https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 4

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Trzęsienie ziemi oraz towarzyszące mu nadzwyczajne anomalie pogodowe bardzo długo gościły na pierwszych stronach londyńskich gazet. Reporterzy najpoważniejszych z nich prześcigali się w domysłach, dlaczego w połowie lutego Londyn oraz jego okolice padły ofiarą niespodziewanego i nieznanego do tej pory pod tą szerokością geograficzną trzęsienia ziemi. Los chciał, że zdarzenie to zbiegło się w miejscu i czasie z wyjątkowo silnym przepływem prądu w jonosferze, które powszechnie znane jest nam jako Aurora borealis, zorza polarna. Wspomniane zjawisko przybrało tego dnia wyjątkowo fantastyczną formę, która zdaniem świadków miała kształt istoty ludzkiej, lub do złudzenia ją przypominała. Tak przynajmniej pisały dzienniki powszechnie uznawane za wiarygodne.

Co innego przeczytali natomiast czytelnicy Prawdziwej Bomby – taniego brukowca o podłej reputacji. Na tanim papierze redaktor naczelny dowodził, że trzęsienie ziemi oraz towarzyszący mu olbrzymi cień, który pojawił się wtedy na niebie, miały związek z działającym w stolicy Kultem Czarnego Faraona, a epicentrum trzęsienia ziemi miało znajdować się w miejscu, w którym wspomniany kult miał swoją siedzibę. Zdaniem redaktora Prawdziwej Bomby, owa niszczejąca rezydencja wielokrotnie była świadkiem orgii i rytualnych mordów, które przeprowadzali fanatyczni członkowie tej złowrogiej sekty.  Owa szarlataneria wiązała się, zdaniem redaktora, z licznymi zaginięciami, z którymi w ostatnim czasie borykała się miejscowa policja. W jaki jednak sposób garstka szaleńców miała wywołać trzęsienie ziemi? To pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Redaktor naczelny w swoim artykule wielokrotnie przysięgał jednak, że tak właśnie było.

Może to i lepiej, że słowa redaktora Prawdziwej Bomby nie zostały potraktowane poważnie. Kto wie, co by się stało, gdyby wszczęto postępowanie w sprawie działalności Kultu Czarnego Faraona? Kto wie, co śledczy znaleźliby w ukrytym pomieszczeniu wewnątrz Fundacji Penhew i jak wpłynęłoby to na mieszkańców Londynu?

Mnie, który siedzi teraz w kajucie i pisze te słowa, samo wspomnienie tamtych wydarzeń przyprawia o atak paniki. Ja i moi towarzysze byliśmy tam, tego ranka, kiedy cień z kosmosu, cień, który w jakiś bluźnierczy sposób sprawiał wrażenie żywej istoty, przeszedł przez ziemię niosąc śmierć i zniszczenie.

To było tej samej nocy, kiedy zdecydowaliśmy się zakraść do Fundacji Penhew w celu znalezienia dowodów obciążających Gavigana. To, co znaleźliśmy w ukrytym pomieszczeniu… dobry Boże! Nawet teraz, pisząc te słowa, czuję bluźnierczą atmosferę tamtego miejsca, a złowieszcze cienie zaczynają pełzać po ścianach kajuty.

Najważniejsze, że zdołaliśmy stamtąd uciec. Nie pamiętam, jak znalazłem się w samochodzie, ani jak w ogóle udało nam się opuścić tamto przeklęte miejsce. Balansując na krawędzi przytomności, skulony z przerażenia starałem się zapomnieć o tym, co tam zobaczyłem. Prosiłem Boga, by wymazał z mojej pamięci tę ohydną figurkę czegoś, co mogło powstać jedynie w wyobraźni szaleńca. Wiem, że jechaliśmy gdzieś samochodem, ale byłem wówczas w takim stanie, że wszystko wydawało mi się koszmarnym snem.

Po jakimś czasie dojechaliśmy do dzielnicy magazynowej, gdzie czekał na nas Tom Shelby razem ze swoimi ludźmi. Mordka, który pomagał nam dostać się do Fundacji Penhew, wyglądał okropnie, zresztą pewnie jak my wszyscy. Shelby spytał, czego się dowiedzieliśmy. Wykazywał przy tym w pełni zrozumiałe powątpiewanie, gdy roztrzęsionymi głosami mówiliśmy mu o naturze rzeczy, które tam zobaczyliśmy.

Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się jeszcze tej samej nocy pojechać do posiadłości Gavigana pod Londynem. Poza nami i Mordką, który cały czas był nieobecny duchem, wyruszyło jeszcze kilku chłopaków pod wodzą brata Toma – Johna.

Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Stłoczeni na pace pickupa w milczeniu czekaliśmy na to, co przyniosą nam kolejne godziny. Każdy z nas pogrążony był we własnych myślach. Zmęczenie oraz stres wywołany wydarzeniami ostatnich kilku tygodni powoli brały górę. Co chwilę któreś z nas przysypiało na moment, by niedługo potem obudzić się nagle ze strachem w oczach. Nawet w snach nie znajdowaliśmy ukojenia.

W swoim krótkim, urywanym śnie ujrzałem Milesa Shipleya, domorosłego artystę, którego kilka dni wcześniej odwiedziliśmy z Dukiem. Śniłem, a pomimo to czułem smród i zaduch, które panowały w jego domu. To był stary, rozlatujący się dom, igrzysko pełzających wszędzie cieni i czającego się w ścianach szaleństwa. Stałem w środku i patrzyłem, jak Miles Shipley pożerany jest żywcem.

Biedak klęczał naprzeciwko zakapturzonej sylwetki, która w wielkiej, nieludzkiej dłoni trzymała długi nóż rzeźniczy. Na gadziej twarzy Milesa nie widać było strachu, a to, co zobaczyłem w jego szeroko otwartych oczach sprawiło, że zapragnąłem stamtąd uciec.

Zachwyt!

Szeroko otwarte oczy Milesa Shipleya błyszczały zachwytem i uwielbieniem! Nawet wtedy, gdy to coś stojące naprzeciwko niego wykrawało z jego ciała kolejne kawałki różowego mięsa i łapczywie wpychało je sobie do pyska, nawet wtedy w oczach Shipleya był tylko zachwyt. Kolejny ruch noża i następujące po nim obrzydliwe mlaśnięcia, a Shipley wciąż klęczy z uwielbieniem rozjaśniającym jego prymitywną twarz.

Nagle zakapturzona postać popatrzyła w moją stronę. W głębi kaptura zobaczyłem dwa jarzące się na żółto punkty. Chwilę później dostrzegłem złośliwy grymas na gadziej gębie tego czegoś, gdy szponiastą łapą zsunęło z głowy kaptur. Dobry Boże! Ta nieludzka hybryda o wydłużonym, jaszczurzym pysku i jej nerwowo wysuwający się na zewnątrz jęzor! W żółtych, wężowych oczach płonęła cicha obietnica cierpienia…

Jakiś czas później, w trakcie rozmowy okazało się, że od pewnego czasu wszystkich nas nawiedzają tego typu sny. Ich natura pozostawała zawsze taka sama: szalone, okropne wizje końca, zmarli wstający z grobów, krew i obłęd. Pogrążeni w rozmowie zupełnie zapomnieliśmy o obecności Johna, który patrzył tylko na nas nic nie rozumiejąc, albo starając się za wszelką cenę nie zrozumieć tego, o czym mówiliśmy.

Jednocześnie gdzieś wewnątrz zaczynało kiełkować we mnie przekonanie, że jesteśmy częścią czyjegoś okropnego planu. Jakby wszystkie nasze akcje zostały odpowiednio zaaranżowane i zaplanowane za nas już dawno temu, a my byliśmy jedynie pionkami w tym przedstawieniu. Byliśmy i być może wciąż jesteśmy.

Gdy po kilku godzinach dojechaliśmy w okolice posiadłości, zegarek pokazywał czwartą nad ranem. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu z dala od rezydencji Gavigana. Kilku chłopaków od Johna poszło na zwiad. Gdy wrócili, okazało się, że do posiadłości jest nie więcej niż 300 metrów.

Sama rezydencja sprawiała wrażenie mocno zaniedbanej. Stylizowana na średniowieczne zamczysko wznosiła się ponuro nad okolicznymi mokradłami. W oknach nie paliło się żadne światło, całość sprawiała wrażenie dawno opuszczonej. Weszliśmy w cichy, nienaturalnie cichy las, a z niego na otwartą przestrzeń, która dzieliła nas od rezydencji. W tym samym momencie usłyszeliśmy jadący drogą samochód. To nie mógł być zbieg okoliczności. Czyżby Gavigan miał za chwilę dowiedzieć się o włamaniu do Fundacji? Nikt z nas nawet nie pomyślał o tym, żeby zawrócić. W zupełnym milczeniu zaczęliśmy skradać się pod mury otaczające posiadłość.

Rezydencja Gavigana była trzypiętrowym budynkiem, otoczonym wysokim, kamiennym murem i czymś, co w przeszłości było najprawdopodobniej fosą. Tak jak wspomniałem, w żadnym z okien nie paliło się światło. Przez wyrwę w murze dostaliśmy się na teren posiadłości. Z miejsca, w którym się znaleźliśmy, dostrzegliśmy przy drzwiach wejściowych, na szerokim, wysypanym żwirem dziedzińcu, grupkę osób rozmawiających o czymś z ekscytacją. W ich głosach i gestach dało się wyczuć jakieś poddenerwowanie, jakby na coś czekali. Część z nich nosiła dziwne, powłóczyste szaty i głębokie, ciężkie kaptury. Okazało się, że wśród zgromadzonych przed wejściem osób była Polly Shelby oraz znany już nam Tufik al Sayed.

– Musimy ją dostać – wyszeptał w ciemności John silniej zaciskając dłoń na trzymanej broni.

Nawet jeśli Gavigan wiedział, że się zbliżamy, nawet jeśli wchodziliśmy właśnie w misternie zastawioną pułapkę, nie mogliśmy zawrócić. Nie mogliśmy, a może nie chcieliśmy. Zbyt wiele wydarzyło się na przestrzeni kilku ostatnich tygodni, ciekawość była zbyt silna. W tej samej chwili chłopcy Shelby’ego przekazali nam, że wokół domu zaczęły krążyć patrole. Nie mieliśmy czasu do stracenia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało nam się uniknąć obławy i przez tylne drzwi weszliśmy do środka rezydencji.

Znaleźliśmy się w ciasnym, nieoświetlonym pomieszczeniu. Z bijącym wściekle sercem, w skupieniu nasłuchiwałem. Po kilku chwilach, gdy dotarło do nas, że nasze wejście pozostało niezauważone, najciszej jak tylko mogliśmy zaczęliśmy się rozglądać. Upewniwszy się, że po drugiej stronie drzwi nikogo nie ma, ruszyliśmy w głąb budynku.

W świetle latarek sprawdzaliśmy kolejne pomieszczenia. Wszystkie były zakurzone i zaniedbane. Wyglądało na to, że przynajmniej ta część budynku była nieużywana od wielu dni, jeśli nie tygodni. W trakcie przekradania się pomiędzy kolejnymi pomieszczeniami dotarła do nas dobrze znana mi muzyka. Całą rezydencję wypełniły miarowe uderzenia sistrum, którym towarzyszyło meandrujące leniwie tremolo fletni. Poczułem się tak, jakbym pochowany został żywcem w jakimś egipskim grobowcu, a grająca na zewnątrz orkiestra zagłuszała moje rozpaczliwe wołanie o pomoc. Nagle zapragnąłem wyjść, uciec stamtąd jak najdalej, albo znaleźć jakiś kąt i ukryć się w nim czekając, aż cały ten koszmar minie.

Gdy tak przechodziliśmy przez kolejne pokoje, nagle z pomieszczenia przed nami usłyszeliśmy rozmowę dwóch mężczyzn. Po spojrzeniu przez dziurkę od klucza okazało się, że jednym z nich jest Gavigan. Mężczyźni stali w długim korytarzu rozmawiając o jakimś rytuale i o oczekiwanych gościach. Krótka rozmowa zakończona została przez Gavigana, który nakazał swojemu rozmówcy przyprowadzenie więźniów.

W tym samym momencie Gavigan spojrzał w kierunku drzwi, za którymi staliśmy. W jego zimnych, niebieskich oczach dostrzegłem jakąś złośliwą satysfakcje, jakieś mroczne rozbawienie. W tym momencie byłem pewien, że znaleźliśmy się w śmiertelnej pułapce, którą dla nas zaplanował. Byliśmy bez szans, skazani na los, jaki przygotował nam ten przeklęty Anglik.

Tymczasem mężczyzna, który rozmawiał z Gaviganem, ruszył w naszą stronę i dosłownie przed samymi drzwiami skręcił w prawo. Usłyszeliśmy, że schodzi w dół.

Krew pulsowała mi w skroniach a serce waliło jak oszalałe, gdy przez dziurkę od klucza odprowadzałem Gavigana wzrokiem. Szef Fundacji Penhew zniknął za kolejnymi drzwiami. Korytarz był pusty.

– Teraz albo nigdy – wyszeptała Dorothy i otworzywszy drzwi ruszyła schodami w dół.

Z wyciągniętą bronią ruszyliśmy za nią. Adrenalina buzowała w każdym z nas. Gdy byliśmy już blisko drzwi, za którymi zniknął widziany przez nas mężczyzna, stało się nieszczęście. Straciwszy równowagę wpadłem na Duke’a i we dwóch upadliśmy na schodach. Hałas nie został niezauważony. Gramoląc się nieporadnie szukaliśmy jakiejś kryjówki, gdy drzwi otworzyły się. Stanął w nich niski, krępy mężczyzna o egipskich rysach twarzy. Jego zdziwienie trwało na tyle długo, że Dorothy, niezauważona, zdołała podejść do niego z wyciągniętą bronią.

– Alarm, alarm! – po krótkiej chwili konsternacji mężczyzna zaczął krzyczeć cofając się w głąb pomieszczenia, z którego wyszedł. Okazało się, że poza nim w środku jest jeszcze dwóch mężczyzn.

John zaklął siarczyście poprawiając w dłoniach broń.

– Co robimy, do cholery?

Wbiegliśmy do środka. Naprzeciwko, pod ścianą, stało trzech mężczyzn z wycelowaną w naszym kierunku bronią. Zrobiliśmy to samo.

To było bez sensu. My, w towarzystwie lokalnych bandytów, zakradający się nocą do posiadłości pełnej kultystów! Nasze ubrudzone błotem pantofle, powyciągane, pogniecione garnitury i płaszcze. Wyglądaliśmy tam co najmniej groteskowo. Z wycelowanymi w obcych ludzi pistoletami. Nie pasowaliśmy tam. Naukowcy, lekarze, antykwariusze.  Jak do tego doszło, co my tam robiliśmy?! Czemu celowaliśmy w tych ludzi!?

Czyjego planu jesteśmy częścią? Jaką odgrywamy w nim rolę? Do jasnej cholery, co my tam robiliśmy!?

Powietrze ponownie wypełniły rytmiczne, leniwe uderzenia sistrum, na których tle ekstatycznie wirowało tremolo fletni.

Staliśmy z wyciągniętą bronią naprzeciwko ludzi, których widzieliśmy pierwszy raz życiu i którzy robili dokładnie to samo co my.

Czas się zatrzymał.

Mierzyliśmy się wzrokiem. Poczułem, jak po kręgosłupie spływają mi krople potu, ręka drży a oczy nerwowo wędrują po pomieszczeniu. Serce waliło mi tak mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej. Byłem przekonany, że zanim wystrzelą pistolety zejdę tam na zawał.

Ta sytuacja była tak absurdalna, że aż nierzeczywista. Może to tylko omamy, pomyślałem i w tej samej chwili usłyszałem wystrzał pistoletu. Nie zastanawiając się pociągnąłem za spust jednocześnie zamykając oczy.

Wystrzał.

Huk. Jeden, drugi trzeci. Sekundy rozciągają się w nieskończoność. Naciskam spust. Znowu i znowu. Strzelam na oślep. Chcę żyć. Mija wieczność, gdy otwieram oczy a do uszu dochodzi pojękiwanie rannych.

Żyję.

– Musicie znaleźć wyjście, inaczej wszyscy tu zdechniemy – krzyknął John, który wraz ze swoimi ludźmi stanął przy drzwiach na klatkę schodową – ruchy, ruchy!

Żyłem! Pomyślałem, że być może istnieje cień szansy na to, że wyjdę stąd cało. Kątem oka zobaczyłem Dorothy klęcząca nad Setriakinem. Po wyrazie jej twarzy wiedziałem, że trzeba się śpieszyć.

Razem z Dukiem zaczęliśmy rozglądać się po piwnicy. Okazało się, że poziom ten pełnił funkcję czegoś w rodzaju lochu. Biegnąc pomiędzy celami szukałem jakichś drzwi lub włazu, czegokolwiek, dzięki czemu moglibyśmy opuścić to przeklęte miejsce. Cały czas dochodziły do mnie odgłosy kolejnych serii puszczanych przez Johna i jego chłopaków. Po kilku minutach na końcu korytarza zobaczyłem pnące się do góry schody, a na ich końcu drzwi. Zamknięte. W tej samej chwili usłyszałem wołanie Duke’a.

– Ezekiel, chodź tu! Szybko!

Jeszcze raz chwyciłem za klamkę. Drzwi ani drgnęły. Nie tracąc więcej czasu podbiegłem do Duke’a. Gdy do niego dotarłem, majstrował przy drzwiach jednej z cel. W świetle latarki zobaczyłem stłoczonych za kratami ludzi, a raczej ich makabryczną parodię. Wychudzeni, zaszczuci, kiwali się nerwowo przy drzwiach. W końcu zamek ustąpił a więźniowie, jeden przez drugiego, wybiegli na zewnątrz. W środku pozostało kilku, których stan psychiczny nie pozwalał im na żadną reakcję. Część z nich siedziała na ziemi bezmyślnie patrząc w sufit, część krążyła po celi mamrocząc coś pod nosem. Jeszcze inni walili głowami w ścianę śmiejąc się histerycznie i wrzeszcząc:

– Nie ma ratunku! Hahaha, nie ma, nie ma! Jego głód jest nienasycony! Zbliża się, zbliża! Nie ma ratunku, aaaa, aaaa!! Nie ma, nie ma! To na nic, na nic! Słyszycie, idzie tu, idzie!

Gdy chwilę potem wbiegliśmy do pomieszczenia, w którym doszło do strzelaniny, Dorothy wciąż zajmowała się Setriakinem. John razem z chłopakami stali w drzwiach, co jakiś czas wychylając się na klatkę schodową.

– Wygląda na to, że kupiliśmy sobie trochę czasu. Znaleźliście wyjście z tego pierdolnika?

John starał się grać twardziela, ale drżenie rąk, gdy nieudolnie próbował odpalić papierosa zdradzało, że jest tak samo wstrząśnięty jak my wszyscy.

– Znalazłem drzwi, ale są zamknięte.

– Jeśli zaraz stąd nie uciekniemy, będzie po Setriakinie – oznajmiła chłodno Dorothy podnosząc się znad leżącego w kałuży własnej krwi staruszka. – Nie mamy innego wyjścia.

Chwilę później razem z tymi z więźniów, z którymi mogliśmy się porozumieć, ruszyliśmy w stronę znajdujących się z tyłu piwnicy drzwi. Wydawało się, że cały dom ucichł. Nie słychać było ani muzyki, ani krzyków, ani kroków zbliżającego się do nas pościgu. W końcu dotarliśmy do drzwi, których zamek po jakimś czasie ustąpił. Najciszej jak się dało uchyliliśmy je.

Na zewnątrz stało kilkunastu zakapturzonych mężczyzn odzianych w długie, powłóczyste szaty. W świetle trzymanych przez nich latarni widzieliśmy, że ubrania ozdobione są dziwnymi wzorami i figurami, które wzbudziły w nas wszystkich irracjonalny lęk. Mężczyźni, zwróceni w naszą stronę, stali nieruchomo niczym posągi.

– Tędy nie wyjdziemy, nie ma szans. Musimy znaleźć jakieś inne wyjście – stwierdził Duke.

– Odsuń się – warknął John i poprawiając broń w rękach ruszył w górę schodów.

– John, wiesz co robisz, prawda? – spytał nerwowo jeden z jego chłopaków, ale John wchodził już po schodach.

Gdy był już przy drzwiach przeładował broń i uchylił drzwi. Nie wiedzieliśmy co robić. John miał zaraz rozpocząć rzeź, a my nie mieliśmy najmniejszych szans przebrnąć przez tłum zgromadzony na zewnątrz! Tym bardziej, że nikt z nas nie wyobrażał sobie zostawić tu Setriakina. Wyglądało na to, że nadszedł nasz koniec.

Co sprawiło, że John Shelby, człowiek, który zawsze doprowadzał swoje sprawy do końca, stojąc w drzwiach prowadzących na zewnątrz zawrócił nagle i zaczął schodzić w naszą stronę – nie wiem. Widziałem jednak jego twarz ściętą w okropnym grymasie przerażenia. Pamiętam też, jak powoli, bardzo powoli schodził do nas trzymając lufę broni przyłożoną do swojej skroni. Nie pamiętam już kto odebrał mu broń, ale John Shelby schodzący po schodach z pewnością nie był już tą samą osobą, która kilka godzin wcześniej jechała z nami do posiadłości Gavigana. Nie było z nim żadnego kontaktu, pytany o to, co się stało milczał, wpatrując się w jakiś sobie tylko znany punkt.

– Tamtędy nie wyjdziemy, musimy zawrócić. Skoro wszyscy wyszli na zewnątrz, może uda nam się wyjść drzwiami, przez które tu weszliśmy? – spytała Dorothy.

Nie mieliśmy innych pomysłów. Ruszyliśmy z powrotem. Ku naszemu zdziwieniu (oraz uldze) po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Manewrując między ciałami wyszliśmy z piwnicy. Będąc już na schodach prowadzących na parter, usłyszeliśmy rozmowę dwóch mężczyzn. Byliśmy zbyt daleko, żeby zrozumieć o czym mówią. Nie mieliśmy jednak wyboru. Przeładowaliśmy broń i biegiem ruszyliśmy na górę.

Naprzeciwko nas stał Gavigan i jeden z zakapturzonych mężczyzn. Nie czekając na rozwój wypadków, zaczęliśmy strzelać. Gavigan wyraźnie zaskoczony padł pierwszy. Drugi z mężczyzn dołączył do niego chwilę później.

Oszołomieni niespodziewanym zwycięstwem i napompowani adrenaliną ruszyliśmy biegiem w stronę wyjścia, podczas gdy Dorothy podbiegła do leżącego na korytarzu Gavigana.

– Dorothy, nie mamy czasu, uciekamy! – krzyknąłem w ostatniej chwili. – Idziemy!

Dorothy stanęła nad Gaviganem. Żył jeszcze, gdy wycelowała w niego broń.

Położyła palec na spuście, aby strzelić, jednak zawahała się, widząc, że w oczach szefa Fundacji Penhew nie ma strachu, że jego twarz nie wykrzywia się w paroksyzmach bólu.

Gavigan, w ciągu tych kilku sekund dzielących go od śmierci był… rozbawiony. Inaczej to sobie zaplanował. Wszystko szło jak po sznurku i nagle… to. Wystrzał broni, a chwilę później ból rozlewający się po jego ciele. Jeden pocisk, drugi.

Nie, to niemożliwe – pomyślał z niedowierzaniem. – Nie może umrzeć! To absurdalne. Nie teraz, nie gdy… To przecież niemożliwe! Lew nie pada pokonany przez szczury! Nie tak, nie w tym momencie! Godzina jest bliska. Gwiazdy niedługo ustawią się w odpowiedniej sekwencji. Nie mogę pozwolić, aby cały misterny plan właśnie teraz wziął w łeb! Nie przeze mnie.

Panie! Panie, usłysz mnie, wypełnij mnie swoją wolą! Jestem tylko naczyniem, w którym przelewa się Twój przerażający majestat. Jestem orędownikiem Twojej mocy. Chociaż na moment! Daj mi szansę zakończyć to, co rozpocząłem tak dawno temu! Nie opuszczaj mnie!

To oni, te parszywe kundle. Jak w ogóle śmieli zakraść się do Fundacji, jak śmieli przyjść tutaj!? –  No dalej! Pociągnij za spust, na co czekasz? – wycharczał beznamiętnym głosem. W ciągu ułamka sekundy wzrok Gavigana skupił się na Dorothy a jego wychudłą, bladą twarz rozpromienił paskudny uśmiech.

Nie to nie może być koniec. Nie teraz, gdy cel jest tak blisko.  Lew nie pada zaszczuty przez szczury. Zabiorę was ze sobą.

– Nyarlathotep – wyszeptał a jego oczy przesłoniła ciemność.

Chwilę później rozpętało się piekło.

W przeciągu jednej sekundy cały dom zaczął się trząść. Meble przewracały się na ziemię, ściany trzeszczały, uginały się pod własnym ciężarem. Żyrandole, szyby, wszystko leciało na ziemię.

– Co, do cholery!?

Biegliśmy co sił przez labirynt pomieszczeń, wymijając spadające z góry kawałki sufitu, przeskakując przez przewrócone meble. W końcu udało nam się wybiec na zewnątrz. Posiadłość Gavigana, siedlisko zepsucia i obłędu, trzęsła się w posadach. Ściany, jedna po drugiej, zaczęły upadać. W wybitych oknach nadal nie paliło się żadne światło.

Wokół nas w panice biegali ludzie. John, który w końcu jako tako do siebie doszedł, wraz ze swoimi chłopakami zaczął rozglądać się wokół, szukając w tłumie Polly lub Michela. Odziani w długie, żółte szaty mężczyźni patrzyli z rozdziawionymi szeroko ustami w coś, co powoli zaczynało wyrastać zza walącego się domu.

Nagle, poza hukiem walących się ścian, poza wrzaskami uciekających w popłochu ludzi, poza żałosnym jękiem umierających, dało się słyszeć coś jeszcze – miarowe uderzenia sistrum i towarzyszące im, wijące się niczym jadowite węże, dźwięki lutni. Szaleńcza melodia wiła się coraz szybciej i szybciej, coraz głośniej i głośniej.

Na czerwonym, krwiście czerwonym niebie nie świeciły żadne gwiazdy, nie świecił księżyc. Był tylko przelewający się nad nami ocean krwi, przez który co jakiś czas przelatywały okropne, nieludzkie istoty o czarnych, błoniastych skrzydłach.

Gdy szaleńcza melodia osiągnęła swoje crescendo, nagle czas jakby się zatrzymał. Odziani w dziwaczne szaty mężczyźni padli na kolana i zwróciwszy się na wschód, przyłożyli czoła do ziemi mamrocząc coś w rytm obłąkańczej muzyki, która zdawała się wylewać zewsząd: z lasu, spomiędzy ruin, z bruzd ziemi, przez ścięte śmiercią usta zmarłych.

Na wschodzie, zamiast życiodajnego Słońca wstawało coś strasznego. Ciemny kształt zbliżał się w naszym kierunku. Był gigantyczny. Nie jestem nawet w stanie znaleźć skali, aby oddać wielkość tego czegoś. Z każdą kolejną chwilą powoli rósł na horyzoncie niczym kosmiczny nowotwór, niczym olbrzymia, gargantuiczna narośl, która jak pasożyt spomiędzy gwiazd spadła na ziemię. Ta istota… ten horror stworzony z najczarniejszej ciemności szedł w naszą stroną z wysoko uniesionymi rękoma. W jednej dłoni trzymał coś co przypominało nechachę, w drugiej berło uas. To wszystko było tak bardzo poza znaną mi skalą, tak straszliwie przytłaczające. Ta istota, tak bardzo ludzka, szła w naszym kierunku, a rzucany przez nią cień niósł ze sobą jedynie zniszczenie i obłęd.

Nagle ziemia pod nami zaczęła się trząść, zwalając nas z nóg. Najszybciej jak tylko mogliśmy, czołgając się lub na czworaka, zaczęliśmy uciekać w stronę lasu. Ziemia za nami po prostu się zapadła, jakby monstrualna, piekielna paszcza otworzyła się wchłaniając posiadłość Gavigana i otaczające ją mury. Żadne z nas nie odważyło się odwrócić. Biegliśmy na łeb na szyję, w las, jak najgłębiej w las.

W końcu dotarliśmy do samochodu. Trzęsącymi się z przerażenia rękoma John uruchomił w końcu silnik. Najszybciej, jak tylko się dało ruszyliśmy do najbliższej wioski. Setriakin wymagał natychmiastowej interwencji lekarza. Jadąc widzieliśmy jeszcze gdzieniegdzie zgarbione, kulejące sylwetki mężczyzn i kobiet znikające w gęstym, czarnym lesie.

Po rezydencji Gavigana nie było śladu. Wszystko wchłonęła ziemia.

Kiedy piszę te słowa jestem już na statku płynącym do Kairu. Jakaś część mnie chciała napisać jestem bezpieczny, ale to przecież nieprawda. Nikt z nas, nikt na całej ziemi nie jest, nie może czuć się bezpieczny. Albo już do końca postradałem zmysły, albo wszyscy my, cała ludzkość skazana jest na zagładę, która spłynie na nas z międzygwiezdnych pustkowi. Kult Krwawego Języka pod przywództwem Mukungi, Kult Czarnego Faraona kierowany przez Gavigana – ile takich sekt znajduje się na naszej planecie?! W ilu sercach kiełkuje czarny kwiat obłędu? Ile spaczonych bluźnierstwami umysłów powtarza jak mantrę tajemne zaklęcia, mające sprowadzić na nasz świat nienazwaną, niewyobrażalną agonię?

Jestem coraz silniej przekonany o tym, że jesteśmy częścią czyjegoś planu. Że w tej ponurej i obłąkanej sztuce odgrywamy rolę, którą specjalnie dla nas zaplanowano i rozpisano. Dzień po dniu, odkrycie po odkryciu, od miasta do miasta idziemy jak po sznurku.

Co znajdziemy na jego końcu?

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.