrażenie. Gdy przechodziły przez próg, Samanta zauważyła, że jej nowa partnerka wyraźnie się zawahała.

– Pierwszy raz?

– Tak, niestety tak. Chyba niestety. Prawdę mówiąc, nie wiem. Do tej pory zajmowałam się zupełnie innymi rzeczami: kradzieżami dzieł sztuki, międzynarodowymi kartelami przemytniczymi. Rzadko kiedy trafiają się tam ofiary śmiertelne. Wydaje mi się jednak, że im mniej trupów, tym chyba lepiej, tak?

Samanta uśmiechnęła się tylko rozbawiona i chwyciwszy agentkę Riley pod ramię poprowadziła ja w stronę biegnących w dół schodów.

W jasno oświetlonej sali na trzech kamiennych stołach leżały zwłoki trzech denatów przykrytych zielonymi prześcieradłami. Przeprowadzający sekcje stary, łysy patolog uśmiechnął się na widok swojej dobrej znajomej z Interpolu.

– Co tam dla mnie masz dzisiaj George?

– Witaj Hyde.

– Witaj, witaj – odpowiedziała, ściskając mu dłoń. – To moja nowa partnerka, Madison Riley. Razem ze mną zajmuje się sprawą sobowtórów z Chelsea Arms Hotel.

– 3 w 1 co? – George zaśmiał się na głos z własnego żartu. Samanta odniosła wrażenie, że patolog czekał z nim na ich przybycie.

– Czy wobec tajemnicy śmierci i przez szacunek dla zmarłych nie powinniśmy być tutaj nieco… bardziej poważni? – zapytała Madison.

George założył na nos małe, okrągłe okularki i przyjrzał się agentce Riley.

– Śmiech ich nie obudzi. Proszę się nie martwić.

Teatralnym gestem, który Madison bardziej przypominał ruchy walczącego z bykiem torreadora, niż patologa sądowego, George odsłonił wszystkie leżące w pomieszczeniu zwłoki. Sztywne, blade ciała leżały bezruchu, jakby zrobione z kamienia.

– Voilà! – George odrzucił prześcieradła w kąt prosektorium. – Oto niemi bohaterowie tego dramatu.

Madison rzuciła kątem oka na swoja partnerkę, chcąc się upewnić, że z ich gospodarzem jest wszystko w porządku. Hyde skinęła z rezygnacją głową.

Przed nimi leżało trzech, niemal identycznych mężczyzn. Co prawda różnili się nieco wzrostem, wagą i budową ciała, jednak bez wątpienia każdy z nich na pierwszy rzut oka wyglądał tak samo.

– Qualitas mortis? – Hyde spytała beznamiętnym tonem i zbliżyła się do pierwszego z nieboszczyków.

– Jak pani widzi – patolog wskazał palcem szerokie ślady po poderżnięciu gardła. – Co ciekawe, cięcia nie zostały wykonane w sposób brutalny, jeśli wolno mi tak rzec, a pomimo to rany są na tyle głębokie, że mogłyby sugerować użycie znacznej siły. Cięcia wykonano z niemal chirurgiczną precyzją. Wygląda na to, że żaden z mężczyzn nie bronił się przed śmiercią.

– Znali swojego zabójcę – Riley pokiwała głową.

–  Żadnych innych ran?

– A owszem, tak.

George podszedł do leżącego przed Samantą nieboszczyka i sprawnym ruchem obrócił go na bok. Tuż nad pośladkami widniała blizna wielkości karty do gry.

–  Pozostali dwaj też mają takie ślady. Wygląda na to, że każdemu z nich wycięto kawałek skóry. Według moich danych okaleczono ich, albo okaleczyli się sami, mniej więcej miesiąc temu. Co więcej? Same widzicie, że podobni są do siebie jak dwie krople wody – twarz, włosy, ba! nawet ubytki w uzębieniu mają podobne.

– Coś jeszcze? – spytała Hyde.

George pokręcił przecząco głową.

– Technicy przy każdym z nieboszczyków znaleźli paszport. Wszystkie trzy wystawione na nazwisko Makriat. Wynika z niej, że mężczyźni wiele podróżowali przez ostatnie lata – Europa, Azja. Poza tym nic więcej. Żadnych osobistych drobiazgów, zdjęć bliskich, rachunków, biletów. Nic.

– No cóż, dzięki George.

 

***

 

Po opuszczeniu kostnicy Madison Riley wzięła kilka głębokich oddechów.

– Jak na pierwszy raz, wcale nie tak najgorzej – Samanta uśmiechnęła się przyjacielsko. – Znam takich, którzy nie wytrzymali i ledwo co dobiegali do łazienki. A były to chłopy wielkie jak dęby.

Madison poczuła się mile połechtana. Imponowało jej, że najlepsza agentka sir Glutterby’ego ją pochwaliła.

– Co teraz? – pomimo później pory poczuła, jak wstępują w nią nowe siły.

– Cóż, dobre pytanie. Jest już późno, ale z drugiej strony korci mnie, aby jeszcze podjechać do sklepu, który prowadził Makriat. Co ty na to?

– Czas to pieniądz. Jeśli są tam jakieś wskazówki, to im szybciej je znajdziemy, tym lepiej.

– To mi się podoba! – Samanta poklepała agentkę Riley po ramieniu i usiadła za kierownicą samochodu.

Sklep Mehmeta Makriata znajdował przy małym, zadbanym skwerku. Poza prowadzonym przez denata sklepem znajdowało się tam kilka księgarń i antykwariatów. Okolica sprawiała wrażenie cichej i spokojnej.

– Jesteśmy – stwierdziła Samanta stanąwszy przed dużą, jasną witryną, na której widniał napis Mr. Mehmet Makriat. Skarby Wschodu. Z kieszeni spodni wyciągnęła klucze do sklepu i już po chwili obie agentki znalazły się w środku.

– Jak na sklep z antykami bardzo mało tu zabytków, już mniejsza o to, czy oryginalnych – stwierdziła Madison, kierując światło latarki na stojące pod ścianami regały. Poza kilkoma wazami i naszyjnikami nie znajdowało się tutaj nic ciekawego.

Drewniana podłoga zaskrzypiała pod nogami kobiet. Na lewo od wejścia stało proste, drewniane biurko. Na nim leżało kilka rozrzuconych w nieładzie ksiąg. Naprzeciwko nich znajdowały się prowadzące na górę schody. Na górze, według informacji, które przekazał im sir Glutterby, mieszkał Makriat

Madison zasiadła przy biurku i przez moment wertowała lezące przed nią księgi. Samanta, sama nie wiedząc właściwie czego szuka, przyglądała się regałom, zaglądała za ustawione na półkach artefakty. Nie znalazła jednak nic, co w jakikolwiek sposób zwróciłoby jej uwagę.

– Wygląda na to, że w przeciągu kilku ostatnich tygodni interes Makriata nie szedł zbyt dobrze. Trafiło się kilka wyjątkowo korzystnych transakcji, ale ogólnie, tak przynajmniej wynika z tych zapisów, nasz denat ledwo wiązał koniec z końcem.

– No proszę, proszę. Coś jeszcze?

– Nic ciekawego. Rejestr wydatków i zamówień. Głównie z Turcji, Europy Wschodniej i Półwyspu Bałkańskiego. O, to ciekawe akurat.

Hyde natychmiast stanęła obok partnerki.

– Spójrz tutaj.

– Kolejka elektryczna. Co w tym ciekawego?

– Ależ agentko Hyde, proszę się rozejrzeć. Wszędzie tylko ceramika, dywany, mniej lub bardziej udane reprodukcje, trochę starych ksiąg. Po co handlarzowi antykami nowoczesna, elektryczna kolejka? I to nie byle jaka! O ile się orientuję, kolejki elektryczne Wrightson’a nie są w cale tanie. Nasz denat kupił ją kilka miesięcy temu od niejakiego Randolpha Alexisa i sprzedał ją… za jednego pensa! Dziwne… – Riley zawiesiła się na chwilę, po czym kontynuowała. – Nabywcą był niejaki pan Henry Staneley. Sądząc po wcześniejszych zakupach pana Makriata, nasz denat nigdy wcześniej nie miał w ofercie zabawek.

– Co sugerujesz?

– Za wcześnie, aby wyciągać jakiekolwiek wnioski, ale uważam, że powinnyśmy obu tym panom złożyć wizytę.

Nagle usłyszały pukanie do drzwi frontowych sklepu. Riley pochyliła się nad biurkiem, a Hyde kucnęła obok. Samanta przyłożyła palec do ust. Obie zastygły w zupełnej ciszy, walenie do drzwi jednak nie ustępowało. Wyciągnąwszy broń, Samanta podeszła na palcach do drzwi. Z ulicy, przez mokrą od deszczu szybę, wpadał do środka rozmazany snop światła.

– Wyłaźcie natychmiast, albo dzwonię po policję! Macie ostatnią szansę – usłyszały skrzekliwy, kobiecy głos. – Łobuzy, złodzieje! Liczę do trzech, a jak nie, to zaraz przyjedzie tu policja.

Riley zobaczyła, jak Samanta z ulgą chowa broń za pasek w spodniach i otwiera drzwi. Stojąca po drugiej stronie staruszka zrobiła wielkie oczy, gdy ujrzała trzymająca odznakę kobietę.

– Agentki Riley i Hyde. Jesteśmy tu służbowo. Nie ma powodu do niepokoju.

Siwa, trzęsąca się z zimna staruszka przyglądała się Samancie przymrużonymi oczami.

–  Taką odznakę, to każdy jeden może sobie zrobić – stwierdziła rezolutnie.

Gdy do drzwi podeszła Madison, również wyciągając odznakę, staruszka jakby się uspokoiła.

– Może pani wejdzie, ogrzeje się? – zaproponowała.

Staruszka skwapliwie skorzystała z zaproszenia i już po chwili siedziała na zabytkowej kanapie.

– Widziała pani ostatnio pana Makriata? – Hyde stanęła naprzeciwko starszej kobiety.

– Pana Mehmeta? Ale czy coś się stało? Mi się widzi, że coś się stało.

Hyde milczała, czekając na odpowiedź. Gdzieś za nią agentka Riley przeglądała puste regały. Wyglądało na to, że ktoś zabrał z półek wszystkie znajdujące się na nich książki.

– Pana Makriata widziałam już jakiś czas temu. Będzie ze dwa tygodnie. Później wcale. Nawet jedna z sąsiadek pytała mnie niedawno, czy go gdzieś przypadkiem nie spotkałam. Myśli pani, że stało się coś złego? Bardzo byłoby niedobrze, jakby pana Mehmeta jakieś nieszczęście spotkało.

– Skąd taki pomysł pani…

– Henrietta Hoppleton.

– Pani Henrietto, skąd takie przypuszczenie? Czy pan Mehmet miał może wrogów? Ktoś go nachodził, może widziała pani coś podejrzanego?

– Pan Makriat?! – zdziwiła się szczerze staruszka. – A gdzie tam, myśmy tutaj wszyscy bardzo go lubili. Zawsze uśmiechnięty i elegancki. Gdyśmy się mijali zawsze kapelusza uchylił, zapytał o zdrowie, o wnuczki. To był anioł, nie człowiek. A, że Turek? No trudno, człowiek nie ma wpływu na to, gdzie i kim się rodzi. Nie – pani Hoppleton energicznie pokręciła głową – pan Mehmet nie miał wrogów, ani nikt, na tyle na ile wiem, a wiem, krzywdy mu nie chciał zrobić. Ale stało się coś prawda? – staruszka wlepiła oczy w agentkę Hyde.

– Pani wybaczy – z głębi pomieszczenia dobiegł je stanowczy głos Madison Riley – ale na tym etapie śledztwa nie możemy jeszcze nic powiedzieć na pewno.

– A więc stało – staruszka westchnęła ciężko i załamała ręce.

 

***

 

Następnego dnia rano obie agentki zameldowały się w biurze przełożonego. Sir Whinthrop Glutterby wysłuchał ich raportu, nie okazując żadnych emocji. Madison bezskutecznie próbowała wyczytać z jego twarzy, czy jest z nich zadowolony, czy wręcz przeciwnie.

– No dobrze. Macie jakieś tropy. Warto byłoby porozmawiać z tymi dwoma od elektrycznej kolejki i przepytać resztę sąsiadów. Może jednak ktoś coś widział. Nie wierzę, że handlarz antykami nie miał żadnych wrogów.

– To rzeczywiście dziwne – odezwała się Riley. – W tym środowisku, co prawda hermetycznym i dosyć wąskim, bardzo rzadko zdarza się, aby handlarz nie miał kogoś, kto by mu źle nie życzył. Strata jednego, to zysk drugiego. Podbieranie sobie klientów czy kwestionowanie autentyczności przedmiotów u konkurencji to dosyć powszechne praktyki. Niemniej jednak zamordowanie kogoś jakoś mi się kłóci z wizerunkiem handlarza antykami.

– Słuszna uwaga Riley – Sir Glutterby był widocznie zadowolony. – Słuchajcie, te rzeczy możecie posprawdzać w ciągu dnia, ale wieczorem proszę was, abyście udały się pod ten adres – Glutterby wręczył Samancie elegancko wyglądające zaproszenie.

– Towarzystwo Zwalczania Zabobonów? Co to takiego? – spojrzała pytająco.

– Dokładnie nie wiem. Wiem jednak, że nasz denat brał udział w kilku wcześniejszych spotkaniach tego stowarzyszenia. Pójdźcie tam dzisiaj wieczorem, popytajcie o niego. Może ktoś z zaproszonych na odczyt gości znał Makriata i coś nam o nim powie. Spotkania odbywa się o 19 w Natural History Museum. Jeśli to wszystko, możecie odmaszerować.

 

IV

 

Francis Geleyda ocknął się nagle  i mętnym wzrokiem rozejrzał się wokół. Z ulgą stwierdził, że siedzi przy swoim własnym biurku w redakcji „Prawdziwej Bomby”. Poza nim w pomieszczeniu nie było nikogo. Sięgnął po stojącą na biurku butelkę z alkoholem i polał sobie do szklanki. Jednym haustem opróżnił zawartość i krzywiąc się, zapalił papierosa.

Było chwilę po północy. Nawet nie pamiętał, kiedy zasnął. Biorąc jednak pod uwagę straszliwy ból karku, musiał spędzić w tej pozycji co najmniej kilka godzin. Klnąc pod nosem, rozmasował obolałą szyję, po czym sięgnął do jednej z szuflad, uniósł fałszywe dno i wyciągnął na biurko wymięta kopertę. Ze środka wyjął dwie fotografie. Niezbite dowody na to, że koszmar, który co jakiś czas nawiedzał go w snach, wydarzył się naprawdę.

Pierwsze zdjęcie przedstawiało mroczny, nadmorski krajobraz. Dominowała tu czerń, w której wprawne oko z łatwością wychwytywało dużo czarniejsze, diabelskie kształty unoszące się wokół szczytu obelisku, za którym łuna podpalała niebo wściekłą czerwienią.

Gdy wyciągnął drugie ze zdjęć poczuł, jak nieprzyjemny dreszcz przechodzi mu wzdłuż kręgosłupa. W centrum fotografii znajdował się wysoki, patykowaty mężczyzna uchwycony od pasa w górę. Wątła sylwetka zwrócona była w jego stronę. Nieznajomy zamiast twarzy miał prostą, pozbawioną jakichkolwiek elementów maskę. Za nim zaś rozpościerały się olbrzymie, poszarpane skrzydła.

Nagle coś uderzyło w szybę i Geleyda prawie podskoczył na krześle. – To tylko gałąź – uspokoił się i ponownie spojrzał na leżące przed nim fotografie. Patrząc na nie, czuł, jak na dnie żołądka zaczyna budzić się jakieś nieznane mu do tej pory uczucie. Niewypowiedziana obawa, powoli wzbierająca fala przerażenia.

Szybkim ruchem schował fotografie do koperty i wrzucił ją do szuflady, którą gwałtownie zamknął. Wstał, zabrał z wieszaka płaszcz i ruszył do domu.

 

***

 

Dzięki wydarzeniom w Misr House i znakomitej dziennikarskiej robocie wykonanej przez Mahoney’a i Geleydę, „Prawdziwa Bomba” przeżywała przez ostatni roku istny czas prosperity. Wydania rozchodziły się jak świeże bułeczki. Każdy, kto chciał trzymać rękę na pulsie i być na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami, czytał „Prawdziwą Bombę”. Robotnicy i gospodynie domowe, policjanci i pastorzy czytali gazetę z wypiekami na twarzach pomimo tego, że prezentowane tam treści stanowiły oczywistą kontrę w stosunku do wiadomości i opinii zamieszczanych w bardziej szanowanych dziennikach.

To jednak w niczym nie przeszkadzało redaktorowi naczelnemu. Wręcz przeciwnie. Im prezentowana w „Prawdziwej Bombie” teza bardziej różniła się od powszechnie panującej opinii, lansowanej przez inne periodyki, tym lepiej.

Przez ostatni rok prowadzona przez Mahoney’a gazeta była wszędzie tam, gdzie działy się wydarzenia ważne i kontrowersyjne. Badała i opisywała wszelkie spływające do redakcji doniesienia o niezwykłych zajściach. Patrzyła na ręce arystokracji i klerowi, gotowa napiętnować każde, chociaż najmniejsze wypaczenie.

W tym czasie Geleyda zbadał sprawę Bestii z Lesser-Edale, która przyniosła mu dodatkowy rozgłos. Przez ostatni rok żył jak pączek w maśle i wszystko byłoby zupełnie dobrze, gdyby nie te dwa zdjęcia.

 

***

 

Następnego dnia Geleyda wraz z Mahoney’em leczyli się whisky w gabinecie tego drugiego.

– Widzisz? Nie stuka. Mówił, że naprawi i naprawił! Złoty chłopak, charakterny!

Francis skinął głową. Czuł, jak to, co wczoraj było trucizną, dzisiaj działa na niego niczym lekarstwo z babcinej apteczki. Mahoney stał przy naprawionym oknie i z pietyzmem dotykał świeżo wstawionej ramy.

– Ale musimy być czujni Francis! Czujni jeszcze bardziej! Musimy wspiąć się na wyżyny czujności! Nie spać – obserwować! Tropić, węszyć. Musimy być jak gończe psy Geleyda, jak te posokowce, co to nie odpuszczą ofierze, dopóki jej nie otoczą i nie zagryzą. Nadchodzą ciężkie czasy!

– Tak jest szefie – Geleyda poczuł, że powoli wraca do świata żywych.

– Narobiliśmy ambarasu! Wsadziliśmy kij w mrowisko i teraz te wszystkie szychy, którym zajrzeliśmy pod spódnicę i obnażyliśmy ich brudne, mroczne sekreciki, chcą się na nas zemścić. Grożą mi, a grożąc mi, grożą nam, a grożąc nam, przeprowadzają zamach na wolne dziennikarstwo i wolność słowa. Zbliżają się czasy terroru, czasy cenzury i prześladowania tych, którzy mają odwagę podważyć panujące status quo.

Mahoney stanął naprzeciwko Geleydy i przysunął swoja zarośniętą, czerwona twarz do jego.

– Musimy być ostrożni, ale nie możemy przestać węszyć!

– Oczywiście szefie. Nie damy się tym dupkom z rządu! Nie damy się tym policyjnym hyclom i nie damy się arystokracji, która w obawie przed nadejściem nowych czasów, nowych, sprawiedliwych czasów, sra ze strachu w porcelanowe nocniki w swoich pałacach.

Mahoney wyprostował się widocznie zadowolony.

– Słuchaj no, Geleyda. Znowu jest sprawa. Mój znajomy ze Scotland Yardu, inspektor Flamming, powiedział mi, że w hotelu Chelsea Arms doszło do niecodziennego morderstwa. W trzech różnych pokojach, na trzech różnych piętrach zamordowano trzech niemal identycznych mężczyzn, sobowtórów, no. Coś mi tu śmierdzi, lecz jeszcze nie wiem co. Zająłbyś się tym w wolnej chwili?

– Jasne szefie, nie ma sprawy. Chętnie złapię trochę świeżego powietrza.

– Dobrze, a teraz polej nam jeszcze po jednym. Zaraz będę miał gościa. Chciałbym, żebyś go poznał.

Geleyda spojrzał się pytająco na swojego przełożonego, który tylko uśmiechnął się tajemniczo.

 

***

 

Kwadrans później drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich wysoki, starszy mężczyzna. W jednej ręce trzymał cylinder, w drugiej – prostą, czarną laskę. Ubrany był elegancko, a jego wypastowane buty odbijały wpadające przez okno promienie słońca.

Mężczyzna uśmiechnął się życzliwie i zamknął za sobą drzwi. Gęste białe włosy niesfornie spływały mu na wysokie czoło, a brązowe oczy biły owym rodzajem spokoju, charakterystycznym dla osób starszych. Zadbane wąsy spływały po obu stronach wąskich ust, których lewy kącik lekko opadał w dół.

– Pan redaktor naczelny Mahoney, jak mniemam – odezwał się staruszek i ruszył w ich stronę.

Ten głos, ta twarz, skąd ja go znam? – zamyślił się Geleyda. – Ach tak! Misr House, oczywiście, że tak. Przyjaciel hrabiny, ale jak on miał na imię…

– Juliusz Smith – miło mi. – Staruszek ścisnął silnie dłoń Mahoney’a.

– Miło mi pana gościć, panie Smith. To mój najlepszy reporter, pan…

– Francis Geleyda, mieliśmy okazję się już poznać, prawda?

Geleyda skinął głową i przywitał się ze Smithem.

– I to w jakich okolicznościach – uśmiechnął się zawadiacko.

– Bardzo się cieszę, że wszyscy się już znamy. Zatem przejdźmy do rzeczy – Mahoney rozsiadł się na fotelu. Z szuflady wyjął jedno z droższych cygar, które trzymał na okazje takie jak ta, gdy skromne progi „Prawdziwej Bomby” przekraczał wysłannik wyższych sfer. – W czym możemy panu pomóc?

– Takie bezpośrednie podejście zawsze mnie nieco krępuję, pan wybaczy. Niemniej jednak, racja, może już dosyć czasu straciłem na wymianę uprzejmości i bezcelową retorykę.

Mahoney i Geleyda wymienili krótkie spojrzenia. Ich gość był czymś widocznie zdenerwowany. Może nawet zdesperowany, biorąc pod uwagę to, że przyszedł właśnie do nich.

– Zatem, w czym rzecz panie Smith? – spytał Francis i uśmiechnął się życzliwie.

– Otóż, od czasu wydarzeń w Misr House staram się na bieżąco czytać „Prawdziwą Bombę”…

– Ha! – dumny Mahoney poklepał się po brzuchu.

– Opisana przez panów wersja wydarzeń w posiadłości Gavigana – kontynuował spokojnie Juliusz Smith – jest, muszę to przyznać, niezwykle brawurowa i nieco fantastyczna. Jakkolwiek nie mogę się zgodzić z postawioną na końcu artykułu tezą, tak zgadzam się w ogólnych założeniach – w Misr House wydarzyło się coś niepojętego. Coś, co być może było nie z tego świata, a może było jedynie spektaklem starannie wyreżyserowanym przez sektę szaleńców. Niemniej jednak, wydarzenia z Misr House sprawiły, że na własną rękę zacząłem szukać podobnych historii. Wiele z nich znalazłem w „Prawdziwej Bombie” – jak tę o Bestii z Lesser-Edale, albo tę o Syrenie z Morecambe Bay. Wiele innych znalazłem w księgach i traktatach nieco bardziej – Juliusz zawiesił głos, szukając określenia, które nie obraziłoby przyglądającego mu się bacznie Mahoney’a – branżowych.

– Bardzo nam miło, że „Prawdziwa Bomba” niesie w świat kaganek oświaty – Mahoney odezwał się uroczystym głosem. – Jedną z głównych misji przyświecających redakcji jest właśnie edukacja naszych prostych, uczciwych obywateli. Po całym dniu ciężkiej pracy lektura „Prawdziwej Bomby” ma być dla nich czymś odświeżającym, chwilą zapomnienia – odparł Mahoney.

Smith w milczeniu kiwał głową.

– No dobrze, bardzo nam miło – Geleyda czuł, że ten nieco przydługi, pochwalny wstęp prowadzi do czegoś innego. – Ale nie przyszedł pan tutaj po to, aby wygłaszać – skąd inąd słuszne – peany na temat „Prawdziwej Bomby”. W czym rzecz? – zapytał i odpalił papierosa.

–  Jak mówiłem, tego typu historii jest o wiele więcej. W każdym hrabstwie znanych jest co najmniej kilkanaście legend o potworach, czarownikach i czarownicach. Wydaje mi się, że te wszystkie historie mają wspólny rdzeń, że dotyczą tego samego. Jakby nasze anglosaskie legendy, wierzenia czarnej Afryki i mity Indian były dowodem na wspólną dla całego gatunku ludzkiego…. prazasadę? Praideę?

Mahoney nieudolnie zamaskował ziewnięcie i łypnął wzrokiem na Francisa.

– To w rzeczy samej interesujące, proszę kontynuować.

Smith spojrzał na niego. Trzęsącymi się rękami wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki drobną ulotkę i wręczył ją Geleydzie.

– Proszę. Jutro, 18 stycznia, o godzinie 19:00 w Natural History Museum Towarzystwo Zwalczania Zabobonów, którego jestem przewodniczącym, organizuje odczyt poświęcony tego typu sensacjom. Jestem przekonany, że państwa uczestnictwo odbije się korzystnie na merytorycznej stronie wydarzenia. Aby zrozumieć naturę tych tajemniczych zjawisk, o których państwo piszą, a ja czytam, niezbędna jest wymiana doświadczeń.

W niezręcznej ciszy, która nagle zapanowała, słychać było tylko cichy dźwięk spalanego papierosa. Smith w milczeniu spoglądał to na Geleydę, to na Mahoney’a i po prostu czekał na ich reakcję.

– Ależ oczywiście – Mahoney odezwał się po chwili uroczystym tonem. – Redakcja „Prawdziwej Bomby” i nasi dzielni reporterzy chętnie poszerzają swoje horyzonty. Dzień i noc szukają nowych, nieoczywistych perspektyw, które pozwalają spojrzeć na świat z innej strony. Wszystko po to, aby uzyskać w miarę możliwości jak najbardziej holistyczny obraz aktualnych wydarzeń.

Juliusz Smith wstał z krzesła i pełen wdzięczności ścisnął dłoń Mahoney’a, a następnie Geleydy. W kilku słowach podziękował za tak serdeczne przyjęcie i zgodę na udział w organizowanym przez niego odczycie. Gdy tylko wyszedł, Mahoney rozpiął kamizelkę i wyłożył nogi na stół.

– Pójdziesz tam Geleyda i zobaczysz, o co im tak naprawdę chodzi. Mnie takie bankiety niemożliwie nudzą. Alkohol słaby, rozmowy o niczym. To nie dla mnie.

– Oczywiście szefie – Geleyda zgodził się, czując, że szykuje się coś naprawdę niezwykłego.

 

V

 

18 stycznia, punktualnie o godzinie osiemnastej trzydzieści Francis Geleyda pchnął duże, wahadłowe drzwi prowadzące do sali, w której Towarzystwo Zwalczania Zabobonów organizowało swój odczyt. Wewnątrz małej prostokątnej sali, pod ścianami stało kilkanaście osób. Naprzeciwko wejścia znajdowała się drewniana katedra, a za nią, po lewej stronie, wąskie przejście prowadzące na zaplecze. Zebrane towarzystwo rozmawiało o czymś ściszonymi głosami. Kilka osób zasiadło już na krzesłach ustawionych przed katedrą i paliło papierosy.

– Pan Geleyda? Tutaj? No proszę, proszę. Świat jest zasmucająco mały i pełen niespodzianek.

Francis odwrócił się na pięcie. W jego stronę energicznym krokiem zmierzała hrabina Teodora Upperton. Ubrana była w szarą, plisowaną spódnicę i białą koszulę, na którą zarzuciła elegancki kardigan. Całość uzupełniał ozdobiony pawim piórkiem kapelusz w kształcie hełmu i drogi sznur pereł.

– Witam panią hrabinę – Geleyda uśmiechnął się szeroko i pocałował podaną mu dłoń. W oczach kobiety dostrzegł schowany głęboko smutek, a może niepokój. – A gdzie szanowny hrabia? – spytał, rozglądając się po zgromadzonych gościach.

– Hrabia Upperton niestety nie może wziąć udziału w odczycie. Musi panu wystarczyć, że dzisiejszy odczyt powstał w oparciu o obserwacje mojego męża, także chociaż nieobecny ciałem, będzie tu duchem. Mam nadzieję, że nie jest pan rozczarowany? – zafrasowała się. – Chyba, że zamiast na odczyt, przyszedł pan podglądać tu klasę wyższą? – hrabina uśmiechnęła się złośliwie.

– Rani mnie pani, hrabino – Geleyda odwzajemnił uśmiech. – Przyszedłem tu na zaproszenie pana Juliusza Smith’a. Wręczył mi je osobiście.

– Doprawdy? Zatem rozumiem, że z jakiś kompletnie nieznanych mi powodów pana i pańską gazetę interesuje walka z zabobonami?

– Ależ oczywiście hrabino! – trochę sztucznie oburzył się Geleyda. – Żeby nie szukać daleko, na co dzień staramy się zwalczać zabobon, według którego część naszego społeczeństwa ma większe przywileje niż reszta – Francis uśmiechnął się szeroko.

Hrabina już miała odpowiedzieć, gdy nagle, tuż bok nich, stanął starszy mężczyzna ubrany na czarno. Przez chwilę przyglądał im się w milczeniu. Twarz mężczyzny była szara i wymęczona, a oczy przekrwione i podkrążone. Wyglądał tak, jakby co najmniej kilka dni nie spał. Ubrany był w czarny, nieco za duży na niego garnitur.

– Ależ to ojciec Di Frascimento! – zdziwiła się hrabina.

– Ten sam – jezuita uśmiechnął się ciepło.

– Ah, ojcze, co za bieg okoliczności! Najpierw pan Geleyda, teraz ojciec. Pamięta ojciec pana Geleydę?

Jezuita, zmieszany, przecząco pokręcił głową.

– Nie dziwię się księdzu, był ksiądz w takim stanie, że – Geleyda uciął, czując na sobie rozgniewany wzrok hrabiny. – Ale, tak, można powiedzieć, że uratowaliśmy księdzu życie.

– I za to będę dozgonnie wdzięczny. Za wyrwanie mnie z uścisku szatana, który tamtego dnia był razem z nami w Misr House – Di Frascimento wykonał znak krzyża.

– Słucham?

– Tak, panie Geleyda, tamtego dnia bramy piekieł się otwarły, wypuszczając na ziemię sługi samego diabła. Byłem tam, widziałem to.

– Ojciec wybaczy – odezwała się hrabina, lekko zażenowana kierunkiem, który zaczęła obierać rozmowa – ale tamtej nocy ojciec w ogóle nie opuszczał posiadłości, a w posiadłości diabła nie było na pewno. Dodatkowo, o ile dobrze pamiętam, był ojciec tamtego dnia w wyjątkowo słabej dyspozycji, więc mógł ojciec widzieć i słyszeć różne rzeczy.

– Ależ hrabino – ojciec Di Frascimento nieznacznie podniósł głos i w tym samym momencie hrabina spiorunowała go wzrokiem. – Chciałem tylko powiedzieć… – zawahał się – że tamtej nocy sługi diabła biesiadowały i obcowały w Misr House z członkami tamtej bezbożnej sekty! – krzyknął w przypływie emocji, zwracając na siebie uwagę kilku osób.

– Ciszej ojcze, ciszej. Nie róbmy sensacji – nalegała stanowczo hrabina.

– Nonsens – odezwał się Geleyda.

– Co jest nonsensem? – jezuita spojrzał wyzywająco w jego stronę. – To, że owej feralnej nocy słudzy kusiciela wypełźli na ziemię z czeluści piekła? Że byli tam wśród nas?

Nagle, przed oczami Geleydy pojawiło się zrobione przez niego zdjęcie przedstawiające tajemniczą, skrzydlatą postać. Szybko jednak przegnał ten obraz.

– Proszę ojca, to doprawdy bardzo, bardzo ciekawe, że na anglikańskiej ziemi widzi ojciec swoje watykańskie diabły. Muszę jednak ojca rozczarować. To, czego doświadczyliśmy w Misr House, to ni  mniej, nie więcej, dekadenckie inferno wyreżyserowane przez arystokrację. Jakaś forma niezdrowej, wyuzdanej groteski, jednej z wielu z resztą, w której nasza czcigodna arystokracja zatraca się, aby zapomnieć o tym, że jej czas nieuchronnie dobiega końca.

– No, no – zaprotestowała hrabina. Geleyda ujrzał, jak jej oczy zapłonęły nagle żywym blaskiem. – Proszę nie przypisywać arystokracji całego zła, jakie toczy naszą ojczyznę. To nie my szukamy sensacji tam, gdzie jej nie ma, i to nie my sprzedajemy ludziom wizję świata, która nigdy się nie ziści. Ale zaraz – hrabina nagle jakby oprzytomniała. – widział któryś z panów Juliusza?

Geleyda i Di Frascimento rozejrzeli się po sali

– Pamiętają państwo, co działo się ostatnim razem, gdy gospodarz się spóźniał? – głos Geleydy wywołał u hrabiny nieprzyjemny dreszcz. Teodora Upperton zaśmiała się nerwowo.

– Jest, idzie! – Di Frascimento wskazał im postać, która w tej chwili weszła do sali.

Zdyszany profesor Juliusz Smith wbiegł do sali i oparł się o ścianę. Natychmiast podeszło do niego kilka osób. Któryś z uczestników, widząc w jakim jest stanie, podbiegł ze szklanką wody. Profesor wypił ją duszkiem i pobiegł w kierunku znajdującego się za katedrą zaplecza. W wąskim korytarzu wpadł na stojącego w cieniu mężczyznę, który złapał go za ramię i wprowadził głębiej.

 

***

 

– Właściwie to mam do ciebie pytanie Samanto.

Kierująca pojazdem agentka odwróciła się w stronę towarzyszki i uśmiechnęła się szeroko.

– No to słucham. Mamy jeszcze trochę czasu na rozmowę, zanim dojedziemy pod Natural History Museum.

– W trakcie naszego pierwszego spotkania sir Glutterby wspomniał w pewnym momencie o Gaviganie i spojrzał na ciebie znacząco. Wybacz mi, nie chcę być wścibska lub niedyskretna, ale od razu wyłapuję takie rzeczy. Jestem w końcu niezwykle bystra.

– I…?

– Tak się składa, że czytałam o tej sprawie w „Prawdziwej Bombie”.

Samanta westchnęła ciężko. Przed oczami stanął jej Geleyda.

– Tak, wiem, że to podły brukowiec – dodała szybko – ale moi rodzice to czytają i gdy ich odwiedzam, zawsze przeglądam. No i natrafiłam na artykuł opisujący wydarzenia w Misr House. Sama tamtej nocy odczułam delikatne wstrząsy, ich ofiarą padł niestety mój ulubiony imbryk, ale na całe szczęście nic poza tym.

– Madison, to wyjątkowo śmierdząca sprawa. Sami jeszcze nie wiemy, co dokładnie tam się wydarzyło. A to, co napisał o tym Geleyda, którego swoją drogą tam spotkałam…

– Spotkałaś tam Francisa Geleydę! – krzyknęła Madison. – Niesamowite! Moi rodzice go po prostu uwielbiają! Musisz, bardzo cię proszę, musisz mnie jakoś z nim skontaktować! Wzięłabym od niego autograf dla rodziców. Będą wniebowzięci!

Samanta uśmiechnęła się nerwowo.

– Zobaczymy, co da się zrobić. Póki co, skupmy się na czekającym nas zadaniu.

– A właśnie, zadanie! – wykrzyknęła Madison i zaczęła czegoś szukać w kieszeniach. Po chwili wyciągnęła przed siebie drobne, czarne puzderko wielkości małej piersiówki.

– To urządzenie nie ma jeszcze nazwy, ale jestem pewna, że nam się przyda.

Samanta spojrzała na trzymany na dłoni przedmiot.

– Uważaj!

Hyde niemal w ostatniej chwili złapała mocniej za kierownicę, unikając zderzenia ze stojącym na poboczu drzewem.

– Było blisko. Co to?

– Nazwałam to Komunikatorem, ale to nazwa robocza. Dzięki temu zawsze, o ile urządzenie będzie naładowane, będziemy mieć kontakt z naszą bazą. Wystarczy nacisnąć tutaj – klapa puzderka otworzyła się z cichym kliknięciem – wyciągnąć antenkę, nacisnąć guzik z symbolem słuchawki i gotowe. Połączymy się z naszą siedzibą.

– Sama to wymyśliłaś? – Samanta popatrzyła na Madison, nie kryjąc podziwu.

– Tak jakoś wyszło – odparła i uśmiechając się, schowała urządzenie do kieszeni.

 

***

 

– Cholera, spóźniłyśmy się – zaklęła Hydem, wbiegając po szerokich schodach prowadzących do Muzeum.

– Akademicki kwadrans – wysapała za nią Madison.

Po chwili dwie agentki, najciszej jak tylko mogły, weszły do sali wykładowej. Samanta powiodła wzrokiem po zgromadzonych gościach. Ze zdumieniem zauważyła, że rozpoznała wśród nich Geleydę, hrabinę Upperton i ojca Di Frascimento.

Bardzo ciekawe.

– Co się dzieje? – spytała Madison, widząc zasępioną twarz agentki.

Najdyskretniej jak tylko mogła, Samanta wskazała jej trójkę osób, które rok temu spotkała w Misr House. Jej uwagę przykuł także starszy, wąsaty mężczyzna ubrany w elegancką liberię stojący w korytarzu prowadzącym na zaplecze. Jego twarz połowicznie zakrywał cień.

– To nie może być przypadek – wyszeptała Riley. – Który to Geleyda?

 

***

 

– Witam, witam wszystkich zgromadzonych. Drodzy przyjaciele – profesor odezwał się zmęczonym, apatycznym głosem – bardzo was wszystkich serdecznie witam na corocznym spotkaniu – zawiesił się na ułamek sekundy – Towarzystwa Zwalczania Zabobonów. Tak, na naszym corocznym spotkaniu. Cieszy mnie niezmiernie, że widzę na sali dobrze znane sobie twarze – Juliusz Smith zmrużył oczy i rozejrzał się po sali. – Jeszcze bardziej, tak, jeszcze bardziej cieszy mnie obecność nowych osób.

Po sali przeszedł ledwo słyszalny szmer. Hrabina zauważyła, że jej przyjaciel nerwowo przygląda się leżącym na pulpicie kartkom, a jego głos drży. Wydawał się być zdezorientowany okolicznościami, w których właśnie się znalazł. Nerwowo spoglądał za siebie, w kierunku stojącego w korytarzu mężczyzny.

– Tematem naszego spotkania będzie zjawisko, które jakiś czas temu udało mi się odkryć we współpracy z nieobecnym dzisiaj hrabią Barnabą Upperton. Jest to zjawisko wciąż dosyć enigmatyczne, tajemnicze i zagadkowe. Tak, zagadkowe – profesor utkwił na moment wzrok gdzieś w przestrzeni. – Jest ono zagadkowe. Nie poznałem do tej pory jego prawdziwej natury. Większość moich spostrzeżeń i wniosków opartych jest na domysłach i spekulacjach. Mam tu na myśli serię powtarzających się zjawisk, czy też fenomenów, których nauka na dzień dzisiejszy nie jest w stanie wytłumaczyć. Bo jak moi mili państwo wytłumaczyć zjawisko tzw. poltergeista, który odwiedza ten sam zabytkowy dwór co kilkadziesiąt, kilkaset lat? Jak rozumowo podejść do kwestii tak zwanych podróżników, którzy nagle znajdują się setki kilometrów, setki lat od miejsca, w którym byli jeszcze przed chwilą? Zjawisko to nazwałem tymczasowo nawiedzeniem i to jemu poświęcam niniejszy odczyt.

Profesor Smith nagle zachwiał się za pulpitem. Stojąca w cieniu postać – starszy mężczyzna ubrany w elegancką liberię – podbiegł do niego i wyciągniętą z kieszeni chusteczką przetarł spocone czoło profesora. Juliusz oparł się o niego, a następnie upił kilka łyków z podanej mu szklanki z wodą. Starszy mężczyzna szepnął coś do ucha profesora, jednak ten przecząco pokręcił głową.

– Tak więc, do rzeczy – zachrypiał. – Owe nawiedzenia, specjalnie nie używam słowa duchy, gdyż wielokrotnie w opisywanych przypadkach mowa jest o karocach ciągniętych przez konie, statkach widmo, a nawet kościanych latarniach, tego typu manifestacje nie są połączone z określonym obserwatorem, a nawiedzenia, jak udało mi się dowiedzieć, następują zarówno w obecności świadków, jak przy ich braku.

Profesor Smith przerwał nagle. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzał w znajdujące się po lewej stronie okno. Hrabina zauważyła, że jego usta zaczynają drżeć, a dłonie silniej zacisnęły się na pulpicie.

– Już, już, proszę mi wybaczyć – wyraźnie speszony, Juliusz Smith drżącymi dłońmi podniósł do ust szklankę wody, rozlewając kilka kropel. – Te nawiedzenia, według relacji, do których dotarłem, miały charakter, wygląd, półprzeźroczystych, opalizujących widziadeł, które poruszały się zadziwiająco wolno. Jedna z osób  opowiedziała mi o widmowej karocy, która, choć wszystko wskazywało na to, że pędzi z niesamowitą prędkością, poruszała się w niemal ślimaczym tempie. Dodatkowo świadkowie, którzy mieli z tymi zjawiskami kontakt, deklarują, że znajdujące się obok przedmioty odbijały światło. Ma to, jak mi się wydaje, pewien związek z jonizacją.

Profesor podskoczył nagle i nerwowo spojrzał za siebie. Hrabina aż wstała z miejsca, aby zobaczyć, co tak przestraszyło jej przyjaciela. Niczego jednak nie dostrzegła, co tylko jeszcze bardziej ją zmartwiło.

– Tak więc, przechodząc do podsumowania – po sali rozszedł się szmer dezaprobaty i zdziwienia – uważam, że w ostatnich latach nauka napotkała na zagadnienia, o których do tej pory nie mieliśmy nawet pojęcia. Zjawisko, o którym tu wspomniałem, odbywające się prawdopodobnie na poziomie atomów, to dowód na to, że nasze uniwersum jest o wiele bardziej skomplikowane, niż do tej pory sądziliśmy. Natura naszego świata, wciąż tajemnicza i nieodgadniona, skrywa wiele sekretów, które, przy odrobinie szczęścia uda nam się nazwać i być może wykorzystać. Zaś nawiedzenia, będące tematem tego wystąpienia, to – jak uważam – wskazówki, które w nieokreślonej przyszłości pozwolą nam na podróżowanie w czasie.

Po sali przeszedł szmer. Geleyda rozejrzał się po zgromadzonych gościach. Większość z nich była zdumiona taką tezą. Część słuchaczy wymieniła się niewybrednymi komentarzami, inni z niedowierzaniem kręcili głowami.

– Być może w przyszłości, dzięki naszej pracy, studenci parapsychologii będą podróżować w górę i w dół rzeki czasu albo przemieszczać się w dowolne miejsce na świecie przy minimalnym wysiłku. Świat, w którym przyszło nam żyć, jest zbyt skomplikowany, zbyt złożony, abyśmy mogli uznać, że poznaliśmy jego naturę. Poza naszym sposobem pojmowaniem świata pozostają całe oceany niezdobytej wiedzy, która być może kompletnie zachwieje tym, co aktualnie uznajemy za pewne.

Odczyt skończył się po godzinie. Część gości ostentacyjnie od razu wstała i opuściła salę, część, współczując profesorowi i z szacunku dla niego, nieśmiało zaklaskała. Kilka osób, widocznie zmartwionych stanem Juliusza, podeszło do niego, z troską pytając o zdrowie, oferując pomoc, gdyby zaszła tego potrzeba.

Hrabina wysłuchała odczytu z wielkim smutkiem. Jej przyjaciel ewidentnie nie był w najlepszej dyspozycji. Przenikliwość i błyskotliwość, które do tej pory charakteryzowały wystąpienia Smitha, gdzieś zniknęły. Zamiast nich otrzymała chaotycznie prezentowane tezy prezentowane przez zżeranego tremą studenta, a nie szanowanego powszechnie profesora. Chaotyczna przemowa w jakiś dziwny sposób korespondowała z chaotycznym, niemal bełkotliwym tonem listów, jakie otrzymywała od męża.

Juliusz uśmiechał się i pojedynczymi słowami odpowiadał na pełne troski pytania, cały czas podtrzymywany przez tajemniczego mężczyznę. W końcu, gdy został sam, ruszył w stronę hrabiny i towarzyszących jej mężczyzn. Szedł, ciężko powłócząc nogami. Gdyby nie wspierający go nieznajomy z pewnością upadłby na ziemię.

– Cieszę się, że was widzę – wychrypiał i zaniósł się kaszlem. Stojący obok mężczyzna natychmiast podał mu chusteczkę. – Wiem, że odczyt… – kolejny atak kaszlu targnął ciałem profesora – ale o tym może później. Chodźcie ze mną na zaplecze, tam porozmawiamy.

– Porozmawiamy? – ojciec Di Frascimento zrobił krok do przodu. – W otrzymanym od pana liście nie było mowy o uczestnictwie osób trzecich.

Francis i hrabina wymienili ze sobą rozbawione spojrzenia.

– Pan wybaczy, ale fatygowałem się tu aż z Rzymu, licząc na to, że w spokoju omówimy poruszane w liście kwestie. Liczę na to, że uda nam się jednak porozmawiać na osobności, tak, jak było mi to obiecane.

Profesor Smith spojrzał na jezuitę. W jego oczach Di Frascimento dostrzegł czający się głęboko smutek i strach. Było w nich coś jeszcze. Coś, co jezuicie wydawało się złe. Złe i martwe.

– Tak, tak, oczywiście – Smith odezwał się z trudem. – Chodźmy na zaplecze, tam wszystko wyjaśnię.

Profesor, oparłszy się o nieodstępującego go na krok mężczyznę, ruszył na zaplecze, a wraz nim hrabina, Geleyda i widocznie niezadowolony jezuita. Gdy zniknęli już w wąskim korytarzu, nagle, jak spod ziemi stanęły przed nimi dwie kobiety.

– Pozwolą państwo, że również weźmiemy udział w tym spotkaniu?

Agentki –Samanta Hyde i Madison Riley stanęły obok profesora Smitha.

– Pani agentka od zadań specjalnych – Geleyda cichutko zagwizdał. – Robi się bardzo ciekawie.

– Nie, to chyba jakieś nieporozumienie? – Di Frascimento spojrzał zrozpaczony na profesora.

Hrabina zachowywała milczenie. Znała Juliusza już wiele lat. Zastanawiała się, co jej stary, poczciwy przyjaciel teraz wymyślił. Liczyła głęboko na to, że ma to związek z poszukiwaniami jej męża, a gotowa była współpracować z podrzędnym reporterem i nawiedzonym papistą, by go odnaleźć.

Starszy, wąsaty mężczyzna, którego Samanta zobaczyła już wcześniej, podszedł w jej stronę. W rozmytych, niebieskich oczach agentka zobaczyła troskę.

– Proszę pani, uprzejmie proszę, pan Smith jest widocznie osłabiony. Jeśli to możliwe, proszę może przyjść kiedy indziej. W tym stanie profesor nigdzie nie ucieknie, nawet nie miałby czemu. Bardzo proszę. Wystarczy już, że odczyt kosztował go sporo sił.

Agentka Hyde skrzywiła się tylko.

– Niestety szanowny panie – odezwała się Madison łagodnym głosem – musimy jak najszybciej porozmawiać z profesorem. To dla nas bardzo ważne, a w naszym zawodzie czas to pieniądz. Oczywiście będziemy miały na uwadze stan zdrowia profesora i obiecuję, że zrobimy, co mamy do zrobienia jak najszybciej i najdelikatniej. To dosłownie kilka pytań, nic więcej.

– Oh, no dobrze – zawahał się. – Przy okazji, gdzie moje maniery. Nazywam się Beddows i jestem asystentem profesora.

– Czy mogę się temu przyjrzeć? – Madison wskazała na trzymane przez asystenta notatki profesora Smitha.

– Ależ oczywiście – odpowiedział i wręczył agentce plik notatek.

W tym samym czasie profesor Smith i jego troje zaproszonych gości znalazło się w malutkiej, zagraconej klitce znajdującej się na tyłach sali wykładowej. Na regałach, stołach, a nawet na podłodze, piętrzyły się spiralne wieże książek i periodyków naukowych. Na ścianach, jedna na drugiej, wisiały poprzecierane, zakurzone mapy.

Profesor Smith, podpierając się o regał, doczłapał do stojącego pod oknem fotela i ciężko na nim usiadł. Chwilę trwało, zanim uspokoił oddech. Geleydę uderzyło, że w ciągu jednego dnia stan zdrowia ich gospodarza tak katastrofalnie się pogorszył.

– Pozwólcie, że chwilę odsapnę.

Hrabina spojrzała na swojego przyjaciela zatroskanym wzrokiem i tylko dzięki swojemu żelaznemu charakterowi powstrzymała napływające do oczu łzy. Z jakiegoś powodu miała wrażenie, że z Juliuszem jest już bardzo, bardzo źle. Jego wychudzone, roztrzęsione dłonie i szybki, płytki oddech sprawiały, że po głowie hrabiny kłębiły się czarne myśli.

Chwilę później do pokoiku weszły dwie agentki w towarzystwie Beddows’a.

Idąc za Smithem, ojciec Di Frascimento układał w głowie przebieg awantury, jaką miał zamiar urządzić nobliwemu profesorowi. Nie po to jechał tu przez pół Europy, aby teraz obejść się smakiem. Juliusz Smith obiecał mu rozmowę w cztery oczy i zamierzał to wyegzekwować.

Bojowy nastrój jezuity prysnął jednak w momencie, gdy znaleźli się na zapleczu.

Patrzył teraz na siedzącego na krześle chuderlawego staruszka, który z trudem łapach oddech. Profesor ociężale uniósł głowę i rozejrzał się po zgromadzonych w pokoiku osobach pustym wzrokiem. Gdy ich spojrzenia spotkały się na chwilę, ciałem ojca Di Frascimento wstrząsnął dreszcz. W jego umyśle znikąd pojawiła się myśl, która wprawiła go w osłupienie. Całkowicie absurdalne, niedorzeczne wrażenie, że siedzący naprzeciwko niego staruszek….nie żyje.

Nie, to niemożliwe.

Di Frascimento zmrużył oczy i wziął głęboki oddech. Z sercem wypełnionym wiarą w Boga jeszcze raz spojrzał na profesora… i zamarł. Naprzeciwko niego siedział trup, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Martwy, zimny trup, w którego jakaś diabelska siła tchnęła pozory życia. Nagle, zza profesora zaczął unosić się czarny, zwiewny kształt, amorficzna plama absolutnej ciemności, piekielny cień, który „stanął” za zajmowanym przez Smitha krzesłem.

– Dobry Boże – wyszeptał Di Frascimento i wyciągnął ręce w stronę profesora.

– Czy mogę wiedzieć, co ksiądz wyprawia – ostry ton głosu hrabiny zwrócił uwagę pozostałych.

– Panie! – krzyknął jezuita. – Ty, który pokonałeś śmierć, zmartwychwstając trzeciego dnia. Ty, który przywróciłeś do życia Łazarza, który wskrzesiłeś córkę Jaira! Pobłogosław tego tutaj człowieka i pozwól mu odejść. Przegoń kłębiący się wokół niego mrok strasznej nocy, ocal jego ciało, ocal jego duszę, aby już dzisiaj mogła śpiewać hymny ku Twojej chwale na nieskończonych wysokościach. Niech Twa ojcowska dobroć i miłość okażą łaskę temu człowiekowi, uwolnią ze szponów tego, który w zawiści i nienawiści poluje na czystość serc naszych! Rozwiej cień grzechu, który zawisł nad duszą tego człowieka!

Madison, kompletnie skołowana, spojrzała na Samantę, która z szeroko otwartymi oczami przyglądała się, jak jezuita z uniesionymi do góry rękoma wykrzykuje na głos słowa modlitwy. Hrabina, już nawet nie kryjąc swojego wzburzenia, podeszła do jezuity i zaczęła się z nim szarpać. Geleyda, widocznie rozbawiony całą sceną, po prostu patrzył.

– Niech się ksiądz się uspokoi! Co to w ogóle za zachowanie!? Ma ksiądz tupet, aby tutaj, w obecności obcych ludzi wyskakiwać z tymi swoimi czarami! Albo ksiądz się uspokoi, albo osobiście stąd księdza wyprowadzę!

– On jest martwy, ten człowiek jest martwy! – zapamiętale krzyczał jezuita.

Twarz hrabiny zrobiła się blada. Zrobiło jej się słabo. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Ta krótka chwila słabości jednak szybko minęła. Hrabinę ogarnęła fala wściekłości.

– Jak ksiądz w ogóle śmie! – krzyczała. – Taka impertynencja! Tutaj! Nawiedzony papista! On oszalał, oszalał! To wariat! – hrabina spojrzała po pozostałych osobach.

Geleyda nadal patrzył, a im dłużej patrzył, tym szerzej się uśmiechał. Kątem oka spojrzał na Juliusza, który jednak nie reagował i po prostu siedział. Jego twarz – wysuszona i pokurczona – nie zdradzała żadnych uczuć.

– Wszystko w porządku panie profesorze? – złapał Smitha za rękę i natychmiast ją opuścił.

Ręka profesora była zimna.

Jak u trupa.

– Uspokoić się, już! – Samanta Hyde krzyknęła, przyprowadzając całe towarzystwo do porządku. Stojąca obok Madison spojrzała na nią z podziwem. – Dorośli ludzie, a przekrzykujecie się jak dzieciaki. Ksiądz niech opuści ręce, nikt do księdza nie strzela. Pani hrabino – ton agentki nieco złagodniał – uprzejmie proszę się  uspokoić.

– Nie mam wiele czasu – Juliusz Smith odezwał się cichym, drżącym głosem. Wszyscy w pokoju spojrzeli w jego stronę. – Nalegam zatem, abyśmy wszyscy się uspokoili. Mam wam coś do przekazania i wierzcie mi, liczy się każda sekunda.

W ciszy, która zapadła, cichy, przypominający szelest liści głos profesora brzmiał niezwykle tajemniczo.

– Dziękuję Bogu, że przybyliście. Nie jestem w stanie jednak długo mówić… Słuchajcie proszę uważnie, a potem pytajcie o wszystko Beddowsa, który udzieli wam odpowiedzi w moim imieniu. – ubrany w liberię mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się smutno.

– Byłem na tropie niezwykle groźnego, okultystycznego artefaktu, zwanego simulakrum Sadefkara. Jest to statua, źródło wielkiej magicznej mocy. Bardzo złej. Z końcem XVIII wieku rozmontowano ją, a jej części rozsiano po całej Europie. Planowałem ją odzyskać, a potem zniszczyć. Wiedziałem, że angażując się w to, mogę spodziewać się licznych nieprzyjemności i tak też się stało. Ostatniej nocy Beddows i ja zostaliśmy zaatakowani przez tureckich szaleńców. Myślę, że oni także szukają simulakrum, ale w złych intencjach. Tylko dzięki wyjątkowemu szczęściu, czy też boskiej opatrzności – Di Frascimento skinął głową, jakby na potwierdzenie – udało nam się ujść z życiem. Obawiam się jednak wyjść z ukrycia, ponieważ tych ludzi nic nie powstrzyma. Obawiam się, że mam już wyjątkowo mało czasu i sam nie zdołam wypełnić rozpoczętej przez siebie misji. Moje notatki zostały zniszczone przez ogień, który napastnicy wzniecili w moim domu. Nie można im pozwolić na odnalezienie statuy. Proszę was, moi drodzy – profesor popatrzył każdej ze zgromadzonych osób w oczy – abyście zebrali jej części zanim dostanie się ona w ich ręce.

– Ależ Juliuszu! – odezwała się hrabina – co też najlepszego opowiadasz! Proszę cię, nie przesadzaj, wszystko będzie dobrze. Pomożemy ci. Jak widzisz, szczęśliwym zbiegiem okoliczności są tu z nami dwie agentki.  Zaraz złożysz oficjalne zeznania i jestem pewna – hrabina obdarzyła obie agentki spojrzeniem nie znoszącym sprzeciwu – że te miłe panie zaraz zajmą się całą sprawą. Agentka Hyde już raz nas przecież uratowała.

Juliusz Smith uśmiechnął się tylko i kontynuował dalej. Mówił jak w transie,

– Powiem wam teraz, co wiem na ten temat. W Paryżu figurę rozłożono na części. Jej właścicielem był szlachcic, Comte Fenalik, który utracił ją tuż przed rewolucją francuską. Któraś część statuy może wciąż być we Francji.  Żołnierze Napoleona przenieśli jedną jej część do Wenecji w czasie najazdu na to miasto.  Sprzedano ją później człowiekowi nazywającemu się Alvise de Gremanci. W tym samym czasie inny fragment znalazł się w Trieście. Nie wiem, jakie były jego losy, więc by je poznać, musicie szukać informacji w tamtejszym muzeum Johanna Winckelmanna.  Wydaje mi się, że jeden z elementów może znajdować się w Serbii. Rozpocznijcie poszukiwania w Muzeum Belgradzkim, którego kustoszem jest Milowan Todorowic.  Jedną część zgubiono w pobliżu Sofii, w czasie wojny w 1875 r. W tym okresie rzeczy mające jakąś wartość ukrywano przed najeźdźcami, więc być może gdzieś ją zakopano. Największy fragment krążył po Paryżu tuż po Wielkiej Wojnie, a potem został sprzedany nabywcy z Mediolanu. Nie znam niestety jego personaliów.

Juliusz zamilkł. Teodore bez słowa wpatrywał się w gadające do niego, pozbawione duszy ciało i nie wierzył własnym oczom. Jak wielka była siła złego? Jak długie były jego szpony? Jak przebiegła i podstępna natura.

– To wszystko, co jestem w stanie wam powiedzieć. Musicie spróbować zebrać wszystkie części – głos Juliusza, do tej pory słaby i ledwo słyszalny stał się niemal rozkazujący. –  Gdy statua znajdzie się już w waszych rękach, będzie tylko jedna pewna droga do jej zniszczenia, a zniszczyć ją musicie. Musicie! – profesor cały zadrżał. – Zabierzcie ją do miejsca, z którego pochodzi, do miejsca w Konstantynopolu zwanego „Wyklętym Meczetem”. Znajdują się tam nisze, w których pierwotnie spoczywała. Opis rytuału, który całkowicie ją zniszczy, został zawarty w dokumentach zwanych Zwojami Sedefkara, z którymi ja niestety byłem w stanie się zapoznać.

Samanta Hyde, nieco zdziwiona sytuacją, w której się znalazła, zaczęła powoli analizować wydarzenia wieczoru. Wszystkie zgromadzone na zapleczu osoby, poza nią i jej partnerką, wydawały się być w jakiś sposób zamieszane w całą sprawę. W końcu nie bez powodu te trzy, kompletnie różne od siebie osoby – jezuita, hrabina i Geleyda – zostały zaproszone przez Juliusza Smitha, aby wysłuchać odczytu i niesamowitej historii starożytnego zabytku, który zdaniem profesora był śmiertelnie niebezpieczną bronią. Jeszcze raz rozejrzała się po gościach profesora, gdy nagle, w korytarzu, z którego tu przyszli, mignęła jej twarz, którą już gdzieś widziała. – Śniada cera, sumiaste wąsy, czarne włosy. Gdzie ja go widziałam? Jasna cholera! – przypomniała sobie nagle i niemal krzyknęła. Wykrzywioną w szyderczym uśmiechu twarz widziała wczoraj. Trzykrotnie.

Była to twarz Mehmeta Makriata!

– Stój!

Hrabina, Geleyda i jezuita popatrzyli na nią zdziwieni.

– Co się stało? – spytała Madison.

Samanta błyskawicznie rzuciła się w stronę korytarza, odtrącając stojącego w drzwiach Beddowsa. Najszybciej, jak tylko mogła, pobiegła ciemnym korytarzem. Gdy wbiegła do rozświetlonej, pustej sali wykładowej, rozejrzała się szybko. Nikogo.

– Niech to szlag – zaklęła i rzuciła się w stronę wyjścia. Biegnąc, uprzytomniła sobie nagle, że nie słyszała tupotu stóp uciekającego przed nią mężczyzny. Zdziwiło ją to, ale nie zatrzymała się. Nie ona.

Wybiegła na korytarz. Następnie, skacząc po kilka stopni na raz, wpadła na starszego, zaniepokojonego hałasem ochroniarza. Sekundę później wpadła na nią rozpędzona Madison.

– Co jest? – spytała zziajana.

– Widziałam Makriata. Podsłuchiwał nas, gdy byliśmy na zapleczu.

– Co takiego? – odparła Riley, robiąc wielkie oczy.

 

***

 

– Wyście wszyscy powariowali! – załamała ręce hrabina. – Juliuszu, twój stan zdrowia pozostawia wiele do życzenia, a dodatkowo, jak sam wspomniałeś, padłeś ofiarą ataku bandytów. Jesteś w szoku i ja to doskonale rozumiem. Musimy teraz wszyscy się uspokoić, wziąć głęboki oddech, zastanowić się, co powinniśmy teraz zrobić.

– On jest martwy hrabino. W tym człowieku nie ma życia – zaczął powoli jezuita, lecz natychmiast zamilkł pod piorunującym wzrokiem Teodory Upperton.

– Niech ksiądz będzie tak miły i następnym razem, gdy będzie miał ochotę powiedzieć coś w tym stylu, niech ksiądz zamilknie – wycedziła przez zęby.

Hrabina była wściekła. Nawet nie na jezuitę, nie na uśmiechającego się tępo Geleydę, ale na to, że sytuacja, w której się znalazła, zaczynała ją powoli przerastać. Miała wrażenie, że Juliusz mówił do niej zagadkami. Ta historia o potężnym starożytnym artefakcie, o napaści na jego dom, o pożarze! Gdzie w tym wszystkim był Barnaba? Gdzie w tym wszystkim była ona?…

– On chyba naprawdę nie żyje – odezwał się ostrożnie Francis, puszczając rękę Juliusza, która bezwładnie opadła wzdłuż tułowia. – Niewiarygodne, ale on chyba naprawdę nie żyje – powtórzył, kręcąc z niedowierzaniem głową.

Stojący w drzwiach Beddows, mimo, że już posunięty w latach, szybko znalazł się przy Juliuszu. Chwycił go za przegub, potem przyłożył dwa palce do szyi. Hrabina, całkowicie oszołomiona, tylko patrzyła, jak stary sługa powoli odwraca się w ich stronę. Zawilgoconymi oczami spojrzał w jej oczy.

– Nonsens – wyszeptała Teodora Upperton. – Nie, to niemożliwe. Nie teraz! Nie, po prostu nie.

– Spoczywaj w pokoju – wyszeptał jezuita, robiąc znak krzyża.

Geleyda, zachowując resztki trzeźwego umysłu, wyjął aparat i zrobił kilka zdjęć.

– Wygląda na to, że zabrał swoje tajemnice do grobu.

Hrabina rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

– Jak pan w ogóle śmie? Czy nie ma pan w sobie nic z człowieka? Jak można być taką hieną? Taką gadziną?

– Drodzy państwo – zaczął drżącym głosem Beddows – zanim zadzwonię na policję, powinniśmy rozważyć słowa naszego drogiego profesora. Przed dzisiejszym odczytem pan Smith poprosił mnie, abym w przypadku jakiegoś nieszczęścia przekazał państwu jego słowa. Z przykrością i bólem jestem zmuszony spełnić jego prośbę. Otóż, tak jak zostało to powiedziane, profesor był na tropie pewnej zbrodniczej organizacji, której celem jest zdobycie bardzo potężnej broni. Miał w tym celu zorganizować wyprawę, w którą chciał państwa zaangażować. Przeznaczył na ten cel fundusze, które pokryją część wydatków, kupił także bilety na pociąg jadący do Konstantynopola. Z tonu profesora oraz z jego zachowania zrozumiałem, że to sprawa naprawdę wielkiej wagi, że grozi nam realne, namacalne niebezpieczeństwo i z jakiegoś nieznanego mi powodu, chciał, aby to państwo właśnie mu pomogli.

Beddows rozejrzał się po zgromadzonych na zapleczu twarzach. Cała trójka wpatrywała się w niego.

– Teraz, gdy profesora już nie ma – zaczął łamiącym się głosem – muszę w jego imieniu prosić państwa, abyście spełnili jego ostatnią wolę.

Ciszy, która zapadła, nie zmącił nawet najdrobniejszy dźwięk.

– Kiedy mamy dać panu odpowiedź? – spytał po chwili jezuita.

– Jak najszybciej. Liczy się każda chwila. Pociąg wyrusza w ciągu kilku najbliższych dni.

Hrabina niewiele rozumiała z całej tej sytuacji. Oczywiście wiedziała, że Juliusz zmarł na jej oczach, rozumiała też sens wypowiedzi Beddowsa. Nie rozumiała jednak dlaczego. Nie rozumiała, co ma to wspólnego z jej mężem. Czyżby Barnaba padł ofiarą tych samych przestępców, którzy napadli na profesora i podłożyli ogień pod jego dom? Czyżby wpakował się w jakąś niebezpieczną historię? Teraz, gdy Juliusz odszedł, nie miała już w Londynie żadnego wsparcia. Zrozumiała, że aby ratować męża, musi spakować walizy i jak najszybciej wyruszyć do Turcji. W pamięci miała też ostatni sen, w którym jej mąż, drżąc ze strachu błagał ją, aby go uratowała.

– Może pan na mnie liczyć – hrabina odezwała się pewnym głosem.

– Wchodzę w to – głos Geleydy nie zabrzmiał tak pewnie, jakby chciał. – Jeśli taka była ostatnia wola czcigodnego profesora, to nie mam prawa odmówić. W żadnym wypadku – pokręcił przecząco głową. – A tymczasem, jeśli państwo pozwolą, pójdę już. Wygląda na to, że nic ciekawego się już nie wydarzy. Poza tym, musze się spakować – dodał i ukłoniwszy się nisko hrabinie wyszedł z pokoju.

– A ksiądz? – Beddows zwrócił się do jezuity, który w milczeniu spoglądał na siedzącego na krześle nieboszczyka.

Di Frascimento widział wijącą się wokół ciała profesora czarną smugę niewidzialnego wiatru. Z przerażeniem, które z trudem maskował, patrzył, jak ciemny wir wlewa się przez rozchylone usta do środka, jak martwe usta nieboszczyka otwierają się w szyderczym, diabolicznym grymasie.

– Jestem tu z tobą, drogi ojczulku. Już zawsze będę.

Jezuita wzdrygnął się. To był ten sam głos, który szeptał do niego w kajucie statku. Di Frascimento natychmiast wykonał znak krzyża.

– Ach te twoje czary-mary – głos zachichotał złowieszczo. – Jesteś mój, już zawsze będziesz mój. Nosisz w sobie mojego syna, nie zapominaj.

Jezuita zobaczył, jak powieki Smitha otwierają się nagle, ukazując krwawiące, czerwone oczy.

– Zawsze będę z tobą….

– Proszę księdza, czy dobrze się ksiądz czuje? – głos Beddowsa wytrącił go z koszmarnej wizji.

– Tak, tak, oczywiście – odpowiedział nerwowo. –  Wszystko w porządku, nie ma powodu do obaw. To po prostu chwila modlitwy, nic więcej.

Hrabina spojrzała na jezuitę. Ojciec Di Frascimento zachowywał się tak samo, jak tamtego przeklętego wieczoru w Misr House.

– Cóż, jeśli taka była ostatnia wola profesora – jezuita zerknął nerwowo na ciało – to moim obowiązkiem jest ją spełnić.

– Doskonale – w głosie Beddowsa słychać było ulgę. – Dopilnuję, aby jak najszybciej otrzymali państwo szczegóły dotyczący wyjazdu pociągu i wszelkich pozostałych formalności.

 

***

 

– Wybiegał tędy śniady mężczyzna, brunet. Widział go pan?

Stojący naprzeciwko agentek starszy, gruby mężczyzna patrzył na nie zdziwiony. Miał niezdrowo czerwoną twarz, cuchnął potem, a kilka ostatnich zębów nadawało mu komicznego wyglądu. Serdelkowatymi palcami podrapał się po łysej głowie, którą gdzieniegdzie porastały kępki siwych włosów.

– Nie, na pewno nie. Gdzie tam. Nikt tędy nie przebiegał.

– Jest pan pewien? – spytała Samanta.

– Absolutnie pewien? – dodała Madison, wbijając wzrok w ochroniarza.

– Ale się na mnie pani patrzy, jakby mnie miała pani zjeść – grubas zachichotał nerwowo. – Mówię, jak było – nikt tędy nie przechodził. Z drugiej strony jednak…

– Tak?

– Teraz, jak tak na panią patrzę – zwrócił się do Madison – to już niczego pewien nie jestem. Zawróciła mi pani w głowie, co zrobić? Papieroska może?

Hyde zacisnęła dłonie w pięści.

– Słuchaj no, dziadu – wyciągnęła przed siebie odznakę – skończ pieprzyć i gadaj. Był tutaj brunet, śniady mężczyzna, na oko pięćdziesiąt lat – gdzie poszedł?

– Spokojnie, spokojnie – grubas podniósł ręce i zrobił krok do tyłu. – Pani oficerko nikogo tutaj nie było. Nie kłamię, naprawdę nie kłamię. Mówię tak, jak było, przyrzekam. Nie śmiałbym skłamać przed tak piękną kobietą – puścił oko w kierunku Madison, która nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę.

– Jeszcze jedno takie zachowanie i nie ręczę za siebie – wycedziła Hyde.

– Proszę, proszę, a co tutaj się wyprawia?

Riley i Hyde spojrzały w stronę schodów. Schodził po nich Geleyda, paląc papierosa. Wydało im się, że reporter jest w świetnym humorze, co, biorąc pod uwagę całą sytuację, było co najmniej dziwne.

– Panie Geleyda – odezwał się ochroniarz, łowiąc wzrokiem Francisa – to napaść, mówię panu, to napaść! Ta pani – wskazał Hyde – przekracza swoje uprawnienia. Nagabuje mnie! – krzyknął. – Nie miałbym jednak nic przeciwko, gdyby szanowna pani – zwrócił się do Madison – postanowiła mnie przesłuchać. Może za godzinę? Kończy mi się zmiana i znam pewną spokojna knajpkę rzut beretem stąd.

Madison spojrzała wściekle w kierunku ochroniarza, który wciąż bezczelnie uśmiechał się do niej.

–  No wiecie co? – Geleyda minął ich i na chwilę się zatrzymał. – Zajmować się takim pierdołami, gdy na zapleczu znajduje się nieboszczyk?

– Nieboszczyk? – obie agentki w tym samym momencie spojrzały na reportera.

– Ano trup – odparł zadowolony. – Niech pan dzwoni lepiej na policję – zwrócił się do ochroniarza. – Profesor Juliusz Smith nie żyje – dodał i pogwizdując nonszalancko, wyszedł na ulicę.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.