https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 5

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

 

Następnego dnia rano wszyscy zasiedli przy wspólnym stole, który niemal uginał się od pysznie pachnącego pieczywa, kawy oraz apetycznie wyglądających serów i konfitur. Żadne z nich nie wiedziało, czy takie śniadanie uchodziło w hotelu Bristol za standard, czy też zapłaciła za nie hrabina, ale zarówno jezuita, jak i pozostali, w milczeniu, z radością korzystali z dobrodziejstw francuskiej kuchni.

– Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale francuska kuchnia na głowę bije nasze angielskie śniadania – Geleyda wytarł usta serwetką i dolał sobie kawy. – Tego mi było potrzeba, oj tak.

– Zdaje się, że wczorajszej nocy dosyć późno pan wrócił?

– Owszem, Madison. Postanowiłem zobaczyć, co Paryż ma do zaoferowania nocą i przy okazji odwiedzić kilku zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Nie spałaś?

Nie wiedziała, kiedy przeszli na „ty”, ale nie przeszkadzało jej to.

– Tak jakoś wyszło.

– I cóż też ciekawego pan wczoraj zobaczył, panie Geleyda – hrabina ruchem ręki dała znać kelnerowi, aby dolał jej kawy.

– Muszę powiedzieć, że miasto robi wrażenie. Miło było poprzebywać w towarzystwie elegancko ubranych panów i pięknych kobiet w modnych sukniach.

– Ach tak? Wydawało mi się, że miał pan odwiedzić swoich znajomych?

Geleyda przełknął uszczypliwość i tylko się uśmiechnął.

– Z nimi też. Tak, czy inaczej, miło jest zmienić otoczenie, popatrzeć na inne obyczaje i poznać nieco świata.

– Człowiek uczy się przez całe życie, panie Geleyda.

– Zostało zatem hrabinie bardzo mało czasu  pomyślał.

– Agentko Hyde, agentko Riley, a panie? Jak znajdujecie nasz hotel?

Samanta przełknęła łyk mocnej, czarnej jak węgiel kawy pozwalając, aby ciepło i kwaskowato zabarwiona gorycz rozlały się po gardle.

– Nie mogę narzekać – odpowiedziała z nonszalancją godną wyższej klasy. – Łóżko wygodne, pokój jasny, łazienka czysta, a i barek zaopatrzony w stopniu zadowalającym. Nie można tego jednak przyrównać z domem.

– Otóż to, otóż to – zgodziła się Madison i sięgnęła po apetycznie przyrumienionego rogalika.

Di Frascimento nie mówił za wiele podczas śniadania i tylko z grzeczności odpowiadał pojedynczymi słowami na zadawane mu pytania. Wciąż rozpamiętywał wczorajsze zwycięstwo. Nawet nie zauważył, gdy stanął przy nim elegancko ubrany kelner o wąskim, starannie zadbanym wąsie. Mężczyzna nachylił się dyskretnie.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mam przyjemność z ojcem Teodoré Di Frascimento?

– Owszem – potwierdził jezuita i spiorunował Francisa wzrokiem. – Czyżby już zdążył o mnie gdzieś napisać?

– Doskonale – ucieszył się kelner. – Widzi ojciec, tamte dwie zakonnice – dyskretnie kiwnął głową w stronę wejścia do części restauracyjnej – poprosiły mnie, abym przekazał ojcu, że proszą o spotkanie. Podobno ojciec je zna i, jak same twierdzą, jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki.

– Jak każda – pomyślał cierpko jezuita i odwrócił się na krześle w stronę wejścia. Ujrzał w nim dwie siostry zakonne, których habity sugerowały, że należą do zgromadzenia Nazaretanek. Jedna z nich była niska i swoją posturą przypominała jezuicie paciorek różańca. Drugą natomiast doskonale znał. Była to przeorysza Franciszka de Saloire. Wysoka i chuda niczym rzęsa, a jej cały czas zaciśnięte usta sprawiały, że wyglądała jak alegoria surowości i dyscypliny.

W przeszłości drogi przeoryszy i jezuity przecięły się parę razy i na podstawie tych kilku spotkań Teodoré uznał, że Franciszka to kobieta wielkiego ducha, a jej oddanie Bogu jest godne pochwały. Spojrzawszy teraz na przeoryszę, Di Frascimento przypomniał sobie jedną z rozmów, w trakcie której zakonnica ubolewała nad mieszkańcami Paryża, nad ich rozwiązłością i bezbożnością, które dzień po dniu ściągały ich na dno. Franciszka martwiła się o swoich rodaków, o ich toczone rozkładem dusze i to chyba dlatego tak bardzo zaangażowała się w opiekę nad najmłodszymi mieszkańcami miasta, dla których los nie był zbyt łaskawy. Właśnie to było przyczyną, tak przynajmniej wydawało się jezuicie, dla której Franciszka tyle czasu i zdrowia poświęciła prowadzonemu przez zgromadzenie Nazaretanek sierocińcowi.

– Niech pan je przyprowadzi – zdecydował w końcu. Kelner skłonił się i błyskawicznie podszedł do czekających przy wejściu zakonnic, które szybkim krokiem podreptały do jezuity.

– Szczęść Boże ojcze! Z nieba nam ojciec spadł! – zaczęła przeorysza i pocałowała wręczoną jej dłoń. – Dobrze, to bardzo dobrze.

– Proszę usiąść – jezuita wskazał dwa wolne krzesła, które kelnerzy dostawili właśnie do stołu. Hrabina, agentki i Geleyda w zdziwieniu obserwowali całą scenę. Zakonnice przywitały się z Teodoré jakby ten był co najmniej kardynałem.

– Skąd siostra wiedziała, że jestem w Paryżu? – spytał bez ogródek, gdy obie już usiadły.

– Jak to skąd? Z porannej gazety. Przyjazd tak znakomitej osoby nie mógł przecież przejść bez echa.

Di Frascimento mimo, że jego ego zostało przyjemnie połechtane, spojrzał wściekle na Francisa, który gwałtownie zaprzeczył.

– Już mniejsza o to. Z jaką sprawą do mnie przychodzisz Franciszko?

Zakonnica rozejrzała się po pozostałych osobach zgromadzonych przy stole, jakby wahała się, czy może mówić otwarcie. – Skoro są tu razem z jezuitą, to zapewne muszą być ludźmi wielkiej wiary –pomyślała i odezwała się przyciszonym głosem.

– Obawiam się, że na prowadzony przez nasz zakon sierociniec spadło wielkie nieszczęście, ojcze. Strach o tym mówić nawet teraz, w biały dzień. Myślę, że jeden z naszych podopiecznych, kilkuletni chłopczyk imieniem Dieter… został opętany.

– Opętany? – Teodore odstawił filiżankę od ust.

– Tak, ojcze – potwierdziła skwapliwie przeorysza. – Chłopiec płacze cały czas, nie jest w stanie wykrztusić nawet słowa. Za każdym razem, gdy myślimy, że jest już po wszystkim, ciałem malca wstrząsa kolejny napad histerycznego płaczu. Co więcej, w niewytłumaczalny sposób z zakonu zniknęły także dwie zakonnice, które na co dzień opiekowały się naszymi podopiecznymi, w tym Didierem. Zapadły się, jak kamień w wodę. Nie ma po nich żadnego śladu. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie.

Siedząca obok zakonnica potwierdziła te słowa gwałtownym ruchem głowy.

– Mogłaby rozbić tak stos cegieł – zaśmiał się w duchu Francis, który, jako że znał trochę francuski, zrozumiał z prowadzonej rozmowy kilka słów. Wystarczyło mu to jednak, aby jako wiernemu uczniowi Mahoney’a, połączyć wszystko w całość.

– Opętany bachor – szepnął. – Chcą go prosić o pomoc.

– A nasze simulacrum? Nie mamy chyba tyle czasu? – hrabina gniewnie spojrzała na jezuitę. – Barnaba czeka.

– Spokojnie hrabino, do wyjazdu pociągu jest jeszcze trochę czasu. Jestem pewna, że uda nam się zarówno sprawdzić tropy, które znaleźliśmy przy Makriacie, jak i pozwolić wykazać się naszemu sławnemu egzorcyście. Będziemy też mieć czas, aby dowiedzieć się, kim był Comte Fenalik i co stało się z simulacrum.

– Zazdroszczę pani tego spokoju ducha, agentko Riley – hrabina zrobiła wielkie oczy i zdumiona spojrzała na Madison.

– To przez konfitury hrabino. Uwielbiam konfitury.

W tym samym czasie jezuita i przeorysza rozmawiali ze sobą o sprawach, które, jak przypuszczała reszta, dotyczyły opętania w sierocińcu. Rozmowa trochę trwała, a w jej trakcie Di Frascimento kilkukrotnie musiał uspokajać siostry, gdyż te były już niemal bliskie płaczu. Ostatecznie jednak wstały zadowolone i ucałowawszy wcześniej dłoń jezuity, szybkim krokiem opuściły restaurację.

– Cóż za brak manier – zauważyła cierpko hrabina i spojrzała na jezuitę. – A więc?

– Nie chcę wchodzić w niepotrzebne szczegóły, ale wygląda na to, że muszę udać się do prowadzonego przez siostry przybytku. Tak się składa, że jedna z sióstr, które towarzyszyły nam niespodziewanie przy śniadaniu, to przeorysza zakonu prowadzącego sierociniec i jednocześnie moja dobra znajoma – siostra Franciszka de Saloire.

– Jaki to ma związek z naszą sprawą? – spytała Samanta, która pomimo ciężkiej nocy gotowa była działać.

– Najprawdopodobniej żaden, agentko Hyde. Nie mogę jednak przejść obojętnie koło takiej tragedii. Jeden z wychowanków, kilkuletni chłopiec imieniem Didier, padł najprawdopodobniej ofiarą opętania i w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pójść mu z pomocą. Domyślam się, że dla państwa to nic nieznaczący inncydent, mi sumienie nakazuje jednak, abym jak najszybciej pospieszył z pomocą. Oczywiście, o ile macie ochotę, możecie udać się tam Państwo ze mną. Obiecuję, że gdy tylko uwolnię duszę tego nieboraka, natychmiast rozpoczniemy nasze śledztwo.

Hrabina nie była do końca przekonana. Los Barnaby nadal pozostawał nieznany. Należało się też dowiedzieć, kim był Comte Fenalik, który przez jakiś czas pozostawał w posiadaniu simulacrum. Z drugiej strony, ludzka przyzwoitość nakazywała jej pomóc chłopcu na tyle, na ile będzie mogła. Co więcej, nie otrzymała jeszcze informacji zwrotnej od Zborowskiego.

– Zgoda – odparła w końcu. – Ale proszę pamiętać ojcze, że nasze priorytety wyglądają zgoła inaczej.

Jezuita skinął tylko głową i ruszył w stronę wyjścia.

– To będzie dobre – Geleyda poprawił wiszący na szyi aparat i dopiwszy resztę kawy, wstał od stołu.

 

II

 

Prowadzony przez nazaretanki sierociniec był prostym, jednopiętrowym budynkiem zbudowanym z szarej cegły. Skromna, niemal ascetyczna fasada mieniła się dwoma rzędami dużych, jasnych okien, w których już z daleka jezuita dostrzegł przylepione do szyb dziecięce twarze.

O wiele bardziej monumentalny był przylegający do sierocińca klasztor. Wysokie, wykonane z kamienia mury nadawały budowli posępnego charakteru. Nad nimi widać było czarne, dwuspadowe dachy gotyckich budynków i smukłą wieżę kościoła, którą z każdej strony obsiadły niezliczone wrony.

– Proszę, wejdźcie.

Przeorysza otworzyła skromne, niepozorne drzwi prowadzące do sierocińca i po chwili wszyscy znaleźli się wewnątrz. W środku panował istny harmider. Płacz mieszał się z pokrzykiwaniem sióstr i dzikimi wrzaskami biegających po korytarzu dzieci. Kilkoro z nich zatrzymało się na chwilę, aby przyjrzeć się gościom, lecz zaraz pobiegło dalej, pochłonięte zabawą. W porównaniu z przybytkiem prowadzonym przez ojca Hughesa, ten sierociniec pełen był życia.

Przeorysza podeszła do jednej z sióstr, która głośnym gwizdnięciem przywołała do siebie brykające wokoło dzieci, a następnie wszystkie, jedno za drugim zniknęły w głębi korytarza.

– Teraz, gdy jesteśmy już sami, pozwolą państwo, że przedstawię wam Didiera. Z przyczyn oczywistych odizolowaliśmy go od pozostałych dzieci. Nie chcieliśmy wprowadzać wśród nich paniki.

Cała piątka ruszyła za przeoryszą wąskim, ciemnym korytarzem, po którego obu stronach znajdowały się pokoje wychowanków. Sądząc po panującej ciszy, wszystkie z nich musiały być puste. Geleyda wzdrygnął się mimowolnie. Miejsca takie jak to przyprawiały go o dreszcze. Sierocińce kojarzyły mu się z zabiedzonymi, brudnymi dziećmi, które padły ofiarą niesprawiedliwego losu, lub same będąc bez winy, musiały płacić straszliwą cenę za błędy lub głupotę swoich rodziców. Owszem, świat był okrutny i nie miał litości dla nikogo. Francis tę lekcję pojął już dawno temu, ale nieszczęście najmłodszych i czyniona dzieciom krzywda wciąż mocno na niego działały.

– To tutaj – oznajmiła przeorysza i odsunęła się na bok, robiąc tym samym miejsce jezuicie.

Na końcu korytarza, po prawej stronie znajdował się kolejny pokój. Drzwi do niego były otwarte, a ze środka dochodził cichy dziecięcy szloch, przerywany nagłymi atakami rozdzierającego serce zawodzenia.

– To Didier. Wciąż na przemian płacze i wyje. Nawet na chwilę się nie uspokoił. Musi nam ojciec pomóc – wyszeptała.

Jezuita uważnie przyjrzał się przeoryszy. Była przerażona. Jednak poza strachem o chłopca dostrzegł coś jeszcze, coś, co, jak mu się przynajmniej wydawało, dotyczyło zupełnie innych spraw.

– No dobrze. W imię Boga, zaczynajmy – przeżegnał się i wszedł do środka.

Siedzący na łóżku drobny, wychudzony chłopiec ujrzawszy postawnego jezuitę na chwilę zamilkł. Spojrzał na Di Frascimento załzawionymi, czerwonymi od płaczu oczami. Wychudzone, delikatne ciało całe drżało, a kosmyki czarnych włosów opadały na uszy i czoło malca.

– Ty jesteś Didier, tak? – Di Frascimento uśmiechnął się i ukląkł przed chłopakiem, który rozdziawiwszy szeroko buzię skinął głową. – Jestem tutaj, aby ci pomóc – Teodoré położył rękę na ramieniu Didiera, który na chwilę się uspokoił. – Przyjechałem z bardzo daleka i jestem tu, bo wierzę, że razem uda nam się przepędzić smutek z twojego serca. Gdybym nie wierzył, że to możliwe, nie byłoby mnie tu. Wierzysz mi?

Smarknąwszy głośno, Didier pokiwał twierdząco głową.

Przez kilka sekund Di Frascimento bacznie przyglądał się chłopcu. Ku jego zdziwieniu i wbrew temu, co twierdziła zakonnica, nie wyczuwał w otaczającej chłopca aurze żadnych śladów demonicznej energii.

– Nasz pan, Jezus Chytrus ma wielką moc. Cząstkę tej mocy przekazał mi i dzięki temu jestem w stanie rozproszyć każdy mrok, zepchnąć i wypalić każdy, nawet najdrobniejszy cień. Jeśli tylko mi zaufasz, to obiecuję ci, że już niedługo Ty i ja staniemy skąpani w ciepłym, jaśniejącym blasku słońca. Musisz mi jednak pozwolić sobie pomóc.

Samanta ze zdziwieniem obserwowała przemianę jezuity. Szorstki i arogancki Di Frascimento nagle zniknął. W jego miejscu pojawił się czuły i opiekuńczy zakonnik, który z troską postanowił zaopiekować się zwykłym znajdą.

– Tak – zgodził się chłopiec i drobną rączką chwycił jezuitę za dłoń.

– On mówi! On mówi! To cud! – wykrzyknęła przeorysza i spojrzała na pozostałych. – To cud! Odezwał się, słyszeliście?!

Samanta spojrzała z politowaniem na siostrę Franciszkę.

– Nic nie rozumiem – odparła po angielsku.

– Spokój, proszę zachować spokój – odezwał się Teodoré. – Przeoryszo, czy możemy przejść do innej sali? Najlepiej takiej, w której będzie dużo miejsca.

Samanta przyglądając się całej scenie dostrzegła, jak chłopczyk rzuca w stronę przeoryszy ukradkowe, pełne strachu spojrzenie.

– Ależ oczywiście. Poproszę siostry, aby coś przygotowały.

Chwilę później Di Frascimento siedział naprzeciwko szlochającego Didiera w dużym, pustym pokoju. Poza nimi w pomieszczeniu znajdowała się jeszcze sama przeorysza oraz towarzysząca jej starsza, przygarbiona zakonnica, która nie kryjąc niechęci do jezuity i jego towarzyszy, wprowadziła ich do pomieszczenia. Obok, za lustrem weneckim stała hrabina, agentki Interpolu i Geleyda.

– Jak myślicie, zobaczymy demona? Albo lewitujące meble?

Samanta spiorunowała Francisa wzrokiem.

– Pan bywa kiedyś poważny?

– Owszem, bardzo często. Zwłaszcza wtedy, gdy czekam na czyjś egzorcyzm – wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– A więc proszę się też tak zachowywać i nie przeszkadzać.

– Chyba się zaczyna – Madison wskazała palcem znajdującego się po drugiej stronie pomieszczenia ojca Teodoré.

– Didier, jesteś tutaj całkowicie bezpieczny i nic ci nie grozi. Dopóki nad tobą czuwam, wszystko będzie dobrze. Musimy jednak porozmawiać. Siostra Franciszka powiedziała mi, że od pewnego czasu dzieje się z tobą coś nietypowego i widzę, że ma rację. Czy powiesz mi, dlaczego płaczesz?

Di Frascimento dostrzegł, jak chłopiec ukradkiem zerknął na przeoryszę i drugą zakonnicę. W jego oczach ujrzał strach i ból. Gdy sam spojrzał w kierunku stojącej pod drzwiami siostry, ta spuściła wzrok w ziemię i wymamrotała coś gniewnie pod nosem.

Cała ta sytuacja coraz mniej mu się podobała. Wyczuwał unoszące się w powietrzu napięcie. Uważał, że przeorysza nie powiedziała mu wszystkiego, musiało być coś jeszcze. Czym jednak była ta straszna tajemnica? Czy aby na pewno chodziło tylko o dwie zaginione zakonnice, czy może doszło do jakichś nadużyć wobec wychowanków? A może za wszystkim faktycznie stał Wielki Nieprzyjaciel?

– Tak – chłopiec złapał jezuitę za rękę. – Ale to wszystko przeze mnie, to moja wina – Didier ponownie zalał się łzami i zaniósł się głośnym płaczem. – Ukarze mnie ksiądz teraz? Proszę, nie. Nie chcę, żeby bolało – zaszlochał spazmatycznie.

Di Frascimento z niedowierzaniem spojrzał na chłopca, a potem odwrócił się w kierunku zakonnic. Obie natychmiast odwróciły wzrok, lecz jezuita dostrzegł, jak przeoryszy drżą usta.

– Didier, posłuchaj mnie. Nasz Pan, Jezus Chrystus wie, że my, ludzie, czasem błądzimy, że robimy złe rzeczy, których potem żałujemy. Jednak za każdym razem może nam to zostać wybaczone, jeśli tylko przyznamy się do popełnionej winy i będziemy żałować naszych czynów. Nie obawiaj się chłopcze, tylko powiedz mi na spokojnie, w czym rzecz. Obiecuję ci, że w mojej obecności możesz powiedzieć wszystko. Bez konsekwencji.

Didier wlepił w jezuitę wilgotne od płaczu, brązowe oczy i zaczął nerwowo wyginać palce.

– Ja… ja je tam zaprowadziłem – chłopiec znowu zaniósł się szlochem. Mokre od łez usta drżały, gdy mówił dalej. – W dół, do piwnicy. Spotykam się tam z kimś, kto przychodzi do mnie z ciemności. On przyszedł po siostry i je zabrał.

Stojąca za weneckim lustrem Madison westchnęła głośno. Gdy spojrzała w kierunku przeoryszy, dostrzegła na jej twarzy autentyczne zdziwienie. Wyglądało na to, że siostra Franciszka o niczym nie wiedziała.

– Z ciemności?

– Tak, spod ziemi. Z miejsca, w którym ukrywałem się, gdy mnie bolało. Wtedy zawsze do mnie przychodził. Nie robił mi krzywdy – chłopiec smarknął głośno i wbił w jezuitę wzrok. – Nic mi nie zrobił, nigdy. Był dobry. Powiedział, że może mi pomóc, jeśli go poproszę.

– Ale kim on jest chłopcze, jak wygląda? To bardzo ważne, abyś mi powiedział – Di Frascimento złapał chłopca za ramię. Dzieciak cały drżał i trząsł się, jakby trawiony febrą. Po policzkach spływały strugi niekończących się łez. – Czyżby chłopak faktycznie był opętany? – zawahał się.

– Jest wysoki, bardzo wysoki, wyższy od księdza i ma długie, owłosione nogi i ręce. Jest zgarbiony i chodzi, podpierając się rękami. To śmieszne – zakwilił. – On wiedział, że robią nam tu złe rzeczy. Powiedziałem mu, bo nikt inny by mi nie uwierzył. Chciał pomóc.

Nagle chłopiec wstał z krzesła, odwrócił się tyłem do jezuity i podciągnął koszulkę, ukazując plecy.

Lady Upperton wyraźnie dostrzegła przez szybę czerwone, krwawe pręgi, z których gdzieniegdzie sączyły się krople krwi. Wyglądało to tak, jakby chłopiec był wielokrotnie biczowany.

– Mój Boże! – Hrabina westchnęła głośno i opadła na krzesło. – Takie rzeczy!

Di Frascimento poczuł się tak, jakby dostał nagle obuchem w łeb. Nie wiedział, co bardziej go zszokowało – historia o przybyszu z głębin, czy krwawe rany na plecach dziecka. Powoli, ciężko dysząc, odwrócił głowę w stronę zakonnic. Stojący za lustrem Geleyda dostrzegł gniew i powoli wzbierającą wściekłość w jego oczach. Zaciskając dłonie w pięści, jezuita powoli podszedł do przeoryszy.

– Oczekuję wyjaśnień – wycedził przez zęby tonem nie znoszącym sprzeciwu. Mocnym, niczym uderzenie spiżowego dzwonu. – Teraz.

– Proszę ojca – usłyszał zza pleców łamiący się głos Didiera. – Musimy je ratować, szybko. Ale ja nie chciałem zrobić im krzywdy. Po prostu bolało, tak bardzo bolało…

– Tak, tak, najpierw siostry – dodała nerwowo przeorysza i złapała Teodoré za rękaw. – Najpierw siostry, my jeszcze zdążymy porozmawiać. Obiecuję – wyszeptała.

 

III

 

Wspomniana przez chłopca kryjówka okazała się być jednym z dawno nieużywanych piwnicznych pomieszczeń, które mogło niegdyś służyć za piwniczkę na wino. Teraz jednak, zamiast butelek szlachetnego alkoholu, wszędzie walały się kawałki desek, kamienie i inne rupiecie, a ze ścian i sufitu zwisały dywany pajęczyn.

– To tutaj – chłopiec podszedł do jednej ze ścian i odsunął oparte o nią deski. Za nimi znajdowała się sporych rozmiarów wyrwa.

– Wygląda na to, że siostry nie do końca radzą sobie z podopiecznymi – zauważyła hrabina i ostrożnie zajrzała do środka. Wewnątrz panowała absolutna ciemność, wywiewana przez chłodne, wilgotne powietrze.

Jezuita ukucnął przed chłopcem. Didier zaprowadził ich tu w całkowitym milczeniu. Od czasu do czasu zerkał ukradkiem na jezuitę i zakonnice, ale nie powiedział ani słowa. W jego postawie Teodoré dostrzegł jednak podekscytowanie, jakby chłopiec zaczynał właśnie kolejną zabawę.

– Czego możemy się tam spodziewać? Czy wiesz, gdzie mieszka twój przyjaciel? Możesz nas do niego zaprowadzić?

– Tak – Didier ponownie zaniósł się płaczem. – Proszę, nie róbcie mu krzywdy. To nie jego wina. On chciał mnie bronić.

– Spokojnie Didier, wsłuchaj się teraz w mój głos – jezuita położył malcowi dłoń na głowie i zaczął nią delikatnie kiwać. – Jestem twoim przyjacielem, tak jak i moi towarzysze. Musisz powiedzieć mi wszystko, co wiesz na temat tego miejsca i swojego przyjaciela. Jeśli o czymś zapomnisz lub celowo przemilczysz, wszystkich nas może spotkać coś bardzo, bardzo złego. Rozumiesz?

Chłopiec bez słowa wpatrywał się w jezuitę. Madison ze zdumieniem zrozumiała, że jezuitani mniej, ni więcej właśnie zahipnotyzował chłopaka, który kiwając się w przód i w tył, stał i spoglądał na Teodoré nieobecnym wzrokiem.

– Tak – odpowiedział pustym głosem, który z całą pewnością nie należał do chłopca.

– Boże Didier! Co ci się stało?! – przeorysza skoczyła w kierunku malca i objęła go ramieniem. – Didier, słyszysz mnie? Didier!?

– Spokojnie – Di Frascimento złapał Franciszkę za łokieć i przyciągnął do siebie. – Didierowi nic nie będzie, ręczę za to. Już dosyć się wycierpiał – przeorysza wbiła wzrok w ziemię. – Po prostu przekonałem go, aby był ze mną absolutnie szczery, czyż nie Didier?

– Tak – powtórzył i pokracznie odwrócił się w stronę Teodoré.

– Dobrze, powiedz mi zatem, czy coś nam tam grozi?

– Nie wiem, mi na pewno nie. Gargantua, mój przyjaciel, zna mnie i wie, że nic mu nie zrobię. Nie wiem jednak, czy się was nie przestraszy. Jest was bardzo dużo. Prosił mnie, żebym nikomu o nim nie mówił. Nie chcę, żeby się na mnie rozgniewał.

Istotnie, grupa ratunkowa była wyjątkowo liczna. Poza jezuitą i jego towarzyszami, w jej skład wchodził oczywiście Didier, przeorysza i towarzysząca jej mrukliwa i wielka niczym dąb zakonnica, która przedstawiła się jako Helga.

– Ja mogę zostać – zaoferowała od razu hrabina. Pomimo, że los chłopca i obu zakonnic był wyjątkowo tragiczny i jak najszybciej należało rozwiązać tę tajemnicę, to nie mogła ryzykować. Jej nadrzędnym celem było przecież odnalezienie Barnaby.

– Zostanę z hrabiną. – Samanta usiadła na koślawym taborecie, który wygrzebała spomiędzy rupieci. – Madison da sobie radę, wy może też – odpaliła papierosa. – Niemniej jednak, ktoś musi tu zostać, aby wezwać pomoc, gdybyście długo nie wracali.

Geleyda, nieco zadziwiony decyzją agentki, już miał ją skwitować złośliwie, gdy nagle poczuł, jak Di Frascimento łapie go za ramię i wciąga do środka.

Ciemność, w której się nagle znalazł, pełna była cichego popiskiwania, wilgoci i oblepiających twarz pajęczyn. Nie widział dosłownie nic. Dopiero, gdy jezuita i przeorysza zapalili latarki, ujrzał, że stoi w czymś w rodzaju przedsionka. Na jego drugim końcu znajdowały się prowadzące w dół schody, które niknęły w mroku.

– Choćbym szedł ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. – cicha modlitwa dodała otuchy jezuicie, który ostrożnie postawił krok w ciemność. Trzymając się ściany, szedł powoli do przodu, przeganiając szczury, które z piskiem uciekały spod stóp i znikały w rozległych pęknięciach. Teodoré niemal czuł znajdujący się niżej mrok. Czuł, jak tętni i pulsuje, niczym bulgocząca w piekielnym kotle smoła, gotowa zaraz zalać ich wszystkich. Nie mógł się jednak zatrzymać. Nie mógł dać po sobie poznać, że się waha. Dawał świadectwo nieskończonej potęgi Boga, a los zakonnic spoczywał w jego rękach.

Wąskie, śliskie schody prowadziły stromo w dół, w samo serce kłębiącego się mroku. Francisowi wydało się przez moment, że słyszy dochodzący z niego cichy, diabelski chichot, a następnie przeraźliwy ryk. Szybko jednak o tym zapomniał. Przed oczami stanął mu obraz, jakby żywcem wyjęty z Dantego.

– Przeze mnie droga w miasto utrapienia, Przeze mnie droga w wiekuiste męki, Przeze mnie droga w naród zatracenia – wyszeptał i w tej samej chwili poczuł, jak uderza w niego pęd rozgrzanego, palącego powietrza, jakby otwarto na raz wszystkie piece piekieł. Francis zachwiał się na nogach i tracąc równowagę, ześlizgnął się kilka stopni w dół. Miał wrażenie, że cały płonie, a w jego żyłach i żołądku płynie czysty ogień.

– Wszystko w porządku? – Madison załapała Francisa za ramię. – Ale się zgrzałeś.

Geleyda wymamrotał coś niezrozumiale w odpowiedzi i szybko ruszył do przodu.

– Uważaj na nogi – dodała i sama ruszyła w dół.

W ciemność.

Kroczący na czele Teodoré zatrzymał się nagle. Przed sobą ujrzał masywne drewniane drzwi okute żelazem. Zza nich dochodziło go ciche zawodzenie wiatru.

– Kolejne drzwi – krzyknął do kroczących za nim towarzyszy. – Mamy je otworzyć chłopcze?

Didier skinął głową.

Madison przepchnęła się do przodu i przyświecając sobie latarką naparła na drzwi. Znalazła się w kolejnym korytarzu. Ten jednak był o wiele większy i przypominał szeroki kolejowy tunel. – Pomieściłby tu z setkę ludzi – pomyślała i skierowała światło latarki w górę.

Geleyda miał już iść za nią, gdy nagle usłyszał ciche jęknięcie Madison. Agentka stała w miejscu i drżącymi rękami świeciła latarką po pomieszczeniu.

– Co się stało?!

Di Frascimento błyskawicznie znalazł się przy Madison, która bez słowa wodziła wzrokiem po ścianach i suficie. Światło latarki rozproszyło prastarą, zatęchłą ciemność, ukazując pożółkłe czaszki i piszczele, z których wzniesiono to miejsce. Były ich tysiące. Madison uświadomiła sobie nagle ze zgrozą, że każda z nich została umieszczona tutaj z niezwykłą precyzją, tak, aby wszystkie elementy do siebie pasowały. Była to przemyślana konstrukcja, zaplanowana w każdym, najdrobniejszym detalu.

Geleyda, gdyby tylko wiedział, co odkryła Madison, zastanowiłby się dwa razy, zanim ruszyłby dalej. Tak się jednak nie stało i gdy tylko wszedł do tunelu, usłyszał, jak coś nieprzyjemnie zachrzęściło mu pod stopą. Coś jakby żwir, jakby kruszące się kamienie, jakby… Francis głośno przełknął ślinę i powoli skierował latarkę w dół. Na ziemi, tuż przed nim leżała popękana ludzka czaszka, w której oczodole dostrzegł znikający szczurzy ogon. Geleyda poczuł, jak robi mu się słabo. Bezwiednie oparł się o ścianę i natychmiast odskoczył od niej z krzykiem.

Dziesiątki pustych oczodołów wpatrywały się w niego, niczym ponure memento, wyśpiewywane przez hulający między omszałymi grobami wiatr. – Mogę jeszcze zawrócić – pomyślał rozgorączkowany, lecz w tej samej chwili spojrzał na Teodoré. Ponury, pełen gniewu wyraz twarzy jezuity sprawił, że w świetle latarki Di Frascimento wyglądał niczym średniowieczny inkwizytor. Ponura determinacja jezuity napełniła Francisa spokojem

– Przecież to katakumby! – przeorysza ze zdziwieniem rozejrzała się po korytarzu. – Ale jak to możliwe? Na planach, które widziałam, nie było o nich mowy. A uwierzcie mi, że budując nasz sierociniec, dokładnie przejrzałam wszystkie mapy, którymi dysponuje ratusz. Katakumby tuż pod naszym sierocińcem!? Didier – zakonnica podbiegła do chłopca, na którym makabryczny widok nie robił żadnego wrażenia. – Didier, proszę cię, powiedz mi, gdzie zaprowadziłeś nasze siostry. To miejsce jest bardzo niebezpieczne, słyszysz?

– Tak – chłopiec odpowiedział beznamiętnie i odwrócił się w kierunku, z którego napływało ciepłe, smrodliwe powietrze. – Tam.

Nagle, ciemność przeszył przeciągły, nieprzyjemny zgrzyt, jakby tarły o siebie dwa kawałki zardzewiałego żelastwa. Metaliczne, dudniące echo poniosło się korytarzem i powietrze wypełnił smród spoconego, brudnego ciała. Madison i Geleyda natychmiast skierowali w tamtą stronę latarki. W ich świetle zobaczyli, jak w mroku tuż przed nimi zapala się powoli para ogniście czerwonych oczu.

– Matko Bosko, to diabeł! – Francis upuścił latarkę i zaczął się cofać, gdy wtem, z głębi tunelu doszło ich ciche, melodyjnie pogwizdywanie i nagle po czerwonych ślepiach nie było już śladu.

– Możemy iść – usłyszeli za sobą rozbawiony głos Didiera.

 

***

 

– Nuda.

– Ano nuda – zgodziła się Samanta i wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów. – Pali hrabina?

Lady Upperton zawahała się przez chwilę, po czym wzięła jednego.

– Z nudów zapalę, dziękuję.

– Drobiazg – odparła Hyde i wygrzebawszy spomiędzy rupieci kolejny taboret, podsunęła go hrabinie. – Może niezbyt wygodne, ale zawsze coś.

Teodora uśmiechnęła się kwaśno i ostrożnie usiadła na niskim, chyboczącym się zydelku.

 

***

 

– Jeśli to naprawdę katakumby, to jesteśmy w poważnym niebezpieczeństwie – Geleyda podszedł do jezuity, gdy cała szóstka maszerowała we wskazanym przez chłopca kierunku. – Czytałem kiedyś o nich.

– Jest pan zatem bardzo oczytanym człowiekiem – jezuita starał się spławić Francisa, jednak ten nie odstępował go na krok i bzyczał koło ucha niczym natrętny komar.

– A żeby ojciec wiedział. I wie ojciec, co tam wyczytałem? Już mówię.

– Wątpisz w to, że jesteśmy w katakumbach Francis? Rozejrzyj się. – spytała kpiąca Madison.

– Nie, dziękuję Madison. Już dosyć widziałem – wzdrygnął się Geleyda. – Wracając jednak do tematu. Te tunele zamieszkują wszyscy ci, dla których nie ma miejsca na powierzchni, rozumie ojciec? Chętnie wyliczę: wyrzutki, przestępcy, żebracy, dewianci, pomyleńcy, popaprańcy, sodomici. Cała plejada szaleńców i typów spod ciemnej gwiazdy. Chłopak zapoznał się z jednym z tych dziwaków, poskarżył mu się na siostry, a ten powiedział dzieciakowi, że zajmie się jego problemem. Didier na to przystał, przyprowadził zakonnice i już. Jak kamień w wodę. Obie nie żyją. Bankowo.

– Niegłupie, panie Geleyda – zgodziła się Madison. – Może ci, jak to pan powiedział, pomyleńcy, szykowali się nawet do ataku na sierociniec? Ale jedna rzecz mi tu nie pasuje. Chłopiec wspomniał o tym, że jego przyjaciel Gargantua to nadmiernie owłosiony olbrzym poruszający się przy pomocy lokomocji knykciowej.

– Jakiej?

– Chodząc, opiera się na knykciach; na rękach.

– Acha – Francis machnął ręką. – Zmyśla, albo ten jego kompan to wyjątkowo szpetny odmieniec. Jeden z tych, których obejrzeć można w cyrku.

Jezuita miał już szczerze dosyć towarzystwa reportera i Madison. Przyspieszył kroku i zrównał się z Didierem. Gdy mijał przeoryszę, ta próbowała złapać go za rękę, lecz karcące spojrzenie jezuity odwiodło ją od tego pomysłu.

– Didier, zatrzymaj się zarządził i chłopak bez słowa stanął w miejscu.

Szli korytarzem przeszło kwadrans i nie widać było końca. Światła latarek ukazywały jedynie pogrążone w ciemnościach ściany ludzkich kości i uciekające w popłochu szczury wielkości kotów. Ględzenie Geleydy sprawiło, że jezuita nie był już wcale pewien tego, czy chłopak jest z nim całkowicie szczery. Wiedział, że diabeł nie zawaha się wykorzystać nawet tak niewinnej istoty jak dziecko, byle tylko zaszkodzić wiernemu słudze Boga, za jakiego uważał się jezuita.

– Czemu stanęliśmy? Zawracamy? – zapytał z nadzieją Geleyda.

– Nie. Nie zawrócimy, dopóki nie dowiemy się, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Postanowione. Jeśli pan chce, może pan zawrócić.

– Zawracać? Miałbym przegapić taki materiał? Nigdy w życiu – roześmiał się Francis, ale nie wypadł zbyt przekonująco.

Di Frascimento zignorował reportera i stanął naprzeciwko chłopca, który podniósł głowę i spojrzał na niego pustymi oczami.

– Didier, chłopcze, zapytam ostatni raz – głos jezuity sprawił, że Madison mimowolnie drgnęła. Teodoré przypominał jej teraz surowego wykładowcę, z którym nie warto było zadzierać. – Powiedz mi wszystko o tym miejscu. O tym, gdzie idziemy, co nas tu czeka, kim jest Gargantua i gdzie go spotkamy. Słyszysz?

Chłopiec skinął głową.

– Już niedaleko. Gargantua dał nam znać, że możemy iść dalej. Bez jego zgody już dawno byśmy się zgubili. Korytarz, którym idziemy, zaprowadzi nas do Bawialni, miejsca, w którym mieszkańcy podziemi całymi dniami bawią się i oddają przyjemnościom. To coś jak wesołe miasteczko, ale tylko dla dorosłych. Za Bawialnią znajduje się Miasto, miejsce, w którym żyje lud podziemi. Nigdy tam nie byłem, a Gargantua nie chciał mi o nim opowiadać. Nic więcej nie wiem.

Głos Didiera pozbawiony był jakichkolwiek emocji. Mówił w sposób senny i monotonny, niemal mechaniczny.

Madison, Geleyda i przeorysza spojrzeli na zakonnika, w napięciu oczekując jego reakcji. Cała trójka bez uzgadniania tego między sobą uznała Teodoré za naturalnego szefa ich ekspedycji. To od niego zależało, co zrobią dalej.

Jezuita tymczasem bacznie obserwował stojącego przed nim chłopca, próbując dostrzec w otaczającej go aurze choćby najdrobniejszy ślad diabelskiej energii. Zamknąwszy oczy, położył dłoń na czole Didiera. Sekundy mijały, jednak nic się nie wydarzyło. Chociaż trudno było mu w to uwierzyć, chłopak mówił prawdę.

– Idziemy dalej – oznajmił.

 

***

 

– Stój – Geleyda poczuł, jak idąca za nim agentka łapie go za ramię.

Przed nimi, po prawej stronie, Madison dostrzegła coś, co mogło być wylotem korytarza, który łączył się z tym, którym właśnie maszerowali. Dała znać pozostałym, aby się zatrzymali, a sama, idąc powoli pod ścianą, podeszła do bocznej odnogi tunelu. Opowieść Geleydy o zamieszkujących katakumby bandytach i wykolejeńcach silnie nią wstrząsnęły. Spotkanie z taką dziką bandą mogłoby skończyć się dla nich wszystkich tragicznie. Madison odgoniła od siebie te myśli. – Jestem agentką Interpolu  powtórzyła w myślach i ostrożnie wychyliła głowę za winkiel.

W głębi wąskiego tunelu dostrzegła trzy czarne sylwetki. Dwie z nich musiały należeć do osób dorosłych, podczas gdy trzecia, wyraźnie niższa i drobniejsza, mogła być dzieckiem. Czarne sylwetki rozmawiały o czymś podniesionymi głosami, a rozmowie tej towarzyszyły niemal zwierzęce warknięcia i piski. Madison nie rozumiała ani słowa, ale intuicyjnie odniosła wrażenie, że znajdujące się przed nią postacie o coś się kłócą. Nagle, jedna z sylwetek, wyraźnie masywniejsza od pozostałych, syknęła głośno i podniosła palec do ust. Madison zastygła w bezruchu i ostrożnie zrobiła krok w tył. Zanim ukryła się za rogiem, dostrzegła jeszcze, jak czarny kształt sięga po wisząca na ściennie pochodnię i głośno człapiąc rusza w jej stronę. W migoczącym, czerwonym blasku Madison dostrzegła nalaną, niezdrowo opuchniętą twarz i parę wybałuszonych oczu.

– Nie, nie, nie.  Madison przywarła plecami do ściany, starając się z całych sił nie myśleć o kościach wbijających się w jej łopatki. – Skup się, skup. Oddychaj ciszej – skarciła się w myślach i w napięciu nasłuchiwała zbliżających się kroków.

Jeden.

Drugi.

Trzeci.

Spojrzała w bok. Widziała już blask zbliżającej się pochodni. Nagle poczuła, jak świat wokół niej zaczyna wirować. Serce biło jej jak oszalałe.

I wtedy, gdy była już święcie przekonana, że lada moment to coś zauważy ją i zabije, kroki nagle ustały. Powietrze wypełnił kwaśny smród niemytego ciała.

Najciszej jak tylko mogła wzięła głęboki oddech i cała zamarła w bezruchu.

Sekunda.

Druga.

Kolejna.

Madison czuła, że to coś znajduje się tuż obok. Wystarczy, aby wychyliło się za róg i zobaczy ją – przestraszoną i bezbronną; podaną jak na tacy. Zamiast tego, postać nagle zachrypiała nieludzko. Madison ugryzła się w rękaw, aby tylko nie krzyknąć i pełna napięcia czekała na to, co wydarzy się dalej. Po kilkunastu nieznośnie długich sekundach kroki zaczęły się oddalać.

Jeden.

Drugi.

Trzeci.

Odczekała jeszcze moment i biegiem wróciła do pozostałych.

– Są tam! Popaprańcy i sodomici, o których wspomniał Francis! Myślałam już, że mnie usłyszeli, ale na szczęście nie. Stoją w korytarzu, który łączy się z naszym tunelem – wyszeptała roztrzęsionym głosem.

– Przejdziemy? – przeorysza zerknęła na jezuitę.

– Musimy – Teodoré odwzajemnił spojrzenie i ostrożnie ruszył w stronę, z której wróciła agentka Riley.

 

***

 

– Nie jest pani ciężko?

Samanta spojrzała na hrabinę znad sterty rupieci, które z braku innego zajęcia zaczęła od niechcenia przeglądać.

– Proszę mówić mi Samanta. Ciężko z czym?

– No wie pani, znaczy no wiesz – cała ta praca, etat, Interpol?

Samanta oparła się o pokracznie stojący wieszak i wnikliwie spojrzała na lady Upperton.

– Czy ciężko? Na pewno nie jest to łatwe, zwłaszcza dla kobiety. Z jakiegoś durnego powodu przyjęło się myśleć, że kobiety nie nadają się do takich rzeczy, a jest wręcz przeciwnie. Gdzie samcza krótkowzroczność i duma nie widzą rozwiązania, tam kobiecy spryt i intuicja potrafią znaleźć wyjście z sytuacji. Hrabina wybaczy, że odpowiadam tak ogólnikowo, ale charakter pracy nie pozwala mi mówić otwarcie. Niemniej jednak praca daje mi mnóstwo satysfakcji. Wybuchy, pościgi, strzelaniny. Życie na pełnych obrotach, adrenalina.

Hrabina uśmiechnęła się i ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Rozumiem, co masz na myśli. Młodość jest zbyt krótka, aby marnować ją na coś, czego się nie czuje. Minie raz dwa i nagle okazuje się, że częściej niż na randki i kolacje ze znajomymi wychodzi się na wizyty do lekarzy.

– Nie jest chyba tak źle – Samanta uśmiechnęła się ciepło. – Hrabino, jeśli pani pozwoli, też chciałabym o coś spytać. Chodzi o naszą podróż.

– O ile nie będzie to zbyt intymne, postaram się odpowiedzieć – odparła rzeczowo hrabina.

– Chciałabym spytać o hrabiego Upperton. Czy udało się pani ustalić coś nowego? Wiem, że ostatnie dni były wyjątkowo intensywne i wyczerpujące, ale może ma pani jakieś nowe wieści?

Hrabina pokiwała przecząco głową.

– Niestety, nihil novi. Żadnych nowych wieści o Barnabie. Gdybym tylko wiedziała wcześniej, że spotka go taka nieprzyjemność, na pewno bym mu nie pozwoliła nigdzie jechać. Dąsałby się i marudził, ale przynajmniej nie groziłoby mu niebezpieczeństwo. A tak? Muszę tłuc się przez całą Europę, aby go znaleźć i wykaraskać z tarapatów, w których niechybnie się znalazł.

– Niepotrzebnie się hrabina obwinia. Nie mogła przecież hrabina wiedzieć, że sprawy przyjmą taki obrót.

– Oczywiście, że nie, kochanieńka. Ale jest jeszcze intuicja, kobieca intuicja, o której sama wspomniałaś. Powinnam była jej posłuchać. Jakkolwiek niedorzecznie to zabrzmi, to tak właśnie powinnam postąpić.

– W trakcie naszej podróży usłyszałam już bardziej niedorzeczne pomysły, hrabino, proszę się nie przejmować. Wierzę, że jesteśmy w stanie ocalić hrabiego, no i oczywiście odnaleźć simulacrum. To jest w ogóle strasznie niesamowita historia. A wydarzenia na promie? Gdybym na własne oczy tego nie widziała, nigdy, naprawdę nigdy bym w to nie uwierzyła.

– Dokładnie tak, Samanto! – Agentka dostrzegła, jak oczy hrabiny rozbłyskują młodzieńczym zapałem. – Myślałam już, że na starość nie spotka mnie nic ciekawego, a tu proszę, taka przygoda! Poza zniknięciem męża oczywiście – dodała szybko nieco zawstydzona. – Mam jednak wrażenie, że sprawy simulacrum i mojego Barnaby w jakiś przedziwny sposób są ze sobą powiązane. Tak przynajmniej podpowiada mi intuicja.

– Zatem, za intuicję! – Samanta schyliła się po coś i po chwili wyprostowała się, trzymając w ręce butelkę wina.

– Za intuicję! – zaśmiała się lady Upperton.

 

***

 

– To tu – wyszeptał Didier. – Jesteśmy blisko Bawialni.

Tunel, którym szli, od jakiegoś czasu stopniowo się zwężał. Ściany i sufit wyglądały na coraz starsze i były też o wiele bardziej zniszczone. Nie zmienił się tylko budulec, z którego zostały wykonane, chociaż pewnym makabrycznym novum był fakt, że teraz, pomiędzy mozaiką ludzkich szczątków, znajdowały się niekiedy stare, zniszczone tablice nagrobne. Wilgotne, ciepłe powietrze osadzało się na skórze lepką, cuchnącą mgiełką, której nie sposób było się pozbyć. W miejscu, w którym się właśnie znaleźli, tunel był wyjątkowo ciasny i niski.

– Coś jest przed nami – Geleyda skierował przed siebie światło latarki. W głowie wciąż widział płonące żywym ogniem oczy, które nagle, niczym znicze zapłonęły w ciemnościach. – To pewnie któryś z tutejszych rezydentów. Chciał nas przestraszyć i tyle – powtarzał w głowię tak długo, aż uznał, że rzeczywiście w to uwierzył.

Teraz jednak, blade światło latarki odsłoniło w ciemnościach kolejny makabryczny obraz – wisielca, który kołysał się, owiewany cuchnącym, lepkim powietrzem. Stojące z tyłu zakonnice krzyknęły i natychmiast zaczęły się modlić.

Zwisający ze stropu trup obracał się leniwie wokół własnej osi, czemu towarzyszył cichy, nieprzyjemny dźwięk naprężającej się liny. Uchwycony w groteskowym tańcu śmierci, spoglądał w ich stronę pustymi, czarnymi oczodołami. Ubrany był w podarte, brudne łachmany, a zżarte do połowy nogawki spodni odsłaniały pozbawione mięsa, zżółknięte kości.

– Ładna mi bawialnia – skitowała Madison.

Przycisnąwszy do ust kawałek materiału zbliżyła się do trupa i przyświecając sobie latarką, zaczęła mu się przyglądać.

– Całkiem świeża sprawa. Co ciekawe, wygląda na to, że mięso ściągnięto z niego w sposób mechaniczny z bardzo dużą wprawą. Nie jestem oczywiście patologiem, ale nie widzę na kościach ani śladu zniszczeń, ani śladów po ewentualnych narzędziach.

– Czy… czy to może być jedna z zakonnic? – jęknęła przeorysza i upadłaby zemdlona, gdyby w ostatniej chwili nie złapała jej stojąca obok siostra Helga.

Madison podeszła bliżej, aby lepiej się przyjrzeć.

– Nie, miednica sugeruje, że mamy tu do czynienia ze szkieletem mężczyzny.

Obie zakonnice odetchnęły z ulgą.

– Cisza! Nie ruszajcie się!

Jezuita skierował snop latarki przed siebie. W jej blasku dostrzegł czarny, poruszający się z nadludzką prędkością kształt, który wspinał się właśnie po ścianie. Di Frascimento drugą ręką wyciągnął z kieszeni krzyż i wymierzył go w mrok. W tej samej chwili odniósł wrażenie, że stwór pędzi po suficie wprost na niego. Nie cofnął się jednak.

– Apage, Satanas! – wychrypiał.

Pozostałe osoby natychmiast otoczyły jezuitę i wszyscy w napięciu oczekiwali nadejścia bestii. Sekundy mijały, jednak nic się nie działo. Madison, spodziewając się najgorszego, skierowała powoli snop światła na sufit tuż nad nimi.

– Gdzie bachor? – zapytał Francis, nie widząc między nimi malca.

– Didier, wracaj tu – przeorysza krzyknęła w stronę chłopca, który po prostu stał i im się przyglądał.

Nagle, tuż za nim zmaterializował się czarny, olbrzymi kształt. Powietrze wypełnił lepki fetor brudnego, gnijącego ciała i nad głową chłopca zapłonęła para krwiście czerwonych oczu.

– Didier! – zakonnica wrzasnęła przerażona i rzuciła się w stronę chłopca. W tej samej chwili stojący za Didierem kształt wyparował.

– Czas na zabawę – oznajmił absurdalnie spokojnym głosem Didier i z całych sił walnął w jedna z nagrobnych płyt.

– Didier! Jaką zabawę!? Chłopcze, jesteś cały rozpalony – przeorysza z całych sił tuliła malca, który całkowicie ją ignorował. – Ojcze Di Frascimento, potrzebny jest egzorcyzm, natychmiast. Didier nie wie co mówi, opętał go szatan! On prowadzi nas prosto do piekła!

– Nonsens – Didier wyślizgnął się z objęć zakonnicy i stanął obok. W postawie dziecka było teraz coś niepokojącego, jakaś niegodziwa pyszałkowatość i całkowity brak strachu, pomimo jeżących włosy okoliczności. – Musimy iść, już blisko oznajmił i bez słowa zniknął w ciemności.

Teodoré nie miał innego wyjścia. Tak więc minąwszy wciąż obracającego się trupa wszyscy ruszyli dalej. Po kilku kolejnych minutach stanęli przed masywnymi, drewnianymi drzwiami okutymi żelazem. W świetle latarki Madison odkryła, że znajdująca się obok nich tablica nagrobna nosi ślady trzech pazurów. Ślady wyjątkowo głębokie.

– Będziemy się bawić – Didier odezwał się głosem, który bardziej należał do zawodowego konferansjera niż dziecka. – Jedno z was będzie przynętą. Musicie kogoś wybrać.

– Co proszę? – jezuita zrobił wielkie oczy i skierował snop światła na twarz Didiera. W świetle latarki skóra chłopca wyglądał niczym zrobiona z wosku, a oczy lśniły jak u lalki. – Skończ tę zabawę chłopcze i mów, gdzie znajdziemy zakonnice! – cierpliwość Teodoré powoli się kończyła

– Ale inaczej nie przejdziemy dalej. Jedno z was musi wziąć udział w zabawie. Takie są zasady.

– Chłopcze, jedyne zasady, które mnie obowiązują, wyryte zostały na kamiennych tablicach. Nie pogrywaj sobie z mną.

– Na litość Boską Didier! O jaką zabawę ci chodzi? – przeorysza załamała ręce.

– To proste. Jedno z was ucieka. Zabawa polega na tym, aby nie dać złapać się Ogarowi. To taki berek. Ale z krwią.

– Dlaczego nie ty!? – Geleyda wycelował palcem w Didiera, pomimo że wiedział, iż nie jest to zbyt bohaterskie.

Dzieciak spojrzał na niego rozbawiony.

– No dobrze, już dobrze – Madison dała znać pozostałym, aby do niej podeszli. – Opętany, czy nie, musimy zagrać w tę grę, jeśli chcemy dowiedzieć się, jaki los spotkał zakonnice i kim jest ten cały Gargantua. Nie mamy innego wyboru. Możemy oczywiście zawrócić, ale skoro nie zawróciliśmy do tej pory, uznaję, że taki rozwój wydarzeń nie wchodzi w grę.

– To próba wiary. Zły wystawia nas na próbę. Chce zasiać w nas ziarno zwątpienia. Nie pozwolę na to. Choćbym miał stanąć oko w oko z Lucyferem, odnajdę zakonnice i poznam prawdę o tym miejscu. Idę.

– Zaraz, zaraz – Geleyda złapał jezuitę za rękaw. – Owszem, słyszałem, że Jezus chodził po wodzie, ale nie że był wybitnym sprinterem. Kto jak kto, ale ojciec musi tu zostać. Ojciec zna się na demonach, czartach i jest naszą najmocniejszą kartą, watykańskim asem. Nie ma nawet takiej opcji, aby nas ojciec opuścił. Mam inną kandydaturę – Francis skierował latarkę w stronę siostry Helgi. – Ona nic nie mówi, w niczym nam się nie przydała, niech idzie.

– To niezbyt szlachetne, panie Geleyda – przeorysza stanęła w obronie siostry. W tym czasie Helga zrobiła krok do przodu i wbiła we Francisa upiorne, pełne gniewu spojrzenie, pod którym reporter mimowolnie zadrżał.

– Ja pójdę – Madison dała znak ręką, aby jej nie przerywać. – To najlepsze rozwiązanie. Szybko przeanalizowałam naszą sytuację kadrową oraz pełnione przez nas role i doszłam właśnie do takiego wniosku. Już mówię, dlaczego. Ojciec Teodoré iść nie może, bo jest jedyną osobą, która potrafi radzić sobie z demonicznymi manifestacjami i tylko on wie, jak rozmawiać z Didierem. Przeorysza Franciszka także nie może wziąć udziału w grze. Zauważyłam, że męczy się najszybciej z nas wszystkich, a i bieganie w habicie nie jest najlepszym pomysłem – ograniczałoby ruchy, przez co już na starcie miałaby przeorysza dość spore trudności w osiągnięciu wymaganej prędkości, budującej przewagę nad ścigającym. Z tego też względu także kandydatura siostry Helgi, w tak heroiczny sposób zaproponowana przez pana Geleydę, musi zostać rozpatrzona negatywnie. Co zaś się tyczy Francisa – Madison spojrzała na redaktora, jakby wahała się, co powiedzieć – strata tak wielkiego talentu byłaby niepowetowaną stratą nie tylko dla nas, ale i dla całego dziennikarskiego świata. Co więcej, Francis z racji swojej, że tak to powiem, płynnej, elastycznej moralności, jest w stanie dogadać się tam, gdzie praworządny charakter jezuity i sióstr może nie przynieść pożądanych rezultatów. Najlepszą kandydatką do tego zadania jestem ja. Jako jedyna zdałam testy sprawnościowe i pozostaję w wysokiej formie sportowej większą część roku. Noszę także spodnie, więc szanse moje i ścigającego równoważą się. No i jestem agentką Interpolu. Byle kto nim nie zostaje.

Nikt nie zaprotestował. Głos Madison i przedstawiona argumentacja nie pozostawiały miejsca na dyskusje.

– Zatem dobrze – Di Frascimento podszedł do agentki Riley i wykonał na jej czole znak krzyża. – Pan jest z tobą, tak samo jak twój Anioł Stróż. Zawierzyłem cię ich opiece i masz moje błogosławieństwo.

Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, gdy Geleyda objął ją niespodziewanie i mocno przytulił. – Żeby wygrać, nie zawsze należy grać uczciwie – wyszeptał jej do ucha i w tym samym momencie poczuła, jak Francis wsuwa jej za pasek pistolet.

– Przejdźmy zatem do zasad – Didier, widocznie zniecierpliwiony całą sceną, podszedł do jednej ze ścian, która nagle przesunęła się z hukiem, wzbijając kłęby ciężkiego, szarego kurzu. Po drugiej stronie znajdował się oświetlony latarniami wąski, niski korytarz. Madison dostrzegła, że na ścianach co jakiś czas powtarza się wymalowany czerwoną farbą symbol krzyża.

– To drogowskazy – Didier uprzedził pytanie Madison. – Zasady są proste. Nie możesz dać się złapać.

Madison, pomimo, że cała roztrzęsiona, zagryzła wargi i z ponurą miną podeszła do korytarza. Gdy mijała Didiera, chłopak nawet nie zareagował. Zza pleców dochodziły ją za to stłumione westchnięcia zakonnic i cichy szept jezuity. Gdy tylko weszła do środka, przejście zatrzasnęło się za nią głośnym hukiem.

Madison zrobiła kilka ostrożnych kroków do przodu. Wytężywszy słuch i wzrok przepatrywała ciemność w poszukiwaniu czegoś, co zdaniem Didiera miało ją ścigać. Nagle, kątem oka dostrzegła, jak coś, niczym czarna smuga, opadło na ziemię tuż za nią i mrok wypełnił cichy, diaboliczny chichot. Ostrożnie odwróciła się do tylu. Tuż przed nią kucał wychudzony mężczyzna, ubrany w długi, poprzecierany płaszcz. Chichocząc złowieszczo. podniósł powoli głowę. W pełzającym, czerwonym blasku Madison ujrzała twarz, która przypominała popękaną, łuszczącą się woskową maskę.

– Uciekaj – wypowiedziana szeptem groźba niemal całkowicie ją sparaliżowała. Jednak gdy mężczyzna zaczął powoli odliczać do dziesięciu, Madison pędziła już z całych sił przed siebie.

 

***

 

– Nuda – Samanta zachichotała i wręczyła hrabinie butelkę wina.

Lady Upperton, zanim przyjęła wręczoną jej butelkę, po raz kolejny wymogła na agentce obietnicę, że nigdy nikomu nie powie o tym, że ona, hrabina Teodora Upperton piła wino wprost z butelki w jakiejś zatęchłej piwnicy, po czym bez skrępowania wypiła resztę.

– Puste – odrzuciła butelkę na bok i spojrzała na swoją towarzyszkę. – Chyba długo nie wracają?

– Coś im się schodzi, to fakt. Co to w ogóle był za pomysł, aby posłuchać tego dzieciaka? Robi sobie z nich żarty, takie mam zdanie. Nabrali się, nic więcej.

– A siostry? Gdzie zniknęły? Przecież nie wyparowały – zaśmiała się głośno hrabina, po czym uzmysłowiła sobie, że w świetle wydarzeń, których była świadkiem, nagłe wyparowanie zakonnic nie było wcale takie niemożliwe. – To pewnie szatan – machnęła ręką i sięgnęła po papierosa.

– Może same wykopały ten korytarz, żeby uciec z zakonu? Ja bym uciekła.

– Nie przestajesz mnie zadziwiać kochaniutka – lady Upperton nachyliła twarz do siedzącej tuż obok Samanty. – Tyle w tobie energii, tyle stanowczości! Jesteś jak dzika tygrysica, właśnie tak!

Agentka wybuchnęła śmiechem i z niedowierzaniem pokręciła głową.

– Ależ nie ma się z czego śmiać! Naprawdę tak myślę! Muszę powiedzieć, że uważam kobiety takie jak ty za awangardę kobiecej emancypacji i symbol walki o równość. To musi być niezwykle angażujące i absorbujące. A do tego jeszcze Interpol! Wyobrażam sobie, że życie agentki to ciągły stres i masa wyrzeczeń. Życie w ciągłym napięciu musi być niesamowicie wymagające. Czy nie pragnęłaś nigdy ciszy i spokoju? Opieki mężczyzny, małżeństwa?

– Oj hrabino – Samanta złapała lady Upperton za ramię. – Faktycznie, bywa czasem ciężko, ale proszę mi wierzyć – nigdy nic nie wymęczyło mnie tak, jak wykład profesora Smitha.

 

***

 

Płuca paliły ją żywym ogniem. Czuła, jak płomienie wypełniają każdy jej nerw, a każdy kolejny oddech jest coraz bardziej bolesny. Serce waliło jak oszalałe. Z trudem było w stanie nadążyć z pompowaniem krwi i Madison była święcie przekonana, że zaraz, za moment po prostu tu umrze.

Ciężko dysząc, pędziła wąskimi, ciasnymi korytarzami, a każdy kolejny krok powodował nową falę nieznośnego bólu w łydkach, nogach i płucach.

Biegła.

Za sobą słyszała cichy, diabelski chichot i kroki ścigającego ją monstrum.

Zakręt.

Ledwo się zatrzymała się. W ostatniej chwili wyhamowała tuż przed ścianą i wystającymi z niej kośćmi.

– Uciekaj, uciekaj.

Korytarz rozbrzmiał echem złowieszczego szeptu. Madison nie miała złudzeń – tylko przez strach nie dała się jeszcze złapać. Nie wierzyła w błogosławieństwo Teodoré ani w broń wręczoną mu przez Geleydę. Mogła liczyć tylko na siebie i swoje coraz bardziej wyczerpane ciało.

Biegła.

Nie mogła się zatrzymać. Sapiąc i dysząc niczym lokomotywa, przeskakiwała nad walającym się wszędzie gruzem, z trudem łapiąc równowagę na zawilgoconej powierzchni.

Biegła.

 

***

 

– A pani, hrabino? Pani życie, przynajmniej ostatnio nie jest chyba usłane różami. Strata profesora Smitha, rozłąka z mężem.

Lady Upperton wpatrywała się w Samantę dziecinnymi, pełnymi zachwytu oczami. Była pod wrażeniem sprytu i obrotności agentki, która niespodziewanie znalazła kolejną butelkę wina. Co prawda było podłe, ale przynajmniej nie siedziały bezczynnie.

– Kochaniutka, nie ma nawet, o czym mówić. Oczywiście, bardzo niepokoję się o hrabiego, nie zrozum mnie, ale takie rozłąki zdarzały się nam już wcześniej. Z racji tego, że oboje wybraliśmy taką dziedzinę nauki, która łączy się z częstym podróżowaniem, zdążyłam do tego przywyknąć. Część życia po ślubie spędziliśmy z tego powodu osobno i nie widzę w tym nic złego, ba! Posłuchaj starszej pani, skorzystaj z jej doświadczenia i zapamiętaj, że takie rozstania dobrze robią. Są jak przeciąg, który wpuszcza do małżeńskiej sypialni nieco świeżego powietrza.

 

***

 

Gdzie jest ta pieprzona meta!?

Madison starała się nie myśleć o bólu, który rozsadzał jej ciało od środka, ale nie mogła. Jej cały świat był bólem. Pulsującym, nieznośnym bólem. Paląca żywym ogniem klatka piersiowa i bijące wściekle serce świadczyły jednak o tym, że wciąż miała szanse przeżyć. Pot lał się z niej strumieniami, a skurcze, jeden po drugim boleśnie łapały za nogi. Podejrzewała też, że być może zwichnęła kostkę.

Biegła.

Monstrum, które ją ścigało, cały czas pozostawało niebezpiecznie blisko. Czasem, gdy gwałtownie skręcała za kolejnym rogiem labiryntu, jej oko w ułamku sekundy rejestrowało pędzącą, czarną postać. Poły jej rozpiętego płaszcza wirowały wokół głowy, trzepotały niczym czarne skrzydła śmierci.

Nagle poczuła, że traci równowagę i że nogi niebezpiecznie jej się rozjeżdżają. Szlag! Szlag! 

Dosłownie w ostatniej chwili zdążyła złapać się ściany i nie upaść. Odetchnęła z ulga i spojrzała za siebie. Czerwone, płonące oczy Ogara rozbłysły w złowieszczym zadowoleniu. Nie tracąc więcej czasu, odepchnęła się od ściany i wtedy podłoga pod jej nogami nagle się zapadła. Madison z impetem uderzyła o stertę gnijących na dnie kości. Poobgryzane, połamane ludzkie szczątki zasypywały ją, uderzały o głowę i koziołkowały dalej. Nagle, tuż przed jej twarzą wylądowała popękana ludzka czaszka. Tego było już za wiele. Madison krzyknęła przerażona i po omacku zaczęła wygrzebywać się spod sterty kości. Strach dodał jej sił. Zaczęła wspinać się po wilgotnej, cuchnącej ściennie. Zakrwawionymi dłońmi łapała za wystające ze ścian kości i jęcząc z bólu, powoli wygrzebała się z grobu.

 

***

 

– Jak znajdujesz Paryż kochaniutka? – lady Upperton pociągnęła kolejny łyk wina.

Samanta nie zdążyła nawet odpowiedzieć. Najwidoczniej było to pytanie retoryczne. Nie przeszkadzało jej to jednak. Z rozbawieniem obserwowała, jak lady Upperton, ubrana iście po hrabiowsku, siedzi na rozklekotanym taborecie i popija z butelki. Paląc papierosa, z przyjemnością słuchała o młodzieńczych latach hrabiny, która niejednokrotnie bawiła wówczas w Paryżu. Opowiadała o ludziach, którzy dawno już odeszli, i o miejscach, których urok dawno przeminął; o młodzieńczych szaleństwach i miłostkach, o nieskrępowanej, szczęśliwej młodości, której świadkiem były restauracje i kamienice Paryża.

– Gdy tylko przyjechaliśmy, napisałam liścik do mojego dawnego znajomego. Może go znasz, to Leopold Zborowski?

– Przykro mi hrabino. Wydaje mi się, że to za wysokie progi.

– Racja, racja. Ale to nic złego! – hrabina zmitygowała się i delikatnie pogłaskała Samantę po policzku. – Biedactwo. Ale to nie twoja wina kochaniutka. Jesteś taka dzielna – dodała czule. – Ale do rzeczy. Leopold jest kolekcjonerem dzieł sztuki i osobą znaną w artystycznym świecie. Myślę, że jeśli ktoś ma nam pomóc w znalezieniu więcej informacji o simulacrum, to będzie to właśnie stary, dobry Leopold. Nikt inny.

 

***

 

Nareszcie!

Madison odetchnęła z ulgą. Przed sobą, nie dalej niż dwieście metrów, zobaczyła koniec korytarza. Rozświetlone po obu stronach pochodniami wyjście musiało być metą tego szaleńczego pościgu. Widok ten dodał jej sił. Poczuła, jak zmęczenie i ból nagle znikają i wypełnia ją dzika, pierwotna siła.

Wyrwała do przodu, niczym wypuszczona z boksu klacz. Nie patrząc pod nogi, pędziła na łeb na szyję.

Byle szybciej.

Wtem, tuż za sobą poczuła czyjąś obecność. Powietrze wypełnił smród przetrawionego alkoholu, potu i brudu. Przerażona, jeszcze bardziej przyspieszyła. Biegła ile sił w nogach, a za nią i przed nią, z dołu i z góry, korytarz wybuchnął nagle przeraźliwym rykiem. Ściany i sufit zaczęły się obsypywać. Madison z trudem lawirowała pomiędzy spadającymi fragmentami kości, jednak nawet na chwilę nie zwolniła.  Nagle, niedaleko przed sobą dostrzegła wysoki, ceglany murek. Za nim majaczyły pochodnie oznaczające metę.

Już blisko, dasz radę.

Pędem rzuciła się w stronę przeszkody. Z trudem wspięła się po wyślizganych, mokrych kamieniach i już przeskakiwała na druga stronę, gdy poczuła jak coś ohydnie zimnego i obślizgłego musnęło jej włosy. Krzycząc, niemal na czworaka rzuciła się w stronę mety, za sobą słysząc jedynie złośliwy, diabelski rechot.

 

***

 

Jezuita, zakonnice i Geleyda po prostu milczeli. W pełnym napięcia oczekiwaniu wpatrywali się w chłopaka, który, jakby tego nie dostrzegał i po prostu patrzył przed siebie. Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, aż w końcu chłopak drgnął nagle.

– Wygraliście – oznajmił i chwile potem znajdujące się za nim drzwi otworzyły się powoli.

– Gdzie Madison? – krzyknął Teodoré. – Gdzie ją zabrali!?

– Niech się ojciec nie martwi. Jest już w Mieście. Za moment się spotkacie – odparł i zniknął między uchylonymi drzwiami, które prowadziły ich dalej.

W ciemność.

 

***

 

– Udało się! Ja żyję!

Madison skakała z radości, a po jej twarzy strumieniami spływały łzy szczęścia. Nagle cała adrenalina i napięcie opuściły jej ciało, pozostawiając miejsce niewypowiedzianej uldze i satysfakcji. Czuła się jak nowo narodzona.

– Zwyciężyłam! – krzyknęła i wyrzuciła ręce w powietrze w geście triumfu. Radość jednak szybko prysła. Ze strachem uświadomiła sobie, że tak właściwie nie wie, gdzie jest i gdzie są jej towarzysze. W tej samej chwili, gdy lodowate palce przerażenia zaczynały zaciskać się na jej gardle, ku swej niewysłowionej uldze dostrzegła pojedyncze światła latarek i nawołujących ją towarzyszy. Była ocalona! Ze łzami w oczach podbiegła do nich, przytulając ich z całych sił i nie kryjąc łez. Całe napięcie opadło, pozostawiając agentkę roztrzęsioną i zmęczoną. Nie było jednak mowy o odpoczynku i sama dobrze o tym wiedziała. Trzeba było ratować zakonnice.

– Doskonale, zatem możemy iść teraz do Miasta. Czego tak właściwie szukacie?

Z ciemności tuż przed nimi wyszedł powoli wychudzony, ubrany w długi płaszcz mężczyzna, którego twarz przypominała popękaną, łuszczącą się woskową maskę. W świetle latarek dostrzegli, że pokracznie narysowana linia ust jest niepokojąco czerwona. Mężczyzna spojrzał z uznaniem na Madison i zachichotał cichutko.

– To on, to Ogar – agentka nachyliła się do jezuity.

– Przyszliśmy tu po zakonnice. Oddajcie je na mam i każdy pójdzie w swoją stronę – Teodoré zrobił krok w przód.

Mężczyzna ryknął tylko śmiechem i zaczął się spazmatycznie trząść.

– Oddajcie, oddajcie – przez chwilę przedrzeźniał jezuitę cienkim, kobiecym głosem, lecz nagle spoważniał. – Nigdzie nie pójdziecie, jeśli taka będzie wola króla. Rozumiesz, klecho? – wycedził przez zęby.

Madison była przekonana, że Ogar zaraz odgryzie jezuicie twarz, lecz zamiast tego mężczyzna tanecznym krokiem podszedł do drżących ze strachu zakonnic.

– Widziałem tu takie dwie. Śmiesznie krzyczały. Wymachiwały nad głową różańcami, jakby miały zaraz odlecieć. Mieliśmy z nimi dużo śmiechu. Chcemy więcej! – Ogar rzucił się w stronę zakonnic, jakby miał zamiar zacząć je łaskotać.

– Prowadź nas zatem do króla. Nie mamy czasu.

Ogar dał spokój zakonnicom i niechętnie wrócił do jezuity.

– Nudziarz. – westchnął ciężko i odwrócił się w kierunku Didiera. – Słyszałeś mały? Chcą widzieć się z królem. Co robimy?

Geleyda zerknął na Didiera, który z nich wszystkich zachowywał chyba największy spokój.

– Moim przyjacielem jest Gargantua. Może chodźmy najpierw do niego. On powie nam, co powinniśmy dalej zrobić.

– I to jest plan! – Ogar klasnął w ręce i spojrzał w oczy jezuicie. – Idziemy!

 

IV

 

Widząc potężne, okute żelazem drzwi, Franciszek Geleyda cały zadrżał. Wyrysowane na ich powierzchni symbole sprawiły, że przed oczami, jak żywe pojawiły mu się demoniczne przedstawienia i pieczęcie pochodzące wprost z owianego tajemnicą Lemegetonu.

Prowadzące do miasta wrota godne były starożytnego Jerycha. Były niezniszczalne. Żadna ludzka siła nie była nawet w stanie lekko ich poruszyć. Wystarczył natomiast jeden diabelski kaprys i znajdujące się przed nimi wrota otworzyły się z przeciągłym jęknięciem, jakby otwierała się właśnie rana samego łona ziemia. Żadne z nich nie miało co do tego żadnych wątpliwości – schodzili w głąb piekła.

Starodawne wierzeje otworzyły się szerzej, ukazując buchające wysoko płomienie i kłęby gęstej mgły, w której dostrzegli ukradkowo przekradające się czarne kształty.

– Piekło wita.  Francis wzdrygnął się na myśl o czekających go okropieństwach. Spojrzał na jezuitę, który wyciągnąwszy różaniec, w milczeniu wpatrywał się przed siebie.

– To miejsce pozbawione jest Boga. Pozbawione jest Twego światła i Twej łaski. Nie mi oceniać powody, dla którego tak się stało. Jestem wszak tylko narzędziem w Twych ojcowskich dłoniach, przedłużeniem Twej wszechpotężnej woli. Ścieżka, którą mi przygotowałeś, zaprowadziła mnie tutaj, w samo serce Edomu, do ludu, który w swej nieskończonej mądrości przeznaczyłeś na potępienie. I chociaż boję się, a strach mój paraliżuje me członki niczym trucizna, nie zawaham się. Wejdę tam umocniony wiarą, która niczym gwieździsty szkaplerz uchroni mnie od Złego, od zakusów Goga i Magoga, którzy natchnieni szatańskim tchnieniem czają się na moje życie.

To piekło. To samo dno Szeolu. Wchodzę w najczarniejszą noc pozbawioną jakiegokolwiek światła i jakiejkolwiek nadziei. W przeklęty naród grzeszników i demonów, gdzie krew i występek są niczym chleb powszedni. Strzeż mnie Panie, bo Tobie zaufałem.

  To miejsce pozbawione jest Boga – wyszeptał pełnym strachu głosem i powoli ruszył w stronę wrót, prowadząc za sobą pozostałych.

Wewnątrz ich oczom ukazał się przerażający, pełen bólu i szaleństwa krajobraz piekła. Było w nim jednak coś obrazoburczo pięknego, jakaś diaboliczna maestria kolorów, zapachów i krzyków, która zachwyciła Geleydę.

Znaleźli się w olbrzymich rozmiarów przedsionku, w porównaniu z którym wszystkie budowle starożytnego Rzymu i Grecji były jedynie dziecinną zabawą. Ozdobione motywem dance macabre ściany ciągnęły się wysoko w górę i cicho znikały w mroku. Z niewidocznego sufitu zwisały, zawieszone na potężnych łańcuchach, olbrzymie, drewniane koła, na których płonęły setki świec. Nisko zawieszona, zielonkawa mgła, rozlewała się wokół ich nóg, niczym pierwsze fale nadciagającego nieuchronnie przypływu. Wraz z nią dotarł do nich także przyprawiający o mdłości smród mokrej sierści, wymieszany z fetorem gnijących w ciemnych dziurach ciał.

Zakonnice z trwogą spojrzały na jezuitę, który bez słowa kroczył dalej. Natchnięte jego postawą szybko podążyły za nim, mijając rozglądającego się wokół Geleydę. Madison, zostawszy na końcu, czujnie przyglądała się Ogarowi, który beztrosko rozmawiał o czymś z Didierem.

– Słyszycie?

Madison spojrzała na Francisa, który z szeroko otwartymi ustami nasłuchiwał czegoś uważnie. Zanim zdążyła pomyśleć, że zwariował, sama usłyszała cichą, wygrywaną na organach muzykę, która z każdą chwilą robiła się coraz głośniejsza. Dudniące, potężne dźwięki wprawiały w kołysanie zwisające z sufitu koła, a rozchwiany muzyką blask świec rzucał wokół groteskowo wyglądające cienie. Madison odniosła wrażenie, że wraz z nacierającym coraz mocniej crescendo dryfująca nad podłogą mgła zaczyna bulgotać.

– Stójcie – z zadumy wyrwał ją głos ojca Di Frascimento.

Gęste opary cuchnącej mgły wirowały przed jezuitą. Z jej wnętrza dochodziło go ciche zawodzenie i towarzyszące mu urywane, pospieszne szepnięcia, których nijak nie rozumiał. We mgle dostrzegał także kiwające się czarne postacie, pomiędzy którymi z diabelską chyżością przekradały się garbate, powykręcane sylwetki.

Stopniowo w mgle przed jezuita zaczął zarysowywać się kształt innej istoty, która widocznie dominowała nad pozostałymi i powolnymi, ciężkimi krokami zbliżała się w jego stronę. Wygrywana na organach muzyka ponownie przybrała na sile. Brzmiała teraz niczym wygrywany na piekielnym instrumentarium marsz. Wychudzona niczym trup postać zbliżała się. Jej nisko osadzona głowa kiwała się miarowo na boki, a długie, zakończone pazurami dłonie szurały po kamiennej podłodze, krzesząc delikatne, ledwo widoczne we mgle iskry. Ciemność, z której została utkana zbliżała się i rosła coraz bardziej, aż w końcu, niczym uwolniony ze zwierciadła koszmar, stanęła tuż przed ojcem Di Frascimento.

Łysa, wysuszona czaszka zawisła naprzeciwko twarzy jezuity. Teodoré wyraźnie widział jej nieproporcjonalnie duże oczy, wąskie wargi i wysuwające się zza nich psie kły. Długie, wychudzone ręce opierały się o podłogę i istota wyglądała tak, jakby kucała. Jej klatkę piersiową, szyję i uda pokrywała mozaika blizn i ran. Niektóre z nich jątrzyły się paskudnie, a ich smrodliwa zawartość niespiesznie skapywała na podłogę.

Gdy monstrum zatrzymało się przed zakonnikiem, stojące dotąd nieruchomo sylwetki błyskawicznie okrążyły nowo przybyłych, zamykając ich w pierścieniu dyszącej i powarkującej czerni. Muzyka urwała się nagle.

– Euronymos – wyszeptał Geleyda, lecz jego głos zagłuszył pełen radości krzyk Didiera.

– Gargantua, jesteś! Musisz mi pomóc! Obawiam się, że narobiłem niezłego zamieszania.

Stwór wykrzywił twarz w grymasie, który musiał być chyba uśmiechem i chłopiec natychmiast do niego podbiegł.

W tym samym czasie jezuita po prostu gapił się nie stojące przed nim monstrum. Sam widok sprawiał, że serce zakonnika zaczynało walić jak oszalałe, pełne strachu i niewypowiedzianego wstrętu. Wysuszona czaszka, szpony i zębiska – ta istota musiała być zła do szpiku kości. Musiała być zła, a mimo to jezuita nie zauważył wokół niej żadnej demonicznej aury, niczego, co w jakikolwiek sposób świadczyłoby o jej diabelskiej naturze. Nie było wokół niej jednak też nic dobrego. Była… nijaka. Jakby wymykała się ludzkiemu pojmowaniu świata – trwała poza dobrem i złem, poza Bogiem i diabłem.

Stwór przyglądał się w milczeniu jezuicie, jakby dawał mu czas na to, aby ten otrząsnął się z pierwszego wrażenia. Przyjrzał się także pozostałym. Geleyda głośno przełkną ślinę, gdy ich spojrzenia się spotkały, Madison wydała natomiast cichy, pełen strachu jęk. Zakonnice, wbiwszy wzrok w ziemię, odmawiały drżącymi głosami różaniec.

– Po co tu jesteście? – stwór odezwał się świszczącym głosem. Każdy wypowiedziany wyraz wybrzmiewał w jego ustach straszliwie długo, rozciągał się w czasie. – Chłopiec wspomniał, że przyszliście tu po zakonnice.

– Tak –  Di Frascimento zająknął się w odpowiedzi i z najwyższym trudem zmusił się, aby spojrzeć na Gargantuę. – Powiedz nam, gdzie je znajdziemy i natychmiast opuścimy to miejsce.

Stwór dał znak Didierowi, aby wrócił do zakonnic.

– Nie ja decyduję o losie tych, którzy wchodzą do Miasta. Nie ja jestem tu prawem. Jeśli chcecie poznać los swoich samic, musicie spotkać się z królem.

Tysiące gardeł otworzyło się nagle, powtarzając pełnym trwogi głosem: król, król, król. Organy natychmiast rozbrzmiały na nowo, odpowiadając przeraźliwym, ogłuszającym jazgotem. Pojedyncze, wygrywane z niesamowitą pasją dźwięki nie składały się jednak na żadną melodię. Chaotyczna plątanina tonów sprawiała niemal fizyczny ból. Gęsta mgła rozpłynęła się sennie, ukazując zebranym pełnie koszmaru, o którym dawno temu pisał Dante.

Nie dalej niż kilkadziesiąt metrów od siebie ujrzeli ogromną, owalną jamę, pełną ocierających się o siebie ciał. Mężczyźni i kobiety splatali się ze sobą i wili niczym kopulujące węże, zanurzeni w grzechu i rozpuście, które sprowadziły boski gniew na mieszkańców Sodomy i Gomory. Pełne grzesznej rozkoszy jęki i mlaśnięcia przyprawiały jezuitę o mdłości.

Centralnie nad jamą znajdowało się coś, co przypominało Francisowi wężową gardziel lub pulsujący, zaróżowiony flak. Ohydna, sprzeczna z Naturą narośl wyglądała niczym napęczniały czyrak, gotów w każdej chwili pęknąć, uwalniając tym samym jątrzącą się w nim chorobę. I tak też się stało! Bo oto nagle, zwisająca z ciemności gardziel otworzyła się z obrzydliwym pęknięciem i z jej wnętrza wysypało się kilka nagich ciał, które z impetem spadły w znajdujący się w jamie tłum ludzi. Ci zaś, jakby nagle wybudzeni z somnambulicznego transu, natychmiast rzucili się na nowe ciała, rozrywając je zębami i rękami. Jama, w której byli do tej pory zamknięci, w parę chwil zamieniła się w krwawiące, jęczące z bólu i rozkoszy bajoro.

– Dobry Boże!

Geleyda usłyszał za sobą krzyk zakonnic, które pobudzone nagłym impulsem zaczęły po prostu uciekać. Pomimo nawoływań Madison, obie siostry, najwyraźniej całkowicie oszalałe, po prostu zniknęły. Szybko jednak machnął na nie ręką, w jakiś bluźnierczy sposób zachwycony całą sceną. Buchające w mroku płomienie ognia, blask szaleńczo dymiących świec, zielonkawa mgła i znajdujące się w samym środku tego szaleńczego inferno jezioro śmierci wyglądały tak, jakby namalował je sam Jan z Fiesole lub Giotto di Bondone.

– Król! Król! Król! – krzyk setek gardeł przyśpieszał coraz bardziej, aż w końcu zamiast słów słuchać było tylko przeraźliwe buczenie.

I wtedy nadszedł on.

Król.

Powoli wyłonił się ze środka jeziora, a bulgocząca w nim krew rozprysła niczym fontanna. W milczeniu, które przejęło ich trwogą, skierował swój wielki, spuchnięty łeb prosto na nich. Pojedynczym ruchem umięśnionych ramion wygrzebał się z dołu i ociekając krwią ruszył w ich stronę, idąc po głowach i ramionach swoich poddanych. Niektórzy z nich padali martwi pod ciężarem piekielnego majestatu swego władcy, co tylko jeszcze bardziej podniecało wyjący tłum. Geleyda z chorą fascynacją patrzył, jak król – odziany jedynie w brudną przepaskę biodrową, przy której groteskowo podskakiwała ludzka czaszka, powoli zbliża się do skulonego ze strachu jezuity.

Tymczasem w umyśle Teodoré odbywała się szaleńcza gonitwa myśli, które krążyły tylko wokół jednego – ten potwór, ociekający parującą krwią Lewiatan był ostatecznym dowodem na to, że Boga nie ma.

– Szatanie, szatanie! Teraz widzę twoją potęgę! Przyjdź i weź mnie! Weź mnie, weź moją duszę! Oto w twe cuchnące siarką ręce składam ducha mego! – krzyknął i zerwawszy z siebie ubranie rozwarł szeroko ramiona, jakby sam składał się w ofierze.

Madison poczuła, jak jej umysł zalewa fala ciemności, a jej członki i mięśnie wiotczeją. Szeroko otwartymi oczami, pełna dławiącego ją strachu patrzyła, jak olbrzymi, muskularny kształt zatrzymuje się przed jezuitą i pochyla nad nim głowę. W tym samym momencie cała wrzawa nagle ucichła, a jej miejsce zastąpiło nerwowe, spragnione krwi i szaleństwa oczekiwanie. Poczuła, jak bezładnie osuwa się na ziemie. Zanim straciła przytomność, ujrzała jeszcze Geleydę, który na kolanach, z rękoma złożonymi jak do pacierza wyszeptuje szaleńczo imiona diabłów i demonów.

Król stał zaś w milczeniu przed jezuitą i lekko przechyliwszy głowę, spoglądał na zakonnika i jego towarzyszy.

– Weź mnie, weź nas! Nie daj nam dłużej czekać! Rozerwij moje serce! Rzuć mnie na pożarcie swym sługom. Daj im mojej krwi, Szatanie, władco świata! – wrzasnął Teodoré i położył się na ziemi.

Kompletnie nagi, drżąc i śmiejąc się nerwowo, spoglądał w beznamiętne oblicze Strasznego Kusiciela. I gdy myślał już, że oto wybiła godzina, w której jego ciało i dusza wydłużą cień rzucany przez Wieczną Śmierć, monstrum odezwało się absurdalnie melodyjnym, niemal anielskim głosem.

– Witajcie, moi bliscy. Wydawałoby się, że nigdy się nie spotkamy. A jednak, pamięć o mrocznych wiekach przetrwała wśród was i przyprowadziła do mnie. Trzeba wielkiej odwagi albo desperacji, by zapukać do bram tego miejsca. Miejsca, w którym prawa rządzące na powierzchni nie mają żadnej mocy. Jestem pod wrażeniem.

Król nachylił się nad jezuita i wyciągnąwszy muskularne ramię, delikatnie pomógł mu wstać.

– Nie jesteśmy waszymi wrogami. Dobrowolnie zeszliśmy w mrok, aby nie mieć udziału w świecie, który od chwili naszych narodzin był dla nas obcy. Odnaleźliśmy się w mroku, wśród dawno minionej przeszłości. Lata mijały, rządy rodziły się i upadały, Paryż zmieniał się, przeoblekał w coraz straszniejsze formy, a my wciąż tu trwaliśmy. W ciszy i mroku. Dobrowolnie skazaliśmy się na wygnanie, schodząc do samej kloaki świata.

Jezuita w milczeniu patrzył na Króla i uważnie słuchał jego słów. Nagle przestał się bać. Stojąca przed nim istota, chociaż odrażająca i straszliwa, nie wywoływała w sercu zakonnika strachu. Po prostu była. Spokojny ton głosu Króla zadziałał także na Francisa i Madison, którzy z szeroko otwartymi oczami, jakby dopiero co przebudzili się z długiego snu, rozglądali się wokół, nic nie pamiętając.

– Jesteś… piękny – Teodoré szepnął pełen zachwytu. – Jesteś piękny… bo jesteś dzieckiem Boga. Wszystkie jego dzieci są piękne, bez względu na formę i kształt.

Król uśmiechnął się tajemniczo.

– Jedna z samic po które przyszliście, musiała ponieść karę. – Król zmienił temat. – Natomiast druga z nich żyje. Oddam wam ją pod warunkiem, że nie skrzywdzi już nikogo więcej. Czy jesteś w stanie mi to obiecać?

– Zakonnice! – przypomniał sobie nagle Teodoré i zaczął rozglądać się za przeoryszą i siostra Helgą. – Oczywiście Królu, masz moje słowo, ale były tu jeszcze dwie siostry. Czy one… też? – zawiesił głos.

– Spokojnie. Te dwie, które przyszły tu z wami, są chwilowo niedysponowane, ale żyją. Gdy będziecie opuszczać to miejsce przypilnuję, aby do was dołączyły.

– O wielki władco Tartaru! Mroczny królu piekieł żydowskich, chrześcijańskich, arabskich i wszystkich, jakie tylko są! – Geleyda, na czworaka z głową nisko przy ziemi podpełzł do Króla i strachliwie zwrócił ku niemu oczy. – Raczyłeś wspomnieć, o straszliwy Euronymosie, o tym, że trwasz w swym pięknym królestwie już od wielu, wielu lat, być może nawet wieków. Czy byłeś tu, gdy owo parszywe robactwo, same nazywające się dumnie ludzkością toczyło ze sobą spór, który do historii przeszedł jako Rewolucja Francuska?

Król spojrzał nieco rozbawiony na płaszczącego się przed nim mężczyznę i twierdząco skinął głową.

– O Wielki Pożeraczu Światła, czy może zatem słyszałeś, a może znałeś kogoś takiego jak Comte Fenalik? Albo o potężnym artefakcie, który ludzkość zapamiętała jako Simulacrum Sedefkara?

Król z zaciekawieniem spojrzał na Francisa.

– Czy po to tu przyszliście?

– Niejako tak – wtrącił się Teodoré jakby w obawie, że niewyparzony język Francisa zaraz ściągnie na nich gniew tej pięknej istoty. – To można powiedzieć główny powód, dla którego znaleźliśmy się w Paryżu, a nasza wizyta tutaj to czysty przypadek. Naszym pierwotnym celem jest znalezienie Simulacrum nim wpadnie ono w niepowołane ręce.

– A więc podążacie tropem Czarnego Faraona. Tego, którego ohydny język zdążył splugawić każdy czas.

– Być może, królu. Jeśli to ta sama istota, która widziałem w wizji pod imieniem Nyarla… –

Di Frascimento nie zdążył dokończyć. Nagle, olbrzymia, zakończona szponami łapa zakryła usta Teodoré. Madison westchnęła przerażona, obawiając się najgorszego. Nic takiego się jednak nie stało. Król odezwał się spokojnym, wyważonym tonem.

– Przestań. Macie dużo pytań i tak się szczęśliwie składa, że być może dysponuję odpowiedziami. Przejdźmy jednak do biblioteki, tam będziemy mieć nieco więcej spokoju i prywatności.

 

***

 

Biblioteka okazała się być wielką jaskinią. Na podłodze, w naturalnie uformowanych skalnych półkach i niszach płonęły setki świec. Gdy tylko weszli do środka, z pod jednej ze ścian natychmiast poderwało się kilka niskich, garbatych postaci. Stanąwszy bez ruchu, poprawiły przekrzywione, popękane okulary i wysunąwszy swe małe główki do przodu bacznie przyjrzały się gościom. Zauważywszy jednak króla, szybko wróciły do swoich zajęć. Madison ostrożnie zrobiła krok do przodu, przyświecając sobie latarką.

Na ziemi i pod ścianami porozrzucane leżały dziesiątki ksiąg i woluminów w różnym stopniu rozkładu. Niektóre księgi leżały rzucone w kąt, inne starannie zgromadzono na stosy, a jeszcze inne tworzyły fantastycznie skręcające się wieże. Na starych, butwiejących regałach opasłe tomiszcza sąsiadowały z bielejącymi makabrycznie kośćmi. Ksiąg było tyle, że niejedna z czołowych europejskich bibliotek mogłaby poczuć się zawstydzona tak bogatym księgozbiorem. Agentka schyliła się po jedną z ksiąg, jednak zapisany krętym językiem tytuł nic jej nie mówił. Odrzuciwszy książkę, postanowiła przyjrzeć się dziwnym stworom, które najwidoczniej były gospodarzami tego miejsca. Idąc w ich kierunku, zauważyła wiszącą na jednej ze ścian olbrzymią, białą płachtę, na której umieszczono coś, co przypominało jej gwiazdozbiory ziemskiego nieba – z tą jednak różnicą, że nie potrafiła rozpoznać żadnego z nich. Skupiska gwiazd nosiły fantastyczne, trudne do wymówienia nazwy Yugoth i Kadath.

– Szukacie zatem simulacrum. Jeśli mogę wiedzieć, w jakim celu? – Król spojrzał na jezuitę i ziewnął głośno, odsłaniając rzędy ostrych, czarnych zębów.

–  Tak się składa Królu, że zostaliśmy wplątani w całą tę kabałę trochę wbrew naszej woli. Nie wiedzieliśmy, na co się piszemy. Można powiedzieć, że nasza misja jest w istocie spełnieniem ostatniej woli kogoś, kto odnalazł trop simulacrum. W obawie że może ono wpaść w niepowołane ręce, poprosił nas, abyśmy wyruszyli wraz z nim na poszukiwania artefaktu. Pomysłodawca niestety zginął, a nam nie pozostało nic innego, jak wypełnić złożoną w chwili śmierci obietnice.

– Właśnie tak, czcigodny Królu – Geleyda poddańczo skinął głową. – Udało nam się ustalić, że simulacrum w pewnym momencie należało do mężczyzny znanego jako Comte Fenalik. Może jego Przerażająca Potworność słyszał o nim? Nawet najdrobniejsza wskazówka jest na wagę złota.

Król w milczeniu przyglądał się Francisowi. Nie wiedział, czy płaszczący się przed nim mężczyzna bardziej bawi go, czy irytuje. Jedno było natomiast pewne – był konkretny i miał wyobraźnię.

– Owszem, pamiętam go z czasów tuż przed rewolucją. Straszliwa kanalia. Szarlatan i szaleniec, skalą dokonanych potworności dorównujący niemal markizowi de Sade. Wiem, że ostatnie lata swego życia spędził w Charenton. Co zaś się tyczy samego simulacrum. Wierzę w czystość waszych intencji. Nie zawahaliście się tu przyjść, aby uratować zaginione zakonnice. Świadczy to o waszej wyjątkowej odwadze i poczuciu odpowiedzialności. Jako gest mojej dobrej woli, weźcie zatem to.

Król wydał z siebie niski pomruk i natychmiast podbiegła do niego jedna z istot, które widzieli wcześniej. Była to krępej budowy ciała, garbata, wychudzona hybryda człowieka i psa. Bijąc bałwochwalcze pokłony, uklęknęła przed Królem i poprawiwszy sterczące na nosie okulary, wręczyła mu zawinięty w brudną szmatę pakunek.

– Oto Zwój Głowy – Król rzekł uroczyście i wręczył go Francisowi. – Manuskrypt o potężnej mocy. Całkowity swój potencjał ukaże jednak dopiero wówczas, gdy połączony zostanie z pozostałymi zwojami. W tych zapiskach drzemie wielka moc. Użyta w sposób niegodziwy może przynieść waszemu światu wiele cierpienia.

Król położył szponiastą łapę na zawiniątku i dodał:

– Chrońcie tego za wszelką cenę. Jeśli wasz misja ma się powieść, musicie być wyjątkowo czujni i wypatrywać cieni, które niechybnie krążą wśród was.

– Ależ oczywiście, Królu. Nasze oczy cały czas wypatrują zagrożenia, a uszy wyczulone są na szepty tych, którzy knują przeciwko naszej chwalebnej krucjacie – Di Frascimento spojrzał na króla z powagą. – Wiemy o zagrożeniach, które na nas czekają, niemniej jednak dziękujemy za ostrzeżenie.

– Ależ tak, oczywiście. Niektóre z nich opisano nawet w czołowym brytyjskim czasopiśmie, którego jestem skromnym reporterem. Nazywa się Prawdziwa Bomba, może słyszał Król o nim? Bardzo poważany periodyk – dodał Francis, ignorując nerwowe chrząknięcie jezuity.

– Niestety nie. Mam nadzieję jednak, że pisząc o tej sytuacji, a niechybnie tak się stanie – wspomni pan o nas dobrym słowem. Odrzucając na bok uprzedzenia i strach, mieszkańcy powierzchni mogą tylko zyskać na kontakcie z nami.

– Ależ oczywiście – potwierdził skwapliwie Francis. – Prawdziwa Bomba słynie z rzetelności. Stanie się tak, jak Król sobie życzy.

– Doskonale. Jeśli nie ma zatem więcej pytań, muszę poprosić was o opuszczenie biblioteki i całego miasta. Spędziliśmy już wystarczająco dużo czasu.  Zanim jednak wyjdziecie, przejrzyjcie tamte rupiecie, być może znajdziecie coś przydatnego.

Król wskazał znajdującą się w kącie stertę gratów i Geleyda natychmiast podbiegł we wskazanym kierunku.

Wygląda na to, że usprawniłam nieco proces przepisywania ksiąg – Madison, widocznie zadowolona z siebie, podeszła do jezuity i Króla. Z ciemności za nią dochodziły pełne podziwu westchnięcia, a nawet pełne entuzjazmu oklaski. Chwilę potem, ciemność biblioteki wypełniło cichutkie, miarowe stukanie.

– Słucham? – Król zwrócił oczy na Madison, która starała się wyczyścić dłonie z czegoś, co na pierwszy rzut wyglądało na tusz.

– No tak – odparła agentka, jakby stwierdziła właśnie najzwyklejszą rzecz na świecie. – Poddani Króla, te urocze, wyjątkowo sprytne istoty, całymi dniami, w marnym oświetleniu zajmowali się metodycznym przepisywaniem ksiąg. Zupełnie tak, jakbym znalazła się nagle w średniowiecznym scriptorium – zachichotała. –  Tak się szczęśliwie składa, że zanim wyruszyłam w podróż, o której moi koledzy poinformowali już Waszą Królewską Mość, zajmowałam się pewnym projektem, który miał na celu przyspieszenie tworzenia kopii dokumentów, przy zachowaniu oczywiście jak najwyższej jakości. Wstępnie nazwałam to urządzenie automatyczną kopiarkę do manuskryptów. Co prawda królewska biblioteka nie dysponujemy podzespołami, na których wcześniej pracowałam, udało mi się jednak znaleźć substytuty tychże. Jakkolwiek całość sprawia wrażenie dosyć rachityczne i może się wydawać, że cała maszyna rozleci się przy najcichszym chociaż kichnięciu, proszę mi wierzyć, że to cudeńko posłuży jeszcze królewskim skrybom jakiś czas.

– To chyba dobrze. Dziękuję – Król odparł zaskoczony.

– Patrzcie co znalazłem! – Geleyda pojawiał się obok, trzymając w dłoniach zawinięty w materiał pakunek. – Może coś nam się przyda, kiedyś. A jak nie, będzie to żywa pamiątka, że naprawdę tu byliśmy.

Di Frascimento pokiwał z dezaprobatą głową, natomiast Madison zerknęła zaciekawiona w jego stronę.

– Musicie już iść – oznajmił Król i wyprostował się.

Dopiero teraz ujrzeli go w pełni i aż westchnęli z podziwu. Zbudowany był niemalże z samych mięśni, grubych niczym cumownicze liny. Światło świec pełgało po jego ciele, ukazując stare, czarne rany i dziwnie wyglądające tatuaże; w migoczącym świetle przypominał wykuty z metalu posąg. Nieforemną, guzowatą głowę pokrywało kilka nabrzmiałych, lśniących guzków, czy też narośli. Ten liczący ponad dwa metry kolos mógł zmiażdżyć ich pojedynczym, leniwym machnięciem szponiastej łapy, a mimo to nie uczynił tego. Więcej, pomógł im w misji, o której właśnie się dowiedział. Zaufał im.

– Dziękujemy za wszystko Królu – jezuita skłonił się i w milczeniu ruszył w kierunku wyjścia z biblioteki.

Zanim wyszli z miasta, dołączyły do nich pozostałe zakonnice. Siostra Helga i zaginiona siostra Anna szły bezwiednie za przeoryszą, cały czas płacząc i śmiejąc się na przemian. Zwłaszcza siostra Anna, której jedynej udało się przeżyć, wyglądała wyjątkowo przygnębiająco. Szła, ciągnąc za sobą brudny, porwany habit, o który co jakiś czas się potykała i upadała, za każdym razem nerwowo oglądając się za siebie. Miała wychudzona, poranioną twarz, a jej drobne usta cały czas drżały. Zakonnica wciąż pozostawała w szoku, o czym dobitnie świadczyły wybałuszone, pełne strachu oczy, którymi nieustannie spoglądała na boki. Madison szczerze wątpiła, aby siostra Anna jeszcze kiedykolwiek doszła do siebie.

W trakcie drogi powrotnej ojciec Di Frascimento odbył z przeoryszą poważną rozmowę, w której surowo nakazał jej wyprostowanie spraw w sierocińcu i znalezienie osób, które dopuściły się jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych nadużyć. Oznajmił też, że gdy tylko znajdą się na powierzchni, natychmiast napisze list do Watykanu z prośbą, aby do sierocińca przyjechał zewnętrzy obserwator, który podejmie decyzje co do przyszłości prowadzonej przez nazaretanki placówki.

 

***

 

– Chyba idą Sam – hrabina podniosła się z taboretu i na wszelki wypadek oparła się o ścianę. Musiała przecież wyglądać godnie, a wino, chociaż fatalne, okazała się zdumiewająco mocne.

– Ano idą, idą. Nasi bohaterowie. Widziałem, że jeśli tylko pójdzie z nimi Madison, to wrócą cali i zdrowi. To było pewne jak w pacierzu amen.

– Oczywiście, że tak. Chociaż my też nie miałyśmy lekko Samanto. Pełniłyśmy wartę. Czuwałyśmy, pomimo nudy.

– Z nudą poradziłyśmy sobie hrabino i to nawet nie najgorzej – Samanta odpaliła papierosa i wręczyła hrabinie paczkę. – Powiedziałabym nawet, że wycisnęliśmy z tej sytuacji więcej, niż miała nam do zaoferowania.

– Co prawda, to racja Sam! – hrabina uśmiechnęła się do agentki i pokiwała zadowolona głową.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.