OPOWIADANIA
Horror w Orient Ekspresie – 7
Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko
I
Punktualnie o dwudziestej cała piątka przekroczyła próg restauracji Belle Époque. Jeszcze zanim weszli, usłyszeli panujący wewnątrz gwar i kocią, przypominającą jazgot, muzykę. Znajdujące się po obu stronach drzwi wejściowych duże jasne okna, ozdobione kolorowymi firanami, ukazywały ciemne sylwetki znajdujących się w środku gości. Część z nich siedziała przy stołach, część tańczyła na środku dużej sali, a jeszcze inni, najwidoczniej zmęczeni, leżeli na czym tylko popadło.
Wybór lokalu nieco zadziwił towarzyszy hrabiny. Spodziewali się czegoś bardziej eleganckiego, wytwornego. Nie było jednak czasu na pytania, a mówiąc zupełnie szczerze, cała piątka nadal starała się rozwikłać zagadkę tego, co nie tak dawno temu wydarzyło się w bibliotece. Pogrążeni w myślach szli po prostu za hrabiną, która nie bez odrobiny wstydu złapała się na tym, że myśli tylko o tym, aby jak najszybciej się napić.
Z zadumy wyrwała ich nagła eksplozja muzyki i śmiechu. Gdy tylko znaleźli się w środku restauracji, natychmiast uderzyła w nich fala przyjemnego ciepła, a także zapach dekadencko wyglądających potraw, alkoholu i smród potu.
– W czym mogę pomóc?
Wychudzony niczym wąsik kelner skinął zamaszyście głową, niemal się przy tym przewracając. Madison z pewnym zdumieniem zrozumiała, że mężczyzna jest ewidentnie pijany. Kelner, nic sobie z tego nie robiąc, wlepił w hrabinę mętny wzrok i uśmiechnął się głupkowato.
– W czym mogę pomóc?! – wrzasnął, a kilka kropel śliny wylądowało na drogim futrze Teodory Upperton. – Mamy do zaoferowania imponującą gamę alkoholi i potraw, które zapewnią ukontentowanie nawet najbardziej wymagającym gościom – wyrecytował.
– Mówi całkiem sprawnie – Madison pochwaliła kelnera w myślach.
– Hrabino, na litość Boską. Czy nie zna pani lepszych miejsc w Paryżu? – syknął rozgniewany jezuita i z dezaprobatą rozejrzał się po sali.
– Nie jest tak źle, proszę go nie słuchać – Francis z uśmiechem od ucha do ucha przyglądał się parze bardzo dobrze bawiących się kobiet. – Myślę, że wszystkim nam należy się odpoczynek – zarechotał.
– Odpoczynek, po którym będziemy potrzebować jeszcze więcej odpoczynku – Samanta spojrzała rozbawiona na Geleydę. – Chętnie bym się zrelaksowała, nie powiem, ale nasza misja…
– Misja nie zając. A nam ewidentnie przydałoby się przewietrzyć nieco głowy, aby móc potem z nowej i świeżej perspektywy spojrzeć na naszą sytuację i misję.
– Nie wiem, czy będzie to perspektywa świeża, ale muszę się zgodzić. Chociaż niechętnie.
– Sodoma i Gomora! – Teodoré dosłownie w ostatniej chwili uchylił się przed lecącą w ich stronę butelką.
– Co to za miejsce! Hrabino, żądam, abyśmy natychmiast stąd wyszli!
– Nigdzie nie idziemy – głos hrabiny był lodowaty i stanowczy. – Mój kontakt wybrał to miejsce, nic na to nie poradzę. Jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o Simulacrum, nie mamy wyjścia. Zatem, drogi chłopcze – hrabina zwróciła się do kiwającego się przed nią mężczyzny – szukam pana Leopolda Zborowskiego. Byłby pan tak miły i…
Hrabina nie zdążyła dokończyć, bo w tej samej chwili przez salę przeleciała kolejna butelka i z głośnym trzaskiem rozbiła się o ścianę tuż za nimi.
– Hrabino! Tu jestem! Zapraszam, zapraszam. Przy naszym skromnym stole znajdzie się miejsce dla wszystkich!
Lady Upperton robiąc wielkie oczy, odwróciła się do swoich towarzyszy.
***
Stół, przy którym zasiedli niemal uginał się pod ciężarem fantastycznie pachnących potraw. Ryby, drób, warzywa i owoce układały się na złotych talerzach w istne dzieła sztuki. Alkohol lał się strumieniami. Wino i absynt, gin i szampan magicznie pojawiały się przed nimi za każdym razem, gdy tylko zdążyli opróżnić swój kieliszek. Madison oddychała powoli, nie przyzwyczajona do takiego tempa. Geleyda i Samanta dawali sobie jakoś radę, chociaż spływające po czołach krople potu wskazywały, że walka, którą toczą, jest naprawdę ciężka. Na ich tle brylował niespodziewanie jezuita. Wystarczyło kilka kolejek, aby Teodoré di Frascimento rozluźnił się i teraz, przy aplauzie pozostałych biesiadników, przechylał szkopki alkoholu jeden po drugim.
Spośród osób siedzących przy stole jedynie hrabina wykazywała się obcą takim miejscom wstrzemięźliwością i umiarem.
– Zatem kochana Teodoro, co sprowadza cię do Paryża? Co sprowadza cię do mnie?!
Hrabina podejrzewała, że spotykając się z Leopoldem, zastanie go pod wpływem. Znali się przecież nie od dziś i wiedziała, że jej przyjaciel lubi dobrą zabawę. Oddawał się jej za każdym razem, gdy miał ku niej choćby najmniejszą sposobność. Rozrywkowy styl życia odcisnął jednak piętno na twarzy Leopolda. Jego cera była niezdrowo szara, oczy podkrążone, a wzrok rozbiegany i nieobecny. Dodatkowo, ręce Leopolda niemal nieustannie drżały, a w trakcie rozmowy co jakiś czas zawieszał się w pół zdania, gubił wątki, mylił miejsca i ludzi. Teodora z pewnym smutkiem uświadomiła sobie, że gdyby nie jego niesamowita smykałka do interesów oraz zgromadzony wcześniej kapitał, jej przyjaciel skończyłby na ulicy jako bełkoczący, szarpany delirium pijak.
– Simulacrum Sedefkara?! Mówi ci to coś?! – hrabina krzyczała do ucha Leopolda, który zawisł na jej ramieniu.
– Nie, co to? – odparł obojętnie i sięgnął po stojący na stole kieliszek.
– Rzeźba, być może w kawałkach. Podobno znajdowała się tutaj, w Paryżu. Należała do hrabiego Fenalika. Wiesz coś o tym?
– Niestety, ale nic, a nic. Najwyraźniej to nic wartego uwagi. Wierz mi, mam rękę zawsze na pulsie – powiedział i złapał hrabinę za dłoń. Teodora spojrzała na niego wściekle. Leopold uśmiechał się głupkowato, ukazując nadpsute zęby.
– To było, to jest – poprawiła się szybko – niezwykle ważne. To prawdziwe dzieło sztuki!
– Ależ Teodoro, są w Paryżu dzieła sztuki, które interesują mnie o wiele bardziej – wyszeptał i uśmiechnął się zalotnie.
Hrabina uśmiechnęła się kwaśno. Była wściekła, a raczej rozczarowana i wściekła. Przychodząc tu, liczyła, że zdobędzie od Leopolda jakieś informacje dotyczące Simulacrum. Miała już dosyć tego miejsca, jazgoczącej muzyki, wrzasków i pijackich śpiewów. Miała dosyć gapiącego się na nią bezczelnie Leopolda, który nagle pochylił się nad stołem, po czym wyprostował się błyskawicznie jakby rażony prądem i zawył niczym wilk.
Teodora spojrzała po towarzyszach. Teodoré gładził po głowie siedzącego obok mężczyznę, Samanta przepijała właśnie kolejnego uczestnika bankietu, a Madison, w swoim stylu, wyłączywszy się na świat wokół układała z serwetek origami. Francis gdzieś przepadł.
– Madison, widziałaś gdzieś pana Geleydę? Mam złe przeczucia.
– Niestety – odparła i złapała za kolejną serwetkę. Stojąca przed nią kolekcja papierowych zwierząt była imponująca.
– Cholerny dziennikarzyna – hrabina jednym haustem wychyliła stojący przed nią kieliszek szampana. Już wstawała, aby go znaleźć, gdy nagle drzwi prowadzące na zaplecze otworzyły się z hukiem. Kilka obrazów spadło ze ścian na podłogę, a niektórzy goście nerwowo sięgnęli po ukryte w nogawkach i rękawach noże. Niepotrzebnie. Do sali wbiegł właśnie półnagi Geleyda i trzymając w dłoniach flagę z herbem Litwy, ryczał najgłośniej, jak tylko mógł:
Wyklęty powstań, ludu ziemi,
Powstańcie, których dręczy głód.
***
– Niedobrze mi… bardzo – Geleyda silniej złapał za poręcz i wzrokiem pełnym boleści spojrzał w górę. Schody ciągnęły się dalej. Było ich nieskończenie wiele. Na początku nawet je liczył, jednak przestał, gdy doliczył się tysiąca. – Na litość Boską Madison, czemu się na to zgodziłem!? Wykorzystałaś mnie! Byłem pijany, nie myślałem racjonalnie! To po prostu podłe!
– Absolutnie się z panem zgadzam – Di Frascimento drżąc z zimna, wychylił się przez poręcz. Gdzieś w dole dostrzegł sylwetki kręcących się po ulicach ludzi i przejeżdżające wolno samochody. Ruch był niewielki. Jezuita opatulił się szczelniej płaszczem i zaczął rozgrzewać dłonie. Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej rano. – Co mnie podkusiło? Jaki diabeł?
– Może ten o kasztanowych włosach? Ten, który wpatrywał się w ojca cielęcym, pełnym uwielbienia wzrokiem? – rozbawiona hrabina, nie okazując żadnego zmęczenia, minęła jezuitę na schodach.
– Też coś! Niczego takiego nie pamiętam! – Jezuita szybko ruszył za lady Upperton.
– No dalej, chodźcie! Guzdrzecie się jak stetryczałe pierniki! Zaraz się zacznie!
Madison krzyczała, próbując przebić się przez podmuchy styczniowego wiatru, którego lodowate uderzenia co i raz wymierzały im bolesne policzki. Podekscytowana, nie mogła ustać w miejscu. Stawała na palcach i opadała, wychylała się przez barierki, pokrzykiwała na wdrapujących się po schodach towarzyszy.
– Mówiłam, że będzie warto – odezwała się do stojącej obok Samanty. Agentka Hyde w milczeniu patrzyła na śpiące u jej stóp Pola Elizejskie. – Dziękuję, że przyszłaś tu ze mną. Sama nie wiem, czy bym się odważyła.
– Masz w sobie mnóstwo odwagi – Hyde poklepała koleżankę po ramieniu.
Madison już miała odpowiedzieć, gdy zza horyzontu, jeden po drugim zaczęły wylewać się pierwsze promienie wschodzącego Słońca. Zimny, jaśniejący blask wygrzebywał z ciemności drzewa, budynki i ulice, które jak za dotknięciem czarodziejskie różdżki budziły się do życia. Nie wierzyła własnemu szczęściu. Dla pewności uszczypnęła się jeszcze i syknąwszy z bólu odetchnęła z ulgą.
To nie był sen. Naprawdę stała na szczycie wieży Eiffla, a daleko na horyzoncie zimowe Słońce rozjaśniało horyzont.
II
– Wody… wody… – Geleyda, blady niczym śmierć, sięgnął po karafkę z wodą i jęknął pełnym boleści głosem. – Madison, ty diable! Nie wybaczę ci tego!
Agentka uśmiechnęła się tylko i sięgnęła po pyszniącego się złociście rogalika, a następnie posmarowało go apetycznie pachnącą konfiturą z leśnych owoców.
– Ja tam panu wchodzić nie kazałam. Ani pić na umór.
– Nie kazałam, nie kazałam – nie do końca przekonany Francis przedrzeźniał ją przez moment. Ból głowy był jednak zbyt mocny i po chwili reporter w milczeniu popijał już kolejną szklankę wody.
Jezuita, podobnie jak Geleyda, także był tego dnia wyjątkowo małomówny i tak jak Francis dbał głównie o to, aby w stojącej przed nim szklance nie zabrakło wody. Z całej piątki tylko hrabina i Samanta z godnością przyjęły konsekwencję wczorajszego szaleństwa.
– Zanim raczyli panowie zwlec się z łoża boleści, sprawdziłam aktualny rozkład jazdy Orient Ekspresu. Biorąc pod uwagę to, że mamy w Paryżu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, uważam, że realnym terminem naszego wyjazdu jest 29 stycznia. – Samanta, nie patrząc na pozostałych, wzięła łyk mocnej, czarnej kawy. – Czasu zatem mamy niewiele. Mamy 25., więc zostały nam niecałe trzy dni. Jeśli chcemy coś jeszcze dzisiaj załatwić, to powinniśmy się zbierać.
– Naprawdę? Teraz? – Geleyda z niedowierzaniem spojrzał na Samantę. – Imponuje mi pani metabolizm i końskie zdrowie, ale proszę na mnie spojrzeć. Jestem dzisiaj wrakiem człowieka, jestem jak ta szmata wymięta przez morskie fale i wyrzucona na brzeg bezimiennej plaży. Potrzebuję opieki, wsparcia, snu!
– Panna Hyde ma absolutną rację – milcząca do tej pory Hrabina zabrała głos. – Wczorajszy incydent, chociaż przyjemny, nie ukrywam, nie powinien spowolnić naszych poszukiwań. Los mojego męża nadal jest niewiadomy. Czas nas goni i choćby mieli być panowie zieloni od mdłości, to nie pozwolę na to, abyśmy zostali w hotelu i po prostu gapili się w sufit.
– Ma pani absolutną rację, hrabino – Teodoré, który do tej pory milczał i popijał wodę, z trudem zwrócił głowę w kierunku lady Upperton. Jego głos był cichy i pełen bólu. – Powinniśmy coś zrobić. Pytanie tylko co?
– Tropy mamy dwa. Poissy i Charenton. Charenton jest bliżej. Pomimo późnej pory powinno nam się udać tam rozejrzeć. Pomyślcie państwo sami: zimny, styczniowy wieczór i szpital psychiatryczny pełen szaleńców – czy może być lepszy sposób na spędzenie wieczoru? – Samanta spojrzała wyzywająco w kierunku Geleydy. Reporter był jednak zbyt zmęczony, aby wymyślić jakąkolwiek ripostę.
– Zatem do Charenton – podsumowała hrabina i wstała od stołu.
***
Lało. Strugi zimnego deszczu chłostały czarny samochód, który niestrudzenie pędził mokrymi ulicami Paryża w kierunku jego przedmieść. Spływające po szybach krople deszczu sprawiały, że świat na zewnątrz wyglądał jak namalowany ręką szaleńca. Budynki wydłużały się w nieskończoność lub kurczyły i pęczniały. Wykrzywione drzewa wyglądały jak elementy scenografii dziecięcego przedstawienia. Mijane samochody trąbiły na siebie nawzajem, rozbryzgując spod kół strugi brudnej wody.
Czarne chmury przesłoniły niebo, pożerając resztki promieni słońca. W świetle ulicznych latarni Teodoré dostrzegł, że krajobraz wokół niespodziewanie się zmienił. Nie było już śladu po wysokich kamienicach i parkach. Mniej było skrytych pod parasolami przechodniów. Ucichł także zgiełk miasta. – Musimy być blisko – pomyślał i w tej samej chwili usłyszał ponury pomruk pękającego nad horyzontem nieba.
Samochód zatrzymał się nagle. Światło reflektorów ukazało rozwidlenie dróg. Ta, którą jechali do tej pory, ciągnęła się dalej prosto. Odchodziła od niej wysypana żwirem, niepozorna dróżka, którą z obu stron porastały czarne, gołe krzewy tarniny. Stojący na poboczu drogowskaz z napisem Charenton wskazywał właśnie ten kierunek.
Auto powoli ruszyło. Żwir zatrzeszczał nieprzyjemnie pod oponami samochodu, który ostrożnie i jakby lękliwie ruszył znikającą za zakrętem drogą. Para reflektorów podskakujących na nierównej drodze odsłaniała wysokie, czarne drzewa i kępy chudych, rachitycznych krzewów, które kołysały się na chłodnym zimowym wietrze. Daleko przed nimi dostrzegli kształt wzgórza. Kopulaste wybrzuszenie górowało nad okolicą porośniętą przez skarłowaciałe drzewa i posępnie szumiące na wietrze krzewy. Droga, którą jechali, zakosami zaczęła wspinać się na jego szczyt.
– Jest jak w horrorze – mruknął Geleyda i rękawem marynarki przetarł zaparowaną szybę. – Jest jak w horrorze, tylko gorzej, bo naprawdę – dodał.
– Czy to pana dziwi, panie Geleyda? – Siedząca obok Madison spojrzała na niego pytająco. – Po tym wszystkim, co nas do tej pory spotkało? Po nawiedzonym pociągu, zabójstwie Makriata, Królu Podziemi i incydencie w bibliotece – wyliczała – nadal tli się w panu nadzieja na to, że to nie dzieje się naprawdę?
– Powiedziałem tylko, że jest jak w horrorze, to wszystko – Francis uniósł ręce w geście niewinności. – Wiem, co się wydarzyło, byłem przecież uczestnikiem tych wydarzeń. Ale jest to tak niesamowite, tak niewiarygodne, że czasem zastanawiam się nad tym, czy nie jesteśmy jedynie aktorami w czyimś starannie przygotowanym scenariuszu. Czasami wole wierzyć, że tak właśnie jest.
– Spójrzcie! – siedząca za kierownicą Samanta zatrzymała auto. Światło reflektorów ukazywało tonącą w smugach deszczu czarną, żelazną bramę. Była zamknięta, a jej powierzchnię zdobiło bogactwo motywów zwierzęcych i roślinnych. Po środku jednego ze skrzydeł bramy na masywnej, czarnej tablicy napisano białą farbą: Charenton. Zakład dla obłąkanych.
– Panie Geleyda, proszę wyjść i otworzyć bramę.
Francis bez słowa sprzeciwu wyszedł z auta i szybko spełnił powierzone mu zadanie. Gdy wrócił do samochodu był cały przemoczony.
Na szczycie wzgórza w strugach deszczu zamajaczył im zarys wysokiej, potężnej budowli i towarzyszących jej budynków gospodarczych. Bijący z rozświetlonych okien blask otaczał całość łuną słabego żółtego światła.
Zanim ruszyli, gwałtowny wiatr rozgonił nagle przesłaniające niebo czarne chmury. Deszcz zaczął słabnąć, aż w końcu całkowicie ustał. Słabe styczniowe słońce wypełzło nieśmiało zza rozwiewanych chmur, ukazując całość krajobrazu. Stojący na wzgórzu budynek był doprawdy imponujący. Swym rozmachem i wyglądem przypominał bardziej pałac niż szpital psychiatryczny. Całość, wraz z budynkami gospodarczymi, otaczały czarne, powykrzywiane resztki ogrodowego labiryntu.
– Dziwne – mruknęła hrabina, ale dała znać, aby jechali dalej.
Im bliżej byli budynku, tym większe robił na nich wrażenie. Zbudowany z czerwonej cegły kolos był przerażająco wielki, był niczym smok, który nasyciwszy głód, ułożył się na wzgórzu do snu. Hrabina z przyjemnością przyglądała się piętrzącym się ku niebu wieżyczkom oraz mrowiu trójkątnych, misternie wykonanych szczytów, które wieńczyły imponującą elewację.
Samochód wjechał na okrągły, wysypany białymi kamykami plac. Poza ich autem na podjeździe stało jeszcze kilka samochodów. Patrząc przez szybę, Madison obserwowała pensjonariuszy szpitala, którzy przy asyście groźnie wyglądających pielęgniarzy wykonywali proste prace ogrodnicze. Zdziwiło ją to. Do tej pory sądziła, że zimą wszelkie tego typu aktywności są wstrzymane. A jednak. Wychudzeni pacjenci apatycznie zagrabiali nieistniejące liście lub wielkimi ogrodowymi nożycami przycinali czarne gałązki bukszpanowego labiryntu. Kilku z nich najwyraźniej czując, że są obserwowani, podniosło powoli głowy i spojrzało w jej stronę. Oczy, które na nią spojrzały, były przerażająco puste, zmęczone.
– Biedni ludzie – wyszeptała.
– Cóż, dla wielu z nich nie ma już ratunku – odparł jezuita i spojrzał przez szybę w kierunku drzwi wejściowych. – Niech Bóg ma ich w swojej opiece.
– Jeśli to coś pomoże – Samanta odwróciła się w kierunku siedzącego na tylnej kanapie jezuity. – Obawiam się, że po tym, co im tu robią, już nic nie zadziała.
Teodoré uśmiechnął się tylko, zbyt zmęczony, aby kontynuować rozmowę.
– Nie ma co czekać, idziemy – zdecydowała hrabina i po chwili cała piątka szła już w kierunku drzwi wejściowych. Podczas gdy Lady Upperton z nieukrywaną przyjemnością zachwycała się kunsztownie zdobioną fasadą, przez umysł Geleydy przelatywały, jedna za drugą, myśli jak z koszmarów. Nisko zawieszone ciężkie chmury, których napęczniałe cielska skręcały się spiralnie nad dachem szpitala budziły w nim niepokój. – To dom wariatów. Dom wykolejeńców i degeneratów. Jest jak w opowieści grozy, Francis. Szpital dla obłąkanych, egzorcysta i mroczna tajemnica. Może być z tego niezły materiał, bądź czujny – zmobilizował się w myślach i wyjął notes, w którym zapisał szybko kilka słów.
Samanta w milczeniu przyglądała się budynkowi. W wielu oknach dostrzegła stojących nieruchomo wychudzonych pacjentów. Przypominali jej wypchane po śmierci sępy. Nie lubiła takich miejsc.
Gdy jezuita, Samanta i hrabina weszli już do szpitala, przed idącymi z tyłu Madison i Francisem stanął nagle wysoki, chudy jak rzęsa mężczyzna, zagradzając im dalszą drogę. Nieznajomy ubrany był w biały, starannie dopasowany kitel, a przy jego pasku zwisała masywna, wykonana z drewna pałka. Mężczyzna przeczesał dłonią gęste, rude włosy, poprawił kolorową muszkę i spojrzał w ich stronę dużymi, podkrążonymi oczami.
– Dzień dobry, a co to za wycieczka? Mogę w czymś państwu pomóc? – wlepił wzrok w agentkę.
Madison nie spodobał się sposób, w jaki na nią popatrzył. Jego wzrok był tłusty, oblepiający.
– Ach, gdzie moje maniery, excuse–moi. Nazywam się Guimart.
– Dzień dobry, ależ oczywiście – widząc zawahanie Madison, Francis stanął obok niej i uścisnął wiszącą w powietrzu rękę. – Nazywam się Francis Geleyda, miło mi pana poznać. Przybywamy z Londynu. Jesteśmy przedstawicielami znanego w całej Anglii studia filmowego – Geleyda wybełkotał niewyraźnie jakaś nazwę – i tak się składa, że chcielibyśmy nakręcić kilka ujęć na terenie państwa szpitala. Właściwie to cały film będzie dotyczył osoby, która dawno temu trafiła w te mury. – Geleyda mówił tak szybko, że stojący naprzeciwko Guimart nie miał nawet kiedy się odezwać. – Mówią coś panu nazwiska Murnau albo Lang? Cóż za głupie pytanie. Oczywiście, że tak. No to niech pan sobie wyobrazi, że jeden z nich będzie reżyserem tego wiekopomnego dzieła. Z tego wszystkiego zapomniałem powiedzieć, kto będzie bohaterem naszego filmu. Otóż – zawiesił głos – będzie to nikt inny, jak hrabia Fenalik!
Może tylko jej się zdawało, ale gdy Francis wymówił nazwisko hrabiego, Madison ujrzała, jak na twarz Guimarta na sekundę pojawił się wyraz zaniepokojenia. Mężczyzna milczał, wyraźnie przytłoczony nadmiarem informacji.
– Film o Fenaliku? Ale dlaczego akurat o nim? Jest tyle innych ciekawych postaci we Francji, jak i w Anglii – spytał podejrzliwie, wyginając krótkie, chude palce.
– Oczywiście, że są, jak widzę trzyma pan rękę na pulsie, światowiec! – Geleyda uśmiechnął się i szturchnął Madison w bok. – Obywatele Francji mają kulturę we krwi, mówiłem ci. – Madison uśmiechnęła się niechętnie i pokiwała głową. – Prawda jest jednak też taka, mecenasie, że widz potrzebuje opowieści z dreszczykiem, czegoś strasznego. Ludzie lubią bać się tego, co nie stanowi realnego zagrożenia – wampiry, duchy, zjawy.
– Wilkołaki – dodała Madison.
– Nie, wilkołaki nie – Geleyda nagle spoważniał. – Ale mniejsza z tym. To co? – Francis zwrócił się ponownie do Guimarta. – Możemy liczyć na pomoc w tej kwestii? Oczywiście nasze studio zapłaci za pomoc. Jesteśmy profesjonalistami.
– Myślę… – Guimart zawiesił głos widocznie zagubiony – myślę, że powinniście porozmawiać w tej sprawie z dyrektorem placówki – odpowiedział niepewnie. – Jeśli ktoś może wam pomóc, to tylko on.
– Oczywiście, z dyrektorem – Francis energicznie pokiwał głową.
– Pozwólcie jednak, że spytam ponownie: czemu akurat Fenalik?
Geleyda odniósł wrażenie, że w głosie Guimarta usłyszał pewną nutę zaniepokojenia. Jakby pielęgniarz czegoś się bał, a może chciał coś ukryć?
– Tak jak już mówiłem – zaczął bardzo powoli – uważamy, że postać Fenalika potrafi do tej pory wywołać dreszcz niepokoju w ciemne wieczory. Jest po prostu godna ekranizacji. Nic więcej.
Pielęgniarz, nadal nie przekonany, pokiwał tylko głową.
– Zatem zapraszam do środka. Być może dyrektor będzie mógł poświęcić państwu nieco czasu.
– Liczymy na to – zakończyła rozmowę Madison i z ulgą ruszyła w stronę budynku. Tłusty, wpatrujący się w nią wzrok Guimarta oblepiał ją, wywoływał obrzydzenie. Coś w twarzy mężczyzny, a zwłaszcza w jego dużych, wilgotnych oczach mierziło ją do szpiku kości.
Geleyda ruszył za towarzyszką i gdy był już przy drzwiach, poczuł na ramieniu czyjś dotyk. Odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z pielęgniarzem. Poczuł jego skwaśniały, nieświeży oddech.
– Tak? Coś pan sobie przypomniał?
– Czy ktoś w pana rodzinie lubi ból? A może pan znajduje w nim rozkosz?
Geleydę zamurowało. Wielkimi oczami wpatrywał się w Guimarta, który gapił się na niego dziko. Zanim zdążył jednak cokolwiek odpowiedzieć, mężczyzna odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku pracujących przed budynkiem pacjentów.
Recepcja szpitala była dużym i jasnym pomieszczeniem, w którym niczym w ulu uwijali się ubrani na biało pielęgniarze i pielęgniarki. Zwłaszcza ci pierwsi zrobili na hrabinie i pozostałych duże wrażenie. Wszyscy bowiem przypominali bardziej zbirów lub bokserów niż pracowników szpitala. Łyse, pokryte bliznami łby, braki w uzębieniu, masywne ramiona i szerokie karki kontrastowały z delikatnością pielęgniarek, które pchając wózki pełne lekarstw, pędziły w tą i z powrotem.
Hol, w którym znajdowała się recepcja, miał robić wrażenie na wchodzących do budynku gościach i tak właśnie było. Wrażenie robiły już wielkie, ceramiczne donice, z których niczym w tropikalnym lesie wyrastały soczyście zielone fikusy i rododendrony. Wyłożona granitowymi płytkami podłoga odbijała roztańczone promienie światła spływające z ciężkich kryształowych żyrandoli. Ściany zdobiła galeria obrazów. Dominowały portrety poważnych wąsatych mężczyzn w białych kitlach, chociaż znalazło się też kilka okolicznych krajobrazów. Pod jednym z obrazów, który przedstawiał przelatujący nad lasem klucz ptaków, znajdował się masywny, wykonany z ciemnego drewna kontuar. Za nim, na ścianie, na drewnianych półkach stały ustawione jeden obok drugiego grube rejestry, księgi i teczki pacjentów. Sam kontuar pokrywała zielona, przyjemna w dotyku okładzina. Po jego drugiej stronie, na wysokim krześle siedziała słusznej postury kobieta, która obgryzając ołówek, intensywnie wpatrywała się w leżące przed nią papiery. Jej żółty kombinezon, masywne, okrągłe kolczyki i krótkie, postawione do góry włosy nadawały jej papuziego wyglądu, co dodatkowo podkreślał jeszcze ekstrawagancki, połyskujący makijaż.
– Dzień dobry pani – Samanta podeszła do kontuaru, zachwycona wyglądem kobiety. – Czy mogłabym pani na chwilę przeszkodzić?
Recepcjonistka podniosła głowę i zatrzepotała gęstymi czarnymi rzęsami. Przez moment przyglądała się Samancie, po czym uśmiechnęła się szeroko.
– Oczywiście – odpowiedziała i zakryła dłonią leżące przed nią dokumenty. – Pani w odwiedzinach, czy na leczenie? A może chciałaby zostawić pani datek? Pacjentów mamy coraz więcej, a personelu niestety wciąż tyle samo. Każdy grosz się liczy.
– Nie, nie – Samanta zaprzeczyła szybko, być może za szybko. – Przyszłam, przyszliśmy – wykonała ruch w kierunku stojących za nią towarzyszy – w zupełnie innej sprawie.
– W innej sprawie? – recepcjonistka powtórzyła zdumiona. – A jakie to mogą być inne sprawy?
– Przychodzimy tutaj z prośbą o pomoc w pewnym przedsięwzięciu, oczywiście nie za darmo – Samanta czuła, że powoli nie wie już, co ma mówić. – Chcielibyśmy widzieć się z dyrektorem – wypaliła niespodziewanie. – To pilne – powiedziała tonem, którym zazwyczaj przesłuchiwała podejrzanych.
Recepcjonistka mocniej złapała za ołówek, który niespodziewanie pękł w jej dłoniach z cichym trzaskiem.
– Państwo z Ministerstwa – wyszeptała słabym głosem, jakby miała za chwilę zemdleć i uśmiechając się blado, spojrzała po pozostałych.
– Nie, nie, nie, droga pani, proszę się nie martwić – Geleyda podszedł kontuaru i oparł się o ladę. Chociaż nieporadność agentki sprawiała mu satysfakcję, to sprawa, w której tu przyszli, była celem nadrzędnym. – My w sprawie filmu, wielkiej, nowoczesnej produkcji, którą pokochają miliony ludzi na całym świecie. My w tej sprawie. Sława, pieniądze, rozgłos! – Francis zatrzepotał teatralnie dłonią.
Podczas gdy Geleyda po raz kolejny sprzedawał bajkę o wielkim, angielskim studio filmowym i szykowanej produkcji, do ojca Teodoré podszedł niespodziewanie ubrany w szary garnitur niski baryłkowaty mężczyzna, o tłustych, zaczesanych na bok włosach.
– Ojciec Teodoré di Frascimento? – zapytał cichym, zawstydzonym głosem.
Jezuita była szczerze zaskoczony tym, że ktoś rozpoznał go w miejscu takim, jak to. – Czyżby były podopieczny? – pomyślał. Stojący przed nim baryłkowaty mężczyzna, którego okrągłą twarz pokrywały archipelagi pryszczy, wlepiał w niego wzrok jak w obrazek. W opartych o brzuch dłoniach trzymał brązową, skórzaną torbę, z której wystawało kilka źle zasznurowanych teczek.
– Owszem, zgadza się. Czy mogę w czymś pomóc?
– Nie, nie, nie trzeba w niczym pomagać. Ze mną wszystko w porządku. – Mężczyzna trajkotał, widocznie podekscytowany spotkaniem z papieskim egzorcystą. – Ale gdzie moje maniery, pardon. Nazywam się Paul Madrin i jestem wielkim fanem ojca. I jednym z lekarzy – dodał szybko, widząc pytający wzrok Teodoré. – Spotkać czcigodnego ojca tutaj, to dla mnie coś naprawdę wielkiego. Czytałem o dokonaniach ojca w Niemczech i we Włoszech. Jest ojciec naprawdę wielki. W swojej dysertacji odniosłem się do kilku ojca interwencji. Czy moglibyśmy zamienić słowo? Poprosiłbym też o autograf.
Teodoré uśmiechnął się. – Kim bym był, gdybym się nie zgodził. – I udając zawstydzenie, zgodził się ze swoim nowym rozmówcą.
W tym samym czasie Madison, znudzona przedłużającą się rozmową, postanowiła się nieco rozejrzeć. Wiszące na ścianach portrety i pejzaże nieszczególnie ją interesowały. Z miejsca, w którym stali, korytarz odchodził na prawo i lewo. Również na lewo otwierała się prowadząca na górę i w dół klatka schodowa.
Balansując między pędzącymi w tą i z powrotem pielęgniarkami, podeszła do wiszącej na ścianie drewnianej tablicy obwieszonej kolorowymi ogłoszeniami. Jej uwagę od razu przykuła nieco zakryta kartka, na której umieszczono czarną klepsydrę otoczoną wieńcami i parę dmących w trąby szkieletów. Poniżej widniało starannie zapisane imię i nazwisko „Etienne Delplace” oraz informacja o pogrążonej w żałobie rodzinie, przyjaciołach, pracownikach szpitalach i pacjentach, dla których dyrektor był niemal jak ojciec.
Nagle z głębi korytarza doszły Madison krzyki oraz odgłosy przewracających się mebli. Przestraszona agentka przywarła plecami do ściany. Kilka męskich głosów krzyczało coś po francusku, słychać było również głośny rechot. Chwilę później na korytarz wybiegł półnagi pacjent o zmierzwionych, czarnych włosach, trzymając w rękach nogę od krzesła. Gdy zauważył Madison, krzyknął coś niezrozumiale, po czym błyskawicznie ukląkł na jedno kolano, przyłożył drewnianą nogę do oka i wymierzył w jej kierunku. W tej samej chwili dopadło do niego dwóch olbrzymich pielęgniarzy, którzy, ignorując pełne bólu krzyki mężczyzny, zaczęli tłuc go drewnianymi pałkami. Dopiero gdy się zmęczyli, a ich tłuste szerokie karki zaszkliły się od potu, podnieśli nieprzytomnego mężczyznę i wrócili z nim do sali.
Madison nie mogła uwierzyć w to, co właśnie zobaczyła. Całe zajście trwało może kilkadziesiąt sekund, a jednocześnie było tak pełne przemocy, cierpienia i bólu. Poczuła, jak łzy zaczynają napływać jej do oczu. Czuła strach. Z odrętwienia wyrwał ją głos hrabiny.
Geleydzie i Samancie udało się załatwić spotkanie z dyrektorem.
***
– Proszę tu poczekać, dyrektor zaraz przyjdzie. Oczywiście nie musze dodawać, aby niczego nie dotykać, prawda? – recepcjonistka uśmiechnęła się szeroko, zatrzepotała rzęsami i wyszła z gabinetu.
– Jaki mamy plan? – Samanta rozsiadła się w miękkim, skórzanym fotelu i rozejrzała po gabinecie. –Nuda – pomyślała. –Czy wszystkie gabinety świata wyglądają tak samo? Miękkie, skórzane fotele i kanapy, regały uginające się pod ciężarem książek, zamknięte w złotych ramach obrazy i ciężkie drewniane biurka z zielona lampką. Ludzie na stanowiskach i bogacze nie mają chyba wyobraźni. No chyba, że istnieje jakiś tajemniczy kodeks bogaczy dotyczący wystroju wnętrz.
Jedyną rzeczą, która przykuła uwagę agentki, była sterta chaotycznie rzuconych kartonów, z których wystawały zakurzone teczki i grzywy pożółkłych kartek papieru.
– Powinniśmy kontynuować blef z ekipą filmową. To całkiem niezły powód, aby pokręcić się po szpitalu i popytać o Fenalika. Tylko na litość boską panie Geleyda, proszę wymyślić nazwę dla studia filmowego, dla którego rzekomo pracujemy. Niezrozumiałe mamrotanie nazwy nie czyni pana bardziej wiarygodnym. W najgorszym wypadku może stanowić nawet powód, aby tu pana zamknąć.
– No dobrze, a jak nam nie uwierzy? – spytała Samanta.
– To już problem naszego złotoustego reportera.
– A czego chcemy się konkretnie dowiedzieć? Nie mamy przecież czasu ganiać po całym budynku. Musimy załatwić wszystko szybko i po cichu. Na wypadek, gdyby nastąpiły jakieś nieprzewidziane komplikacje – zauważył di Frascimento, stanąwszy przy dużym oknie, z którego rozchodził się widok na otaczający szpital ogród.
– Na cóż. Myślę, że możemy poprosić o dostęp do dokumentacji Fenalika, spróbować przejrzeć jego celę. Coś jeszcze? – zaproponowała Samanta.
– To chyba wszystko. Jakbyście na coś jeszcze wpadli, śmiało mówcie – odparł Geleyda i zaczął poprawiać wiszący niechlujnie krawat.
– Czy to jest prawdziwy ludzki mózg? – stojąca pod jednym z regałów Madison wyciągnęła palec w kierunku wielkiego, wypełnionego zielonkawą substancją słoja, w którym tkwiła zaróżowiona, pomarszczona masa.
– Owszem.
Wszyscy aż podskoczyli. Głos, który ich zaskoczył, należał do wysokiego, dobrze zbudowanego blondyna o nienagannej fryzurze, przeszywającym, analitycznym spojrzeniu i wspaniałym, hollywoodzkim uśmiechu. Mężczyzna miał na oko 60 lat, ale trzymał się wyjątkowo dobrze. Obok niego stał Guimart oraz dwóch innych, tępo patrzących przed siebie pielęgniarzy.
Dyrektor Francis Leroux roześmiał się perliście. Towarzyszącym mu mężczyznom dał znak, aby wyszli na zewnątrz, a sam, wciąż cicho się śmiejąc, wyjął z wiekowego kredensu sześć szklanek oraz butelkę brandy. Rozstawił je na niskiej drewnianej ławie, nalał i podniósłszy swoją szklankę jak do toastu, odezwał się teatralnie:
– Czemu zawdzięczam tak niespodziewaną, a jednocześnie miłą memu sercu wizytę? Schlebia mi, że przedstawiciele angielskiego studia filmowego zainteresowali się moją skromną placówką. Kogo państwo reprezentujecie? – dyrektor już miał wziąć łyk orzechowo pachnącej brandy, lecz zatrzymał się w ostatniej chwili i wbił wzrok w Francisa.
– Mahoney’s Film Institute – wystrzelił Geleyda, zanim chyba zdążył pomyśleć, co mówi.
Dyrektor Leroux skinął z uznaniem głową, ignorując, a może nie słysząc prychnięcia lady Upperton i przechyli zawieszoną przy ustach szklankę.
– Zatem słucham, w czym mogę państwu pomóc?
– Tak, jak już mówiłem – zaczął ostrożnie Geleyda, jakby starał się wyczuć, czy nie został przejrzany – reprezentujemy Mahoney’s Film Institute. Aby zbytnio pana nie nudzić i nie zajmować cennego czasu, przejdę od razu do konkretów. Nasz zespół, którego jestem cichym liderem, przyjechał tutaj w sprawie hrabiego Fenalika. Mamy zamiar nakręcić film o jego niezwykłych losach. Spróbować wskrzesić legendę hrabiego, który za swego życia był postacią nieoczywistą i mocno kontrowersyjną.
Dyrektor le Reux zamruczał cicho.
– Ojciec di Frascimento jest naszym konsultantem w kwestiach parapsychologicznych – jezuita skłonił się sztywno. – Lady Upperton, znany autorytet w dziedzinie sztuki i historii, odpowiedzialna jest za zgromadzenie materiałów historycznych, dzienników, wspomnień i artykułów, dzięki którym będziemy mogli głębiej wejść w historię hrabiego. Panie Hyde i Riley są natomiast naszymi specjalistkami od efektów specjalnych. Ja natomiast odpowiedzialny jestem za wyszukanie ciekawych pejzaży, które będziemy mogli wykorzystać w naszej produkcji. Jak zatem pan widzi, podchodzimy do tematu z pełnym zaangażowaniem i absolutnym profesjonalizmem. W naszym filmie chcemy ukazać historie hrabiego taką, jaka była naprawdę.
Francis spojrzał na dyrektora, oczekując jakiejkolwiek reakcji. Twarz mężczyzny nie zdradzała jednak absolutnie nic. Uśmiechnął się więc tylko i w tej samej chwili poczuł, jak palec stojącej za nim hrabiny wbija mu się między łopatki.
– Dalej, proszę mówić dalej – syknęła cicho lady Upperton.
– Jako, że widzę w panu osobę wysokiej klasy, prawdziwego dżentelmena, zrobię coś, czego robić nie powinienem: zdradzę panu sekret – dodał ciszej. – Cały czas trwają przepychanki dotyczącego tego, kto wyreżyseruje nasz film. Mamy dwie kandydatury, dwóch wielkich mistrzów współczesnego kina. Z pewnością człowiek taki jak pan oglądał film Nosferatu. Nie? A to może Metropolis? Też nie? Ojej. Proszę mi jednak wierzyć, klnę się na wszystkie świętości, to wizjonerzy. I to właśnie jeden z nich będzie reżyserem naszego filmu. Albo wielki Murnau, albo nieoceniony Lung. Czyż to nie ekscytujące?!
Dyrektor spojrzał bacznie na Francisa i oparł się łokciami o biurko. Przez moment w milczeniu wpatrywał się w złożone przed sobą dłonie.
– Panie…
– Geleyda, Francis Geleyda – ukłonił się reporter.
– Panie Geleyda, schlebia mi zainteresowanie, jakie okazuje pan i pański zespół. Doceniam też fakt, że przybyliście tu państwo aż z Londynu i pomimo fatalnej pogody fatygowaliście się do Chernaton. Niestety muszę państwa zmartwić. Nie wiem nic o żadnym Fenaliku – dyrektor rozłożył szeroko ręce. – Bardzo, bardzo chciałbym państwu pomóc, niestety nie mam jak.
– Ale jak to? – odezwała się hrabina, nieco zbyt głośno. – To znaczy, szanowny panie dyrektorze – zaczęła ciszej i z powagą – proszę uwierzyć, że kwerenda źródłowa, którą przeprowadziłam w Bibliotece Narodowej w Paryżu dobitnie wskazuje na to, że comte Fenalik dokonał swego żywota w zakładzie psychiatrycznym w Chernaton. Potwierdzają to zarówno dzienniki z epoki, niektóre artykuły prasowe oraz, co najistotniejsze, taką wersję wydarzeń przekazuje nam osobisty lekarz małżonki Ludwika XVI, Lucien Rigault. W swoim pamiętniku wspomina on Chernaton jako miejsce, w którym zamknięty został Hrabia Fenalik i gdzie ostatecznie umarł.
– Gdyby tak było droga pani, czy nie wiedziałbym o tym? – głos dyrektora zadrżał nerwowo. – Nie tak dawno temu przeprowadzaliśmy sumienny przegląd znajdujących się w szpitalu dokumentów, w tym starych kart naszych dawnych pacjentów. Proszę mi uwierzyć, żadna z tych teczek – dyrektor wskazał na stojące w rogu gabinetu kartony – nie zawiera informacji o kimś takim jak hrabia Fenalik.
– Może pozwoli pan, że sama przejrzę te dokumenty. Nie insynuuję oczywiście niczyjej niekompetencji, ale zmęczenie spowodowane ślęczeniem nad dokumentacja może czasem uśpić czujność – nie poddawała się hrabina. – Te dokumenty mogą być dla nas na wagę złota.
– Dokładnie tak – Geleyda udając, że podziwia wiszące na ścianach obrazy, ruszył w stronę stojących pod oknem kartonów. – Jesteśmy w stanie oczywiście zapłacić za wszelką pomoc, dostęp do archiwów, a także możliwość nakręceniu tutaj kilku scen. Macie tu państwo bardzo klimatyczne wnętrze, a i okolica jest niczego sobie. – Geleyda podszedł do okna i wyjął aparat. – Można zrobić zdjęcie?
Dyrektor skinął głową i kontynuował rozmowę z hrabiną. Geleydzie tymczasem rzuciła się w oczy wystająca z kartonu teczka. Na tyle, na ile znał język francuski, zdołał rozczytać wybladły, zakurzony napis – Wyjątki z badań. Autor: dr Etienne Delplace. Nagły impuls kazał Geleydzie zabrać zakurzoną teczkę, co też zrobił, wykorzystując nieuwagę dyrektora, który wciąż dyskutował z hrabiną.
– Proszę państwa – dyrektor wstał i oparł się rękoma o blat biurka. – Państwa nieustępliwość jest godna podziwu, natomiast, jak już mówiłem, nic nie wiem o żadnym pacjencie nazwiskiem Fenalik.
– To dziwne – odezwał się Francis – wydaje mi się bowiem, że jeden z pańskich pracowników, pan Guimart, co nieco o nim słyszał. Takie odniosłem wrażenie.
Dyrektor le Reux spiorunował reportera wzrokiem.
– To, co pan Guimart robi po pracy i czym się interesuje, to nie moja sprawa – odparł zdenerwowany, lecz po chwili opamiętał się i dodał już spokojniej. – Może robić co mu się żywnie podoba, byle tylko nie narażał na szwank reputacji naszego szpitala.
– No dobrze, a co z filmem? Pieniądze, które jesteśmy w stanie państwu zapłacić, mogą pokryć koszty remontu, wymienić sprzęt, uzupełnić personel. Nie potrzebuje pan pieniędzy, dyrektorze? – spytał przebiegle Geleyda i z zadowoleniem zauważył, jak oczy dyrektora rozbłysły na moment dobrze znanym mu blaskiem.
– Pieniądze zawsze się przydadzą – zgodził się dyrektor. – W tej sprawie muszą państwo napisać jednak do Ministerstwa. Ja nie mogę decydować w takich kwestiach. Jedyne, co mogę, to pozwolić państwu rozejrzeć się po części szpitala dostępnej dla wizytujących nasz ośrodek i po ogrodzie. Nic więcej, zrozumieli mnie państwo?
– Oczywiście – hrabina zrobiła wszystko, aby w jej głosie zabrzmiała nuta wdzięczności. – Jesteśmy bardzo wdzięczni za ten gest dobrej woli. List do Ministerstwa wyślemy jak tylko wrócimy do Paryża.
Dyrektor odetchnął z ulga i zmęczony spojrzał po hrabinie i pozostałych.
– Guimart, odprowadź państwa do recepcji – zaordynował i opadł na krzesło.
Drzwi do gabinetu otworzyły się. Guimart oraz dwóch towarzyszących mu mężczyzn ukłonili się sztywno. Mijając jednego z nich – wysokiego, masywnego dryblasa, który głową sięgał niemal sufitu –Teodoré poczuł się nagle nieswojo. Coś w ruchach pielęgniarza, w jego zwierzęcym spojrzeniu i nerwowym mruczeniu niepokoiło jezuitę. Jego wielkie, pokryte bliznami dłonie ledwo mieściły się w kieszeniach spodni.
Gdy znaleźli z powrotem w holu głównym, gdzie zza lady co jakiś czas zerkała na nich papuzia recepcjonistka, Geleyda wyciągnął spod koszuli zabraną z gabinetu dyrektora teczkę.
– Zobaczcie, co mam. Może to nic cennego, ale przeczucie kazało mi to zwędzić.
– Niech pan to natychmiast schowa. Jeszcze ktoś to zobaczy – zganiła go Samanta.
– Etienne Delplace – przeczytała na głos Madison. – Zaraz, to przecież były dyrektor szpitala. Widziałam jego klepsydrę na tablicy ogłoszeń. Zmarł dosyć niedawno. Sądząc po treści, musiał być tutaj lubiany i szanowany. Ale czym są te wyjątki z badań?
– Nie wiem, ale zaraz się dowiemy. Dyrektor pozwolił nam się tu pokręcić, więc znajdziemy jakieś spokojne miejsce.
– Czy mamy na to czas? – Hrabina była nieco rozczarowana wynikiem rozmowy z dyrektorem Leroux i najchętniej wróciłaby już do hotelu.
– A co z Fenalikiem? – Samanta, nadal zachwycona pstrokatą recepcjonistką, nie spuszczała jej z wzroku. – Odpuszczamy? Przecież musi tu być po nim jakiś ślad, cela, w której został zamknięty, cokolwiek. Budynek nie wygląda na remontowany, więc wątpię, aby robili coś w piwnicach.
– Niemożliwe jest, aby materiały, do których dotarliśmy, były nieprawdziwe – zgodziła się hrabina. – Fenalik był tu, umarł tu i z pewnością gdzieś w tym budynku znajdziemy pozostałości po nim i informacje, co dalej zrobić z Simulacrum.
– Jest w tym miejscu coś, na co powinniśmy uważać – odezwał się milczący dotąd jezuita. – Mam wrażenie, że umysły tych biedaków, a także personelu i dyrektora toczy jakaś choroba. Nie wiem jeszcze, co to jest, ale musimy być gotowi na najgorsze. Zły w swym bezlitosnym okrucieństwie często miesza w umysłach tych, którzy z woli Bożej urodzili się intelektualną ułomnością.
Po ostatnich wydarzeniach, których byli świadkami, żadna z towarzyszących jezuicie osób nie uśmiechnęła się szyderczo pod nosem, nawet Geleyda.
Paul Madrin, ów beczułkowaty brunet, który już wcześniej zamienił z jezuitą kilka słów, stał pod ścianą korytarza i nerwowo przestępując z nogi na nogę, przyglądał się, jak pierwszy egzorcysta Watykanu rozmawia o czymś ze swoimi towarzyszami. Gdy tylko skończyli, Madrin natychmiast podszedł do jezuity i delikatnie, niemal nabożnie złapał go za rękaw marynarki.
– Ach, to znowu pan. W czym mogę pomóc?
– Proszę wybaczyć mi moją śmiałość Ekscelencjo. Niechcący słyszałem, broń Boże nie podsłuchiwałem, że interesuje państwa nasz szpital, że kręcą państwo film i pomyślałem sobie, że mógłbym państwu pomóc. Jestem w końcu pracownikiem szpitala, pacjentów i budynek znam jak mało kto.
– Ale wie pan, że nie zapłacimy panu tyle, ile dyrektorowi?
– Nie chodzi mi o pieniądze – prychnął oburzony Madrin i zażenowany spojrzał na Geleydę, po czym ponownie wbił wzrok w jezuitę. – Jeśli ktoś taki jak ojciec Di Frascimento uznał, że nasz szpital dysponuje informacjami, które mogą mu się przydać, moim obowiązkiem jest mu pomóc. To będzie dla mnie zaszczyt, ojcze – zwrócił się już wyłącznie do jezuity.
Di Frascimento, nieco zaskoczony gorliwością doktora Madrina, skinął ostrożnie głową i uśmiechnął się słabo. To mógł być przecież podstęp.
– Doskonale – Madison klasnęła w dłonie. – Ruszajmy zatem.
– Jest tylko jeden mały szkopuł – wyszeptał doktor i ostrożnie rozejrzał się wokół. – Odkąd pożegnaliśmy poprzedniego dyrektora, doktora Delplace, zaczęło robić się tutaj jakoś dziwnie, nieprzyjemnie. Czasem odnoszę nawet wrażenie, że część personelu patrzy na mnie z wrogością, szepcze za moimi plecami. Zwłaszcza ten brutal, Guimart.
– Masz coś konkretnego na myśli? Najdrobniejsza informacja o ewentualnych nieprawidłowościach jest dla nas na wagę złota. Mam na myśli oczywiście dobro pacjentów.
– Oczywiście, pacjentów – powtórzył powoli Madrin i łobuzersko puścił oko. – Skoro nasz przybytek odwiedza pierwszy egzorcysta Stolicy Apostolskiej, to sprawa musi być o wiele poważniejsza. Pracuję z wariatami, ale sam nim nie jestem, proszę o tym pamiętać – dodał z pełną powagą.
– Oczywiście, proszę o wybaczenie – poprawiła się Madison. – Zatem, kiedy moglibyśmy porozmawiać i gdzie?
– Za mną – syknął Madrin i ruszył długim, jasnym korytarzem. Po kilku sekundach skręcili w boczny, ciasny łącznik. Minęli kilka sal, z których doszło ich ciche, jakby religijne mamrotanie, po czym stanęli przed masywnymi, dwuwahadłowymi drzwiami prowadzącymi na zewnątrz. Madrin z trudem pchnął je do przodu i znaleźli się na zewnątrz, na małym, wysypanym żwirem placyku. Nad nimi znajdował się łączący dwa szpitalne budynki łącznik.
– Tutaj.
Madrin stanął przed znajdującymi się naprzeciwko drzwiami i wyciągnąwszy z kieszeni ciężki metalowy klucz, otworzył je z nieprzyjemnym skrzypnięciem.
– Szybko, wchodźcie. Wolałbym, aby nikt nas nie zauważył.
Cała piątka pospiesznie wgramoliła się do środka. Hrabina, wchodząc jako ostatnia, zauważyła kątem oka jakiś czarny kształt, który zawisł tuż nad nimi, po czym bezszelestnie wspiął się po ścianie i błyskawicznie zniknął na dachu. Jednak co mogłoby z taką łatwością poruszać się po pionowej ścianie?
– To cień, to tylko cień – uspokoiła się w myślach i weszła do środka.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było ciasne i duszne. Ciemność, którą powoli rozjaśniło światło pojedynczej żarówki zawieszonej pod krzywym sufitem, skrywała ustawione pod ścianami koślawe stoły i krzesła. Wszędzie walały się narzędzia ogrodowe oraz pękate worki ze starą, zużytą pościelą. Doktor Madrin wyciągnął z kąta kilka zdezelowanych krzeseł.
– To tutaj. Usiądźcie, rozgościcie się na tyle, na ile to możliwe, a ja za niedługo wrócę.
– Jak to? Opuszcza nas doktor? – jezuita nie krył zdziwienia.
– Niestety tak Ekscelencjo. Muszę wykonać wieczorny obchód. Zajmie mi to najwyżej godzinę. Proszę tu na mnie czekać i nigdzie stąd nie wychodzić. To może być… potencjalnie niebezpieczne – dodał zmieszany i nie czekając na odpowiedź, rozchylił drzwi, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i wyszedł.
W ciszy, jaka zapanowała, wszyscy popatrzyli po sobie w całkowitej konsternacji. Żadne z nich nie zakładało scenariusza, w którym będą siedzieć w kanciapie zakładu psychiatrycznego.
– U sióstr mieliśmy chociaż wino – skwitowała sytuacje Samanta i usiadła na jednym z krzeseł.
Hrabina uśmiechnęła się i smutno pokiwała głową.
– I to kilka butelek – dodała.
Geleyda odchrząknął głośno i położył na stole wykradzioną z gabinetu dyrektora teczkę.
– Tak czy inaczej, mamy to. Jeśli nie będzie tu nic o Fenaliku, to jestem najzwyklejsza dupa a nie dziennikarz.
– To ustaliśmy już wcześniej – odparła hrabina i stanęła obok.
Geleyda spiorunował ją wzrokiem. Lady Upperton uśmiechnęła się tylko i zastukała palcem w leżącą przed nimi dokumentację. Francis ostrożnie rozsznurował teczkę. Wewnątrz znajdował się plik pożółkłych kartek zapisanych równym, przyjemnym dla oka pismem. Ich autor, zapewne zmarły doktor Delplace, poczynił wszystko, aby jego notatki były jak najbardziej czytelne. Język, którym się posługiwał, był oszczędny i konkretny. Zapiski dotyczyły incydentu, w który zamieszani byli doktor Madrin, Guimart oraz jeszcze jeden, tajemniczy mężczyzna, którego imienia i nazwiska zmarły dyrektor nie wymienił.
Pewnego wieczoru, idąc korytarzem w trakcie obchodu doktor Madrin usłyszał ciche, pełne bólu pojękiwanie dochodzące od strony schodów prowadzących do dawno nieużywanej, zamkniętej piwnicy. Doktor zszedł po schodach i ku swemu zdziwieniu zauważył, że prowadzące w głąb drzwi są otwarte. Madrin, kierowany dochodzącymi z wewnątrz jękami, wszedł do środka, gdzie znalazł leżącego na ziemi, nieprzytomnego pielęgniarza nazwiskiem Guimart. Obok niego leżała sterta cegieł, a za nią skryta w ciemności nisza, coś na kształt celowo zamurowanego ukrytego pomieszczania. Chwilę zajęło zanim Madrin ocucił w końcu pielęgniarza, który pomimo wybudzenia pozostawał wciąż w silnym szoku. Doktor Madrin, upewniwszy się, że zdrowiu pielęgniarza nie grozi niebezpieczeństwo, udał się po pomoc. Ku wielkiemu zdziwieniu doktora Madrina i dyrektora Delplace okazało się, że w zamurowanym pomieszczeniu znajdował się nieznany im mężczyzna. Stan jego zdrowia dyrektor określił jako katastrofalny – nieznajomy był skrajnie odwodniony i wycieńczony. Nie reagował na żadne bodźce, a puls był ledwo wyczuwalny. Nieznajomego umieszczono w sali na drugim piętrze, w tymczasowo zamkniętym skrzydle szpitala.
Tego samego wieczoru dyrektor wypytał Guimarta o cały incydent. Pielęgniarz, najwyraźniej wciąż pozostający w stanie silnego szoku, bełkotał coś o istotach nocy i ataku krwiożerczego nieboszczyka – upiora. Tej nocy dyrektor Delplace nie dowiedział się już niczego więcej.
Swoje śledztwo dyrektor kontynuował kolejnego dnia. Guimart, pytany o to, kim jest nieznajomy, jak znalazł się w piwnicy i czy to Guimart przetrzymywał go na dole, cały czas upierał się przy historiach o istotach nocy i żywym trupie, który kazał mu zejść do piwnicy, a następnie go zaatakował. Dyrektor z rozczarowaniem stwierdza, że nie udało mu się wyciągnąć od pielęgniarza żadnych wartościowej informacji. Jeśli Guimart faktycznie był odpowiedzialny za przetrzymywanie i głodzenie nieznajomego, to o zgrozę przyprawia fakt, że zaprawa w ścianie, za którą znajdował się nieznajomy, była już bardzo dobrze zaschnięta. Jeśli faktycznie tak było, nieznajomy musiał być więziony w celi przynajmniej kilkanaście dni!
Taki bieg wydarzeń tłumaczył ciężki stan zdrowia, w jakim znaleziono nieznajomego. Wychudzone, udręczone ciało ważyło niespełna kilka kilogramów, było zasuszone jak mumia i sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało się rozsypać. Dyrektor Delplace, zachowując najwyższą ostrożność i delikatność, zaopiekował się pacjentem, którego stan niestety pozostawał bez zmian. Wtedy w umyśle doktora Delplace pojawiła się szalona myśl o tym, aby spróbować ocucić nieznajomego przy pomocy elektrowstrząsów. Doktor Madrin wyraził swój sceptycyzm wobec takiej metody, jednak doktor Delplace zbył wszystkie argumenty jednym machnięciem ręki. Po kilku takich zabiegach pacjent w końcu się przebudził. Początkowa radość dyrektora szybko prysła. Okazało się bowiem, że z nieznajomym nadal nie było kontaktu. Owszem, był przytomny, ale niemal w ogóle nie reagował na zewnętrze bodźce. Tylko jednej nocy, gdy dyżur pełnił przy nim wycieńczony doktor Delplace, nieznajomy w końcu się odezwał. Półprzytomny, posługując się archaicznymi formami greki i łaciny, opowiadał pełnym bólu głosem historie o ruinach niegdyś tętniących życiem miast i o cieniu, który niósł ze sobą rozkład i upadek. Doktorowi Delplacowi udało się wychwycić trzy powtarzające się nazwy – Marosz, Gorgjnia i Sofia. I to by było na tyle. Tak samo nagle jak się odezwał, nieznajomy ponownie osunął się w stan katatonii.
– Myślicie, że to Fenalik? – Geleyda odłożył dziennik na bok i spojrzał w oczy towarzyszom. Jak na złość, w tej samej chwili niebo pękło z tytanicznym rykiem, a krople deszczu, jedna po drugiej, z furią zaczęły uderzać o dach.
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – wyszeptał jezuita, którego oczy dziwnie rozbłysły. – Musimy go znaleźć i zniszczyć.
– Pełna zgoda. Widzę jednak jeden problem – odparła Samanta. – Jak dostaniemy się do skrzydła, w którym umieszczono Fenalika, w sposób niezauważony? Wątpię, aby dyrektor pozwolił nam zobaczyć się z swoim tajemniczym pacjentem.
– Może uda nam się jakoś prześlizgnąć? Przebierzemy się za pielęgniarzy albo sprzątaczki. Musi być jakiś sposób – zaproponowała agentka Riley.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, wpuszczając do wnętrza lodowate podmuchy wiatru. Do środka wpadł przemoczony do suchej nitki Madrin. Z trudem zamknął za sobą drzwi i łapczywie łapiąc oddech, spojrzał na jezuitę. Odgarnął z twarzy kosmyki przemoczonych włosów i ciężko oparł się o ścianę.
– Jestem, ale nie mamy dużo czasu. Obawiam się, że któryś z pielęgniarzy mógł donieść o nas Guimartowi. Czcigodna Ekscelencjo, coś złego zalęgło się w szpitalu – przeszedł do rzeczy. – Wszystko zaczęło się w momencie, gdy przyjęliśmy na oddział tajemniczego pacjenta, którego ten brutal Guimart najpewniej zamurował żywcem w piwnicy i torturował. Takie bestialstwo wśród personelu! Skandal! – Doktor nie krył oburzenia. Słychać było, że naprawdę dba o swoich pacjentów i reputację szpitala. – Nieznajomym zajął się oczywiście nasz kochany dyrektor. Przykro mi to mówić, ale doktor całkowicie oszalał na jego punkcie. Zajmował się tylko nim. Odłożył na bok wszystkie swoje pozostałe obowiązki. Noce i dnie spędzał przy jego łóżku, czekając na najdrobniejszą oznakę życia. Stwierdzam to ze smutkiem, ale w swoim szaleństwie posunął się do rzeczy, do których nigdy nie powinien się posunąć.
– Spokojnie, mój synu – jezuita wykorzystał to, że Madrin zaczerpnął powietrza. – Musisz nam powiedzieć, gdzie znajdziemy owego tajemniczego pacjenta. Najlepiej by zaś było, gdybyś nas do niego zaprowadził.
– Tylko nie to – Madrin aż cały zadrżał. Przyglądająca mu się Samanta zastanowiła się, czy to aby nie ze strachu. – Odkąd go znaleźliśmy, stan wszystkich naszych pacjentów nagle się pogorszył. Tam, gdzie widzieliśmy już znaczną poprawę wszystko wróciło do punktu wyjścia, a w niektórych wypadkach nawet pogorszyło. Najstraszniejsze są noce – wyszeptał i spojrzał na jezuitę wielkimi przestraszonymi oczami. W jego spojrzeniu było też coś jeszcze – bezgraniczne zaufanie, które onieśmieliło egzorcystę. – Ich wycie… pełne bólu i strachu. Ich szloch… Ojcze – Madrin złapał jezuitę za rękę – zło zalęgło się w tych murach i tylko ty możesz je wypędzić. Niektórzy z pacjentów wspominali o czarnym, lodowatym cieniu, który przemieszczał się po ścianach, o czymś, co puka w okna ich sal od zewnątrz w najczarniejszą noc. Mówią o zimnie, o dziwnej słabości jaka ich dopada. Niektórzy, zwłaszcza ci, których łóżka znajdują się przy oknach, trzęsąc się z przerażenia, mówią o czerwonych niczym krew punktach, które nagle zapalają się tuż za oknem.
Usłyszawszy te słowa, hrabina mimowolnie zadrżała. Przypomniał jej się czarny kształt, który przebiegł po ścianie szpitala… a może było to tylko złudzenie?
– Ojcze, musi ojciec…
Madrin nie dokończył. Przerwał mu mocny, dochodzący z zewnątrz głos, który przebijał się przez panującą na dworze wichurę.
– Doktorze Madrin, jest tam pan?
Jezuita i pozostali zastygli w bezruchu. W milczeniu spojrzeli na doktora, który aż skulił się na dźwięk tego głosu.
– To on, to Guimart – wyszeptał ze strachem. – Ktoś musiał mu donieść, że tu jestem. Co mam robić ojcze? Co mam robić?
– Madrin, wiem, że tam jesteś. Nie baw się ze mną, tylko wyjdź. Musimy porozmawiać. To pilne.
– Niech pan idzie doktorze – hrabina zrobiła krok w kierunku Madrina i złapała go za ramiona. – Powiedz nam, jak dostać się do skrzydła, w którym znajduje się ów tajemniczy pacjent. Spróbujemy się tam dostać i pomóc ojcu Teodoré w jego misji, a niech doktor w tym czasie odwróci uwagę Guimarta.
– Czy tak mam zrobić, ojcze?
Teodoré pokiwał głową. W szalejącej na zewnątrz wichurze wyczuwał coś niewypowiedzianie złego i niebezpiecznego.
– Jest jeden sposób. Dosyć ryzykowny ale być może pozwoli wam uniknąć niepotrzebnych spojrzeń.
– Mów, szybko – Samanta podeszła do doktora.
– Madrin otwieraj, albo tam po ciebie wejdę! – wrzaskowi Guimarta towarzyszyło wściekłe łomotanie w drzwi.
– Drabinka. Tuż obok jest drabinka prowadząca na dach. Stara i nieużywana od lat, ale skoro nie odpadła, to może da radę po niej wejść. Na dachu znajduje się coś w rodzaju nadbudowy, skąd można dostać się do skrzydła szpitala, w której umieszczono to monstrum. Musicie dać sobie radę. Ja zrobię wszystko, aby odwrócić od ojca ich uwagę.
Teodoré milczał. Zbyt przerażony by się odezwać, wsłuchiwał się w szalejącą na zewnątrz wichurę.
Madrin niepewnie podszedł do drzwi i ostrożnie je uchylił. W wąskiej szparze, skryty w cieniu Geleyda dostrzegł strumienie deszczu i wykrzywioną wściekle twarz Guimarta, który bez słowa złapał doktora Madrina za ramię i bezceremonialnie wyciągnął na zewnątrz. Po chwili wszyscy usłyszeli przekręcający się w zamku klucz.
– No pięknie. Zamknął nas! – hrabina z niedowierzaniem pokręciła głową. – Już nie wiem, czy on jest lekarzem, czy pacjentem. Jak niby mamy się stąd wydostać?
– Załatwione – usłyszała w odpowiedzi. Przy drzwiach kucała agentka Riley i uśmiechała się szeroko. W jej dłoniach coś zamigotało metalicznie. – Zamki to moja działka – dodała i ostrożnie uchyliła drzwi.
Na zewnątrz nie było nikogo. Strumienie deszczu lały się z nieba, chłostane dodatkowo wściekłymi podmuchami wiatru.
– Nie ma na co czekać – zawyrokowała Samanta i jako pierwsza wyszła w ciemność. Jezuita, który wychodził jako ostatni wziął głęboki oddech i gorliwiej niż zwykle wykonał znak krzyża.
IV
Samanta w ostatniej chwili złapała za szczebel drabinki, który niespodziewanie wyślizgnął się jej z rąk. Mokry metal był wyjątkowi śliski, a szalejący wokół wiatr dodatkowo nie ułatwiał wspinaczki. Zacisnęła zęby i szczebel po szczeblu kontynuowała wspinaczkę po chybocącej się na boki drabince. Ze znajdujących się po obu stronach okien bił słaby, szarawy blask.
Nagle drgnęła. Kątem oka ujrzała, jak coś niczym czarna smuga bezgłośnie przebiegło po ścianie i zniknęło za rogiem budynku.
– Bzdura – wyszeptała i poprawiwszy chwyt, ostrożnie zaczęła wspinać się na dach.
***
Z trudem, krok po kroku, niemal na czworakach cała piątka powoli szła w kierunku widniejącej przed nimi nadbudówki. Uważając na to, aby się nie poślizgnąć i nie zlecieć kilka metrów w dół, chłostani uderzeniami lodowatego wiatru, balansowali na starych, uciekających spod nóg dachówkach.
Spomiędzy ciężkich czarno-szarych chmur, które zawisły nad nimi niczym monstrualna płyta nagrobna, dochodziło ich coraz głośniejsze pomrukiwanie burzy. Jezuita nerwowo rozglądał się wokół, jakby z każdej strony i w każdej chwili spodziewał się ataku czegoś… no właśnie, czego? Czyżby Fenalik tak szybko odzyskał moc? Według doktora Madrina i dziennika byłego dyrektora ów tajemniczy pacjent był ledwo żywy.
Nagle poczuł, że nie jest już sam i w tej samej chwili jedna z nóg jezuity poślizgnęła się na obluzowanej wilgotnej dachówce. Teodoré w ostatniej chwili odzyskał równowagę i natychmiast wykonał znak krzyża. Było już jednak za późno. Di Frascimento poczuł, jak w jego świadomości zaczyna powoli kiełkować druga, całkowicie obca… zła myśl?
W strugach deszczu, które nagle pozbawiły ich widoczności, nie mogli widzieć jezuity, który wyprostowany niczym struna, z wywróconymi do tyłu oczami patrzył nieprzytomnie w wirujące mu nad głową kłęby czarnego wiatru.
Wiatr ucichł. Zniknęło też zimno. Było ciepło, przyjemnie ciepło. Pomieszczenie, w którym się znalazł, wypełniał zapach aromatycznie pachnących mięs i odgłos cicho strzelających w kominku polan. Di Frascimento z niedowierzaniem rozejrzał się wokół.
Znajdował się w dużej sali zwieńczonej beczkowym sklepieniem, z którego zwisały ciężkie kryształowe żyrandole. Wzdłuż ścian ustawiono długie drewniane stoły suto zastawione fantastycznie wyglądającymi daniami, z których najokazalej prezentowało się w całości upieczone prosie z jabłkiem w pysku. Między wazami i talerzami stały smukłe srebrne świeczniki, na których płonęły czarne jak noc świece. Wiszące na ścianach obrazy i gobeliny przedstawiały sceny z życia myśliwskiego oraz portrety eleganckich mężczyzn o ponurych spojrzeniach. Największy z nich przedstawiał Ludwika XV, z tą różnicą, że na obrazie monarchy, zamiast brody, widniały luźno zwisające męskie genitalia. Jezuita zaśmiał się cicho. W tym obscenicznym przedstawieniu było coś, co naprawdę go rozśmieszyło.
– Co robisz w moim domu? – Jezuita odwrócił się w stronę, z której dobiegł go głos. – Tacy jak ty rzadko mają odwagę przekroczyć próg mego królestwa?
Dopiero teraz jezuita dostrzegł stojącego przy kominku mężczyznę. Był pewien, że przed chwilą go tam nie było. Nieznajomy stał zwrócony do niego tyłem. Ubrany był w błękitny frak, żółte spodnie sięgające kolan i białe pończochy. Jego głowę zdobiła wysoka, biała peruka. Nieznajomy stał i w bezruchu patrzył na tańczące w kominku płomienie.
Jezuita milczał. Nagle wiszący na ścianie portret Ludwika XV zaczął go przerażać. W tym samym momencie gdzieś z głębi, być może spod ziemi, doszły go ciche, ledwo słyszalne jęki rozkoszy i następujące po nich wściekłe trzaśnięcie bicza.
– Nieważne, teraz to już nieważne – głos nieznajomego przypominał przesypujące się w klepsydrze ziarna piasku. – Spójrz tylko, co miałem. Spójrz, czego mnie pozbawili! – nieznajomy wrzasnął, a kominek przed nim buchnął jęzorami ognia.
Zwisające z sufitu żyrandole i płonące na stołach świece rozbłysły oślepiającym blaskiem. W ułamku sekundy jezuita odniósł wrażenie, że wokół siebie widzi półnagie sylwetki kobiet i mężczyzn, którzy bez ograniczeń, wśród jęków i krzyków, niemal zwierzęco zaspokajają swoje najskrytsze perwersyjne żądze. Z rozchylonych lubieżnie ust spływały strugi ciemnego wina, a oczy, upojone rozkoszą, zmrużone jak u nierządnic Babilonu wpatrują się w niego, niosąc obietnicę niewypowiedzianej przyjemności. Tak samo nagle, jak się pojawił, obraz zniknął. Poza nim w sali znajdował się jedynie stojący przy kominku mężczyzna.
Di Frascimento próbował się odezwać jednak poczuł, że jego język jest ciężki i potwornie gorący.
– Ci łajdacy… ci zawistnicy… przyszli tu i pozbawili mnie wszystkiego. Widziałeś to? Widziałeś rozkosz błąkającą się na rozchylonych w uniesieniu wargach, prawda? Nie ma jej, nie ma już nic. Przyszli tu i zabrali mi wszystko, w zamian zostawiając jedynie ciemność i wieczne niespełnienie.
Di Frascimento chciał coś odpowiedzieć, jednak rozgrzany do czerwoności spuchnięty język ledwo pozwalał mu oddychać.
Nieznajomy odwrócił się w stronę jezuity, którego przypuszczenia natychmiast się potwierdziły. Stał oko w oko z Fenalikiem. Był w podziemiach jego pałacu, w jaskini rozpusty i bezeceństwa, gdzie oszalały hrabia mordował, torturował i gwałcił niewinne kobiety, dzieci i mężczyzn. Oczy hrabiego zapłonęły niczym dwa piekielne rubiny.
– Musicie jechać do Poissy. Tam znajdziecie to, czego szukacie. A gdy znajdziecie, zniszczcie to raz, na zawsze – odezwał się cichym, gorącym szeptem.
Szarpnięcie.
Egzorcysta ledwo złapał równowagę. Znowu stał na dachu szpitala psychiatrycznego w Chernaton.
– Ojcze, nie mamy czasu. Proszę ostrożnie iść za mną!
Naprzeciwko stała Madison i coś krzyczała w jego stronę. Szarpała go za rękaw, ciągnęła w stronę nadbudówki, przy której stała już hrabina i reszta. Jezuita zdołał wyłapać tylko pojedyncze słowa i bez słowa poszedł za agentką Riley.
Znaleźli się w wąskiej, klaustrofobicznej klatce schodowej. Drewniane, skąpane w mroku schody prowadziły w dół. Będąc w środku, wciąż słyszeli narowiste, przeciągłe podmuchy wiatru, który krążył wokół, jakby za wszelką cenę chciał ich zadusić.
– Nie ma innej opcji. Musimy iść w dół.
Samanta ostrożnie postawiła pierwszy krok w ciemność.
– On chce nam pomóc. – Jezuita był przemoknięty i przemarznięty, a jego głos drżał z zimna. – Widziałem Fenalika. Tam na dachu… doświadczyłem wizji. On chce nam pomóc. Powiedział, że to, czego szukamy znajduje się w Poissy.
– Dobre sobie – żachnął się Geleyda i chuchnął w przemarznięte dłonie. – Chyba ojciec w to nie wierzy? Fenalik powie wszystko, żebyśmy tylko dali mu spokój.
– To nie moment na dyskusje – wtrąciła się hrabina. – Zaraz dowiemy się wszystkiego z pierwszej ręki.
Cała piątka w milczeniu zeszła po trzeszczących, drewnianych schodach. Chwile zajęło im, zanim otworzyli znajdujące się na ich końcu stare, wypaczone drzwi, ale gdy w końcu im się udało, znaleźli się na końcu szerokiego, słabo oświetlonego korytarza. Kilkanaście metrów przed nimi zobaczyli prowadzące na pierwsze piętro schody. Po obu stronach korytarza znajdowały się zamknięte drzwi prowadzące do sal. Powoli, najciszej jak umieli ruszyli do przodu.
Nagle, jedne z drzwi otworzyły się. Wyszedł z nich wielki, barczysty pielęgniarz, którego przedstawiono im wcześniej jako Petita. Mężczyzna niemal szorował włosami o sufit. Ociężale odwrócił się w ich stronę.
– W czym mogę państwu pomóc? – wysapał ciężkim, nosowym głosem.
Geleyda na wszelki wypadek zrobił krok w tył.
– Chcielibyśmy zobaczyć pacjenta, który jak wiemy, znajduje się na tym piętrze. Proszę nam tylko nie wmawiać, że jest inaczej. – Samanta nawet się nie zatrzymała. Czuła, jak rośnie w niej chęci, aby komuś w końcu dać po mordzie.
– Przecież hrabia Fenalik już wszystko państwu przekazał.
Samanta stanęła w miejscu. Po plecach spłynęła jej pojedyncza kropla potu.
– Niemniej jednak chcielibyśmy się z nim spotkać – odparła błyskawicznie hrabina.
– Mają państwo jechać do Poissy. To proste zadanie. Miejscowość można znaleźć na mapie – Petite spojrzał w jej stronę i złożył ręce na piesi.
– Niech sam nam to powie – Samanta odzyskała pewność siebie i zbliżyła się do pielęgniarza.
Stojąca z tyłu Madison delikatnie chwyciła jezuitę za rękaw.
– Ojcze, czy to na pewno bezpieczne? Idąc tym korytarzem, poczułam się tak jak wtedy, w pociągu. Czuję w sobie jakiś brak. Ból palący w miejscu, gdzie tamten potwór wyszarpał mi kawałek duszy.
Egzorcysta z powagą spojrzał we wpatrujące się w niego oczy agentki. Widział, że się boi, że wydarzenia z tamtej piekielnej kolejki wciąż dręczą Madison Riley. Czy to było bezpieczne? Nie wyczuwał tu ani zagrożenia, ani demonicznej energii, która otaczała Makriata albo szalonego naukowca w paryskim muzeum. Czy jednak było bezpiecznie?
– Odwagi, córko – wyszeptał i nakreślił na czole agentki znak krzyża. – Nie jesteśmy sami.
Całej tej scenie z bezpiecznej odległości przyglądał się Geleyda. Pamiętał, że Teodoré nie odpowiedział na zadane mu na schodach pytanie. Coś w postawie jezuity zaczęło niepokoić reportera. Ostrożnie wyjął aparat, a następnie upewnił się, że ma przy sobie otrzymany przez Króla Podziemi nóż.
– Jeśli naprawdę musicie, hrabia przyjmie was – pielęgniarz, szorując włosami o sufit, odstąpił od drzwi i w milczeniu spojrzał na mijającą go Samantę, która z impetem weszła do sali. Za nią weszła hrabina, jezuita z Madison, a na samym końcu Geleyda.
Znaleźli się w sporej rozmiarów sali. Po prawej stronie, pod popękaną, łuszczącą się ścianą stało pojedyncze łóżko wykonane z białego metalu. Stary zniszczony materac przykrywała zżółknięta, cienka kołdra i narzucony na nią koc w kratę. Na łóżku siedział zaś sztywny niczym trup doktor Paul Madrin i bez wyrazu, jak naturalnych rozmiarów kukła gapił się przed siebie pustym wzrokiem.
– Doktor!? Co doktor tu robi? Czy coś panu zrobili!?
Madison ruszyła w stronę Madrina, lecz zaraz się zatrzymała. Oczy doktora rozżarzyły się powoli ogniście czerwonym blaskiem, a jego twarz nabrała dzikich, drapieżnych rysów.
Cała piątka stała i po prostu patrzyła, jak pulchna twarz doktora Madrina zaczyna zmieniać się w przedziwny sposób. Uwagę Geleydy zwróciło jednak coś jeszcze. W głębi, w kącie pomieszczenia, tuż przy podłodze dostrzegł czarną, nienaturalnie czarną plamę, która jakby pochłaniała światło pojedynczej, wiszącej na kablu żarówki. Francis odniósł wrażenie, że czarny kształt unosi się i opada, jakby oddychał.
– Mówiłem już, niczego tutaj nie znajdziecie – Madrin odezwał się świszczącym, nieprzyjemnym głosem, który z całą pewnością nie należał do niego. Geleydzie przypominał dźwięk poruszającego się po chropowatym kamieniu węża – To, po co przyjechaliście, znajduje się w Poissy.
– Pozwoli doktor, że ocenimy to sami. Gdzie jest pacjent, gdzie jest Fenalik? – Samanta złapała za rewolwer.
– Szukamy Simulacrum.
Samanta i pozostali w zdumieniu spojrzeli na Madison.
– Szukamy Simulacrum Sedefkara. Czy wiesz coś na jego temat?
Siedząca na łóżku istota, która wyglądała jak doktor Madrin, a jednocześnie absolutnie nim nie była, uśmiechnęła się tylko kpiąco. Wisząca przy suficie żarówka zaczęła przygasać. Madison z przerażeniem zauważyła, że twarz doktora zaczyna się zmieniać. Płaty skóry odpadały z jego twarzy niczym jesienne liście, odsłaniając zaróżowioną tkankę pokrytą tłustymi czerwiami, które wiły się i wgryzały w pozbawione skóry mięso. Oczy zaszły czerwienią. Rosły, aż w końcu wybuchły z obrzydliwym mlaśnięciem i gęsta, cuchnąca krew spłynęła w dół po twarzy doktora.
– Muszę stąd wyjść, musze natychmiast stąd wyjść! To on! To znowu ta istota z pociągu! – krzyknęła i rzuciła się w stronę wyjścia, gdzie pochwycił ją i unieruchomił Petite. Madison wiła się w jego żelaznym uścisku, biła pięściami jednak szybko dała za wygraną i nieprzytomna zawisła na jego ramieniu.
Geleyda spojrzał zaniepokojony w kierunku Madison. Chciał ruszyć jej na pomoc, nogi miał jednak jak z ołowiu.
– Madison! – krzyknęła hrabina. – Zostaw ją! Słyszysz!? Puszczaj, natychmiast!
Stojący w drzwiach osiłek popatrzył na nią beznamiętnie.
– Po co wam Simulacrum? To przedmiot o wielkiej mocy. Ludzki rozum nie zdoła pojąć jej potęgi. Simulacrum niesie ze sobą jedynie szaleństwo. Ojcze, powiedz im, co zobaczyłeś, zanim tu przyszliście.
– No cóż – odezwał się zachrypniętym głosem. – Mówiłem już, że miałem wizję, w której widziałem hrabiego Fenalika. Widziałem jego pałac i to, co tam się działo. Widziałem, czego go pozbawiono.
– I podobało ci się to, nieprawdaż? – Madrin zachichotał z satysfakcją. – Tak, spodobało ci się. Zepsucie jest w każdym z nas. Nawet w kimś takim jak czcigodny ojciec Teodoré Di Frascimento, pierwszy egzorcysta Watykanu. Znam to uczucie. Tłumioną chęć zaznania rozkoszy. Tej najdzikszej, najstraszliwszej rozkoszy, po której nie ma już nic. Po zaznaniu której wino traci smak, a każdy kolejny dzień jest ponurym żartem.
Teodoré nie reagował. Stał i po prostu wpatrywał się w doktora.
– Niech ojciec coś zrobi! To chyba najlepszy czas na egzorcyzm – Geleyda potrząsnął jezuitą. Teodoré spojrzał na niego nieprzytomnym, rozmarzonym wzrokiem. Francis zrobił krok do tyłu. Postawa jezuity zaczęła coraz bardziej go niepokoić.
Hrabina spojrzała na Samantę, która nie wiedząc co robić, wyciągnęła po prostu pistolet i wycelowała w Madrina.
– Jeszcze słowo, a rozwalę ci łeb! Słyszysz? Najpierw tobie, a potem temu tępakowi przy drzwiach i każdemu, kto stanie mi na przeszkodzie. Rozumiesz.
Hrabina energicznie pokiwała głową i błyskawicznie stanęła obok agentki.
– To było piękne – wyszeptał niespodziewanie jezuita i odwrócił się do swoich towarzyszy. – Mężczyźni i kobiety spleceni w komunii ciała. Pławiący się w rozkoszach. Widziałem na ich czołach pieczęcie Sodomy i Gomory, słyszałem ekstatyczne jęki uniesienia. Ci ludzie zaznawali rozkoszy. Byli spełnieni. Ich ciała pachniały słodyczą. Widziałem krople potu iskrzące się na rozpalonych piersiach i pośladkach. Patrzyli na mnie półprzymkniętymi z rozkoszy oczami. Byli szczęśliwi, byli wolni. To było… piękne…
Francis i lady Upperton osłupieli. Nic nie rozumiejąc, spoglądali na jezuitę. W czasie gdy Teodore pełnym pasji i zazdrości głosem opowiadał im o swojej wizji, Madrin wstał z łóżka i bez słowa udał się w głąb sali, tam, gdzie reporter dostrzegł wcześniej pulsującą na podłodze plamę czerni.
Zniknął.
– Simulacrum to pułapka – powietrze wypełnił cichy, diaboliczny szept. – Było w moim posiadaniu i sprowadziło na mnie zgubę. Musicie jechać do Poissy i raz na zawsze je zniszczyć. Zrozumcie – dochodzący z ciemności głos stał się nerwowy – ten przeklęty artefakt nie pochodzi z tego świata. Oferuje rozkosz, w zamian zabierając duszę. Myślicie, że chcę tu być? W tej pokracznej formie, nie mogąc umrzeć? Czeka mnie wieczność, zimna, ponura wieczność, w której wciąż na nowo będę rozpamiętywać rozkosze, których już nigdy nie zaznam. Marzę już tylko o tym, aby umrzeć.
– Och, na pewno znajdziemy jakiś sposób, proszę tylko nam pozwolić – błyskawicznie odparł Francis i wymownie spojrzał w kierunku Samanty, która cały czas celowała przed siebie, gotowa w każdej chwili pociągnąć za spust.
– Nie dacie rady!
Piekielny ryk wstrząsnął salą. Wisząca żałośliwie żarówka zaczęła migotać nerwowo. Ściany pokryła mozaika wijących się, wężowych cieni.
– Ojcze Teodoré, ty znasz prawdę. Wiesz, że chcę zniszczyć Simulacrum tak samo jak wy.
– Słyszeliśmy o bezeceństwach, których się dopuściłeś. O ofiarach z dzieci, kobiet i mężczyzn. O orgiach, które organizowałeś. Daruj sobie te kłamstwa. Nie jesteśmy głupcami.
– To prawda – odezwał się Teodoré. – Hrabia chce tego, co my. Jest naszym sprzymierzeńcem.
– Czy ojciec kompletnie zwariował?! – wybuchnął Geleyda i złapał się za głowę. – To monstrum, ten diabeł w ludzkiej skórze, morderca, gwałciciel i kabotyn! On chce nam pomóc? Litości! Niech się ojciec obudzi.
W tym czasie Madison, która zdołała już dojść do siebie, delikatnie wyślizgnęła się z uścisku Petita i bezgłośnie stanęła obok jezuity.
– Potrzebny jest egzorcyzm. Złapmy się za ręce, jak na statku.
Geleyda z niedowierzaniem spojrzał w jej stronę.
– Nie wierzę! Czyście wszyscy powariowali? – krzyknął Francis i zdecydowanym ruchem sięgnął po nóż otrzymany od Króla Podziemi.
Nastała krótka chwila konsternacji, w której każde z nich popatrzyło po sobie, jakby oceniając, kto pozostał jeszcze przy zdrowych zmysłach. Geleyda, wściekły na jezuitę i Madison, szukał wzrokiem poparcia u hrabiny i Samanty. Lady Upperton sama wahała się, co robić. Z jednej strony wierzyła jezuicie, a z drugiej, po tym, co przeczytała, ciężko było jej uwierzyć w nawrócenie hrabiego. Samanta, wciąż z wyciągniętym rewolwerem, zaczęła ich powoli otaczać, zmierzając w stronę, gdzie niespodziewanie zniknął Madrin.
Grzmot. Ściany wokół nich zadrżały, a sufit zajęczał żałośliwie, jakby zaraz miał się zawalić. Powietrze stało się lodowate. Hrabina opatuliła się szczelniej płaszczem i z przestrachem zobaczyła, jak ściany, sufit i podłoga pokrywają się szronem. Powietrze wypełnił zapach lilii.
Ciemność.
– Co do cholery!? – wrzasnęła Samanta.
– Strzelaj, po prostu strzelaj! – odparł Geleyda i w tym samym momencie usłyszeli rozbrzmiewające w ciemności kroki.
Nagle żarówka rozbłysła na nowo czerwonym, nieprzyjemnym światłem.
Hrabina jęknęła z przerażenia. Z ciemności przed nimi powoli zaczęła wyłaniać się trupia postać Fenalika. Hrabia powoli niczym wąż wypełznął z mroku i stanął tuż przed nimi. W czerwonym świetle, które zalało całe pomieszczenie, dostrzegli wychudzoną, zapadłą twarz, cofnięte wargi i puste, czarne oczodoły trupa, którego przy życiu wciąż trzymała diabelska moc. Głowę hrabiego zdobiła wysoka, zniszczona peruka. Ubrany był w błękitny, przeżarty przez mole frak, oraz żółte spodnie i białe pończochy, które wyblakły wraz z minionymi stuleciami. Francis patrzył z niedowierzaniem. Samanta opuściła trzymaną w rękach dłoń, a Madison bez słowa złapała za dłonie hrabinę i ojca Teodoré.
Jezuita z podziwem przyglądał się potworowi, który nie tracąc nic ze swoich arystokratycznych manier, stanął przed nimi i uśmiechnął się, odsłaniając czarne zęby. Jego diaboliczny uśmiech zaraz jednak zniknął. Geleyda, odzyskawszy zimną krew. wyciągnął aparat i błyskawicznie nacisnął spust migawki. Krótki, bolesny rozprysk światła widocznie zabolał hrabiego, który syknął rozdrażniony i pełnym nienawiści wzrokiem spojrzał na reportera. W krótkim spazmie światła Francis dostrzegł na ścianie za Fenalikiem cieniste sylwetki mężczyzn i kobiet, wijących się niczym węże albo udręczone na wieczność dusze pokutników. Ich pełne cierpienia twarze, jedna po drugiej, odwróciły się w jego stronę, w milczącej prośbie o pomoc.
– Ja naprawdę nie chcę zrobić wam krzywdy – wycedził przez zęby Fenalik. – Kończy mi się jednak cierpliwość dla takich głupców. Gdybym chciał was zabić, to już dawno bylibyście martwi – hrabia warknął w kierunku Francisa i spojrzał na jezuitę, jakby szukając w nim wsparcia.
Geleyda jednak nie słuchał. Nigdy nie aspirował do bycia bohaterem. Całe życie starał się jak tylko mógł unikać wszelkich konfliktów. Jednak obecność tego monstrum, ubranego w arystokratyczne fatałaszki trupa mierziła go, sprawiała niemal fizyczny ból. Nie czekając dłużej, Francis wyszarpał otrzymany w katakumbach nóż i z krzykiem rzucił się na Fenalika.
Wężowata klinga już prawie sięgnęła cuchnącego ścierwa hrabiego Fenalika, gdy nagły podmuch wiatru uderzył wprost w Geleydę, odrzucając go niczym szmacianą lalkę. Francis z impetem uderzył o ścianę i jęcząc z bólu, osunął się pod nogi Petita. Fenalik odskoczył z diabelską prędkością od reportera i niczym pająk zawisł w górnym rogu sali. Powykręcane nienaturalnie kończyny oparły się o ściany i sufit. Hrabia schylił nieco głowę. Ciemne, puste oczodoły ponownie rozbłysły krwistą czerwienią.
Huk wystrzału.
Nie czekając dłużej, Samanta wypaliła w kierunku Fenalika. Raz, drugi, trzeci. Była pewna, że trafiła, jednak wisząca pod sufitem kreatura nawet nie drgnęła.
– Nie zabijecie mnie, zrozumcie – powtórzył zmęczonym głosem. – Sam wielokrotnie tego próbowałem, jednak ani sznur, ani kule, ani żelazo nie mogą wyrządzić mi krzywdy. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, co to za ból!? Nie móc zakończyć cierpienia, które każdego dnia pali na nowo?! Latami rozpamiętywać chwałę, która już nie wróci? Ja, który całe życie decydowałem o życiu innych, nie mogę teraz zadecydować o własnym! Może tylko ty ojcze masz na tyle silną wiarę, aby położyć kres mojemu cierpieniu.
– Bo się wzruszę – hrabina wyszarpnęła dłoń z ucisku Madison i zrobiła krok w stronę hrabiego. – Nie sądzi chyba hrabia, że zaczniemy mu nagle współczuć? Nie po tym, czego się dowiedzieliśmy. Jest hrabia i był hrabia potworem, nędzną, sadystyczną kreaturą. Myślę, że wieczne cierpienie to sprawiedliwy los.
– Ograniczone, ludzkie umysły. Nie rozumiecie, że wszystko, co robiłem, robiłem pod wpływem Simulacrum?! To diabelskie urządzenie wypaczyło mój umysł. Całymi latami zsyłało wizje, którym nie mogłem się oprzeć. Nie ma tym świecie człowieka, który mógłby się mu przeciwstawić. Chcę zniszczyć Simulacrum. To moja jedyna szansa, aby odpokutować dawne winy i być może wreszcie opuścić ten świat. Wolę trafić do piekła niż tkwić między życiem a śmiercią. Zrozumcie wreszcie! Jesteśmy po tej samej stronie, mamy wspólny cel. Jestem waszym sojusznikiem w walce z siłami, o których nie macie nawet pojęcia.
– Wierzę ci – odezwał się Teodoré i zrobił krok w kierunku Fenalika, który widząc ruch jezuity zeskoczył na podłogę i stanął tuż przed nim. – Hrabia jest ofiarą – odezwał się do pozostałych. – Narzędziem pozbawionym własnej woli. Simulacrum wykorzystało go, aby czynił zło wbrew sobie.
– Ojciec chyba żartuje! – Francis zerwał się z podłogi i podbiegł do jezuity. – To monstrum? Ta bestia, która kąpała się w ludzkiej krwi jest niewinna?! Co to za nonsens?! – Francis rozejrzał się po pozostałych, szukając w nich wsparcia. – Czy słyszycie to, co ja?
Madison, która do tej pory z zamkniętymi oczami szeptała pod nosem słowa modlitwy, stanęła obok jezuity.
– Jeśli ojciec Teodoré uważa, że hrabia Fenalik może nam pomóc, to ufam mu, że tak właśnie jest.
Geleyda zrobił wielkie oczy. Chciał się odezwać, ale zabrakło mu słów. Szukając wsparcia, spojrzał na hrabinę i Samantę.
– A wy?
– Cóż, jeśli hrabia faktycznie dysponuje wiedzą, która może okazać się użyteczna, może powinniśmy rozważyć jakąś formę współpracy.
– Samanta? – Geleyda cały roztrzęsiony podszedł w stronę agentki. – Na litość boską, powiedz mi, że chociaż ty zachowałaś jeszcze trzeźwość umysłu, że ten diabeł nie zdołał cię omamić.
– Widzę, że potrzebujecie czasu – hrabia Fenalik podszedł do jezuity i położył mu na ramieniu swoją trupią, zakończoną przegniłymi palcami dłoń. – Zastanówcie się – zerknął na Geleydę – czy możecie sobie pozwolić na nie skorzystanie z moich usług – syknął i nagle po prostu zniknął.
– Drogi Teodoré – jezuita usłyszał w głowie głos Fenalika, który rozlał się po jego ciele falą przyjemnego ciepła – cieszę się, że się spotkaliśmy. Wiem, że mnie nie zawiedziesz. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Jak najszybciej musicie znaleźć się w Poissy. Odnajdźcie tam rodzinę Lorien, której dom znajduje się na ruinach mojej wspaniałej posiadłości. Ci Bogu ducha winni nieszczęśnicy cierpią każdego dnia, ale możecie im pomóc. Musicie tylko odnaleźć simulacrum.
– Audiencja skończona – odezwał się milczący dotąd Petite. – Pozwolą państwo, że ich odprowadzę.
Geleyda, wciąż niedowierzając w to, co właśnie się wydarzyło, bez słowa ruszył za pielęgniarzem.
Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.