https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 4

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

 

Pomimo zmęczenia i późnej godziny sen nadal nie przychodził do ojca Di Frascimento. Wydarzenia dzisiejszego dnia wciąż nie dawały mu spokoju. Z jednej strony był rad, że zdołał pomóc swoim towarzyszom, że udało mu się odeprzeć zagrażające im diabelskie siły, a z drugiej strony był świadom, że zwycięstwo nie było pełne. Szatańska siła, naprzeciwko której stanął, była mocniejsza, straszliwsza od wszystkiego, z czym do tej pory przyszło mu się zmierzyć. Myśl o nieopisanej potędze Złego przerażała go i nie pozwalała zasnąć, a było jeszcze zagadkowe pytanie, które zadała mu agentka Riley.

Czy jest jakiś sposób, aby zmierzyć objętość duszy? Albo sprawdzić, czy nic jej nie uszkodziło? – powtórzył w myślach i zafrasował się. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Jak zmierzyć coś tak ulotnego, a jednocześnie tak rzeczywistego, jak ludzka dusza? Jak sprawdzić, czy jest cała?

Ze studiów pamiętał, że Ojcowie Kościoła pisali o tym, czym jest, a czym nie jest dusza ludzka, jednak żaden z nich nie zastanawiał się nigdy nad kwestią jej trwałości. Według Tomasza z Akwinu dusza była przygodnym bytem integralnie połączonym z ciałem. Akwinata, podobnie jak wcześniej Arystoteles, twierdził także, że składa się ona z trzech elementów – wegetatywnego, zmysłowego i racjonalnego, i to właśnie połączenie tych trzech elementów tworzy jedną substancję duszy – Una anima secundum substantiam. Skoro zatem – myślał Teodore, zawstydzony nieco własnymi spostrzeżeniami i ich potencjalnie heretyckim charakterem – dusza składa się z trzech części, czy możliwe jest jej rozczłonkowanie?

Z drugiej strony, św. Augustyn w swoim dziele O Wielkości Duszy przekonywał, że dusza jest niematerialna. – Jak zatem rozerwać coś, co pozbawione jest ciała? – zastanawiał się jezuita.

Im dłużej o tym myślał, tym bardziej złościło go, że nie przynosi to żadnych rezultatów. Pytania mnożyły się jedno po drugim, podczas gdy nie padła nawet jedna odpowiedź.

Teodore powrócił pamięcią do chwili, kiedy straszliwe monstrum chwyciło bezbronną Madison i złożyło na jej ustach nekrotyczny pocałunek śmierci. Jezuita czuł wtedy jej ból, czuł zimno i ciemność, które popłynęły żyłami agentki Riley. Widział, jak monstrum wysysa z niej życie, jak czarny jęzor sieje spustoszenie w jej duszy, jak piętnuję ją czarnym znakiem samego Diabła.

Jeśli dusza Madison faktycznie ucierpiała, jeśli zalęgło się w niej zło lub pozbawiona została boskiego pierwiastka, to obowiązkiem ojca Teodore było to sprawdzić i, jeśli będzie to możliwe, uleczyć jej duszę.

 

***

 

– Dobrze cię widzieć, Hyde. Mam nadzieję, że wszystko ostatecznie dobrze się skończyło? – sir Glutterby wiedział, że jego najlepsza agentka rzadko chodziła na urlop, więc skoro sama, powołując się na sprawy rodzinne, poprosiła go o wolne, sprawa musiała być naprawdę poważna.

Samanta skinęła twierdząco głową i sir Glutterby odetchnął z ulgą.

– Kawy?

– Chętnie – odparła. Ten poranek był wyjątkowo pochmurny i paskudny. – Czekamy na Madison? – zerknęła na stojące obok puste krzesło.

– Tak, musimy porozmawiać o postępach w waszym śledztwie. Sporządzony przez ciebie raport jest, jakby to powiedzieć… – zawiesił na chwilę głos – dosyć niezwykły.

Samanta skrzywiła się na to słowo. Wiedziała, że jej przełożony nie cierpi wszystkiego, co niezwykłe lub niesamowite.

– W pełni się zgadzam inspektorze. Wydarzenia, których Madison i ja byłyśmy świadkami, są w istocie dosyć nietypowe. Śmierć Juliusza Smitha, jej okoliczności i informacje, które zdążył nam przekazać, stanowią dosyć nietypową mozaikę. Wszystko to aż na kilometr śmierdzi jakimiś okultystycznymi fanaberiami. Najchętniej w ogóle bym się w to nie pakowała, mamy jednak trupa, cztery trupy – poprawiła się szybko – a wszystkie ślady prowadzą nas do Makriata, którego jednak dotąd nie udało nam się dorwać. Mam podejrzenie, że to właśnie on lub ktoś z jego otoczenia stoi za włamaniem i podpaleniem mieszkania Smith’a. Jeśli Makriat także poszukuje simulacrum, to musimy znaleźć je przed nim. Nie wiem, jakie odgrywa ono znaczenie w całej tej historii, ale pomocnik profesora twierdzi, że to sprawa wielkiej wagi, międzynarodowej.

– I to mnie właśnie martwi Hyde – zasępił się Glutterby. – Jeśli to sprawa międzynarodowa, to nie dość, że musimy mieć ją pod kontrolą jako pierwsi, to ponadto musimy działać z najwyższą dyskrecją – zaznaczył ruchem dłoni.

– Naturalnie.

– W raporcie napisałaś, że denat chwilę przed śmiercią wytypował ciebie i Riley do tego, abyście razem z nim wyruszyły w podróż poszukiwawczą Orient Ekspresem, zgadza się?

Madison skinęła głową.

– Profesor nie może wziąć w niej udziału z przyczyn oczywistych, ale cała wyprawa ma odbyć się według zaplanowanego wcześniej scenariusza – odparła rzeczowo. – Wraz z nami ma wyruszyć wspomniany we wcześniejszych raportach jezuita, ojciec Teodore Di Frascimento, hrabina Teodora Upperton i… Franciszek Geleyda.

– Ten Geleyda?

Samanta z dezaprobatą pokiwała głową.

– Niedobrze, bardzo niedobrze. Jeśli chcemy, aby cała akcja przebiegła po chichu, obecność żądnego sensacji reportera jest nam wybitnie nie po drodze – zmartwił się.

– Taka była wola denata – Hyde rozłożyła bezradnie ręce. – Niestety przeczucie podpowiada mi, że Geleyda nie zrezygnuje z takiej okazji.

– Musisz mieć go zatem na oku. Pilnuj, co pisze i komu to wysyła, by w razie potrzeby przechwytywać całą jego korespondencję.

– Oczywiście – zgodziła się natychmiast.

Gdy zegar wybił dziewiątą, drzwi do gabinetu otworzyły się nagle. Do środka energicznym krokiem weszła Madison.

– Samanto! Jak dobrze cię widzieć. Nie uwierzysz, co mi się wczoraj przydarzyło!

Sir Glutterby zrobił wielkie oczy i chrząknął, zaznaczając swoją obecność.

– Dzień dobry inspektorze – Riley wyprostowała się i skinęła głową w stronę przełożonego.

Sir Glutterby wyjął z gabloty trzy szklanki, nalał w nie brandy i postawił na biurku. Z szuflady wyciągnął cygara na specjalne okazje.

– Sprawa jest poważna – oceniła sytuację Samanta i bez skrępowania sięgnęła po szklankę.

– Witaj, Madison. Skoro już wszyscy jesteśmy, przejdźmy może do rzeczy. Po pierwsze, jak postępy w śledztwie? Po drugie, raport, który mi zostawiłaś jest dosyć…

– Niezwykły, tak. – dokończyła Riley i dostrzegła, jak usta inspektora wykrzywiają się w grymasie. – Ale tak właśnie było. Wszystko, co zostało przedstawione w raporcie, odpowiada stanowi faktycznemu zaistniałych wydarzeń.

– Jaki raport? – spytała Hyde.

Sir Glutterby dał znać Madison, aby streściła po krótce wydarzenia ostatniego dnia.

– To było tak – rozpoczęła swoja opowieść. – Siedzieliśmy na herbatce u hrabiny: ja, Geleyda i ojciec Di Frascimento. Ustalaliśmy szczegóły naszej podróży Orient Ekspresem, gdy Geleyda wyciągnął zza pazuchy świeży numer „Prawdziwej Bomby”, gdzie na pierwszej stronie znajdowała się informacja o niezwykłym samozapłonie. Nie uwierzysz, ale jego ofiarą był Stanley.

– Ten Stanley? – Samanta zrobiła wielkie oczy. – Stanley, którego nazwisko znalazłyśmy w księgach handlowych Makriata?

– Ten sam, nie inaczej! Co więcej, w mieszkaniu, w którym doszło do wypadku, znaleziono również kolejkę, którą Stanley zakupił od naszego podejrzanego. Nie czekaliśmy dłużej i, pomimo dezaprobaty ojca Teodore, wyruszyliśmy pod wskazany w gazecie adres. A tam! Nie uwierzysz!

– Obawiam się, że będę musiała.

Następnie Madison streściła przebieg wydarzeń poprzedniego dnia z niemal minutową dokładnością. Gdy skończyła, złapała Samantę za dłoń.

– Tak więc widzisz, ja i pozostali musieliśmy paść ofiarą jakiejś podstępnej miniaturyzacji, a następnie zostaliśmy przeniesieni do wnętrza zabytkowej kolejki.

– No dobrze, rozumiem, tak mi się przynajmniej wydaje – Hyde powoli dochodziła do siebie. – A te potwory?

– Och, to musiał być wynik działania jakiegoś halucynogennego specyfiku, którym zostaliśmy potraktowani. Może w wyniku jego działania przytrafiło nam się to, co pan Geleyda nazwałby grupowym, świadomym snem?

– Nie podoba mi się to – burknął sir Glutterby i oparł się o biurko. – Miniaturyzacja, zamknięcie w modelu kolejki, nieumarłe stwory, sobowtóry… Przyznacie same, że brzmi to jak fabuła groszowej powieści z dreszczykiem – inspektor podrapał się po policzku. – Nie lubię takich historii. Może inaczej – nie wierzę w nie. Przynajmniej nie wierzyłem do tej pory, ale teraz, po rewelacjach związanych z Misr House, Makriatem, odczytem profesora Smitha i akcją w kolejce, chyba nie mam już wyboru, co?

Samanta uzmysłowiła sobie, że to pierwszy raz, gdy widzi szefa tak bardzo niezdecydowanego. Sir Glutterby zazwyczaj szybko podejmował decyzje i wykazywał niemal irytującą asertywność. A teraz? Ten wielki, postawny mężczyzna skubał nerwowo resztki zarostu, jakby nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

– Okazuje się, że świat, w którym żyję, jest o wiele bardziej złożony i tajemniczy, niż myślałem – kontynuował. W jego głosie Samanta wychwyciła nutę autentycznego przygnębienia. – Zupełnie tak, jakbyście po długiej, mroźnej zimie pojechały do swojego domku lotniskowego, a na miejscu okazało się, że wszystkie meble stoją inaczej, niż je zostawiłyście. To ten sam dom, ale wszystko jest w nim teraz nowe, inne. Rozumiecie?

Samanta i Madison skinęły głowami. Przypominały teraz parę uczennic, które wezwał na dywanik. Prawda była jednak inna. Rolę się odwróciły. To on był uczniem, to on czekał, aż te dwie silne kobiety pokażą mu stronę, w którą powinni się kierować.

– Jak to możliwe, że na trasie Londyn Liverpool nagle, zupełnie znikąd, pojawia się część dawno zaginionego pociągu? Jak to możliwe? Mam przeczucie, że to, czego doświadczyłaś Madison, to przełomowy dzień w historii Anglii, a może i całego świata. Nie znajduję logicznego wytłumaczenia dla tego, czego obie byłyście świadkami i mówiąc szczerze, przeraża mnie to. A pozostaje jeszcze sprawa Makriata. Co on ma z tym wspólnego?

– To istotnie niezła kabała – zaczęła Hyde, chcąc dodać otuchy przełożonemu. – Nie możemy jednak pozwolić na to, aby ta sprawa nas przerosła. Nie możemy się poddać. Na chwilę obecną nasze tropy faktycznie są dosyć marne, ale to się wkrótce zmieni. Dopiero zaczęłyśmy śledztwo, sprawa jest rozwojowa. Mamy trupa…

– Cztery trupy – dodała szybko Madison.

– Cztery trupy i trop, który wiedzie nas do Europy. Mamy simulacrum, o którym prof. Smith wspomniał przed śmiercią. Nie wiem jak ty, Madison, ale ja mam przeczucie, że całe to zamieszanie jest jakoś z nim związane.

– Całkowicie się z tobą zgadzam Samanto i jestem absolutnie pewna, że wszystkie te niesamowite zdarzenia będę mogła niedługo w racjonalny sposób wytłumaczyć.

Inspektor spojrzał w ich stronę i uśmiechnął się słabo. Przez chwilę cała trójka milczała, paląc cygara i popijając brandy.

– Zatem, zgodnie z wolą profesora Smith’a obie wyruszycie w podróż Orient Ekspresem – zaczął powoli sir Glutterby. – Uważajcie na siebie, zwłaszcza na siebie, a dopiero potem na tego przeklętego reportera i pozostałych. Niewykluczone, że jest wśród nich ktoś, kto zagraża powodzeniu naszej misji. Miejcie oczy dookoła głowy i pamiętajcie, że operacja musi przebiec dyskretnie. Zaraz poinformuję nasze europejskie kontakty o trasie waszej podróży, żebyście mogły liczyć na ich wsparcie. Nie jestem wstanie określić, jak dokładnie będzie ono wyglądać, ale to wciąż lepsze niż nic.

– Dziękujemy – Samanta podniosła się z fotela i uśmiechając się szelmowsko, wyciągnęła rękę w kierunku inspektora. – Proszę się niepotrzebnie nie zamartwiać. Będzie dobrze!

 

II

 

Punktualnie o godzinie trzynastej wszyscy goście zaproszeni przez hrabinę Upperton zasiedli w pokoju gościnnym. Wśród nich byli: ojciec jezuita Teodore Di Frascimento, reporter „Prawdziwej Bomby” Franciszek Geleyda, dwie agentki Interpolu – Samanta Hyde wraz Madison Riley – oraz oczywiście gospodyni – hrabina Teodora Upperton.

Hrabina podzieliła spotkanie na dwa etapy. Pierwszy, którego główną osią był wystawny obiad mający zrobić wrażenie na gościach, właśnie się skończył. Należało zatem podać herbatę, przejść do gabinetu i rozpocząć część oficjalną. Barnaba nie mógł dłużej czekać.

– Miło mi, że widzimy się w komplecie – odezwała się hrabina, gdy przeszli już do gabinetu. – Po wczorajszych wydarzeniach wszyscy mamy zapewne jakieś przemyślenia. O niektórych z nich dowiemy się zapewne z prasy. Pani Riley, agentka Hyde jest, jak mniemam, na bieżąco?

– Oczywiście – odpowiedziała i zawiesiła wzrok na soczyście zielonych liściach figowca, w którego cieniu usiadła.

– Doskonale – uśmiechnęła się hrabina. – Pozostaje nam zatem, o ile nikt nie zrezygnował, doprecyzować szczegóły wyjazdu: kiedy i o której godzinie wyjeżdżamy, a także jaki mamy plan na tę podróż.

– Plan mamy oczywiście jeden – zaczął jezuita. – Odnaleźć ów diabelski przedmiot, o którym wspomniał przed śmiercią profesor Smith. Odnajdując go, ocalimy cały nasz świat. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Sugeruję, abyśmy po opuszczeniu Anglii jak najszybciej udali się do Wenecji. Mieszka tam mój dobry znajomy, który być może zdoła nam pomóc.

– To brzmi jak plan – zgodziła się hrabina.

– Proszę wybaczyć, ale wydaje mi się, że nasza podróż ma już z góry zaplanowaną trasę i niewiele w tej kwestii możemy zmienić. Z tego co wiem, Orient Ekspres nie zatrzymuje się w Wenecji – Geleyda spojrzał na jezuitę i bezradnie rozłożył ręce. – Prawdę mówiąc, nasza podróż Orient Ekspresem zacznie się dopiero w Paryżu.

– Co pan proponuje, panie Geleyda? – hrabina odstawiła filiżankę na wysoki, elegancki stolik tuż obok fotela.

– Nic nadzwyczajnego hrabino. Z Londynu musimy dostać się do Calais, najpierw pociągiem, następnie promem, a dopiero stamtąd do Paryża.

– Gdyby tylko udało się przekopać pod dnem morza jakiś tunel – zamyśliła się Madison. – Wtedy cała podróż byłaby o wiele prostsza i krótsza, a przez to także bezpieczniejsza. O tej porze roku morze jest zazwyczaj silnie wzburzone.

– No dobrze. W takim razie pozostaje nam tylko kupić bilety i przygotować bagaże. Jedni większe, drudzy mniejsze – hrabina rzuciła okiem na Geleydę.

– Biorąc pod uwagę to, że każde z nas ma zapewne jakieś sprawy do dokończenia, proponuję, abyśmy wyruszyli w najbliższy piętek, 22 stycznia. Z tego co wiem, pociąg do Calais wyrusza z Londynu o godzinie dziesiątej – oznajmiła Samanta.

– Zatem w drogę, rycerze Jezusa! – Teodore energicznie podniósł się z fotela. Perspektywa podróży rozweseliła zasępionego dotąd jezuitę. Myśl, że oto rozpoczyna krucjatę przeciwko Szatanowi zepchnęła na bok wszelkie rozterki dnia poprzedniego. Był gotów do działania. Czuł, że napędzany Bożą łaską, jest w stanie przenosić góry.

– Chwileczkę – Geleyda wstał z fotela i podszedł do dużego okna, za którym Londyn tonął w strugach zimnego, brudnego deszczu. – Zanim tak entuzjastycznie wyruszymy w czekającą nas podróż, czy wiemy w ogóle, po co tak naprawdę ruszamy?

– Jadę ratować swojego męża, panie Geleyda – wycedziła przez zęby hrabina. – Dość już czasu straciliśmy na głupoty, dlatego proszę, aby niepotrzebnie nie przedłużał pan tego spotkania.

– Ależ hrabino – Francis odwrócił się na pięcie i z niedowierzaniem spojrzał na hrabinę. – Takie oskarżenia? Pod moim adresem? Proszę uwierzyć, że w tym, co mówię, nie ma nawet krzty wyrachowania, a los hrabiego interesuje także mnie.

Hrabina zacisnęła ręce na oparciu fotela tak bardzo, że zbielały jej knykcie.

– Czy wiedzą państwo, czym jest simulacrum Sedefkara?

– Jak to czym!? – zagrzmiał zniecierpliwiony jezuita. – Czy państwo są aż tak ślepi? Wszystko, z czym mieliśmy ostatnio do czynienia: ta przeklęta kolejka, wydarzenia w Misr House – to wszystko pochodzi od diabła! Tak samo owo simulacrum – to z pewnością kolejna zabawka, kolejne narzędzie Wiecznego Nieprzyjaciela, który za wszelką cenę chce zniszczyć nasz świat, zawładnąć naszymi duszami!

Samanta kątem oka zauważyła, jak Riley wyraźnie się wzdrygnęła.

– Doświadczyłem tego, gdy byliście zamknięci  w kolejce – kontynuował. – Ta lekkomyślność mogła skończyć się naszą śmiercią! – jezuita spiorunował wzrokiem Francisa i Madison. – To nie może się powtórzyć! Jeśli naprawdę chcemy wygrać te walkę, musimy działać wspólnie, działać według planu, a nie podejmować decyzje pod wpływem nagłego impulsu. Zrozumcie, jesteśmy w trakcie wojny. Siły dobra walczą z armią ciemności, a my – Rycerze Jezusa – jesteśmy tu po to, aby przechylić szalę walki na naszą stronę. Dlatego ja, Teodore Di Frascimento – jezuita uniósł ręce nad głowę – mocą nadaną  mi przez papieża, napełniony darami Ducha Świętego, zawierzam te niewinne dusze w Twoje ręce, Panie! Pobłogosław nas darem mądrości i odwagi, napełnij nasze serca roztropnością! Przeprowadź nas przez czas trwogi i niepokoju tak, jak niegdyś przeprowadziłeś Mojżesza przez Morze Czerwone! Miej nas w swojej opiece, bo pełnić będziemy Twą wolę!

Zapanowała cisza. Zgromadzone w gabinecie osoby dyskretnie spojrzały po sobie.

– Tak – szepnął pod nosem Geleyda, po czym dodał już głośniej. – Simulacrum w języku łacińskim oznacza podobieństwo lub pozór. Mianem tym określamy obiekty, które naśladują rzeczywistość. Może to być manekin imitujący dorosłą osobę, może to być lalka imitująca dziecko. Może to być także model kolejki – Geleyda zawiesił głos i spojrzał po pozostałych.

– Albo sobowtór – odezwała się cicho Samanta.

– Albo sobowtór – powtórzyła Madison i z uznaniem spojrzała na Geleydę. – Myśli pan, że te trzy trupy, które znaleźliśmy w hotelu, to właśnie simulacra?

– Nie wiem – odpowiedział szczerze Francis – ale może tak być. Tak samo kolejka.

– No dobrze – zgodziła się hrabina. Geleyda wyraźnie ją zaskoczył. – Co jeszcze pan wie?

– Sedefkar, do którego owo simulacrum należało, to, jak przynajmniej podejrzewam, nikt inny, jak Sedefkar Mehmed Agha – osmański architekt, który przeszedł do historii jako projektant Błękitnego Meczetu w Stambule.

– Czy to nie tam, według pozostawionych przez Smith’a informacji, powinniśmy się udać, aby owo simulacrum zniszczyć?

– Dokładnie tak, agentko Hyde – zgodził się Geleyda. – Sedefkar był za życia człowiekiem wielu talentów – studiował między innymi muzykę i architekturę, znany był także ze swoich intarsji z masy perłowej. Jego talenty w końcu zaprocentowały i został mianowany głównym architektem cesarskim na dworze ormiańskim. Co ciekawe, podobno urodził się w małym miasteczku Elbasan, na terenie dzisiejszej Albanii. Być może, jeśli uznamy to za istotne, w trakcie naszej podróży odwiedzimy to miejsce.

– Widzę, że naprawdę się pan zaangażował – hrabina z uznaniem spojrzała na Francisa.

– Jak już się za coś biorę, to zawsze na poważnie, hrabino – skłonił się z uśmiechem.

– Czy to już wszystko? Jeśli tak, to muszę przygotować się do podróży – Di Frascimento rozejrzał się po zgromadzonych osobach.

– Pozostaje jeszcze kwestia broni.

Wszyscy poza Madison spojrzeli zaskoczeni na Samantę. Wiedzieli, że wyprawa, w którą ruszają, wiąże się być może z niebezpieczeństwem, jednak postawione przez agentkę pytanie uświadomiło im, że zagrożenie jest realne.

– Razem z Madison dysponujemy niezbędnym, moim zdaniem, wyposażeniem i o nas jestem spokojna. Państwu radziłabym, o ile to możliwe, zaopatrzyć się w broń. Tak jak wspomniał ojciec Teodore, czeka nas wiele niebezpieczeństw. Na szczęście niektóre z nich giną od kul.

***

 

Chwilę później, gdy wszyscy już się rozeszli, hrabina Upperton usiadła w fotelu i wzięła głęboki oddech. – Zaczęło się – pomyślała i spojrzała na trzymaną w dłoniach fotografię męża. Tak bardzo się o niego martwiła, tak bardzo za nim tęskniła. Nagle wszystkie irytujące nawyki Barnaby odeszły w niepamięć. Wiele by teraz dała, aby poprawić krzywo zapięte guziki mężowskiej koszuli lub usłyszeć, jak dzwoni łyżeczką o filiżankę, mieszając herbatę. – Muszę go uratować, muszę sprowadzić go do domu.

Hrabina tęsknym wzrokiem spojrzała przez okno. Przez moment wydało jej się, że spływające po szybie krople deszczu układają się w twarz Barnaby.

 

III

 

Dwudziestego drugiego stycznia, punktualnie o godzinie dziesiątej rano, cała piątka ruszyła pociągiem do Dover, skąd promem miała dotrzeć do Calais. Pomimo że przekraczając próg wagonu, część z nich wzdrygnęła się na wspomnienie wydarzeń z mieszkania Stanleya, żadne z nich nie zawróciło.

Podróż odbyli w niemal  całkowitym milczeniu. Co jakiś czas ktoś próbował nawiązać rozmowę, jednak ta szybko się urywała. Di Frascimento w milczeniu odmawiał różaniec, hrabina tęsknym wzrokiem spoglądała przez okno, a Geleyda skrobał coś na kolanie. Madison, wsłuchana w rytmiczny stukot kół, już prawie zasypiała, gdy poczuła, jak Samanta delikatnie łapie ją za kolano.

– Coś się dzieje?

– Nie nic, spokojnie. Słuchaj, czy mogłybyśmy porozmawiać chwilę na osobności?

– Jasne – odparła nieco zdziwiona.

Hrabina odprowadziła wzrokiem agentki, które po chwili opuściły przedział.

– Czy coś się stało? Kogoś widziałaś? – wyszeptała Madison, gdy znalazły się same.

– Na szczęście nie. Nic z tych rzeczy. Muszę cię o coś spytać. Na spotkaniu u hrabiny zauważyłam, że dziwnie zareagowałaś, gdy jezuita wspomniał o walce z diabłem i pożeraniu ludzkich dusz. Może przesadzam, jeśli tak, to wybacz mi moją wścibskość, ale czy stało się coś, o czym nie napisałaś w raporcie?

– Agentka Hyde jest wyjątkowo bystra – uznała z podziwem Madison i spojrzała w oczy swojej partnerki. Nie widziała w nich wścibskości, ani niezdrowej fascynacji. Zobaczyła w nich…troskę? Tak przynajmniej uznała. – Czy powinnam jej o tym mówić? Przecież tak naprawdę nie wiem, czy coś mi się stało. A jeśli Samanta nie wierzy w koncept duszy? Wtedy cała ta sytuacja pozbawiona będzie dla niej jakiegokolwiek znaczenia. Z drugiej strony, czy między partnerami powinny istnieć jakiekolwiek tajemnice? Czy rozmyślanie o tym potwornym momencie wpłynęło na moje zachowanie? Czy stałam się nieuważna? Roztrzepana? Cholera! Nie mogę sobie na to pozwolić. Jestem agentką Interpolu na tajnej międzynarodowej misji. Nie mogę dać plamy!

Samanta wciąż na nią patrzyła i nie zanosiło się na to, aby przestała.

– No cóż, cała ta sytuacja była nieco niezwykła – zaczęła ostrożnie. – Miniaturyzacja, międzywymiarowa podróż, nieumarłe stwory, ludojad – zaśmiała się nerwowo. – To nie był niedzielny wypad za miasto. Jest o czym myśleć. Niesamowite doświadczenie, w istocie. Potrzebowałam chwili, aby ułożyć to sobie w głowie. Spisanie raportu dla sir Glutterby’ego bardzo mi w tym pomogło, zadziałało niemal terapeutycznie.

– Na pewno? – Samanta wciąż świdrowała ją wzrokiem. – Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zwierzyć się, to jest to odpowiednia chwila.

– Był taki jeden moment… – zawahała się –  gdy jedna z tych bestii wgryzła mi się w twarz. Poczułam wtedy chłód, jakby ulatywało ze mnie życie. To było przerażające… Poczułam się wtedy tak, jakby coś nadgryzło moją duszę, jakby wgryzło się w sam rdzeń mojej egzystencji i naruszyło fundamenty mojego ja. Czuję się tak, jakby czegoś mnie pozbawiono.

Samanta przyglądała jej się chwilę bez słowa, po czym w milczeniu przytuliła Madison.

– Riley, posłuchaj mnie. Jesteśmy w tym razem. Jesteśmy tu, aby pomagać sobie nawzajem. Jeśli tylko poczujesz się źle, albo będziesz chciała porozmawiać, możesz śmiało z tym do mnie przyjść. Nie możemy mieć teraz przed sobą sekretów. Powodzenie misji zależy przede wszystkim od nas, nie oszukujmy się. Nie możemy sobie pozwolić na to, aby jakaś męcząca ciebie lub mnie sprawa działała na nas niekorzystnie. Dlatego, jeśli tylko poczujesz, że potrzebujesz rozmowy, możesz z tym do mnie przyjść. Nawet nie możesz, a musisz. To polecenie służbowe.

Samanta roześmiała się cicho.

– Możesz być pewna, że ja do ciebie przyjdę i będziesz musiała wtedy słuchać jakichś nonsensów, które spędzają mi sen z powiek, albo niepotrzebnie rozpraszają uwagę. Jasne?

– Tak, tak. Wszystko w porządku, nie ma powodu do obaw. Ale dziękuję ci. Jeśli tylko poczuję, że potrzebuje rozmowy, to od razu zwrócę się do ciebie. To miłe – Riley uśmiechnęła się.

– Dobrze – odwzajemniła uśmiech Samanta i obie wróciły do przedziału.

 

***

 

Punktualnie o dwunastej cała piątka weszła na pokład promu, który miał zabrać ich do Calais. Na horyzoncie powoli zaczęły gromadzić się ciemne, ponure chmury, które niechybnie zwiastowały pogorszenie pogody. Silny, lodowaty wiatr, który uderzał w nich od strony Londynu, niósł ze sobą widmo burzy i sztormu.

Wchodząc po drewnianym pomoście, jezuita z niepokojem spojrzał na kotłującą się pod nim ciemną wodę. Szybko jednak wziął się w garść i po chwili stał już na pokładzie promu. Następnie, on i pozostała czwórka skierowali się do swoich kajut.

Gdy tylko Di Frascimento zamknął się w swojej kajucie, przed oczami stanęły mu wydarzenia, których był świadkiem podczas podróży do Southampton. Na samo wspomnienie tamtych okropieństw poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa przechodzi go zimny dreszcz. Pamiętał ów okropny, obślizgły jęzor, demoniczny głos i obrzydliwego, otyłego Chińczyka, który zapukał wtedy do jego drzwi. Pamiętał też olbrzymi, wyłaniający się zza wyspy kształt i grozę, która mu wtedy towarzyszyła.

W tym samym czasie Geleyda, rzuciwszy walizkę na koję, wyszedł na pokład i poszedł na dziób statku. Daleko przed nim czarna linia horyzontu oddzielała zimne wody morza od granatowych, złowrogich chmur. Lodowate fale uderzały o burty, rozpryskując wokół kropelki słonej wody. Francis rozejrzał się wokół. Wszędzie, aż po horyzont ciągnęły się zastępy hipnotycznie unoszących się i opadających fal. Towarzyszący im nieustający, ogłuszający szum wiatru wprowadził Francisa w dziwny trans. Nagle zrozumiał, jak bardzo jest mały,  jak niewiele znaczy i  to odkrycie na moment pozbawiło go tchu. Owszem, tam w Londynie był kimś – cieszył się szacunkiem, reputacje i popularnością, lecz tutaj, stojąc na dziobie statku płynącego wprost w kierunku rodzącej się na horyzoncie burzy, był nikim. Ziarenkiem piachu wobec potęgi morza i nieba. Chwilowym incydentem. Jego marzenia i nadzieje były jak bryzgające wokół krople wody. Były na chwilę, na moment. Bez znaczenia wobec upływającego czasu, wobec ogromu czynników, na które nie miał żadnego wpływu.

Spojrzał na krańce horyzontu. Co go tam czekało? Czym tak naprawdę było simulacrum Sedefkara? Czy jego przypuszczenia były słuszne? Umysł Francisa zalała lawina pytań, na które nie znał odpowiedzi. Z zadumy wyrwały go krople deszczu. Wyciągnął aparat i zrobił kilka szybkich zdjęć morskiemu krajobrazowi. Daleko na horyzoncie zamajaczyła pojedyncza błyskawica. Zbliżała się burza. Zbliżał się sztorm.

Gdy się odwrócił, ujrzał stojącą przy burcie agentkę Hyde. Samanta, opatuliwszy się szczelnie szarym płaszczem, stała i paliła papierosa. Podmuchy wiatru rozwiewały jej długie, brązowe włosy, które co jakiś czas ze złością odgarniała z twarzy. Nagle, niczym zjawa, wyrosła za nią wychudzona, czarna sylwetka i złapała ją za ramię. Agentka w ułamku sekundy odwróciła się i stanąwszy nisko na nogach, przyjęła pozycję obronną.

– Pan Beddows? Co pan tu robi? – spytała zaskoczona.

Geleyda dostrzegł, jak starszy mężczyzna uśmiecha się smutno.

– Cóż, moje życie w Londynie dobiegło końca wraz ze śmiercią kochanego profesora Smitha – rozłożył bezradnie ręce i Samanta dojrzała, że rękawy płaszcza są ściśle owinięte wokół przegubów. – Nie mam w Londynie rodziny, ani nikogo, kto mógłby sprawić, że chciałbym tam zostać – Beddows spojrzał w oczy Samancie.

Agentka odniosła wrażenie, że z mężczyzną jest coś nie do końca w porządku. Uśmiechnęła się blado i już miała się pożegnać, gdy kątem oka zobaczyła idącego w ich stronę Geleydę.

– Uśmiech! – krzyknął i pociągnął za spust aparatu. – Mam nadzieje, że wyszło. Pan Beddows, co za nie nieoczekiwane spotkanie!

– Witam pana reportera – Beddows nagle zachwiał się i w ostatniej chwili złapał za reling. Prom zakołysał się potężnie pod nagłym uderzeniem rozwścieczonej fali, która przelała się przez pokład. Geleyda i Samanta stanęli szerzej na nogach. Gdy pokład przestał się w końcu kołysać, Beddows wydał z siebie skrzekliwy rechot.

– Ale buja. Lepiej zejdźmy pod pokład. Wkrótce i tak mają wołać na obiad.

– Słuszna uwaga – Geleyda schował twarz w wełniany golf i spojrzał na horyzont. Przed nimi błyskawice jedna po drugiej przecinały niebo, które stało się nagle stalowo szare. – Gdzie pan się wybiera, panie Beddows?

– No cóż, tak jak mówiłem, po śmierci profesora nic już nie trzyma mnie w Londynie. Gdy tylko skończył się pogrzeb, spakowałem się i wsiadłem w pociąg z myślą o tym, aby rozpocząć nowe życie we Francji, a może w Belgii lub Niemczech. Mówią, że starych drzew nie należy przesadzać, ale zobaczymy, co los przyniesie. A państwo? Czyżbyście postanowili wypełnić ostatnią wolę profesora? Ruszyliście tropem simulacrum?

Samanta ujrzała, jak oczy staruszka rozbłysły nagle dziwnym blaskiem. Beddows zagryzł wargi i w milczeniu czekał na odpowiedź. Agentka spojrzała znacząco na Geleydę, ale ten wydawał się tego nie widzieć.

– Ano tak, panie Beddows. Ostatnie życzenie rzecz święta. Muszę przyznać, że pogrzeb profesora odbył się w iście ekspresowym tempie. Mówiąc szczerze, myślałem, że poinformuje nas pan o tym.

– Kochany panie Geleyda, nie było czasu. Rodzina naciskała, aby pogrzeb odbył się jak najszybciej. Nie miałem prawa się sprzeciwiać, sam pan rozumie.

– Jasna sprawa. Ciekawe, co podadzą na obiad? – odparł beztrosko Geleyda i ruszył w kierunku schodów prowadzących pod pokład.

Idąc jako ostatnia, Samanta bacznie przyglądała się maszerującemu przed nią staruszkowi. Chociaż nie umiała tego wytłumaczyć, coś podpowiadało jej, że idący przed nią mężczyzna jest inny, obcy. – Widziałam go ledwie raz w życiu. Może jest przybity śmiercią profesora, może to załamanie nerwowe? – skarciła się w myślach i weszła do sali jadalnej.

 

***

 

Dla Geleydy obiad był świetną zabawą. Morze rozszalało się na tyle, że cały prom bujał się teraz w tą i z powrotem, niczym olbrzymia kołyska, więc talerze i cała zastawa jeździły po stole i z brzdękiem spadały na podłogę. Śmiejąc się pod nosem, patrzył, jak pasażerowie nieudolnie starają się jeść z uciekających im sprzed twarzy talerzy.

Hrabinie nie było jednak do śmiechu. Po kilku nieudanych próbach ostatecznie zrezygnowała z posiłku i bacznie przyglądała się Beddowsowi. Coś w jego twarzy, w jego oczach i ruchach mierziło hrabinę. Sposób w jaki jadł, w jaki sięgał po pieczywo był… ordynarny. Hrabina co prawda rzadko jadała w jego towarzystwie, ale wątpiła, by człowiek tak elegancki i dyskretny jak Beddows, tak łapczywie wpychał pieczywo do ust. Nigdy też nie podejrzewałaby, że Beddows byłby w stanie ją okłamać, a przecież okłamał ją chwilę temu. Nie wierzyła w to, że pogrzeb profesora odbył się tak szybko ze względu na prośbę rodziny. Ktoś tak zasłużony jak Juliusz Smith z pewnością zostałby pochowany z honorami, a w uroczystościach pogrzebowych poza rodziną i znajomymi uczestniczyliby także wykładowcy uniwersyteccy i ludzie nauki. Beddows kłamał, ale dlaczego?

Obecność Beddowsa niepokoiła także jezuitę. Gdy ich spojrzenia na moment się spotkały, Di Frascimento dostrzegł w oczach staruszka coś złowieszczo przebiegło. Poczuł się dokładnie tak samo, jak tamtego wieczora, gdy spotkali się z profesorem Smithem.

Gdy skończyli,  Beddows ukłonił się nisko i ciężko powłócząc nogami, poszedł do swojej kajuty.

– Musimy porozmawiać o Beddowsie, natychmiast – zawyrokowała hrabina i nie czekając na pozostałych, udała się do swojej kabiny.

 

***

 

– To nie jest Beddows – oznajmiła, gdy wszyscy znaleźli się już w kajucie.

Madison i Geleyda zrobili wielkie oczy.

– Tak też myślałam – odparła Samanta i odetchnęła z ulgą. – Bałam się już, że wariuję, ale odniosłam dokładnie takie samo wrażenie, gdy rozmawiałam z nim na pokładzie. Jeszcze ta bajka o pogrzebie. Czemu kłamie?

– Halo, tu ziemia – odezwał się Geleyda. – Może staruszek faktycznie chce zmienić na starość otoczenie? Całe życie komuś służył, więc teraz chce skorzystać z wolności i na stare lata zwiedzić trochę świata. Albo chce pomóc nam w poszukiwaniach.

– Panie Geleyda – odezwał się jezuita – hrabina i agentka Hyde mają racje. W postawie pana Beddowsa jest coś nienaturalnego. Jest w nim jakaś podłość, której wcześniej od niego nie czułem.

– To nie jest Beddows – powtórzyła hrabina. – Juliusz Smith był moim wieloletnim przyjacielem. W ciągu tych lat zdołałam poznać co nieco Beddowsa: jego upodobania, zwyczaje, drobne gesty i ulubione słówka. Proszę mi wierzyć, że patrząc dzisiaj na niego, widziałam zupełnie obcego człowieka. Może i wygląda jak Beddows, ale to na pewno nie on. Mam całkowitą pewność.

– Myślicie, że to sobowtór? Jak w przypadku Makriata? – spytała Madison.

– Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać – odparł Geleyda. – Musimy się z nim skonfrontować. Jeśli to faktycznie sobowtór, to nie pozostaje nam nic innego, jak poznać jego prawdziwą tożsamość. – Geleyda, chociaż wątpił w słowa jezuity, Samanty i hrabiny, gotów był to sprawdzić. Gdyby się mylił, miałby pierwszorzędny materiał. – Jestem gotów pójść do niego i wybadać sytuację.

– Panie Geleyda – Madison westchnęła z zachwytem.

Francis uśmiechnął się tylko i spojrzał po pozostałych.

– Mam iść?

– To faktycznie nie jest głupi pomysł – zgodził się Teodore.

Statek zakołysał się gwałtownie. Stojący w kajucie Francis i Teodore z impetem uderzyli plecami o ścianę kabiny.

– Na litość boską! – krzyknęła lady Upperton, a jej twarz zrobiła się niepokojąco blada.

– Wszystko w porządku? – Samanta złapała hrabinę za dłoń.

– Tak, tak. Nie przywykłam po prostu do takich warunków. To kołysanie źle na mnie działa, ale do rzeczy. Uważam, że powinien pan tam pójść. Potrzebny jest jednak pretekst.

– Może powiem, że uważam, że państwa intencje są nie do końca czyste? Że zamierzają wykorzystać państwo simulacrum do własnych celów?

– Nabierze się na to? – Teodore spojrzał pytająco na hrabinę, która wzruszyła tylko ramionami.

 

***

 

Geleyda ledwo zdołał wyjść z zajmowanej przez hrabinę kajuty. Hulający na zewnątrz wiatr był tak silny, że niemal z powrotem wcisnął go do środka. Olbrzymie, niemal granatowe fale uderzały o burty statku, jakby za wszelką cenę chciały go zatopić. Francis zaklął pod nosem i przytuliwszy się do ściany powoli, krok za krokiem szedł w kierunku zajmowanej przez Beddowsa kajuty. Wsadziwszy głowę między ramiona i naciągnąwszy mocniej kapelusz, powoli pełzł na spotkanie ze staruszkiem w strugach deszczu i morskiej wody. Zignorował okrzyki obsługi, która nakazała mu chyba wracać do kajuty (przez szum fal i wichurę nie był w stanie usłyszeć, co mówią) i uparcie parł do przodu. Gdy w końcu stanął pod odpowiednią kajutą, zapukał z całych sił, licząc na to, że pomimo szalejącej wichury staruszek go usłyszy. Po chwili drzwi uchyliły się lekko i w panującym wewnątrz półmroku Francis dostrzegł starą, pomarszczoną twarz Beddowsa.

– Pan Geleyda? – zapytał zdziwiony.

– Musimy porozmawiać. Pan mnie wpuści, bo cały zaraz przemoknę, a proszę mi wierzyć, że niewiele brakuje.

– No dobrze, dobrze – Beddows odparł niechętnie i cofnął się. Francis szybkim krokiem wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Strugi wody spływały po nim na podłogę, tworząc sporych rozmiarów kałużę.

– O co chodzi? – Beddows stanął naprzeciw i w milczeniu wpatrywał się we Francisa.

– Tak, już mówię – wyszeptał Geleyda. – Sprawa dotyczy ostatniej woli profesora. Obawiam się, że powodzenie misji jest zagrożone. Intencje moich towarzyszy wydają mi się sprzeczne z tym, o co prosił nas profesor. W grę wchodzą jakieś prywatne interesy i układy.

Francis zamilkł i z napięciem czekał na reakcje Beddowsa. Wcześniej widział go zaledwie raz, ale jako reporter był w stanie szybko określić, z jakim typem człowieka ma do czynienia. Wtedy, na zapleczu sali wykładowej, Beddows był cichy i skromny, a jego słowa ostrożnie wyważone i starannie dobrane. Wyglądało to tak, jakby staruszek zaplanował nawet, w którym miejscu postawi przecinek i w którym momencie weźmie oddech. W jego oczach była pogodna łagodność i serdeczność. Natomiast oczy, które wpatrywały się w niego teraz, błyszczały okrutną złośliwością, były szyderczo rozbawione.

– Kochany panie Francisie, bardzo dobrze, że mi pan o tym mówi – głos Beddowsa był miękki i spokojny. Francis odniósł wrażenie, że niczym nie zaskoczył staruszka, ba! Wyglądało na to, że ten sam już o wszystkim wiedział. – Proszę się jednak nie martwić, nie ma potrzeby – wyszeptał, stanąwszy twarzą w twarz z Francisem. – Wszystko idzie zgodnie z planem, wszystko jest pod kontrolą – głos staruszka był niemal hipnotyzujący. Francis poczuł, jak powieki nagle same mu się zamykają i otula go ciepły welon snu. Otrząsnął się z tego uczucia, a gdy otworzył oczy, Beddows leżał na swojej koi z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Znalazł się tam, bezszelestnie, w ułamku sekundy! W panującym w kajucie półmroku oczy staruszka błysnęły demonicznie.

Francis nerwowo przełkną ślinę. Jego uwagę przykuła leząca przy łóżku, wypchana po brzegi skórzana torba. Na tyle, na ile zdołał jej się przyjrzeć, Francis dostrzegł wyrysowane na niej arabskie znaki.

– To… ja już może pójdę. Tak, czas już na mnie. Nie będę panu przeszkadzał – oznajmił i złapał za klamkę.

– Do zobaczenia Francis – usłyszał za plecami złowieszczy szept Beddowsa.

 

***

 

– Dobry Boże, to nie jest Beddows!

Francis zamknął za sobą drzwi i usiadł na koi tuż obok zdumionej hrabiny. Nerwowo wykręcał palce i wyglądał na silnie wzburzonego. Chwilę minęło zanim doszedł do siebie.

– Proszę mówić panie Geleyda. Co pan ustalił?

– Nie słyszał ojciec? Ustaliłem, że Beddows wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Nie ma mowy!

– Wiedziałam – hrabina klasnęła w ręce i natychmiast się zasępiła. – Co teraz robimy?

– Wygląda jak Beddows, ale jego oczy i głos zupełnie nie są jego – kontynuował Francis, jakby mówił sam do siebie. – Staliśmy przy drzwiach, mówiłem mu o tym, że prawdopodobnie staracie się znaleźć simulacrum dla własnych celów, a on uśmiechnął się tylko, powiedział, że o wszystkim wie i gdy mrugnąłem z niedowierzania oczami, leżał już na łóżku z rękami skrzyżowanymi na piersiach jak u umarlaka. To niemożliwe, żeby tak szybko się położył. Co więcej, obok jego łóżka stała wypchana po brzegi skórzana torba, pokryta arabskimi gryzmołami!

– Coś takiego – zdumiała się Madison. – Czyżby Beddows, albo ktoś, kto go udaje, jest w posiadaniu jakiegoś rodzaju teleportera?

Samanta spojrzała zdumiona na swoją partnerkę.

– O tym pomyślimy później, Madison. Teraz, jak słusznie zauważyła hrabina, musimy zdecydować, co zrobić dalej.

– Powinniśmy się z nim oczywiście skonfrontować – oznajmił jezuita. – Mamy przewagę liczebną i… broń. Co taki staruszek jak Beddows może nam zrobić? Ufam, że nasze agentki wiedzą, jak przesłuchiwać podejrzanych, nawet tych najbardziej krnąbrnych.

– O to proszę się nie martwić, ojcze Di Frascimento – Samanta uśmiechnęła się szelmowsko.

– Zatem, skoro mamy już plan, czas go zrealizować.

Wtem, wszyscy zgromadzeni w kajucie usłyszeli stanowcze pukanie. Cała piątka popatrzyła po sobie wystraszona.

– Kto to może być? – szepnęła hrabina.

– Nie widzę niestety przez ściany hrabino – prychnął Geleyda i otworzył  drzwi. Po drugiej stronie ujrzał czarną sylwetkę, która, targana podmuchami huraganowego wiatru, ledwo trzymała się poręczy. Nagle nieznajomy rzucił się w stronę Geleydy. Impet był na tyle silny, że obaj przewrócili się i wylądowali z hukiem na podłodze po środku kajuty.

– To przecież Beddows! – krzyknęła hrabina i poderwała się z koi, a Francis ostrożnie zaczął wygrzebywać się spod ciała staruszka, który nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po zgromadzonych osobach. Był cały przemoczony, drżał, a kosmyki mokrych włosów oblepiały mu twarz. Wyglądał jak wyciągnięty z wody topielec.

– Coś dorzucili mi do alkoholu – odezwał się, ciężko dysząc, gdy Di Frascimento i Madison posadzili go na krześle. Hrabina, niemal ze łzami w oczach, patrzyła na wrak człowieka, który kiedyś musiał być Beddowsem.

– Obawiam się Beddows, że nie ma pan wiele czasu.

– I vice versa hrabino! – staruszek podniósł nagle głowę i wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.

W tej samej chwili stojąca pod drzwiami Samanta wyciągnęła broń i wymierzyła w staruszka.

– Wiemy, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Dlatego dobrze ci radzę. Przejdź do konkretów, bo twój czas już naprawdę się kończy.

Beddows spojrzał wyzywająco w jej stronę i nagle jego ciałem wstrząsnęła potężna fala torsji. Staruszek niemal stracił przytomność i wyczerpany osunął się na krześle, jęcząc coś niezrozumiale.

Stojący w kącie kajuty Teodore ze zgrozą patrzył na siedzącego na krześle mężczyznę. Wszystkie jego przypuszczenia właśnie znalazły potwierdzenie. Wokół Beddowsa kłębiła się czarna, demoniczna energia. Taka sama, jaką jezuita wyczuł wokół profesora Smitha. Beddows był martwy. Był skorupą, którą wypełniła złośliwa, diabelska siła.

– Wyganiam cię, Szatanie! – Di Frascimento wyciągnął przed siebie ciężki, pozłacany krzyż, który nosił na szyi, i stanął przed Beddows’em. – W imieniu Pana Boga Wszechmogącego nakazuje ci, abyś opuścił to ciało i przepadł precz! Apage, Satanas!

W tym samym momencie, gdy jezuita rozpoczął egzorcyzm, hrabina zauważyła na lewym nadgarstku Beddowsa ślad po świeżo zagojonej ranie. Szybko chwyciła go za dłoń i wyżej podwinęła rękaw.

– Puszczaj, dziwko! – Beddows wyrwał się nagle z uchwytu hrabiny. Dzikim wzrokiem rozejrzał się po kajucie i zarechotał złowieszczo. – O, wy biedni, głupi durnie. Nie uda się wam, nie uda – zachichotał diabelsko. – Nie wygracie. Wszystko zostało już zaplanowane. Jesteście jak ci śmierdzący, zawszeni żebracy, który z twarzą przy ziemi krążą wokół pańskiego stołu.

Francis poczuł, jak cały drży. Samanta, niewzruszona, wciąż celowała w szyderczo uśmiechającego się dziadygę.

– Beddows, uspokój się, nie jesteś sobą.

– Właśnie, że jestem! Jestem sobą teraz jak nigdy wcześniej! – staruszek wyciągnął szyję w stronę hrabiny. – Teraz jestem wolny – przechylił głowę i wystawił długi, czarny jęzor.

– Apage, Satanas. W imieniu Boga i wszystkich świętych nakazuję ci, abyś opuścił to ciało! Precz, diable! – kontynuował Di Frascimento.

Geleyda ze zdumieniem patrzył na całą scenę, gdy nagle poczuł, jak ktoś szarpie go rękaw.

– Jeśli chcemy przejrzeć torbę Beddowsa, poszukać jakichś śladów, to jest to najlepszy moment panie Geleyda.

– Tak, tak – zgodził się Francis i otworzył drzwi. – Idziemy… po lekarza. Pan Beddows jest chory i potrzebuje pomocy.

– Nie inaczej – krzyknęła Madison i oboje zniknęli na zewnątrz.

Siedzący na krześle Beddows wyprostował się powoli i sycząc, spojrzał na stojącego przed nim jezuitę. Di Frascimento poczuł, jak krzyż w jego rękach robi się niewiarygodnie ciężki.

– Jeszcze nie teraz ojczulku – zaśmiał się szyderczo. – Wierny pies fałszywego boga – splunął pod stopy jezuicie.

– Wody, hrabino, poproszę trochę wody – wyszeptał drżącym głosem jezuita i na nowo rozpoczął egzorcyzm.

Beddows spojrzał na stojącą przy drzwiach Samantę i obleśnie oblizał wargi.

 

***

 

– To tutaj – oznajmił Geleyda i ostrożnie nacisnął klamkę.

Drzwi do kajuty były otwarte. Wewnątrz panowała ciemność. Madison wyciągnęła dwie latarki, jedną z nich wręczając Francisowi. Reporter spojrzał na nią z uznaniem i oboje ostrożnie weszli do środka. Gdy zamknęli za sobą drzwi, natychmiast uderzyło ich wilgotne, smrodliwe powietrze. Tłumiąc mdłości, Geleyda włączył latarkę i… jęknął.

Kajuta Beddows’a wywrócona była do góry nogami!

W tej samej chwili on i Madison upadli na podłogę. Ich błędniki całkowicie oszalały, a zawroty głowy niemal pozbawiły przytomności. Leżeli teraz na suficie (!), kurczowo trzymając się pojedynczej lampy i z niedowierzaniem patrzyli na wiszące nad nimi łóżko, stolik i krzesło. Odruchowo zakryli głowy, spodziewając się, że meble lada moment zaczną na nich spadać. Nic się jednak nie wydarzyło. Trzęsąc się, Geleyda stanął w końcu na drżących nogach i pomógł podnieść się Madison.

– Czy wcześniej też tak tu było? – spytała, starając się zapanować nad zawrotami głowy.

– Oczywiście, że nie – Geleyda skierował snop światła w górę. – Tu było zupełnie normalnie.

– A to ciekawe – Madison oświetliła wiszące nad nimi łóżko. Koło niego rzeczywiście stała wypchana po brzegi torba. Choć nie była zamknięta, nic się z niej nie wysypało. – Dziwne, bardzo dziwne – dodała i stanąwszy na palcach, sięgnęła po bagaż.

 

***

 

– Teraz jestem wolny. Naprawdę wolny – Beddows nic nie robił sobie ze stojącego przed nim jezuity i wpatrywał się w hrabinę, która za wszelką cenę starała się nie okazać rosnącego w niej przerażenia. – Pani, hrabino, jest częścią starego ładu, który wkrótce zniknie. Nie zostanie po pani nawet ślad. Wszystko powstanie na nowo, na gruzach tego świata wyrośnie nowy, lepszy.

– Co za bzdura Beddows! – hrabina poczuła, jak wzbiera w niej fala gniewu. – Arystokracja jest gwarancją stabilności.

Staruszek zachichotał tylko i spojrzał Teodorze prosto w oczy. Hrabinę przeszedł nieprzyjemny dreszcz, jednak wytrzymała spojrzenie.

– Niech się pani nawet nie łudzi. Nie zostanie kamień na kamieniu. Tak jak pisze święty Łukasz, prawda ojczulku?

Ramiona jezuity płonęły żywym ogniem, podobnie jak łokcie i dłonie. Złoty krzyż drżał w jego rękach, a spływające po nim krople potu z syknięciem uderzały w mokrą od wymiocin podłogę.

– Apage, Satanas – powtórzył Di Frascimento i silniej ścisnął krucyfiks.

– Skończ te brednie – odezwała się Samanta, która nawet przez moment nie przestała celować w staruszka. Mężczyzna napawał ją obrzydzeniem i w głębi duszy bardzo chciała nacisnąć za spust. Wszystko w jego posturze było odrażające: głos, wygląd, śmiech. – Mów, co zrobiłeś z Beddowsem.

Mężczyzna zarechotał tylko i ponownie wbił wzrok w hrabinę.

– Proszę się też nie łudzić, że pani małżonek – Beddows wybuchnął nagle atakiem ostrego kaszlu.

– Co wiesz o Barnabie! Mów! – hrabina zerwała się na nogi i stanęła obok jezuity. Gotowa była w tej chwili rzucić się na niego i wyrwać mu odpowiedź z gardła.

Beddows zaśmiał się tylko cichutko i rozsmarował językiem krew po zębach.

– A co ja mogę wiedzieć? Prawda, proboszczu?

Samanta w milczeniu przypatrywała się, jak hrabina nerwowo zaciska pięści i zagryza wargi.

 

***

 

Madison przeglądała naprędce zawartość torby i pokrywające ją dziwne znaki. Ze zdziwieniem zauważyła, że przeszukując jej zawartość, odczuwa dziwny niepokój i najchętniej w ogóle by przestała. Szybko jednak odrzuciła od siebie te myśli. Z uwagą obejrzała znajdujące się na powierzchni torby symbole. Rozpoznała wśród nich kilka znaków, które na pierwszy rzut oka przypominały litery alfabetu arabskiego, jednak pozostałe z niczym jej się nie kojarzyły. To było dziwne. Madison, z racji pełnionych wcześniej obowiązków, znała się na sztuce różnych, nawet najbardziej egzotycznych krajów, jednak te symbole były jej całkowicie obce. Wszystkie z nich układały się na powierzchni torby w coś rodzaju okręgu. Nagle, silny impuls, nad którym nie miała kontroli, nakazał  jej zamknąć torbę, co też błyskawicznie uczyniła.

W tym samym czasie Geleyda przeczesywał latarką resztę kajuty. W pewnym momencie dostrzegł coś, jakby świstek papieru, zwisający spod jednej z nóg łóżka. Wyciągnąwszy się jak struna sięgnął po niego. Gdy tylko złapał go w palce, zrozumiał, jak bardzo się mylił. To, co wziął za bilet, lub notatkę, okazało się bowiem kawałkiem skóry. Z obrzydzeniem poczuł, jak po jego dłoni zaczynają ściekać krople krwi, a kilka z nich spadło mu na twarz.

Nagle cała kajuta zakołysała się silnie i Madison wraz z Francisem upadli na podłogę. Pomieszczenie zaczęło wirować wokół własnej osi, trzęsło się i kołysało, jakby zaraz miało się rozpaść. Oboje odbijali się od ścian i mebli, jak wrzucone do pustego kanistra kamyczki. Madison poczuła, że spadają, że pędzą w dół ze zdumiewającą szybkością. W uszach słyszała świst powietrza. Znajdujący się obok Geleyda machał rozpaczliwie ramionami, jakby miało to spowolnić tempo upadku.

Wtem, tak samo nagle, jak się rozpoczęło, kołysanie i poczucie lotu zniknęło, a drzwi do kajuty otworzyły się z nieprzyjemnym skrzypnięciem. Madison i Francis spojrzeli po sobie, nic nie rozumiejąc.

 

***

 

– No, pora już na mnie – Beddows wstał z krzesła i skłoniwszy się ojcu Di Frascimento, wyszczerzył zęby do stojącej pod drzwiami Samantę. – Puścisz mnie skarbie, prawda? Bądź grzeczną dziewczynką – warknął, nagle zmieniając głos.

– Ani kroku – Samanta odgarnęła niesforny kosmyk włosów i spojrzała na Beddowsa.

– Jaka władcza. Lubię takie.

– Beddows, proszę Cię – hrabina odezwała się ostrożnie. – Francis i Madison poszli po lekarza, może zdoła ci jakoś pomóc.

– Durnia ze mnie robisz? – Beddows wycelował palcem w Teodorę. – Przecież wiem, że te dwa półgłówki pobiegły wprost do mojej kajuty. Mogą się trochę zdziwić – zachichotał złośliwie. – Ten marny dziennikarzyna przyniesie wam tylko kłopoty. Zapamiętajcie radę starego, dobrego wuja Beddowsa – dodał i ruszył w kierunku drzwi.

– Beddows, proszę cię, przez wzgląd na Juliusza, wytłumacz nam, co tu się do jasnej cholery dzieje?

Beddows zatrzymał się nagle. Hrabina zobaczyła, że jego ręce zaczynają drżeć, a głowa trzęsie się nerwowo. Tym, czego nie mogła widzieć, a co ujrzała stojąca pod drzwiami Samanta, była wykrzywiona w pełnym nienawiści grymasie twarz. Beddows, ciężko dysząc, odwrócił się powoli w stronę hrabiny.

– Przez wzgląd na tego martwego durnia? O nie, nigdy! Całe życie mu poświęciłem i co dostałem w zamian? Nic! Straciłem najlepsze lata, doglądając tego starego pierdziela. „Beddows, czy widziałeś moje notatki?”, „Beddows, czy nie pamiętasz, gdzie położyłem tamten atlas?” Beddows to, Beddows tamto. O nie – powtórzył i z całej sił uderzył się pięścią w głowę. – Nie! Nie! Poświęciłem mu całe swoje życie.

– Nie przesadzaj.

– Zamknij się! Zamknij się, słyszysz! Nic nie wiesz. Ty nic nie wiesz! – wrzasnął, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Już miał postawić krok, gdy nagle, jak spod ziemi wyrosła przed nim Samanta i przystawiła mu lufę do piersi.

– Ani kroku – wycedziła z odrazą.

Staruszek uśmiechnął się przebiegle i nagle, w mgnieniu oka, wychudzonymi rękoma chwycił Samantę, z dziecinną łatwością podniósł ją do góry i cisnął o drzwi, jakby była słomianą lalką.

Widząc to, jezuita nie wahał się nawet przez chwilę. Błyskawicznie podszedł do staruszka. „Opuść tego człowieka, szatanie!” krzyknął i z całej siły uderzył go krzyżem w głowę. Beddows natychmiast runął na ziemię.

W tej samej chwili drzwi do kajuty otworzyły się z hukiem. Francis i Madison z niedowierzaniem rozejrzeli się po pomieszczeniu. Di Frascimento, ciężko oddychając, stał w rozkroku nad leżącym na ziemi Beddowsem, trzymając w rękach złoty krucyfiks.

– Szybko, musimy go związać – hrabina nie traciła zimnej krwi. Beddows, czy nie, ten ktoś wiedział coś o jej mężu i musiała dowiedzieć się co.

Jezuita i Francis podnieśli nieprzytomnego mężczyznę i związali mu ręce za plecami. Madison w tym czasie podbiegła do Samanty, która z grymasem bólu trzymała się za głowę.

– Samanto, co tu się stało? Nic ci nie jest?

– Wszystko w porządku – burknęła. – Co z nim, żyje?

Di Frascimento szybko sprawdził puls staruszka.

– Żyje – odparł z ulgą.

– Rozbierzcie go.

– Słucham? – Geleyda z niedowierzaniem spojrzał na hrabinę.

– Czy ja mówię w jakimś obcym języku? Rozbierzcie go! Musimy zobaczyć, czy nie ma takich śladów, jakie miały sobowtóry Makriata. Wydaje mi się, że jeden widziałam na przegubie jego lewej dłoni.

– Mamy go rozbierać? Teraz? Gdy już związaliśmy mu ręce.

– Nie dyskutuj Francis, tylko rób, co mówi – warknęła Samanta i po chwili Beddows, nagi do pasa, leżał do góry brzuchem na łóżku.

– Załóżmy mu coś na głowę – odezwała się nagle Madison. Nie czekając na zgodę, podbiegła do łóżka i naciągnęła Beddowsowi torbę na głowę przyniesioną z jego kajuty.

– Spójrzcie – Samanta wskazała palcem wątłe plecy mężczyzny. Na łopatce i tuż nad prawym biodrem widniały takie same blizny jak u sobowtórów Makriata. – Tak samo jak w kostnicy.

– Jasna cholera – Geleyda już wyciągał aparat, lecz Samanta powstrzymała go stanowczym ruchem dłoni.

– Nie mamy czasu.

– Hrabino, proszę spojrzeć na to – Madison podeszła do łóżka i wskazała na zdobiące torbę znaki. – Rozpoznaje je pani? Część z nich jest według mnie pochodzenia arabskiego, ale pozostałe?

Lady Upperton nachyliła się nad torbą. Przez chwilę odniosła wrażenie, że słyszy dochodzące z niej ciche szeptanie, ale szybko pozbyła się tego wrażenia – Beddows był przecież nieprzytomny.

Część znaków faktycznie miała arabski charakter, pozostałe z nich pochodziły jednak z o wiele bardziej zamierzchłych czasów. Wśród nich znalazła między innymi fragmenty pisma klinowego Sumerów. Hrabina odniosła wrażenie, że wszystkie te pojedyncze znaki tworzą na powierzchni coś, co z dużą dozą sceptycyzmu uznać można było za celowo wykonany wzór.

Z zadumy wyrwał hrabinę zniekształcony, dudniący z zewnątrz głos, który informował o tym, że za niecały kwadrans prom dobije do Calais.

– Co robimy? – Madison rozejrzała się po pozostałych.

– Cóż, sytuacja nie wygląda ciekawie – Samanta ruchem głowy wskazała na leżącego na łóżku mężczyznę.

– Wygląda jak jedno wielkie szambo – doprecyzował Francis i spojrzał na jezuitę. – Ma ojciec jakiś pomysł?

Ojciec Di Frascimento jakby nagle ocknął się i spojrzał mętnym wzrokiem na pozostałych.

– Jeszcze nigdy w swojej karierze egzorcysty nie spotkałem się z tak silnym przypadkiem opętania. Kilkanaście minut walczyłem o dusze Beddowsa, albo o to, co z niej zostało, jednak uścisk złego jest zbyt silny.

– Może powinniśmy złapać się za ręce? – spytała niepewnie Madison.

Zdaniem Geleydy było to bardzo głupie, ale gdy tylko zrobił zdjęcie uwieczniające jezuitę, hrabinę i agentki trzymających się za ręce, sam, lekko zażenowany, dołączył do kręgu i zgodnie z poleceniem jezuity zamknął oczy.

– Dobry Boże, Ty, który sprawiasz, że po każdej nocy nadchodzi dzień. Ty, którego dobroć i miłość, niczym promienie wschodzącego słońca, wlewają nadzieję w serca najgorszych grzeszników, spójrz na mnie, swego wiernego sługę, który głosem zagubionego na pustyni prosi Cię, abyś zesłał na mnie łaskę swej nieskończonej mocy. Pomóż mi wyplenić zło, które zagnieździło się w duszy tego nieszczęśnika. Spraw, abym kierowany Twoją mądrością, przegonił koszmary wiekuistej nocy, która przesłoniła temu biedakowi horyzont zbawienia.

Di Frascimento poczuł nagle, jak jego serce wypełnia niesamowity spokój, a żar wiary rozlewa się po umyśle. Dusza, wypełniona anielskim śpiewem Tronów, Potęg i Archaniołów, zapomniała o tym, czym jest strach.

– Pan tu jest – wyszeptał i otworzył oczy.

Naprzeciwko niego stał Beddows. Torba i kajdanki, którymi został skuty, leżały obok na podłodze. Staruszek, w którego oczach jezuita dostrzegł teraz pełzające cienie, wyszczerzył zakrwawione zęby. Spomiędzy nich wysunął się powoli czarny, wężowy jęzor.

– Znowu się spotykamy, klecho. Czego od nas chcesz? Czy nie wiesz, że twój pan nie ma tu żadnej mocy? – jęzor Beddowsa zadrżał nerwowo. Jednak w jego głosie nie było już śladu początkowej pychy. Di Frascimento odniósł też wrażenie, że głos, który do niego mówi, nie jest tak zajadły jak wcześniej.

– Apage, Satanas! – jezuita krzyknął z całych sił i stojący naprzeciwko Beddows aż skulił się od mocy, która biła od  słów Teodore; od wiary, którą ojciec cały emanował. – Jestem narzędziem Pana, Wyzwoliciela, który nie ma sobie równych, którego imię wyśpiewują wszystkie gwiazdy nieba i wszystkie stworzenia mórz i lądów. Jestem niezwyciężony, bo mój Pan nigdy nie zaznał klęski. Apage, Satanas!

Beddows skulił się w sobie i wściekłym wzrokiem spojrzał na jezuitę. Wężowy jęzor cały czas drgał nerwowo na wąskich, sczerniałych ustach. Nagle głowa Beddowsa oderwała  się od reszty ciała z obrzydliwym mlaśnięciem i jakby w zwolnionym tempie poturlała się pod nogi jezuity. Gdy Di Frascimento spojrzał w dół, ujrzał nie twarz Beddows’a, lecz opaloną, wąsatą twarz Mehmeta Makriata, który nienawistnym spojrzeniem wciąż patrzył na egzorcystę. Skóra wokół jego oczu i ust zaczęła spalać się i łuszczyć, odsłaniając zaróżowione mięso i czaszkę.

– To koniec? Jak to? – nienawiść w oczach Makriata zastąpił nagle paniczny strach. – Ja, Mehmet Makriat, kierujący Bractwem Skóry nie mogę… Nie mogę, tak po prostu się… skończyć. Nie mogę… niezliczone żywoty, nieśmiertelność…potęga… One są moje, przecież są moje… Panie… ratuj mnie!

– Chwała niech będzie Bogu, który spojrzał na prośbę swego sługi – wyszeptał w głębi serca jezuita i puścił trzymające go dłonie. – Stało się, możecie otworzyć oczy.

Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Geleyda rozejrzał się po kajucie, jakby szukał śladów walki.

– Zdejmijcie mu to z twarzy – oznajmił pewnym głosem egzorcysta i ucałował krzyż, który ponownie zawiesił na szyi.

Madison zrobiła dokładnie to, o co poprosił jezuita i krzyknęła z przerażenia, gdy z torby wyturlała się na podłogę głowa Mehmeta Makriata.

– Ale jak to?! Przecież to niemożliwe! – Geleyda z niedowierzaniem spojrzał na leżącą po środku kajuty głowę Makriata.

– Ciężko będzie to wytłumaczyć – skwitowała cierpko Hyde i spojrzała na Madison, która właśnie w tym momencie, jakby przestraszona, odrzuciła trzymaną w dłoniach torbę.

– Ona szepcze, ta torba szepcze!

Torba, gdy tylko uderzyła o podłogę, natychmiast zaczęła spalać się bez dymu i chwilę później na podłodze została po niej tylko czarna, cuchnąca plama.

– Dopłynęliśmy, proszę opuścić pokład – usłyszeli głos zza drzwi, które powoli zaczęły się otwierać.

 

IV

 

Posterunek policji w Calais nie był sympatycznym miejscem, na szczęście nie musieli spędzić tam wiele czasu. Samanta, powołując się na międzynarodowy list gończy wysłany z Makriatem i rangę organizacji, dla której obie z Madison pracowały, przedstawiła żandarmom wersję wydarzeń w formie, którą wcześniej ustaliły z pozostałymi towarzyszami. Żandarmi kiwali nieco głowami, sugerowali, że sprawę należałoby popchnąć nieco wyżej, ale stanowczość agentki Hyde sprawiła, że po niecałej godzinie Samanta, Madison i pozostali siedzieli już w pociągu jadącym do Paryża.

Tym razem całą podróż spędzili na rozgorączkowanej rozmowie. Bali się, że taki obrót wypadków mógł nie do końca zadziałać na ich korzyść. Denat był ich głównym podejrzanym. Wraz z jego śmiercią prawda o ostatnich wydarzeniach prawdopodobnie przepadła raz na zawsze. Hrabinę najbardziej zabolało to, że wraz ze śmiercią Makriata przepadły także informacje dotyczące Barnaby, które ten przeklęty Arab być może posiadał. Ostateczny cel, czyli zniszczenie simulacrum, był nadal aktualny. Pojawiły się też nowe tropy.

Zanim torba należąca do Makriata spłonęła, poza pokaźną sumą gotówki, Geleyda zdążył wygrzebać z niej także sygnet oraz kartkę papieru, na której eleganckim pismem napisano dwa słowa – Poisyy oraz Lorien. Wszyscy jednogłośnie zgodzili się, że gdy tylko przyjadą do Paryża, muszą zbadać ten nowy trop.

Zmierzchało, gdy w oddali pojawiły się pierwsze zabudowania Paryża. Czerwona, niemal metaliczna tarcza słońca tonęła powoli za horyzontem, podpalając majaczące daleko zabudowania. Niewyraźne, piętrzące się w niebo budynki, wyglądały na tle wściekle czerwonego nieba jak żywcem wyjęte z piekielnych wizji Boscha. Smukłe wieżyce kościołów, skąpane w ognistym blasku, przypominały teraz czarne, osmolona pale, na których przed wiekami płonęły czarownice. Było w tym obrazie coś nieskończenie romantycznego, pomyślał Geleyda i stanął przy oknie przedziału. Paryż zbliżał się coraz szybciej, a wraz nim jego tajemnice. Nagle przypomniał sobie wiersz, który dawno temu przeczytał z polecenia swojego polskiego kolegi:

Patrz! przy zachodzie, jak z Sekwany łona
Powstają gmachy połamanym składem,
Jak jedne drugim wchodzą na ramiona,
Gdzie niegdzie ulic przeświecone śladem.
Gmachy skręconym wydają się gadem,
Zębatą dachów łuską się najeża.
A tam, — czy żądło oślinione jadem?
Czy słońca promień? czy spisa rycerza?
Wysoko — strzela blaskiem ozłocona wieża.

Zgromadzone w przedziale osoby spojrzały zdumione na stojącego w oknie Francisa, który tęsknym, rozmarzonym wzrokiem patrzył, jak unosząca się nad Paryżem czerwona łuna powoli gaśnie, zalana falą złowrogiej ciemności.

 

***

 

Zgodnie z rozkładem jazdy, pociąg zatrzymał się na stacji Gare du Nord punktualnie o 20. Stamtąd, za namową hrabiny, która niejednokrotnie w swoim życiu bawiła w Paryżu, cala piątka udała się do położonego w sąsiedztwie Pól Elizejskich hotelu Bristol.

Budynek już z daleka zrobił wrażenie na wszystkich, poza hrabiną, która była przyzwyczajona do tego typu widoków. Wysoki i monumentalny górował nad całą okolicą. Krzątający się przy wejściu chłopcy hotelowi uwijali się jak w ukropie, nosząc w tę i z powrotem olbrzymie, ciężkie walizy. Pomimo późnej godziny hotel tętnił życiem.

Stojący na recepcji szczupły, uśmiechnięty concierge błyskawicznie przydzielił im pokoje i po chwili każde z nich zamknęło się w swoim pokoju.

Samanta rzuciła bagaże w kąt i z uczuciem niewysłowionej ulgi skoczyła na ogromne, miękkie łóżko. Leżąc na plecach, zzuła buty, zamknęła oczy i nie myśląc o niczym, po prostu cieszyła się chwilą. Postanowiła, że w tym momencie nie będzie myśleć ani o pracy, ani o misji, z która przyjechała do Paryża. Zapomniała o egzorcyzmie, nieludzkiej sile, którą dysponował Makriat, i o jego toczącej się po kajucie głowie. Czas na relaks – zadecydowała i sięgnęła w kierunku znajdującego się obok łóżka barku, i bez wahania wyciągnęła butelkę schłodzonego wina.

– To będzie miły wieczór – uśmiechnęła się i sięgnęła po korkociąg.

W tym samym momencie Madison, po tym, jak starannie rozpakowała swoja walizkę i ułożyła ubrania w szafie, usiadła na skraju łóżka i schowała twarz w dłoniach. Ten dzień obfitował w niesamowite wydarzenia i trudno było jej znaleźć jakiś racjonalny sposób na to, aby je sobie wytłumaczyć. W głębi duszy wiedziała, że to niemożliwe, że nie da się wyjaśnić tego, jak głowa Makriata, niczym kula do kręgli, podskakując groteskowo, przeturlała się po kajucie hrabiny. Z drugiej strony wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę – najpierw kolejka Stanleya, a teraz to – niewytłumaczalna dekapitacja i gadająca torba.

Opadła na łóżko i przez chwilę po prostu wpatrywała się w sufit. Podobał jej się ten widok. Był nieskomplikowany, prosty i nie pozostawiał żadnego pola do interpretacji. – Sufit, to po prostu sufit –stwierdziła zadowolona. Chociaż nie – wyprostowała się zezłoszczona. – W kajucie Makriata sufit był podłogą, a podłoga sufitem. Zły trop.

Madison rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co nie kojarzyłoby się jej z niczym niezwykłym. Nagle, kątem oka, dostrzegła w lustrze jakiś czarny kształt, który w tej samej chwili zniknął. Zobaczyła coś, co przypominało czarną smugę. Agentka wstała z łóżka i chwyciwszy za świecznik, ostrożnie podeszła do lustra, gotowa na to, że w każdej chwili coś może z niego wyskoczyć. Ostrożnie przysunęła się do powierzchni zwierciadła, jednak nie zobaczyła w nim nic poza swoją własną twarzą.

– Co ja właściwie robię? – wyszeptała zażenowana i z poczuciem wstydu odstawiła świecznik na stół. – Madison, jesteś agentką Interpolu. Nie możesz reagować tak na byle głupstwo, na głupi zwid. Wzrok płata ci figle. Po tak intensywnym dniu to nic dziwnego – powtarzała sobie w myślach, ale dla wszelkiego spokoju sprawdziła jeszcze, czy nie ma nikogo ani w szafach, ani w łazience.

Gdy w końcu położyła się na łóżku, po raz pierwszy od lat poczuła wewnętrzną potrzebę, aby się pomodlić. Czuła się z tym głupio, jednak odmówiła modlitwę, którą jako dziecko co noc odmawiała przed zaśnięciem. Nawet nie zauważyła, gdy zasnęła.

Ten sen nie przyniósł jej jednak wytchnienia i po kilku godzinach obudziła się z krzykiem, ciężko łapiąc powietrze. We śnie po raz kolejny znalazła się w piekielnej kolejce, po raz kolejny stanęła twarzą w twarz z nieumarłymi i po raz kolejny poczuła, jak coś nieskończenie złego wyrywa jej kawałek duszy.

Di Frascimento nie krył zadowolenia. Sposób, w jaki rozprawił się z Makriatem, dawał nadzieję na to, że jego umiejętności, w które przez chwilę zwątpił, nadal były skuteczne. Nadal nosił w sobie ogień wiary, który gotów był rozjaśniać mroki nocy. Napełniony Bożą Łaską i pełen wdzięczności ukląkł przed ustawionym na stoliku krzyżem i pełnym pasji szeptem zawierzył siebie i swoich towarzyszy opiece Boga.

Zanim jeszcze weszła do swojego pokoju, hrabina przysiadła przy jednym ze stolików znajdujących się w hotelowym lobby. Skoro byli już w Paryżu, tropiąc części czegoś, co było potencjalnie dziełem sztuki, warto było uruchomić dawne kontakty. Oczywiście nie na tyle dawne, aby nosiło to znamiona desperacji. Tak się szczęśliwie składało, że jeden z mieszkających w Paryżu znajomych hrabiny był marszandem i tym samym potencjalnym sprzymierzeńcem. Nie czekając dłużej, hrabina szybko wypełniła elegancki liścik i ruchem ręki przywołała do siebie gońca. Chłopak nie wyglądał na zbyt bystrego, ale liczyła na to, że kilka franków więcej załatwi sprawę.

– Zanieś to chłopcze do pana Leopolda Zborowskiego. Zrozumiałeś?

Chłopak energicznie kiwnął głowa i wybiegł na zewnątrz.

Geleyda z zadowoleniem zapalił papierosa i wyjrzał przez okno. Z przyjemnością obserwował toczące się niżej nocne życie Paryża. Zgiełk, harmider i widok przemieszczających się szybko przechodniów działały na niego kojąco. Wydarzenia ostatnich kilku dni sprawiły, że chodził nerwowy, poddenerwowany. Czuł wewnętrznie, że nadeszła chwila, aby odpocząć, a Paryż, zwłaszcza nocą, nadawał się do tego znakomicie.

Jednym duszkiem wypił resztę wina, wziął szybki prysznic i pogwizdując wesoło, opuścił pokój. Przez chwile zastanowił się, czy nie zaprosić może której z agentek, ale ostatecznie zrezygnował. Nocne życie Paryża oferowało wystarczająco wiele atrakcji.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.