OPOWIADANIA
Horror w Orient Ekspresie – 3
Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko
I
Poranne słońce zajrzało do gabinetu redaktora Mahoney’a, ukazując wirujące spiralnie warkocze kurzu. Siedzący za biurkiem Irlandczyk zapalał właśnie pierwsze tego dnia cygaro. Lubił poranki takie jak ten. Lubił nisko wiszące słońce, błękitne niebo pozbawione chmur i mróz, który malował na szybach fantastyczne, geometryczne wzory. Dzień był na tyle piękny, że redaktor nie zwracał nawet uwagi na pulsujący ból z tyłu głowy. Zadowolony, patrzył przez okno na miasto, które, jak sam przynajmniej uważał, nie miało przed nim tajemnic.
– To będzie dobry dzień – zamruczał cicho i bez skrępowania zapadł w drzemkę.
Przed oczami redaktora natychmiast zaczęły pojawiać się miłe jego sercu sceny, które pamiętał jeszcze z czasów młodości. Rumiane twarze Irlandek uśmiechały się do niego znad drewnianego kontuaru. Rozkosznie frywolne, siadały mu na kolanach i bawiły się czupryną niesfornych, rudych włosów. Pogwizdując ulubioną piosenkę, popijał ulubionego portera w świecie, którego już nie było, a za którym każdego dnia tęsknił.
– Można?
Mahoney poderwał się na krześle i wytarł kantem dłoni drobną strużkę śliny, która zawisła w kąciku ust. Gdy zerknął w kierunku drzwi, ujrzał stojącego w nich Geleydę.
– Ach, to ty Francis. Jasne, że możesz, co to za pytanie w ogóle? Z czym do mnie przychodzisz? Opowiadaj synek.
Geleyda bez słowa usiadł na krześle. Mina Francisa powiedziała Mahoney’owi, że przyszedł z czymś naprawdę poważnym. Cieszyło go to. W myślach postanowił nawet, że musi go za to wynagrodzić. Jego ostatnie artykułu były naprawdę dobre.
– Kawy, herbaty, coś mocniejszego?
Geleyda zaprzeczył ruchem głowy.
– Byłeś wczoraj na tym spotkaniu Towarzystwa Zwalczania Zabobonów, prawda? – redaktor zmrużył oczy. – Coś się wydarzyło, widzę to! Mów szybko, to puścimy to w wieczornym wydaniu.
– Byłem – odpowiedział tajemniczo Geleyda i podszedł do drzwi, aby upewnić się, że dobrze je zamknął. W tym samym czasie Mahoney wstał i bez słowa zasłonił żaluzje w oknach. W półmroku zapłonęły papierosy.
– Mów – szepnął Mahoney i zaciągnął się mocno.
– Tak. Jak umówiliśmy się z profesorem Smithem, punktualnie o wskazanej w zaproszeniu godzinie stawiłem się na odczycie. Było tam kilku wystrojonych bubków, kilka wyperfumowanych dam. Typowa klientela, że tak powiem. Nic ciekawego. Popijali szampana, gadali o jakiś bzdetach. Nuda.
– Tak myślałem – skrzywił się Mahoney.
– Ale, ale, wśród gości zauważyłem dwoje dobrze znanych mi z Misr House osób: tego świątobliwego klechę i hrabinę Upperton. Okazało się, że Smith osobiście zaprosił ich na odczyt, tak samo jak nas.
– Pierdolisz? – Mahoney był zachwycony.
– Mówię, jak było szefie. Zamieniliśmy kilka słów (okazało się, że mąż hrabiny wyjechał gdzieś do Turcji) i chwilę później zaczął się odczyt. Wystarczy, że powiem, że nigdy nie widziałem tak zestresowanego, tak fatalnego prelegenta, a studiowałem przecież literaturę, więc siłą rzeczy jakieś rozeznanie mam. Profesor Smith jąkał się i dukał. Chaotycznie opowiadał o jakimś zjawisku bram, o poltergeistach, wyrwach w czasie i możliwym podróżowaniu w przeszłość i przyszłość. Tematy ciekawe, nie powiem, ale zaprezentowane w tak niespójny sposób, że z trudem mogłem się skupić. Smith sprawiał wrażenie bardzo zestresowanego, a chaotycznie prezentowane tezy nie zjednały mu publiki. Wyglądał też dziwnie, jakby toczyła go poważna choroba. W ogóle nie przypominał mężczyzny, którego wcześniej obaj widzieliśmy. Cień człowieka.
Mahoney pokiwał głową.
– Co dalej?
– Po odczycie poszliśmy na zaplecze. Tam, zgodnie z wolą profesora Smitha, mieliśmy porozmawiać w ciszy i spokoju. W międzyczasie, jak spod ziemi, wyrosła przed nami agentka Hyde…
– Jasny gwint! – Mahoney walnął pięścią w stół. – To nie ta sama, coś ją spotkał przy Misr House?
Geleyda pokiwał głową. Twarz redaktora rozpromienił szeroki uśmiech.
– Razem z nią była druga agentka, niejaka Riley. Obie z Interpolu. W tym momencie w głowie nie zapaliła mi się lampka, ale cały pieprzony lunapark. Coś musiało być na rzeczy. Tylko skończony kretyn nie zauważyłby, że sprawa zaczyna być szyta coraz grubszymi nićmi. Po krótkim zamieszaniu weszliśmy na zaplecze. Aha, był jeszcze z nami pomocnik profesora nazwiskiem Beddows – starszy, wysuszony jak zapałka, siwy gość.
– Co na zapleczu? Co na zapleczu? Daruj sobie te nazwiska Francis.
– Na zapleczu szefie, to, że tak się wyrażę, wybiło całe szambo – zaśmiał się i zapalił papierosa.
Ktoś zapukał do drzwi, lecz Mahoney pognał go do stu diabłów.
– Nie teraz! Nikt nie wchodzi, dopóki sam stąd nie wyjdę! – krzyknął. – Mów dalej Francis.
– Nasz gospodarz ciężko opadł na krzesło. Zapanował moment konsternacji i nagle ten szalony klecha wyciągnął dłonie i zaczął modlić się nad Smithem, jakby ten już nie żył! Żegnał się z jego duszą, odpędzał demony. Normalnie, jak na pogrzebie!
– P i e r d o l i s z !? – twarz Mahoneya cała drżała.
– No właśnie nie! Wybuchło zamieszanie. Hrabina rzuciła się na papistę, a agentki, zażenowane, w milczeniu przyglądały się całemu temu cyrkowi. Jezuita w kółko powtarzał, że Smith jest martwy, że to tylko pusta skorupa, a ja stałem i walczyłem sam ze sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Kątem oka obserwowałem też profesora, ale ten nie reagował. Powieka mu nawet nie drgnęła. Gdy złapałem go za rękę, poczułem, że jest jakiś zupełnie zimny. Zaraz potem jednak odezwał się cichym, pełnym bólu głosem i opowiedział nam tak fantastyczną historię, że trudno w nią uwierzyć.
– Dawaj, mów, co wiesz – Mahoney nalał im po whisky.
– Otóż Smith trafił na trop jakiegoś starożytnego przedmiotu. Artefaktu o wielkiej, potężnej mocy. Ten artefakt zdaniem profesora był na tyle potężny, że trafiwszy w niepowołane ręce, mógłby być śmiertelnym niebezpieczeństwem dla całej planety. Całej planety! – podkreślił Geleyda i zapalił papierosa. – To musi być jakaś broń, czy coś. Może puszka Pandory, albo jakiś trybularz zarazy, co to wywoła światową epidemię niewyleczalnego choróbska? Szczegółów nie znam, bo Smith – było jak mówię – nagle wyzionął ducha! Tak jak siedział – Geleyda pstryknął palcami przed nosem Mahoneya. – Trup.
– Cudownie, po prostu cudownie! – redaktor poklepał się po udach.
– Zapanował chaos, ale w jakiś sposób nad sytuacją zapanował Beddows. Powiedział, że profesor Smith chciał wyruszyć z nami w podróż w poszukiwaniu tego artefaktu. Że z tego powodu ktoś spalił jego dom i próbował zabić. Nie wie, kim byli napastnicy, ale jest święcie przekonany, że miało to związek z badaniami profesora. Nie wie, dlaczego profesor wybrał akurat nas, ale poprosił, abyśmy zgodnie z ostatnią wolą zmarłego, wyruszyli w podróż Orient Ekspresem i znaleźli fragmenty „tego czegoś”. Zaraz, jak on to nazwał? – Geleyda wyjął zza pazuchy notatnik. – Jest, simulacrum Sedefkara. To jakaś figura. Kiedyś stanowiła całość, lecz w ciągu wieków rozłożono ją na części, które rozsiano potem po całej Europie. Jedna część podobno jest w Trieście, inna w Sofii, jeszcze inna w Paryżu.
– I on za to wszystko płaci? Za całą pieprzoną podróż Orient Ekspresem po Europie?
– Tak jest.
– Pojedziesz tam, nie ma innej opcji – podejmowanie błyskawicznych decyzji było mocną stroną redaktora. – Ta sprawa może nas wywindować jeszcze wyżej. Nas – wolne dziennikarstwo oczywiście.
Geleyda skinął głową.
– Dostaniesz też coś na drogę od wujka Mahoney’a, spokojna twoja głowa. Wyposażymy cię w najlepszy możliwy sprzęt. jaki tylko zdobędziemy. Porozmawiam nawet w tej sprawie z takim jednym wynalazcą. Może ma coś dla ciebie.
– Dziękuję szefie. Zastanawia mnie jednak jedna rzecz. Z jakiego powodu profesor Smith wezwał do siebie arystokratkę, papistę i agentów Interpolu? Dlaczego zaprosił tam nas?
Mahoney wlepił wzrok w rozmówcę.
– I co wymyśliłeś? Widzę przecież, że coś ci się już tam gotuje pod kopułą.
– Wydaje mi się – Geleyda ściszył głos – że to jakiś wyścig zbrojeń. Arystokracja chcę wejść w posiadanie tego czegoś, aby utrzymać status quo i dalej przedłużać swoje nieodwracalne wymieranie. Papiści wysłali tu agenta, aby ten położył łapska na całej Anglii, a może i świecie. Interpol, no tutaj nie trzeba nawet nic mówić. Mając w swoim arsenale taką broń, staną się niemal niepokonani i bez trudu rozprawią się z każdym, kto ich zdaniem będzie zagrzał Królestwu. Pamięta szef, co było w 1924, po aferze z listem Zinowiewa, i strajki w 1926. Z tą bronią władza będzie mogła zdusić każde zamieszki. To gra o wielką stawkę – Francis nagle spoważniał.
– No dobrze Francis, ale pomyśl. Po co Smith miałby mówić o tym im wszystkim? Żeby napuścić ich na siebie, ale dlaczego? Oczywiście, mógł mieć w tym też ukryty, znany tylko sobie cel, zgoda. Po co jednak chciał, aby wziął w tym udział przedstawiciel wolnych mediów? Przecież doskonale wiedział, że wszystko opiszemy.
– Może bał się, że to całe simulacrum wpadnie w ręce kogoś innego? Kogoś o wiele bardziej niebezpiecznego. Wiedział, że zaproszone przez niego osoby nie przepuszczą okazji zdobycia takiej broni i w tym upatrywał szansy na to, aby simulacrum nie wpadło w ręce ludzi jeszcze gorszych. A może chciał odwrócić naszą uwagę od wydarzeń jeszcze ważniejszych, o których nie mamy nawet pojęcia? A my? To jest dobre pytanie. Może wiedział, że bez przenikliwego, dziennikarskiego umysłu całe poszukiwania utkną w marnym punkcie?
– To by się akurat zgadzało – Mahoney zgodził się i zamilkł.
Sprawa była pierwszorzędna, w to nie wątpił. Jego niepokój wzbudzało jednak coś innego – skala całego przedsięwzięcia. Nie wątpił w to, że Geleyda sobie poradzi, ale puszczając go w tę podróż, niemal własnymi rękoma wpychał go między Scyllę a Charybdę, nie wspominając już nawet o szalonym papiście. Kątem oka spojrzał na Francisa. – Chłopak jest zaradny, nie da się. Nauczyłem go dziennikarskiej sztuki najlepiej, jak umiałem. Przeżył Lesser–Edale, przeżył Misr House, przeżyje i to. Nie chciałbym, aby stała mu się krzywda – pomyślał z niemal ojcowską czułością i poczuł, jak wilgotnieją mu oczy.
– Szefie wszystko w porządku?
Mahoney przetarł oczy kantem dłoni.
– Pewnie, że tak Geleyda. Myślę, po prostu myślę. Kiedy wyjeżdżasz?
– W ten piątek. Zdaje się, że to będzie dwudziesty drugi.
– Dobra, do tego czasu masz wolne. Przygotuj się, korzystaj z życia, bo ta podróż może nie być wcale tak zabawna, jak ci się wydaje. Masz na siebie uważać, jasne? Jak tylko poczujesz, że sprawy zaszły za daleko to wiej. Nie mogę stracić swojego najlepszego reportera.
– Spokojnie, szefie, nie dam się. No, ale czas na mnie. Mam jeszcze kilka spraw do dokończenia, a o trzynastej umówiony jestem z hrabiną na herbatę w jej rezydencji.
– Dobra, leć. Aha! Łap jeszcze to – rzucił Geleydzie najnowszy numer „Prawdziwej Bomby”. – Niedawno trzy trupy tego samego gościa, teraz samozapłon. Dzieje się w tym naszym Londynie, oj dzieje!
Franciszek spojrzał na nagłówek. Człowiek znikający w chmurze dymu! Czyżby doszło do samozapłonu? Czy istnieje związek z trzykrotnym morderstwem?
– Oczywiście, jeśli masz chwilę, mógłbyś przyjrzeć się tej sprawie.
Geleyda spojrzał w kierunku redaktora naczelnego, który stał przy oknie i głośno smarkał w chustkę.
O szybę uderzyły pierwsze krople deszczu
II
Hrabina Teodora Upperton odstawiła filiżankę z herbatą na porcelanowy spodek. To była jej ulubiona zastawa. Kupili ją wraz z Barnabą w trakcie podróży po południowych Włoszech. Teraz jednak, zamiast przywoływać wspomnienia wspólnie spędzonych chwil, uświadamiała hrabinie nieobecność jej kochanego męża. Lady Upperton rzuciła okiem przez długi, dębowy stół na miejsce, które zazwyczaj zajmował Barnaba i poczuła, jak smutek chwyta ją za serce. Wstrzymała napływające do oczu łzy, wstała od stołu i ruszyła do garderoby. Nie miała czasu na łzy, nie mogła pozwolić sobie na chwilę słabości. Nie teraz, gdy Barnaba był w niebezpieczeństwie.
Bo odkąd przyśnił jej się tamten sen, nie miała wątpliwości, że tak właśnie jest – Barnaba wpadł w tarapaty i jej obowiązkiem jest jak najszybciej ruszyć mu z pomocą. Ów sen, wykład profesora Smitha i jego tajemnicza śmierć zdawały się składać Teodorze w jedną całość. Nie rozumiała jeszcze łączących je zależności, ale przeczucie podpowiadało hrabinie, że te na pozór oddzielne wydarzenia składają się w jedno. Do tego dochodziła jeszcze potrójna śmierć Makriata oraz sensacyjne nowiny przekazane im przez Beddowsa.
– A może to wszystko zwykła blaga? – pomyślała, wybierając kreację na dzisiejsze spotkanie. Jednak jej wzrok, zamiast skupić się na rzędach równo wiszących, eleganckich sukni i garsonek, cały czas wędrował na porozrzucane w nieładzie krawaty Barnaby. Ten drobny szczegół, który tak irytował ją na co dzień, teraz, pod nieobecność hrabiego sprawił, że tłumione od dawna łzy, jedna po drugiej, popłynęły po twarzy hrabiny.
***
Ojciec Di Frascimento oschle rzucił adres, pod który zmierzał i zamknął drzwi eleganckiej, czarnej taksówki. Wygodnie rozsiadł się na miękkiej, beżowej kanapie i oparł głowę o zagłówek. Czuł się zmęczony. Był wyczerpany fizycznie i psychicznie, a deszczowa angielska pogoda bynajmniej nie poprawiała samopoczucia jezuity. Smutnym wzrokiem obserwował spływające po szybie krople deszczu i znajdujących się na zewnątrz przechodni. Ich rozmyte w kroplach deszczu sylwetki przypominały bardziej zjawy, niż ludzi.
Di Frascimento nadal przeżywał wydarzenia ostatniego wieczora. Nieustannie rozmyślał o demonie, który tchnął w profesora iluzję życia, który zrobił z niego pustą, gadającą kukłę. Jezuita rozpamiętywał swoja klęskę, bo przecież nie udało mu się ocalić Smitha. Wolał nawet nie myśleć, co teraz dzieje się z duszą biednego profesora.
Z poczuciem duchowej porażki jechał do hrabiny i patrzył, jak świat za oknem rozmywa się w kolejnych kroplach zimnego, brudnego deszczu.
***
– Bardzo dziękuję za zaproszenie hrabino. Rad jestem, że możemy się spotkać ponownie. Czy pozostałe osoby już przyszły? – Di Frascimento oddał płaszcz staremu lokajowi i spojrzał na hrabinę Teodorę Upperton.
– Tak się szczęśliwie składa, że jest ojciec pierwszy – uśmiechnęła się. – Mamy zatem chwilę dla siebie – dodała i zadowolona ruszyła wysokim, długim korytarzem.
Pokój, w którym hrabina zamierzała przyjąć swoich gości, nie był może najbardziej okazałym pomieszczeniem w całej rezydencji, ale doskonale pasował do dyskretnego, nieformalnego charakteru spotkania, które zorganizowała. Błędem byłoby jednak zakładać, że pokój urządzony został pospolicie. Wzdłuż brązowych ścian stały rzeźbione dębowe regały, uginające się pod ciężarem ksiąg i atlasów. Na ścianach wisiały reprodukcje holenderskich mistrzów, a także liczne dyplomy. Przez wysokie, jasne okna widać było nadciągające nad Londyn groźne chmury. Stojący pod jedną ze ścian wysoki, drewniany zegar wybił właśnie południe.
Hrabina wskazała ojcu, aby usiadł na kanapie, a sama zasiadła w głębokim, kwiecistym fotelu. Chwyciwszy stojący na stoliczku obok dzwonek, zadzwoniła nim radośnie.
– Czego się ojciec napije?
– Doprawdy, proszę się nie kłopotać hrabino – odparł. – Ale skoro już nadarzyła się okazja, to poproszę o kawę. Jeśli można – skłonił się lekko.
Hrabina wydała odpowiednie polecenie lokajowi, który nagle, bezszelestnie niczym duch, zjawił się w pokoju i chwilę potem zniknął.
– Zatem do rzeczy ojcze Di Frascimento. Zaraz przyjdą kolejne zaproszone osoby, a chciałabym zamienić kilka zdań z kimś – zamyśliła się na moment – o podobnych przekonaniach i podobnym sposobie myślenia. Oczywiście nie jesteśmy z tych samych sfer – podkreśliła – ale wydaje mi się, że w związku z wyjątkową sytuacją, która spotkała nas wszystkich, powinniśmy się dogadać.
– Ależ oczywiście – zgodził się jezuita. – Faktycznie, sytuacja, w której zostaliśmy postawiani, jest nieco zaskakująca. Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi pracować z kimś takim, jak pan Geleyda. O ile obecność agentek Interpolu jest nam jak najbardziej przydatna, to udział tego podrzędnego dziennikarzyny może przyprawić nas tylko o ból głowy.
– Otóż to, ojcze. Być może pan Geleyda ma jakieś głęboko ukryte zalety, ale aby je znaleźć, należy po pierwsze chcieć je dostrzec, a po drugie mocno wytężyć wzrok. Powiem szczerze, że nie wiem, czy mam na to ochotę.
– W pełni panią rozumiem. Nie ma nic gorszego, niż szukający sensacji gryzipiórek. Wola profesora Smitha jest jednak jednoznaczna – Geleyda ma razem z nami wybrać się w podróż Orient Ekspresem, o ile sam nie zrezygnuje – Di Frascimento spojrzał w oczy hrabinie.
– Rozumiem chyba, co ma ojciec na myśli – odpowiedziała powoli, ważąc każde słowo. – Pozostaje nam zatem liczyć, że problem rozwiąże się sam. Powiem ojcu szczerze, że ta cała wyprawa wydaje mi się w jakiś przedziwny sposób być powiązana z moim mężem i nie mogę sobie pozwolić na to, aby ktoś taki jak Geleyda w jakikolwiek sposób zadziałał na naszą szkodę. To przedsięwzięcie nabrało dla mnie osobistego charakteru i, jeśli wolno mi tak powiedzieć, zrobię wszystko, aby całą tę sprawę doprowadzić do końca.
– Otóż to. Sam papież, ojciec święty Pius XII, zgodził się, abym przyjechał do Londynu i przyjrzał się tej sprawie. Jakkolwiek pani stosunek do mojego przełożonego pozostaje chłodny, to musimy się zgodzić, że gdyby sprawa nie była poważna, to nie zaprzątałby sobie nią głowy. Walczymy z samym Antychrystem hrabino.
Teodora Upperton zrobiła wielkie oczy i westchnęła ciężko. Jezuita chyba jednak tego nie dostrzegł.
– Z Wężem Kusicielem, Najwyższym Księciem Piekielnym – kontynuował – który postanowił uczynić z tego świata swoje diabelskie igrzyska. Przyświeca nam wielki cel hrabino. Idziemy do boju napełnieni łaską i błogosławieństwem pana naszego Jezusa Chrystusa, który już raz wyłamał wrota śmierci i starł się w zwycięskim boju z Kusicielem. Nie możemy pozwolić, aby cokolwiek nam w tym przeszkodziło. Rozumie mnie hrabina? Nadchodzi apokalipsa. Zza horyzontu widać już łunę powoli nadchodzącej paruzji. Musimy być gotowi. Musimy czuwać, aby gdy wybije godzina i słowo Boga spłynie na jego lud, a trzepot anielskich skrzydeł wypełni ziemię, ruszyć do boju z Te Deum na ustach.
– Muszę odnaleźć Barnabę – Hrabina wbiła wzrok w jezuitę – i nie powstrzyma mnie przed tym żaden katolicki diabeł.
***
Punktualnie o trzynastej żółty Citroen Torpedo zatrzymał się pod rezydencją hrabiny Upperton. Geleyda energicznie otworzył drzwi i po chwili głośno zaklął. Wlazł w kałużę. Lodowato zimna woda wlała się do buta, czuł nawet jak chlupocze. Szlag by to trafił. Iść na spotkanie z hrabiną, do jej własnego domu w mokrym, chlupoczącym bucie! Zezłoszczony złapał za leżący na siedzeniu obok bukiet bergamotek, odpalił papierosa i ruszył w kierunki drzwi. Pod nimi dostrzegł znaną mu już kobietę. –Agentka Madison Riley – upewnił się w myślach.
– Witam serdecznie panią agentkę do zadań specjalnych!
Kobieta odwróciła się widocznie zaskoczona, po czym uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń.
– Dzień dobry panie Geleyda, miło mi pana widzieć.
– Cała przyjemność po mojej stronie, proszę mi wierzyć. Ale nie widzę nigdzie pani koleżanki. Czyżby zrezygnowała?
– Ależ skąd. Samanta, to znaczy agentka Hyde, nigdy nie rezygnuje. To nie w jej stylu. Inne ważne sprawy uniemożliwiły jej być tu dzisiaj z nami, ale nadal jest członkinią naszej wyprawy. Proszę się nie martwić. Opiszę ją pan? – spytała ciszej.
– Agentkę Hyde? – zdumiał się. – Kto by chciał o tym czytać?
– Nie, naszą wyprawę! – odparła rozbawiona . – Proszę ze mnie nie żartować.
Geleyda podniósł ręce do góry i kiwnął głową w stronę drzwi.
– Dzwoniła pani?
Riley skinęła twierdząco głową i w tym samym momencie drzwi otworzyły się. Stanął w nich wysoki, ubrany na czarno lokaj z długimi, zakręconymi wąsami.
– Hrabina już na państwa czeka – powiedział, gdy weszli do środka, a następnie odebrał płaszcze i wolnym, posuwistym krokiem odniósł je do garderoby. Gdy po kilku chwilach wrócił, bez słowa dał znać, aby podążyli za nim.
– O, są nasi kolejni goście – hrabina wstała z fotela.
– To dla pani, hrabino – Geleyda wyciągnął zza pleców bukiet i zobaczył teraz, że cały pokój ozdobiony jest egzotycznymi, cudownie pachnącymi kwiatami, których nazw nawet nie znał. Soczyście zielone liście i kolorowe kwiaty kontrastowały z widoczną przez okno szarówką. Hrabina zrobiła wielkie oczy.
– Nie trzeba było, panie Geleyda – odparła nieco zażenowana rodzajem kwiatów i wielkością bukietu. – Ale to oczywiście bardzo miłe – dodała szybko i natychmiast przekazała kwiaty lokajowi. – Zrób z tym coś.
Lokaj ukłonił się lekko i wyszedł z pokoju.
Ojciec Di Frascimento wstał powoli z kanapy i skinął głową właśnie przybyłym.
– A pani Hyde? – spytała hrabina.
– Agentkę Hyde zatrzymały inne, równie ważne obowiązki służbowe. Proszę się jednak nie martwić, jej udział w naszej wyprawie nie jest zagrożony. Jestem upoważniona, aby na tym spotkaniu reprezentować także i jej zdanie.
– Oczywiście, oczywiście – odparła hrabina, nieco zaskoczona oficjalnym tonem. – No to możemy chyba przejść do rzeczy.
– Zaczynajmy – zgodził się Di Frascimento, kątem oka patrząc na Geleydę, który bezceremonialnie usiadł na zajmowanym przez hrabinę dotychczas fotelu i bawił się zapalniczką.
– Jak zapewne wiecie, powód, dla którego się tutaj dzisiaj spotkaliśmy, związany jest z nieszczęśliwymi wydarzeniami, których wszyscy byliśmy świadkami. Wydarzeniami oraz ostatnią wolą mojego drogiego przyjaciela profesora Juliusza Smitha, którego śmierć położyła się cieniem zarówno na kręgach nauki jak i na gronie jego przyjaciół – hrabina dostrzegła, że Geleyda tłumi ziewnięcie – Ale nie zaprosiłam tu państwa, aby opłakiwać Juliusza. Wszyscy zgodziliśmy się wziąć udział w wyprawie Orient Ekspresem i o ile wszyscy nadal podtrzymujemy to zdanie…
– Nadal można zrezygnować – wtrącił Di Frascimento.
– I o ile wszyscy podtrzymujemy to zdanie, należy przedyskutować plan działania. Pozostawiona nam przez Juliusza kwota pozwala pokryć koszty podróży. Pozostaje zatem kupić bilety i ustalić dzień wyjazdu. Każde z nas ma zapewne prywatne sprawy, które chciałoby zamknąć przed wyjazdem. Poza ojcem – hrabina uśmiechnęła się do jezuity. – Czy wiadomo, kiedy agentka Hyde będzie do naszej dyspozycji?
– O ile mi wiadomo agentka Hyde jutro powinna być już w pracy – odparła oficjalnie Riley. Pierwszy raz była gościem kogoś z wyższych sfer.
– Doskonale – odparła hrabina. – A pan, panie Geleyda? Czy obowiązki służbowe na pewno nie uniemożliwiają panu udania się w tę podróż razem z nami? Co prawda profesor Smith chciał, abyśmy pojechali razem, ale praca reportera bywa wyjątkowo angażująca.
Francis Geleyda także po raz pierwszy w życiu był gościem kogoś z wyższych sfer, ale kompletnie go to nie deprymowało. Założywszy nogę na nogę, obserwował krocząca po saloniku hrabinę.
– Bardzo mi miło, że docenia pani trud pracowników „Prawdziwej Bomby”. To prawda, dziennikarska robota do łatwych nie należy, ale z przyjemnością mogę hrabinę zapewnić, że mój udział w tej podróży jest bardziej niż pewny.
– Ach tak? – Geleyda wyczuł cień rozczarowania w głosie hrabiny. – Czy na pewno?
– Owszem, nasi czytelnicy na pewno zasługują na to, aby być świadkami całej tej niesamowitej historii. Jestem przekonany, że cykl reportaży będący pokłosiem tej podróży bardzo się im spodoba.
– Niesamowitej podróży? – jezuita nie wierzył w to, co właśnie usłyszał. – Dla pana to jest niesamowita podróż? Szansa na sensacyjny reportaż?! Otóż nie, panie Geleyda! Jedziemy na wojnę, na pierwszą linię frontu. Jedziemy walczyć z Antychrystem! – grzmiał Di Frascimento.
Geleyda wetchnął, ciężko przewracając oczami.
– Znowu to samo – szepnął do siedzącej obok Madison.
– Ja sobie nie życzę, aby ktoś taki jak pan, marny gryzipiórek, pisał o mnie w tym swoim podłym szmatławcu! – jezuita trząsł się w nerwach. – Jestem światowej sławy egzorcystą, reprezentuję Watykan! I Ojca Świętego! Nie mogę pozwolić na to, aby moja reputacja i wizerunek w jakikolwiek sposób ucierpiały, a chociażby wzmianka o mnie w pańskiej podrzędnej gazetce będzie jak splunięcie mi w twarz! Jak splunięcie w twarz papieżowi – zagotował się Di Frascimento. Ten podrzędny pisarzyna wytrącił go z równowagi.
– Oj, proszę się nie martwić ojcze – Geleyda odparł z troską. – Jak już mówiłem, nasza gazeta pisze tylko o ludziach ważnych. Ważnych – powtórzył wolniej. – Zatem może ksiądz spać spokojnie.
Twarz ojca Di Frascimento zrobiła się purpurowa, szczęka nerwowo drżała, ale milczał.
– Panowie, panowie, proszę się uspokoić – załamała ręce hrabina. – Jesteśmy tu wszyscy dorosłymi ludźmi i z pewnością uda się nam wypracować jakiś kompromis. Przyświeca nam wspaniały cel. Nie zapominajmy o tym. Tylko współpracując ze sobą, jesteśmy w stanie spełnić ostatnią wolę Juliusza. Przez szacunek dla jego osoby nalegam – hrabina surowo spojrzała w kierunku jezuity i Geleydy – abyśmy zachowywali się poważnie. Apeluję tu do pana profesjonalizmu, panie Geleyda. Proszę też, aby z szacunku dla niezwykłej sławy ojca Teodore, którą duchowny na każdym kroku potwierdza swoją wyrozumiałością wobec klas niższych, oszczędził mu pan niepotrzebnych niedogodności.
Geleyda przygryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem.
– Zatem – hrabina spojrzała na obu mężczyzn – czy mogę liczyć na to, że będą panowie współpracować?
– W imię wyższego dobra – zgodził się niechętnie Teodore.
– Z przyjemnością będę przypatrywał się wielkiemu egzorcyście w akcji.
– Zatem, jeśli już wszystko sobie wyjaśniliśmy, powinniśmy odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: co robimy?
Siedząca obok Francisa Madison puściła mu oko.
– Inferno dekadencji – wyszeptała.
Geleyda spojrzał na nią z uznaniem i pokiwał głową.
– Na litość boską, nie zaczynajmy znowu tej samej jałowej dyskusji – hrabina spiorunowała ich wzrokiem.
– Jak na swoje lata – Geleyda ujrzał, że oko hrabiny zaczyna drżeć – ma pani hrabina nie najgorszy słuch. Choć z drugiej strony nic w tym dziwnego, bo jak mi wiadomo uszy rosną przez całe życie – wyszczerzył się w uśmiechu.
– Słuch odziedziczyłam po ojcu, panie Geleyda – wycedziła. – Był muzykiem.
– Doprawdy? – ucieszył się Francis. – Był muzykiem z zawodu?
Hrabina spojrzała na niego zdumiona.
– Nie, z zawodu był… hrabią. – Hrabina zrobiła pauzę i uśmiechnęła się szeroko, widząc, jak uszy Geleydy robią się coraz bardziej czerwone. – Muzyką zajmował się hobbystycznie.
– Ah, tak, tak – odparł nieco zmieszany Francis. – Być może słyszał, albo pani słyszała o znanym litewskim kompozytorze Geleydzie? Tak się składa, że to mój ojciec. Powszechnie szanowany w Królewskiej Akademii Muzycznej.
– Owszem, ale niestety nie mieliśmy przyjemności posłuchać jego dzieł. W naszym domu słuchaliśmy przede wszystkim klasyków – Bach, Beethoven.
– A szkoda, bo pomimo, że nazwisko mego ojca jest mniej znane, to kunsztem, fantazją i rozmachem niczym nie ustępuje on pani faworytom. Sam również kiedyś grywałem – dodał.
– Ach tak? – ucieszyła się hrabina. – Tak się szczęśliwie składa, że w bawialni obok mamy działający fortepian. Może dałby nam pan próbkę swoich umiejętności?
Geleyda zaśmiał się nerwowo.
– Ach, niestety hrabino. To poruszające ducha wydarzenie musimy niestety przełożyć w czasie. Grywam tylko i wyłącznie na klawesynie. Fortepian jest zbyt plebejski. Każda jedna arystokratyczna rodzina szczęśliwym zbiegiem okoliczności taki posiada. Rozdawali je, czy co?
Siedząca obok Madison zachichotała cicho.
– To jest jakiś żart! – Di Frascimento nie wytrzymał i zerwał się z fotela. – Hrabino, udział pana Geleydy w naszej podróży to nic innego, tylko świadomy akt sabotażu. Jak on – wycelował palcem w Francisa – ma nam pomóc? Ja nigdzie z nim nie pojadę! Ten człowiek jest po prostu śmieszny!
– A ja lubię origami.
Di Frascimento wlepił w Madison zdumione spojrzenie. Agentka, rozbawiona całą sytuacją, jakby nigdy nic popijała herbatę.
– To nie żaden demon proszę księdza, spokojnie – wyszczerzył zęby Geleyda.
– Dość! – krzyknęła hrabina. Po raz ostatni proszę o spokój. Ostatnią wolą mojego przyjaciela było, abyśmy wspólnie wyruszyli w tę podróż. Nakazuję panom natychmiast się uspokoić i zacząć się tolerować. Nie proszę o to, aby panowie zapałali do siebie sympatią, ale nalegam – podkreśliła Teodora – aby w imię wyższego dobra zaczęli się panowie tolerować.
Ton hrabiny był na tyle władczy, że obaj posłusznie skinęli głowami i zasiedli na swoich miejscach.
– Zatem – odezwała się zmęczonym głosem hrabina – jakie kroki powinniśmy podjąć w pierwszej kolejności?
– Może takie – Geleyda wyciągnął z kieszeni marynarki „Prawdziwą Bombę” i wręczył ją agentce. – Kiepsko napisane, ale to jakiś trop. Nie ja to pisałem – dodał szybko.
– Ciekawe, bardzo ciekawe – oznajmiła Madison. – Człowiek znikający w chmurze dymu. – przeczytała nagłówek. – Niejaki Henry Stanley zginał w wyniku samozapłonu w swoim mieszkaniu w Stoke Newington. Pan Stanley był członkiem Londyńskiego Stowarzyszenia Miłośników Kolei i znany był ze swojego zaangażowania w sprawy z nią związane. Obok tekstu umieszczono twarz Stanleya, której charakterystycznymi elementami były odstające uszy i krzywy nos.
Gdy skończyła, podniosła wzrok znad gazety i zamyśliła się przez chwilę.
– Ten Stanley, to chyba nasz Stanley. Jestem pewna, że tak.
– Jaki nasz? – hrabina spojrzała na nią pytająco.
– Razem z agentką Hyde natrafiłyśmy w sklepie Makriata na księgę handlową, w której wymieniono to nazwisko. O ile dobrze pamiętam, to pan Henry Stanley nabył od pana Makriata cenną kolekcjonerską wersję modelu kolejowego za symbolicznego pensa. Wcześniej model ten należał do niejakiego Randolpha Alexisa.
– Randolph Alexis – powtórzyła hrabina. – Coś mi mówi to nazwisko. Oczywiście, to nikt z wyższych sfer, ale jeśli się nie mylę, było o nim swego czasu głośno. Mówiono o nim w kontekście jakiejś katastrofy kolejowej… jak to było? – Hrabina krążyła w kółko po saloniku, aż nagle głośno klasnęła w dłonie.
– Już wszystko wiem! Oczywiście, że tak. Randolph Alexis był członkiem dwóch okultystycznych stowarzyszeń – Hermetycznego Zakonu Złotego Smoka i Hermetycznego Zakonu Srebrnego Mroku. To były pomniejsze, lokalne kluby niesamowitości, które bardziej niż poszerzaniem horyzontów i kontaktem z duchami, interesowały się alkohol i orgietki. Mniejsza jednak o to. W 1897 roku – pamiętam dokładnie, bo wtedy razem z Barnabą udaliśmy się w podróż do Indii – Alexis został oskarżony o rytualne morderstwo. Jakaś paskudna historia. Nie wiem, na ile prawdziwa, a na ile… nieważne – rzuciła okiem w kierunku Geleydy i szeroko się uśmiechnęła. – Sprawa zrobiła się jednak na tyle nieciekawa, że Alexis postanowił uciec i ostatecznie zginął w katastrofie kolejowej na trasie Londyn – Liverpool. Co ciekawe – zawiesiła głos – znaleziono tylko część pociągu.
– Jak to? To przecież niemożliwe! Pociągi, nawet ich części, nie rozpływają się w powietrzu – zaprzeczyła Madison.
– No właśnie! – uśmiechnęła się Teodora – Ale tak właśnie było! Na pewnym etapie trasy tory przerzucone są nad rzeką i to właśnie tam doszło do katastrofy. Pociąg, którym podróżował Alexis, wykoleił się na moście, a następnie spadł w przepaść. Co ciekawe, jak już wspomniałam, znaleziono tylko część pociągu, tę tylną. Po lokomotywie, wagonie restauracyjnym i wagonie pierwszej klasy nie było ani śladu. Sytuacja o tyle dziwna, że rzeka w tym miejscu jest wyjątkowo łagodna i nie ma możliwości, aby porwała ze sobą pół pociągu! A awet jeśli, to przecież gdzieś dalej ktoś by na to trafił!
– Ma pani absolutną rację hrabino – odezwała się Madison, w zamyśleniu rwąc róg przyniesionej przez Francisa gazety. – Uważam, że powinniśmy tam pojechać i się rozejrzeć.
Di Frascimento rzucił jej zaskoczone spojrzenie.
– Naprawdę? Teraz, gdy lada dzień mamy wyruszyć w podróż Orient Ekspresem? Teraz, gdy hufce piekielne z każdym dniem coraz bardziej rosną w siłę, chce pani, abyśmy przyjrzeli się jakiejś zabaweczce? To przecież nonsens – spojrzał na hrabinę, szukając w niej poparcia.
– Uważam, że to doskonały pomysł agentko Riley – zaprotestował Geleyda, ignorując spojrzenie jezuity. – Nie dość, że to naprawdę ciekawa historia, to przecież Makriat jakoś w tym wszystkim uczestniczył. Być może uda nam się z całej tej sytuacji wyciągnąć wnioski, które popchną naszą sprawę do przodu.
Hrabina przez moment wahała się, co zrobić. Musiała opowiedzieć się po którejś ze stron, a przy tym nie urazić tej, z którą się nie zgadzała. Ostatecznie postanowiła jednak, że skoro mają już adres pana Stanleya i faktycznie Makriat miał z nim kontakt, to nie zaszkodzi tego sprawdzić.
III
Było około trzeciej po południu, gdy dwa samochody – żółty citroen Torpedo i elegancka, czarna limuzyna – zatrzymały się pod szarym, smutno wyglądającym domem. Prowadzący do drzwi kamienny chodnik z dwóch stron otoczony był pustym, przypominającym ściernisko ogródkiem, o który nikt od dawna już nie dbał. Pod samymi drzwiami stała, rozmawiając ze sobą, dziwnie wyglądająca para. Wysoki, elegancko ubrany mężczyzna zgiąwszy się w pół, usilnie tłumaczył coś niskiej, ubranej w poplamiony fartuch staruszce, która co jakiś czas machała ręka, jakby starała się odgonić od siebie muchę.
– No przecież mówię, jak było. Koło ósmej usłyszałam krzyk, a gdy zaniepokojona weszłam do jego mieszkania, to zobaczyłam tylko kłęby dymu. Po panu Stanleyu nie było ani śladu. Pewnie to ta kolejka wybuchła, co mi się ją chwalił… Nie ma mowy, nie ma absolutnie żadnej mowy – Geleyda usłyszał jej skrzekliwy głos. – Płacisz pan tyle, co wszyscy, albo guzik pan zobaczysz. Czy to jasne? – staruszka złapała się pod boki.
– Ależ droga pani – nieznajomy odezwał się nosowym głosem – jestem prezesem Londyńskiego Stowarzyszenia Miłośników Parowozów, a pan Stanley to mój bliski przyjaciel i jednocześnie honorowy członek naszej organizacji. Znamy się od wielu lat. Być może znajdę w jego mieszkaniu coś, co należy do Stowarzyszenia.
– Dwa pensy – zaskrzeczała w odpowiedzi staruszka i wyciągnęła dłoń.
Prezes Stowarzyszenia już sięgał do kieszeni, gdy Geleyda nagle wepchnął się między niego a staruszkę.
– Witam serdecznie, Francis Geleyda, „Prawdziwa Bomba”, bardzo mi miło.
Staruszka zmierzyła go obojętnym wzrokiem.
– Dwa pensy – zaskrzeczała.
– Zapłacę 10 pensów, jeśli puści pani mnie i moich towarzyszy przodem. Zgoda?
– Ejże! – krzyknął prezes, zaskoczony taką bezczelnością.
Staruszka skinęła głową.
– Zapłaci tamta pani – Geleyda wskazał palcem hrabinę, która w towarzystwie jezuity i Madison, szła dostojnie w ich stronę.
Dom okazał się być dwupiętrową, czynszową kamienicą, którą poza panem Stanleyem i gospodynią zamieszkiwali inni lokatorzy. W środku panował chłód i wilgoć.
– Zatem, pani Atkins, co może nam pani powiedzieć o panu Stanley’u?
– Mości baronowo, a co ja biedna mogę wiedzieć? Słuch nie ten, zdrowie nie to, ledwo po schodach wchodzę. To i owo jednak mi się o uszy obiło. Ten Stanley to poczciwy chłop był. Trochę dziecinny i dziwak, bo jaki dorosły chłop się kolejkami bawi?
– Mówił pani o kolejce?
– Ano – odparła i smutno pokiwała głową. – Gadał tyle, że aż mi się jedzenie na fajerce spaliło. Ale jak tu mogłam chłopu przerwać? Gadał jak najęty, szczęśliwy jak dziecko. Mówię pani, gdyby miał ogon, to merdałby nim, jak szczeniaczek. A poza tym? Czynsz płacił regularnie, kłopotów z nim nie było. O, tu mieszkał – oznajmiła, gdy znaleźliśmy się na pierwszym piętrze.
Geleyda zrobił ukradkiem kilka szybkich zdjęć.
– No, ma baronowa piętnaście minut, ale można prolongować – pani Atkins przekręciła klucz w zamku i zaprosiła przybyłych do środka. Wyjrzała przez znajdujące się na klatce schodowej okno i pokręciła głową. – Same kłopoty teraz z nim mam. Odkąd zaginął, w tych, jak to tam napisali w gazecie… niesamowitych okolicznościach, to ciągle ktoś chce zobaczyć jego mieszkanie. A jest co – dodała szeptem, skłoniła się baronowej i sadząc po dwa stopnie na raz, zbiegła na dół, bo przed budynkiem zrobił się już spory tłum.
Salon, w którym się znaleźli, wyglądał tak, jakby właśnie zeszła tu lawina. Meble były roztrzaskane w drobny mak, a ściany popękane. Ostał się jedynie pojedynczy regał, na którym, poza książkami i atlasami poświęconymi kolejnictwu, stał model kolejki.
Hrabina Upperton przepuściła swoich towarzyszy i w milczeniu obserwowała pokój. Smuciło ją i dziwiło, że ludzie są w stanie mieszkać w tak małych, zdaniem hrabiny nawet klaustrofobicznych, miejscach. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że mogłaby kiedyś znaleźć się w takiej sytuacji. Rozejrzała się wokół i jej uwagę zwróciły czarne, jakby wypalone pręgi, które przecinały w poprzek wypłowiały, brązowy dywan. Przypominały hrabinie nieco szyny kolejowe, co, biorąc pod uwagę, że była w czyimś mieszkaniu, a nie na peronie, od razu wydało jej się niedorzeczne.
W tym czasie Geleyda stanął pod jedną z osmolonych, czarnych ścian i pisał coś w notatniku.
Wszystkie ściany osmolone, jakby coś tu wybuchło. Na dywanie ślady przypominające tory. Poza tym niewiele rzeczy, na pewno żadnych osobistych dupereli. Na jedynym ocalałym regale znajdują się oczywiście książki poświęcone kolejnictwu oraz model kolejki. Co ciekawe, odłamki szyby, która z pewnością wybuchła, znajdują się niemal w całości wewnątrz pokoju.
– Proszę, proszę – odezwała się Madison i wzięła w ręce stojący na regale model kolejki. Przez chwilę ostrożnie obracała go w dłoniach. – Ciekawe… wewnątrz znajdują się inicjały i rok. Ktoś zgadnie?
Hrabina i Geleyda spojrzeli tylko pytająco. Jezuita nie odezwał się ani słowem, odkąd weszli do mieszkania i krążył tylko po pokoju. Widać było, że o czymś intensywnie myśli.
– Otóż – kontynuowała Madison – R i A oraz rok 1897. Wygląda na to, że mamy tu należący do Randolpha Alexisa model kolejki, w której on sam zginął. Co za przewrotna historia – uśmiechnęła się.
Jezuita w milczeniu krążył po pokoju, uważając, aby nie pobrudzić świeżo wypastowanych butów. Irytowało go, że musiał tu przyjechać i traci teraz czas, który mógłby spożytkować o wiele lepiej. Jego zdaniem wycieczka tu była wyłącznie stratą czasu. Nie rozumiał, dlaczego dla hrabiny i pozostałych nie było to oczywiste. Jednak w pewnym momencie, gdy po raz kolejny minął duży płat osmolonej ściany, Di Frascimento poczuł bijące od niej ciepło.
Zdumiony rozejrzał się po pozostałych, jednak zajęci byli przyglądaniem się kolejce. Teodore ostrożnie przyłożył rękę do ściany i natychmiast ją odsunął. Ściana była gorąca, jakby po drugiej stronie znajdował się rozpalony piec.
Jezuicie natychmiast stanęła przed oczami przypowieść o trzech młodzieńcach i piecu. Chwilę potem dostrzegł, jak znajdująca się na ścianach sadza zaczyna się wić. – To pułapka – uświadomił sobie jezuita. Podbiegł do pozostałych i złapał za model kolejki. Była rozgrzana. Z niedowierzaniem spojrzał na pozostałych Jak mogli tego nie zauważyć?!
– To miejsce jest nawiedzone! Ta kolejka również! Nie czujecie, że jest gorąca?!
Jezuita pokręcił tylko głową i w tym momencie kątem oka dostrzegł jakiś ruch od strony trzymanej w dłoniach kolejki. Podniósł ją bliżej twarzy i zaniemówił. W środku, za miniaturową szybą krzątał się tłum miniaturowych ludzkich postaci. Przez moment wydało mu się, że rozpoznaje nawet jedną z nich. Zamknięte w środku ludziki machały do niego, waliły pięściami w szyby, krzyczały. Wyglądało to tak, jakby wołały o ratunek. Di Frascimento wcisnął kolejkę w dłonie Madison, a sam zaczął się modlić. Ponownie stawał się narzędziem Boga.
– Może spróbujemy rozłożyć tę kolejkę? – usłyszał głos Geleydy i poczuł, jak żar wiary robi się jeszcze gorętszy.
Ojcze Niebieski, Ty, który swym światłem rozświetlasz noc, pomóż mi, wiernemu, skromnemu słudze w pełnieniu Twojej woli. Wlej we mnie siłę, wlej we mnie strumienie wody żywej, abym, jak ci młodzieńcy zamknięci w piecu ognistym nie zawahał się w momencie próby, lecz napełniony wiarą, czynił Twoje imię niezwyciężonym – modlił się w myślach Di Frascimento.
– Czemu nie? Może będę mogła lepiej zbadać mechanizm tej zabawki.
– Trochę powagi, litości – żachnęła się hrabina. – Przyszliśmy tu szukać tropów, które w jakiś sposób doprowadzą nas do Makriata, a nie bawić się kolejką. I jeszcze to – rzuciła okiem na jezuitę. – Jak to wszystko łączy się z wykładem Juliusza, z zaginięciem mojego męża, z Makriatem?
Madison i Geleyda, za nic mając sobie reprymendy hrabiny, rozstawili na dywanie zabytkową kolejkę. W momencie gdy wszystkie elementy zostały połączone, a na szynach ustawiano miniaturową kopię pociągu, podłoga jakby zadrżała.
Geleyda i Madison spojrzeli na siebie.
Drżenie nie ustawało. Ba! Robiło się coraz silniejsze. Stojące na regale książki spadły na podłogę, a z sufitu zaczął sypać się tynk. Szklany żyrandol kręcił się wkoło, jakby wsadzony na karuzelę. Zaskoczona hrabina spojrzała na jezuitę, który z zamkniętymi oczami cały czas się modlił. Madison i Francis stali na środku pomieszczenia i rozglądali się wokół. Pokój trząsł się tak, że Geleyda z trudem był w stanie złapać równowagę.
– Co tu się dzieje!? – wrzasnął.
Wtem, pokój wypełniły nagle kłęby buchającej zewsząd pary. Powietrze zadrżało od przeraźliwego świstu, który mógł pochodzić tylko z komina lokomotywy. Chwilę później pomieszczenie wypełniło się gwarem rozmów i pokrzykiwaniem bagażowych. Madison usłyszała wyraźnie wybijające się ponad wszystko okrzyki zawiadowców i konduktorów. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanych maszyn i węgla.
– Hrabino, Panie Geleyda, ojcze Di Frascimento! – Madison krążyła wśród kłębiącego się białego dymu i z całej siły starała się znaleźć swoich towarzyszy. – Panie Geleyda, tutaj jestem! Wydaje mi się, że niechcący uruchomiliśmy jakiś mechanizm projektujący. Nie wiem, jak to wyłączyć. Gdzie pan jest? Ojcze Di Frascimento! Pani Hrabino!
Geleyda jednak nie słyszał. Zdumiony, szedł właśnie peronem wzdłuż błyszczącego, czerwonego wagonu. Przez okna widział srebrne, starannie wypolerowane sztućce i białe niczym śnieg talerze. Wokół niego panował chaos. Pasażerowie, wszyscy ubrani tak, jakby wyjęci żywcem z epoki wiktoriańskiej, jeden przez drugiego starali się wejść do wagonu. Sapiąc, dźwigali ciężkie walizy i błagalnym głosem krzyczeli do konduktora, aby ten jeszcze chwilę na nich poczekał.
Gdy pokój zaczęły wypełniać pierwsze kłęby smogu, ojciec Di Frascimento przerwał egzorcyzm i chwyciwszy hrabinę wyprowadził ją na korytarz. Stali teraz w progu mieszkania, które w całości pochłonął biały, buchający zewsząd dym.
– Głupcy! – wycedził przez zęby jezuita. – Ich ciekawość kiedyś nas wszystkich zgubi. Przecież mówiłem, aby nie ruszali tego przeklętego przedmiotu.
– Nie sądzi chyba ojciec, że to wina tej zabawki? – zdumiała się hrabina.
– A właśnie, że tak! W jej środku widziałem zamkniętych ludzi! To musi być jakaś diabelska pułapka, kolejny szatański fortel.
Hrabina przestała nawoływać towarzyszy i spojrzała na jezuitę.
– Jeśli tak, to musimy im jakoś pomóc! Nie możemy tu tylko stać i się patrzeć.
– Obawiam się hrabino, że pozostała nam już tylko modlitwa.
– Nonsens – odparła zdecydowanie i szybko, szybciej, niż jezuita mógł zareagować, rzuciła się w kłęby dymu.
Hrabina miała wrażenie, że spada, że ze straszliwą szybkością pikuje w dół i lada moment siła pędu rozerwie ją na strzępy. Gdy ze strachu zamknęła oczy, ujrzała obraz zatroskanego, smutnego Barnaby, który w milczeniu patrzył, jak z jaskini za nim zaczyna wypełzać powoli nieludzki, gargantuiczny kształt.
Nagle wszystko stanęło. Hrabina otworzyła oczy i zamarła. Siedziała przy elegancko nakrytym stole w wagonie restauracyjnym, a obok niej, równie zdezorientowani, siedzieli Madison i Geleyda. Pociąg ruszył nagle z gwałtownym szarpnięciem i przez buchające spod kół kłęby dymu ujrzeli w tyle oddalający się peron i machających w ich kierunku ludzi. Na błękitnym niebie ponad nimi, olbrzymia niczym słońce, zawisła gładko ogolona twarz jezuity, który krzyczał w ich stronę niezrozumiale.
– Co tutaj się dzieje do jasnej cholery? – Geleyda rozejrzał się nerwowo po wagonie. Poza nimi znajdowały się tu jeszcze trzy osoby, które z jakiegoś powodu stały w rogu wagonu, twarzami zwrócone do ściany.
– Musieliśmy paść ofiarą przebiegle zastawionej na nas pułapki – oceniła chłodno sytuację Madison.
– Diabelskiej?
Riley i Francis spojrzeli zdumieni na hrabinę.
– Oczywiście, że nie, chociaż skonstruować taką pułapkę mógł jedynie ktoś o błyskotliwym umyśle. Wydaje mi się, że działa ona na zasadzie projektora zaprogramowanego na miniaturyzację obiektów, który następnie transportuje ofiary do tego miejsca.
Geleyda zamrugał oczami, niewiele z tego rozumiejąc.
– No dobrze – zaczęła ostrożnie hrabina – ale jak się stąd teraz wydostać?
– To jest bardzo dobre pytanie – zgodziła się Riley. – Musimy jak najszybciej znaleźć na nie odpowiedź, nie wiemy przecież, czy pobyt tu jest bezpieczny.
– Na pewno nie – rozwiała wszelkie wątpliwości lady Upperton. – Gdzie my w ogóle jesteśmy?
Na zewnątrz, poza olbrzymią twarzą jezuity, roztaczał się łagodny, wiejski pejzaż, który niknął powoli wraz z miarowym stukotem kół. Zielone pastwiska ciągnęły się w nieskończoność, niczym wody szmaragdowego oceanu, a pojedyncze wiekowe drzewa wybijały się nad jego taflę, jak maszty dawno zapomnianych, zatopionych statków.
– We śnie? – zapytał głupio Francis.
Jego uwagę absorbowała trójka nieznajomych, która cały czas stała w rogu. Poza nimi nie było tu nikogo innego – ani pozostałych pasażerów, ani załogi pociągu, nawet kelnera, który znudzony przecierałby kieliszki. Tylko oni i ta trójka w rogu. Geleyda wychylił się nieco i przyjrzał im się dokładnie.
Dwóch mężczyzn i kobieta, wszyscy troje ubrani na wiktoriańską modłę, stali przy ścianie z pochylonymi głowami. Nic nie mówili, a jednak do Geleydy docierało coś, jakby ciche mruczenie, może jęczenie. Nagle, między nogami jednego z mężczyzn Francis dostrzegł kawałek ludzkiej twarzy. Białe, przestraszone oko zatrzymało się na nim, a Geleyda, przerażony, schował się za kanapę.
– Tam ktoś jest – wyszeptał.
Agentka i hrabina wychyliły się zza stolika. W kącie, tuż przy wyjściu do kolejnego wagonu faktycznie znajdowały się trzy osoby, które mruczały coś niezrozumiale i powoli, niczym w letargu kiwały się na boki.
– I co?
– Troje dziwnie zachowujących się osób, nic więcej. Ale czego innego można się spodziewać po tym miejscu? Już sama nasza obecność tu jest już dziwna.
– A między nogami? Spojrzałyście między nogi?
Hrabina z niedowierzaniem spojrzała na Francisa.
– Proszę? – zdołała odpowiedzieć, ale Geleyda już nie słuchał. Ponownie wychylił się zza oparcia i zerknął w miejsce, w którym wcześniej ujrzał kawałek ludzkiej twarzy. Znowu tam była. Teraz jednak widział ją wyraźniej. Widział dokładnie krzywy nos, odstające uszy i brązowe, pełne strachu oczy. Drżące usta bezgłośnie starały się przekazać mu jakąś informację. Geleyda skupił się, aby dokładnie wyczytać z ruchu warg, co nieznajomy ma na myśli. Pomocy – wyszeptał pod nosem i nagle go olśniło. Już widział tę twarz! Tym skulonym na podłodze mężczyzną był nikt inny, tylko Henry Stanley, którego twarz widział dzisiaj w gazecie.
– To Stanley – Francis błyskawicznie wrócił na miejsce. Hrabina, wciąż lekko w szoku wychyliła się zza stołu. – Prosi, abyśmy mu pomogli. Może wie, jak się stąd wydostać?
– Musi – oznajmiła zdecydowanym głosem Madison i wstała od stołu.
***
Ojciec Di Frascimento stał przed mieszkaniem Stanleya, z którego cały czas buchały kłęby gorącej pary i dochodził dźwięk miarowo stukających kół. Jezuita zamknął oczy i wymówił imię swojego Boga. Na końcu języka poczuł nagle charakterystyczny gorzki smak. Gdy otworzył oczy, w kłębach dymu ujrzał trzy wijące się, czarne cienie. Bijące od nich zło było niemal namacalne. Z pewnością, której źródłem mogło być jedynie boskie wstawiennictwo, Di Frascimento skupił całą swoja moc na cienistym kształcie, który niczym wąż wił się w oparach dymu.
Przed oczami pojawił mu się obraz Madison, która wstawała właśnie znad stołu i energicznym ruchem zmierzała w kierunku trzech opętanych istot stojących nad skulonym, przestraszonym mężczyzną. Nagle jedna z nich, otoczona woalem negatywnej energii, odwróciła się w jej stronę i spojrzała spode łba. Chwilę potem rzuciła się na nią, zawodząc bezrozumnie.
Siłą swojej woli jezuita zatrzymał bestię w momencie, gdy ta zamachnęła się na Madison.
***
Geleyda ujrzał, jak mężczyzna zamachuje się na Madison i nagle zastyga w bezruchu. Chwycił więc stojącą na stole cukiernicę i odbiwszy się od kanapy, skoczył na przeciwnika. Ciężka cukiernica trafiła go w głowę i Geleyda usłyszał nieprzyjemne trzaśnięcie. Chwilę potem z rozbitej głowy zaczęła ściekać czarna, oleista ciecz. Monstrum odwróciło się powoli w stronę Francisa. Wyglądało jak żywy trup.
– Szybko, za mną! Musimy uciekać! – Stanley podniósł się z ziemi. – Szybko, zanim nas zabiją!
Geleydy nie trzeba było długo namawiać. Złapał za ręce hrabinę i Madison i rzucił się w stronę przejścia do kolejnego wagonu. Pozostałe monstra stały nieruchomo i pustymi oczami przypatrywały się całej scenie.
Hrabina energicznie podążyła za Geleydą, starając się za wszelką cenę nie spojrzeć na to coś, co przed chwila rzuciło się na Madison. Czuła bijące od tego zło i obcą, złowrogą aurę, która przeszyła ją dreszczem. Pragnęła jak najszybciej się stąd wydostać. Żałowała, że nie ma z nimi jezuity
Podobnie jak hrabina, Madison także od razu ruszyła za Geleydą. W tym samym momencie poczuła jednak, jak dłonie monstrum zaciskają się na jej ramieniu niczym imadło i z dziecinną łatwością zatrzymują w miejscu. W ułamku sekundy potwór obrócił ją i zbliżył swoją zimną, uchwyconą w śmiertelnym grymasie twarz.
Madison próbowała się wyrwać, w amoku biła monstrum pięściami, jednak nie robiło to na nim żadnego wrażenia. – Myśl, myśl – powtarzała w głowie, wymierzając kolejne uderzenia. Nieumarła istota otworzyła nagle usta i wbiła się nimi w twarz Madison. Po wagonie rozniósł się mrożący krew w żyłach wrzask.
***
Jezuita zgiął się w pół z bólu. Poczuł całą niewypowiedzianą okropność nekrotycznego pocałunku, którego ofiarą padła właśnie Riley. Di Frascimento widział, jak żyły agentki wypełnia czarna, zepsuta krew, a świetlisty całun jej duszy pruje się, rozdzierany diabelskim pazurem.
– Boże – odezwał się drżącym głosem, oszołomiony bólem, który niespodziewanie sam poczuł. – Panie, Ty, który gotów byłeś ocalić całe miasto przez wzgląd na jednego sprawiedliwego, spójrz łaskawie na moją prośbę i ocal to życie.
Nagle wokół ojca zaczęły wirować czarne jęzory ognia. Buchając piekielnym żarem, owinęły się wokół szyi i rąk jezuity. Paliły go żywym ogniem, wgryzały się w ciało. Di Frascimento jednak, siłą swojej woli cały czas w skupieniu powtarzał słowa modlitwy, zawierzając Madison i siebie boskiemu miłosierdziu.
***
Madison krzyczała. Czuła, jak monstrum wpycha jej do gardła zimny, obślizgły jęzor. Próbowała się wyrwać, jednak żelazny uścisk był zbyt silny, aby mogła się wydostać. Szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami patrzyła w twarz swojego kata. Była sina, blada, martwa! W jego białych oczach ujrzała swoją własną śmierć.
Hrabina krzyczała. Chciała przestać, ale wrzask przerażenia sam, bez jej woli, wydobywał się z gardła. Przerażona patrzyła jak to coś wysysa z Madison życie. Chciała zareagować. Chciała podbiec i spróbować ją uwolnić. Nie mogła jednak się ruszyć. Widziała, że agentka słabnie. Madison wisiała bezwiednie w rękach potwora, który niczym pijawka karmił się jej ciepłem.
Geleyda krzyczał. Trzymając w dłoni szpikulec do lodu, ruszył na ratunek Madison. Gdy był już blisko i niemal zamachnął się na nieumarłe monstrum, stało się coś niewytłumaczalnego. Potwór nagle jakby zapadł się w sobie, a jego głowa przekręciła się z głośnym chrupnięciem. Piekielny uścisk zelżał i Madison w ostatniej chwili odsunęła się od monstrum, które nagle zawisło w powietrzu, jakby chwycone niewidzialna dłonią, a następne z impetem roztrzaskało się o podłogę.
– Za mną, szybko! – usłyszeli krzyk Stanleya.
Geleyda chwycił Madison i zaczął biec w stronę wyjścia. Po drodze złapał jeszcze osłupiałą hrabinę i wyminąwszy dwa pozostałe monstra, wbiegli do kolejnego wagonu.
Ciężko dysząc, popatrzyli na Stanleya, który nerwowo rozglądał się po korytarzu.
– Agentko Riley, czy wszystko w porządku?
Madison powoli odwróciła się w stronę hrabiny. W jej oczach lady Upperton dostrzegła pustkę, która dopiero po chwili rozjarzyła się blaskiem życia. Agentka skinęła powoli głową. Była oszołomiona i ciężko było jej oddychać. Przed oczami wciąż widziała gębę tamtego piekielnego monstrum, czuła bijące od niej zło i paraliżujący chłód. Powoli, bardzo powoli, odzyskiwała przytomność umysłu.
– Mów, jak stąd wyjść! – Francis rzucił się na Stanleya, który odruchowo się skulił.
– Ja nie wiem, ja nie wiem – zapiszczał – Gdybym wiedział, to przecież by mnie tu nie było! Musimy się schować. Widzicie, on zjadł własną żonę. Randolph Alexis zjadł własną żonę.
Wszyscy zrobili wielkie oczy i w tym samym momencie ujrzeli stojącą na końcu korytarza postać. Powoli ruszyła w ich stronę, ciągnąc za sobą okropnie wyglądającą siekierę.
– To on, to on – piszczał Stanley, nerwowo przeskakując z nogi na nogę, aż w końcu wskoczył do przedziału obok.
– Kogo my tu mamy? Witam państwa serdecznie – usłyszeli elegancki, lekko kpiący głos. – Co dzisiaj zaoferuje nam niezastąpiony szef kuchni? Nowe, świeże mięsko – jakie to ekscytujące! – zarechotał obłąkańczo.
Mężczyzna ubrany był w wytarte brązowe spodnie, zachlapane czarne pantofle i koszulę z podwiniętymi rękawami, która kiedyś musiała być biała. Teraz zdobiły ją czerwone plamy i odpryski, które hrabinie i pozostałym jednoznacznie kojarzyły się z krwią. Mężczyzna miał zaczesane do tyłu włosy i zakręcony, starannie wypielęgnowany wąs, pod którym nerwowo drżały wąskie usta. Randolph spojrzał na nich dzikim wzrokiem szaleńca. Przechylił głowę na bok i wyszczerzył zęby w kierunku hrabiny.
– Szlachetne mięsko! – zaśmiał się głośno, a następnie uniósł nad głowę zakrwawioną siekierę i zamachnął się na hrabinę.
Lady Upperton w ostatniej chwili uniknęła ciosu, który z pewnością by ją zabił. Madison i Geleyda odskoczyli od szaleńca i wyczekiwali jego kolejnego ruchu.
– Polowanko! – zachichotał i ponownie rzucił się na hrabinę. Zamachnął się potężnie i siekiera wbiła się tuż nad jej głową. Lady Upperton krzyknęła przerażona i runęła do tyłu, lądując na podłodze przedziału. Oczy Randolpha rozbłysły złym blaskiem
Geleyda z furią rzuciła się na kanibala. Przez chwilę dwaj mężczyźni siłowali się ze sobą. Madison widziała, jak twarz Geleydy pokrywa sieć pulsujących żył. Słyszała zgrzytanie zębów, gdy próbował powalić przeciwnika na ziemię.
– Panie Geleyda, bij go pan! – krzyknęła i zamarła.
Na prowadzące do wagonu drzwi napierały od zewnątrz dwa monstra. Waliły w nie rękoma i głowami. – Nie mamy dużo czasu – pomyślała i błyskawicznie zanurkowała do przedziału. Po chwili podstawiła pod drzwi rozkładane krzesło. Gdy się odwróciła, Geleyda leżał na ziemi, pojękując, a Randolph Alexis stał nad hrabiną okrakiem. Nad głową trzymał siekierę.
***
– Ojcze, czy wszystko w porządku?
Di Frascimento usłyszał zaniepokojony głos pani Atkins, która delikatnie złapała go za łokieć.
– Tak, tak siostro. Medytuję, chwila refleksji. Nic więcej – próbował ją spławić.
– O matko! Znowu to samo!? – pani Atkins krzyknęła na widok buchających z mieszkania kłębów pary. – Gdzie pana koledzy? Gdzie baronowa!? W środku? Jak tak, to trzeba ich natychmiast wyciągnąć. Dom mi puszczą z dymem!
Staruszka już niemal wchodziła do środka, gdy poczuła na ramieniu ciężką dłoń jezuity. Nerwowo odwróciła się w jego stronę, z przygotowaną na końcu języka ripostą, jednak zamarła. Ojciec Di Frascimento spoglądał na nią zamkniętymi oczami, a spod powiek wylewało się na zewnątrz delikatne, jaśniejące światło. Całą postać jezuity otaczał pulsujący, złoty blask.
– Jesteś aniołem – wyszeptała z uwielbieniem i padła na kolana.
Poradziwszy sobie z gospodynią, jezuita ponownie skoncentrował się na trwającej w wagonie walce. Widział stojącego nad hrabiną szaleńca, który szczerzył się do niej niczym wilk. Nad głową trzymał siekierę, która lada chwila miała na nią spaść.
– Boże! Ty, które nie zostawiasz swoich owiec na pastwę wilka. Pasterzu, który dla jednej owcy nie zawahałeś się zostawić pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu, błagam Cię! Ocal życie tej kobiety, daj jej szansę, aby doświadczywszy twej nieskończonej łaski, przejrzała na oczy, a w jej sercu rozkwitł dar prawdziwej wiary.
Jezuita skoncentrował się na postaci hrabiny. Czuł jej strach, czuł też ogromną wolę życia i poczucie misji. Zaintonowawszy w jej sercu cichy psalm, uniósł w górę ręce i grzmiącym głosem wezwał imię Pana.
Klęcząca u jego stóp pani Atkins padła na twarz.
***
– Barnaba. Nie mogę zawieść Barnaby – myślała przerażona hrabina i spoglądała na wykrzywioną w szaleńczym uśmiechu twarz. Zaczesane do tyłu włosy i podkręcone wąsy Randolpha sprawiały, że wyglądał, jak wyjęty z groszowej opowieści grozy. Siekiera, którą trzymał nad głową, była jednak prawdziwa. Hrabina zasłoniła twarz drżącymi rękami, ale po chwili przestała, zrozumiawszy absurdalność tego gestu. – Spojrzawszy w oczy śmierci pozostanę dumna i niewzruszona – postanowiła.
– Od czego zaczynamy? Skrzydełko, nóżka, uszko? Śpiewaj mi tu moja duszko!
Hrabina zrozumiała, że to koniec. Była gotowa zamknąć oczy i po prostu czekać na śmierć, lecz w tej samej chwili poczuła, jak jej serce nagle wypełnia odwaga i pewność, że nie wszystko jeszcze stracone. Odwróciła głowę i ujrzała leżącą pod siedzeniem siekierę. Chwyciła ją i w tej samej chwili siekiera opadła ze świstem. W ostatniej sekundzie hrabina uniknęła ciosu, odturlała się na bok, błyskawicznie stanęła na nogach i z całą mocą zagłębiła siekierę w plecach nieznajomego.
Geleyda i Madison zdumieni spojrzeli na hrabinę, która ciężko dysząc, stała nad trupem Randolpha.
– Tego bym się nie spodziewał – zagwizdał z uznaniem Francis.
Hrabina, jakby nagle się ocknąwszy, spojrzała na trupa, na siekierę i z obrzydzeniem odrzuciła broń.
– Na litość boską! Co tu się dzieje?! – spojrzała na nich przerażona.
– Nie żyje! On naprawdę nie żyje! – do przedziału wpadł Stanley i zachwycony przyglądał się trupowi. – Teraz mamy szansę. Możemy jeszcze przeżyć. Gdy ludojad zginął, mamy szansę. Chodźcie za mną – oznajmił.
Po chwili znaleźli się w ostatnim przedziale, za którym znajdowała się już tylko lokomotywa. Od strony, z której przyszli, dochodziło ich coraz głośniejsze nawoływanie nieumarłych, którzy nieustannie napierali na drzwi.
– Kwestią czasu jest kiedy tu wejdą. Musimy się śpieszyć – oświadczyła Madison i zamknęła drzwi do przedziału.
W środku panował półmrok. Przez zaciągnięte zasłony wpadały do środka pojedyncze promienie słońca, które oświetlały makabryczną zawartość przedziału. Wyglądało na to, że to pomieszczenie pełniło funkcję kuchni i jadalni Randolpha Alexisa. Podłoga była lepka od krwi, w kącie przedziału leżała sterta różowego mięsa, a obok niej świeżo rozczłonkowane zwłoki.
– Dobry Boże – jęknęła hrabina i zasłoniła usta dłonią.
– No dobrze i co dalej – Madison spojrzała na Stanleya, ignorując makabryczny wystrój. Mężczyzna stał i nerwowo wykręcał palce
– Jak to, co? Głupie pytanie. Teraz nas uratujecie, tak?
– Słuchaj no – Geleyda złapał Stanleya za koszulę i przygwoździł do ściany. – Dosyć mam twoich gierek. Uważam, że doskonale wiesz, jak się stad wydostać. Tylko albo o tym zapomniałeś, albo bawi cię to, że tu utknęliśmy. Jeśli zapomniałeś, to wbiję ci tę wiedzę z powrotem do łba, a jeśli się bawisz, skończysz jak Alexis, jasne?
Stanley przestraszony skinął głową.
– A więc mów!
– Ja nie wiem, nic nie wiem! Randolph wiedział ale, ale nie żyje! Zabiliście go! – zawył i zalewając się łzami, skulił się pod drzwiami.
Geleyda poczuł, jak wzbiera w nim złość. Unoszący się w przedziale zapach krwi podniecał go. Miał ochotę rzucić się na Stanleya, bić go, kopać, gryźć i szarpać, dopóki nie poczuje ulgi. Ciężko dysząc, nachylił się nad Stanleyem i nerwowo zaciskał pięści.
– To na nic, panie Geleyda – odezwała się Madison. – Rozmowa z nim to strata czasu. Musimy wykorzystać to, co mamy, aby zoptymalizować nasze szanse na przeżycie. Proponuję tu spojrzeć.
Na podłodze przedziału znajdował się ułożony z jelit znak nieskończoności. Wyglądał dokładnie tak samo, jak tor kolejki, którą Francis i Madison ułożyli w mieszkaniu Stanleya.
– Co do jasnej cholery? – mruknął
– Wygląda to dosyć dziwacznie, racja. Wydaje mi się, co następuje. Jelita ułożone w znak nieskończoności symbolizują trwającą nieustannie podróż. Pytanie jednak, gdzie nasz wagonik? Jeśli go znajdziemy, to być może uda nam się odwrócić efekt tego czegoś – zaklęcia, mechanizmu, projekcji – zwał jak zwał – odezwała się rzeczowo Madison.
– Chyba znalazłam – hrabina schyliła się i wyjęła spod siedzenia pokrytą śluzem szkatułkę, a następnie wręczyła ją Madison
Agentka otworzyła ją ostrożnie. W środku znajdowało się czarne, wysuszone ludzkie serce.
– Wygląda na to, że wagonik się znalazł. Teraz potrzebujemy instrukcji, jak postąpić dalej.
Skulony pod drzwiami Stanley uśmiechał się głupkowato w ich stronę i mamrotał coś niezrozumiale.
***
– Nie wytrzymam, jest ich zbyt wiele, są… za silni.
Ojciec Di Frascimento wciąż stał z wysoko uniesionymi rękoma. Jego ramiona drżały, płonęły żywym ogniem. Ból, który czuł w ramionach, w karku i rękach był niemal nie do wytrzymania. Mógł go znieść tylko dzięki sile woli, którą dawała mu wiara. Klęcząca, rozmodlona pani Atkinson co jakiś czas przecierała twarz jezuity wilgotną, chłodną szmatką i znowu padała na kolana.
– Ta mała staruszko ma w sobie nadzwyczaj dużo wiary – uznał jezuita i ta myśl dodatkowo go pokrzepiła. Czekała go kolejna walka. Czuł napływającą falę negatywnej energii, która za wszelką cenę będzie chciała zrobić wyłom w jego umyśle i zalać go najgorszym koszmarem.
Zamknąwszy oczy, Teodore ujrzał jak hrabina, Madison i Geleyda debatują nad czymś żywiołowo. Wokół nich gęstniał mrok. Teodore widział wirujące między nimi czarne smugi diabelskich podszeptów, jednak dzięki swoim modlitwom był w stanie trzymać je na dystans. Tylko raz było blisko, gdy Geleyda nachyliwszy się nad Stanleyem, był niemal gotów go zabić.
– Śpieszcie się – stęknął boleśnie.
W tym samym momencie poczuł, jak siła Złego uderza w niego z nową mocą. Z furią setek demonów przełamała barierę umysłu i zalała go wizjami najstraszniejszych koszmarów. Wśród nich dostrzegł czarny, złowieszczy kształt, który trzepocząc skrzydłami, leniwie zbliżał się w jego stronę. Zanim zemdlał, ojciec Di Frascimento zobaczył jeszcze, jak stojące pod drzwiami dwa upiorne kształty przełamują postawioną przez Madison barierę i wkraczają do środka.
***
– Słyszałyście? Co to za hałas?
Nie czekając na odpowiedź, Geleyda doskoczył do prowadzących na korytarz drzwi. Lekko je uchylił i wystawił głowę na zewnątrz.
– Jasna cholera! – zaklął.
Na końcu korytarza dostrzegł idące w ich stronę dwa nieumarłe monstra, które zostawili w poprzednim wagonie. Zamknął za sobą drzwi, podkładając pod klamkę stojące w przedziale krzesło.
– Mamy mało czasu, bardzo mało. Idą tu po nas
Madison poczuła, jak przechodzi ją zimny dreszcz. Nie mogła jednak pozwolić na to, aby cokolwiek ją rozproszyło. Nawet wspomnienie swojej własnej śmierci.
– Pani hrabino, czy możemy mieć tu do czynienia z jakimś rytuałem? Zna się pani na tym. Może dostrzega pani jakąś, nawet najdrobniejszą, paralelę między naszą sytuacją a czymś, o czym pani czytała?
– Jakbym sama na to nie wpadła – zezłościła się w myślach hrabina i rozłożyła bezradnie ręce. Nigdy w życiu nie czytała o czymś, co mogłoby być chociaż odrobinę podobne do tego.
– Chwileczkę, a to co?
Hrabina podążyła wzrokiem za ręką agentki i dostrzegła wypisaną na suficie krwią inskrypcję. Litery zlewały się ze sobą, były rozmazane i nieczytelne. Niewątpliwie jednak znalazły się tam intencjonalnie i składały się w jedną całość.
– Szybko, mamy mało czasu – syknął przyklejony do drzwi Geleyda. – Są już bardzo, bardzo blisko.
– Serce przesunąć po linii jelit – przeczytała hrabina, nie ukrywając obrzydzenia.
– Słucham?
– Dobrze słyszałaś Madison, serce przesunąć po linii jelit. Tak jest tu napisane.
– Tak, tak! Dobrze – zapiszczał nagle Stanley i zaczął nerwowo drapać się po głowie – Serce na jelita. Tak, tak. Rytuał, zaklęcie. Szybko. Ratujcie nas. Ludojad też tak robił.
Nie zwlekając dłużej, Madison chwyciła za sczerniałe serce i ostrożnie poprowadziła je po linii jelit. Raz, drugi, trzeci. Nic się jednak nie wydarzyło.
– No i co? – rozejrzała się pytająco i w tej samej chwili coś potężnie uderzyło w drzwi, zostawiając w nich pokaźną szczelinę. Stojący przy nich Geleyda uskoczył przed pazurzastymi dłońmi, które niczym macki wdarły się do środka i bezskutecznie zaciskały czarne, szponiaste palce.
– Może przejedź nim w drugą stronę? – zaproponowała hrabina, ściskając w dłoniach siekierę.
Madison zgodziła się i bez słowa zrobiła, co zasugerowała lady Upperton. Nic się nie stało.
– To on! On wie, co powinniśmy zrobić! – Geleyda chwycił Stanleya za ramiona i uderzył nim o drzwi tak, że jego twarz znalazła się tuż przy wyłomie. Zakończone czarnymi pazurami dłonie uderzały o twarz Stanleya, który zaniósł się rozpaczliwym szlochem.
– Ja nic nie wiem, naprawdę. Jestem ofiarą, jak i wy. Ludojad wiedział, ale go zabiliście. Sercem przesunąć po jelitach, sercem przesunąć po jelitach! – wrzeszczał.
Madison raz jeszcze złapała ze serce i energicznie przesunęła nim po linii jelit.
Nagle wagon zadrżał i poczuli, że pędzą teraz z niesamowitą prędkością. Chwilę później dostrzegli przez szparę w zasłonach pojedynczy, eksplodujący z siłą setek bomb błysk. Ich uszu doszło pojedyncze, przeciągłe pogwizdywanie lokomotywy.
– Chyba się udało!
Geleyda puścił Stanleya, które bezwładnie upadł na podłogę, i odsunął zasłony. Za oknem dostrzegł rozsiane tu i ówdzie domy i zagrody oraz zabłocone, jałowe pola Anglii.
– Udało się! Naprawdę się udało! – krzyknął, wychyliwszy głowę przez okno.
Nie cieszył się jednak długo.
W ich stronę z naprzeciwka zmierzała rozpędzona lokomotywa.
– Nie, to niemożliwe…– wyszeptał i zrezygnowany opadł na kanapę. – Zginiemy. Po prostu zginiemy – zaśmiał się histerycznie
Hrabina i Madison z zaciekawieniem wyjrzały przez okno.
– Faktycznie nieciekawie – zgodziła się lady Upperton.
– Panie Geleyda! – zagrzmiała nad reportem Madison. – Kto jak kto, ale pan, dziennikarz śledczy, złote dziecko „Prawdziwej Bomby” nie może się poddać. Kto to później opisze? Taki materiał! Jest to pan winny swoim wiernym czytelnikom, swoim fanom. Proszę brać się w garść. Już!
Francis, zawstydzony reprymendą, błyskawicznie podniósł się z kanapy. Faktycznie. Taka historia, pomimo że niesamowita i zapewne nikt w nią nie uwierzy, mogłaby stać się szkieletem jakiejś fantastycznej powieści. – Muszę to przeżyć – zadecydował i ruszył w kierunku drzwi przedziału.
– Do maszynowni, musimy iść do maszynowni! Tam na pewno jest jakiś mechanizm, który zatrzyma nasz pociąg. Tak to chyba jest skonstruowane?
– Zatem w drogę – odparła Madison.
Geleyda potężnym kopnięciem otworzył drzwi, które niemal wypadły z zawiasów. Na zewnątrz, tuż przy progu, kłębiło się kilka zawodzących bezmyślnie stworów, które zaskoczone odskoczyły od drzwi. Wykorzystując chwilową przewagę, hrabina Upperton zamachnęła się siekierą, aby utrzymać bestie na dystans.
Przy pokrzykiwaniu Madison cała czwórka ruszyła korytarzem w kierunku lokomotywy. Na jego końcu, tuż przed drzwiami stała pojedyncza bestia. Zgarbiona, przyglądała im się pustymi oczami, rytmicznie zaciskając szponiaste dłonie.
– Dalej panie Geleyda – ponaglała Madison. – Wyminiemy tego stwora i jesteśmy na miejscu. Potem już będzie z górki.
Francis głośno przełknął ślinę i ostrożnie ruszył w stronę lokomotywy. Im bliżej był bestii, tym wyraźniejszy był bijący od niej smród gnijącego ciała. Geleyda spojrzał w jej oczy i poczuł, jak ogarnia go nieprzyjemny chłód. Bestia nie poruszała się. Apatycznie zerkała w ich stronę, jakby pogrążona w letargu.
Teraz, albo nigdy zadecydował Geleyda i jednym susem prześlizgnął się obok bestii, a za nim Madison, Riley i Stanley. Wszedłszy do lokomotywy, zatrzasnęli za sobą obite żelazem drzwi i przekręcili zamek.
Przed sobą mieli trzy dźwignie.
Powietrze przeszył kolejny rozpaczliwy gwizd nadjeżdżającej lokomotywy. Po nim był kolejny i jeszcze jeden. Prędkość z jaką zmierzali i towarzyszący jej pęd powietrza niemal pozbawił ich tchu. Pociąg, którym jechali, pędził coraz szybciej wprost, ku nieuniknionej katastrofie.
– Na Boga, zatrzymajcie to! – krzyknęła hrabina i zaczęła ciągnąć za dźwignie. Na marne. Pociąg wciąż pędził przed siebie, a pojedyncze pogwizdywania nadciagającej z naprzeciwka lokomotywy zlały się w jeden, ciągły sygnał.
– Panie Geleyda, węglarka! – Madison wskazała leżącą obok stertę węgla i znajdującą się na jej szczycie dźwignię. – To musi się udać!
Nie było na co czekać. Geleyda zaczął wspinać się po bryłach węgla. Podmuchy wiatru niemal zrzuciły go z pociągu, jednak wola życia była w nim silniejsza. Na czworakach wdrapał się na szczyt i powoli wstał. Chwiejąc się na nogach, skulony obserwował, jak pędzący z naprzeciwka pociąg zbliża się do nich ze straszliwą prędkością. Niemal widział bladą z przerażenia twarz maszynisty, który raz po raz chwytał za sznur gwizdka.
Mając przed oczami obraz Wolność wiodąca lud na barykady, Francis Geleyda załapał za dźwignię.
Ani drgnęła.
– Jasna cholera!
Kolejne gwizdy zaczęły przeszywać powietrze. Jeden, drugi, trzeci.
– Panie Geleyda, niech nas pan ratuje! Na litość boską!
Geleyda wbił stopy w podłoże i zaparłszy się mocno, całym ciężarem naparł na dźwignię. Przez chwilę nic się nie działo. Wtem, lokomotywa zaczęła nagle hamować. Zwalniała z potwornym jazgotem, krzesząc spod kół snopy iskier, a przeraźliwy zgrzyt niemal rozsadził im głowy. Upłynęło kilkanaście sekund, zanim wśród kłębów buchającego dymu i iskier lokomotywa w końcu się zatrzymała.
– Uciekamy! – krzyknęła Madison i zeskoczyła na tory.
Chwilę później cała czwórka biegła przez pola w kierunku znajdujących się na horyzoncie zabudowań.
IV
Około piętnastej cała czwórka z powrotem znalazła się pod kamienicą. Stanley, nie czekając na pozostałych, pobiegł w kierunku domu, nie zdążył jednak wejść do środka, bowiem niemal natychmiast w drzwiach stanęła pani Atkins.
– Stanley! Gdzieś pan był tyle czasu! – zaczęła bez ogródek – Ile ja tu kłopotów przez pana miałam! Szkody moralne, nieprzespane noce! Na zdrowiu upadłam! Znacznie – dodała i wycelowała w Stanleya palcem – Zapłacisz mi pan za to, ekstra.
Stanley, oniemiały, kiwnął tylko głową, a w tym czasie do drzwi podeszła pozostała trójka. Widząc ich, gospodyni zrobiła wielkie oczy.
– Baronowa? Tutaj? Ale jak to, przecież jestem pewna, że nie wychodziliście z domu. Stałam tu na dole i pilnowałam porządku. Co to za czary? – zmrużyła oczy podejrzliwie.
Hrabina uśmiechnęła się zmęczona.
– Jakie czary kochana pani? W naszej Anglii w XX wieku nie ma miejsca na czary – zaśmiała się wymuszenie lady Upperton. – Może po prostu nas pani nie zauważyła? Ruch w końcu spory. W takim zamieszaniu łatwo coś ominąć.
Gospodyni nie wydawała się być przekonana, ale w końcu machnęła ręką.
– Po księdza żeście przyszli? Gorzej się poczuł biedaczek. Pewnie myślał, żeście zniknęli, jak i ten – wycelowała palcem w Stanleya, który rzucił się w górę po schodach. – Położyłam go spać i drzemie. Anioł nie człowiek. Budzić?
– Jeśli byłaby pani tak miła – skinęła głową hrabina.
Gospodyni poszła po jezuitę, a Geleyda, Madison i hrabina ruszyli za Stnaley’em do jego mieszkania.
Wewnątrz panował taki sam bałagan, jak poprzednio. Kolejka znajdowała się w miejscu, w którym rozłożyli ja Francis i Madison. W mieszkaniu było gorąco, jakby ktoś postawił w nim hutniczy piec.
– Niemożliwe, niemożliwe – Stanley rozejrzał się po pomieszczeniu i złapał się za głowę. – Co ja teraz zrobię? Jak ja to wyremontuję?! – przejechał palcem po ścianie. – Wszystko jest w sadzy. To wy! To wszystko wasza wina! – odwrócił się w stronę hrabiny.
Madison, szybciej niż ktokolwiek mógł zareagować, podeszła do Stanleya i uderzyła go w twarz.
– Jak pan w ogóle śmie! Oskarżać nas? Nas!? Powinien pan nam raczej dziękować, że uratowaliśmy panu życie. Gdyby nie my, dalej jeździłby pan tą przeklętą kolejką, albo skończyłby w brzuchu ludojada!
Stanley schował głowę w ramionach i spojrzał na nią przepraszająco.
– No – odparła zadowolona Madison. – A teraz proszę powiedzieć, co łączyło pana z Makriatem?
– Z tym Arabem? – zdziwił się. – A co mnie miało łączyć? Kolejkę od niego kupiłem. Nic więcej. Pomocny, uprzejmy, ale takim trzeba być, żeby zarobić. Nic więcej nie wiem. Ale zaraz! Ja wszystko sobie zapiszę! Jesteście jakimiś magami, tak? – Stanley wyjął z kieszeni marynarki notes i sylabizując pod nosem, zapisał nazwiska Madison, Francisa i hrabiny.
– I co tam pan zapisujesz? – spytał drwiąco Francis.
– Wasze nazwiska!
– To przecież wszyscy słyszymy – Madison i hrabina zaśmiały się cicho. – Pytam po co?
– A, no tak – chrząknął. – Opiszę to wszystko i sprzedam jakiejś gazecie.
Geleyda wybuchnął śmiechem. Stanley spojrzał na niego pytająco.
– Kochany panie Stanleyu, tak się składa, że pracuję w „Prawdziwej Bombie” i proszę mi wierzyć, że opiszę to lepiej od pana. Z suspensem, z biglem, z dramatycznymi zwrotami akcji. Zrobię to ze smakiem, a pan wyłożysz po prostu kawę na ławę.
– Ja, ja podam nazwiska!
– I co dalej, proszę mi powiedzieć? Ale zanim pan odpowie, podsunę panu wskazówkę. Komu ludzie zaufają: członkowi Stowarzyszenia Kolejek, czy poważnemu dziennikarzowi, hrabinie lub agentce od zadań specjalnych?
Stanley pobladł i zrezygnowany odłożył notes.
– No dobrze – odparł smutno. – ale z czym w ogóle mieliśmy tu do czynienia?
– Osobiście uważam, że kolejka jest czymś w rodzaju projektora wyposażonego w funkcję miniaturyzacji obiektów. Może w wyniku błędu urządzenia zostaliśmy zamknięci w tej kolejce? – odpowiedziała Madison
– Nonsens.
Do pokoju wszedł ojciec Di Frascimento. Krocząca krok w krok za jezuitą pani Atkinson wpatrywała się w niego jak w święty obrazek. Teodore wyglądał na zmęczonego, a jednocześnie biła od niego pewność siebie, jakiej jeszcze u jezuity nie widzieli.
– Ah! Dobrze księdza widzieć – ucieszyła się hrabina. – Mamy tyle rzeczy do opowiedzenia.
– Ależ nie trzeba – odparł poważnym tonem. – Wszystko widziałem.
Francis zrobił wielkie oczy.
– Tak, panie Geleyda, czuwałem nad wami, gdy wy, zamknięci w tej piekielnej pułapce walczyliście o życie. Chroniłem was przed Złym, odpędzałem od was szatańskie moce, abyście mogli tu wrócić. Ta zabawka – szturchnął końcem buta kolejkę – to katalizator silnych, diabelskich mocy. Powinniśmy się go jak najszybciej pozbyć.
– Może najpierw moglibyśmy ją zbadać? – zaproponowała natychmiast Madison.
– Nie, nie ma mowy! – krzyknął Stanley i złapał zabawkę w ręce. To moja własność i to ja jako jedyny mogę decydować o jej losie.
***
Rozmowa trwała jeszcze kilka minut, po czym cała czwórka opuściła mieszkanie Stanleya. Hrabina zaproponowała, aby spotkać się nazajutrz i ostatecznie zamknąć kwestie dotyczące wyjazdu, na co uzyskała jednogłośną zgodę.
Ojciec Di Frascimento już wsiadał do samochodu hrabiny, gdy poczuł nagle delikatnie szarpnięcie.
– Ojcze, czy mogłabym o coś zapytać?
Nieco zaskoczony, Teodore skinął twierdząco głową.
– W czym mogę służyć agentko Riley? Obawiam się, że niestety nie pomogę w kwestiach technicznych.
– Ja nie w tej sprawie – uśmiechnęła się słabo. – Przychodzę w kwestiach wiary.
– Ach tak? – Di Frascimento był mile zaskoczony.
Madison chwilę się wahała, po czym spojrzała jezuicie prosto w oczy.
– Czy jest jakiś sposób, aby zmierzyć objętość duszy? Albo sprawdzić, czy nic jej nie uszkodziło?
Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.