https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 6

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

 I

 

Paryż, 24 stycznia 1926 r.

Sz. Pan Mickey Mahoney
Redaktor Naczelny Prawdziwej Bomby

Pozwoli Szef, że bez zbędnych ceregieli przejdę od razu do rzeczy, bo czasu mam niewiele, a piszę w sprawie wielkiej wagi. Mianowicie odkryłem coś, co wykracza daleko poza to, co obaj do tej pory wiedzieliśmy o otaczającym nas świecie. Wiemy więcej niż inni, to niepowtarzalny fakt, ale nawet my nie wiemy wszystkiego. Moje odkrycie rzuca nieco światła na tajemniczy, podziemny świat, który tętni swym plugawym życiem tuż pod brukiem naszych ulic. To, o czym zaraz napiszę, wydarzyło się naprawdę. Wiem, że Szef nigdy nie wątpił w prawdziwość moich doniesień, ale to, z czym spotkałem się w Paryżu, jest doprawdy niezwykłe. Jako że czas mnie goni i jest już dosyć późno, przechodzę do sedna.

Głęboko pod Paryżem, w jego zatęchłych, gnijących trzewiach żyje Lud Podziemi. Właśnie tak, dobrze Szef przeczytał. Katakumby pod Paryżem, tę sieć makabrycznych labiryntów i komnat zamieszkują istoty żywe. Zauważył zapewne Szef, że nie napisałem ludzie i wie też Szef, że skoro użyłem zwrotu „istoty”, to coś się za tym kryje. Otóż tak! Zaklinam się na wszystkie świętości tego świata, na Międzynarodówkę i kraj mych przodków, że istoty, które tam widziałem, nie były ludźmi, a na pewno nie wszystkie.

Wiem, że nie lubi szef, gdy w swoich artykułach odnoszę się do malarstwa lub rzeźby, ale tutaj nie ma innej możliwości. To, co ujrzałem w katakumbach, przypominało szalone wizje znane z obrazów Boscha, Jana z Fiesole lub Giotta di Bondone. A jednak nie były to jedynie czyjeś fantastycznie przerażające halucynacje! To działo się naprawdę! Stałem z nimi oko w oko. Moja skóra lepka była od piekielnego ukropu, a nozdrza wypełniał zapach siarki. Ale do rzeczy, do rzeczy. 

Lud, który zamieszkuje trzewia Paryża, to na tyle, na ile mi się wydaje, mozaika wszelkiej maści wykolejeńców, szarlatanów, przestępców, ale także zwykłych żebraków oraz tych, którzy z racji swoich deformacji cielesnych zostali zmuszeni zniknąć z zadbanych, pięknych ulic Paryża. Ich miasto to w gruncie rzeczy kloaka, w którą „zdrowaczęść społeczeństwa zepchnęła wszystkich tych, którzy z estetycznego i społecznie korzystnego punktu widzenia nie pasowali do wizerunku Paryża. Jak widać, postać biednego, garbatego dzwonnika z katedry Notre Dame nie wzięła się znikąd. 

Niech wyobrazi sobie Szef ludzi, których twarze wyglądają jak odlane z wosku; czarne, wilgotne od śliny by i płonące czerwono oczy, które nagle zapalają się w ciemności tuż przed Szefa twarzą. Albo wychudzonych, odzianych w łachmany żebraków, którzy z bielmem na oczach, chichocząc złowieszczo wędrują mrocznymi tunelami piekła. Do tego bajora pełne krwi i ściany zbudowane z ludzkich kości. Przerażające, pełna zgoda, ale to nie wszystko! Jet bowiem coś jeszcze. Jakaś rasa, szczep, zagubione plemię (?) czegoś, co kiedyś musiało być ludźmi. Tak przynajmniej uważam, bo pomimo psich pysków, odsłoniętych kłów, skurczonych, zgarbionych sylwetek i niemal zwierzęcego powarkiwania, te istoty mogły być kiedyś ludźmi. Kto wie, może to potomkowie pierwszych mieszkańców tych ciemności, których skazano na wygnanie setki lat temu?

Te prymitywne, żyjące w ciemności istoty zbudowały coś na kształt społeczeństwa, albo miastapaństwa i nie bez dumny nazywają same siebie Ludem Podziemi. Co więcej, społeczność ta rządzona jest przez Króla. Jak pewnie się Szef domyśla, nie ma on nic wspólnego z miłościwie panującym nam w Anglii tyranem, ba! Jest jeszcze bardziej przerażający. Niech tylko Szef to sobie wyobrazi: olbrzymia, łysa czaszka obciągnięta skórą, która napięta i sucha popękała w kilku miejscach, tworząc czarną mozaikę blizn. Do tego wielkie, psie kły, i wąskie, lekko drżące wargi jak u drapieżnika, który rozsmakowuje się w strachu swojej ofiary. I oczy. Wielkie, żółte oczy, które widziały mijające wieki.

To właśnie ich król. Władca Ludu Podziemi, Pan tej cuchnącej kloaki, Wielki Pożeracz Światła.

Skoro czyta Szef ten list, to nie będzie żadną niespodzianką, że to przerażające bydle o dziwo nas nie zabiło. Było zupełnie inaczej. Król pomógł nam w naszych poszukiwaniach dotyczących TEGO. Okazał się bardzo pomocny i przyjął nas w swojej olbrzymiej bibliotece (udało mi się wynieść stamtąd kilka fantów, które pokażę Szefowi, gdy tylko wrócę do Londynu). Miałem też moment, aby zamienić z nim kilka słów (rozmawialiśmy jak równy z równym, nie płaszczyłem się przed nim, ani nie przymilałem się). W trakcie naszej krótkiej rozmowy Król poprosił mnie także, abym opowiedział na łamach prasy o Ludzie Podziemi, co też oczywiście zamierzam uczynić tuż po powrocie.

Niech Szef tylko pomyśli – co, jeśli pod ulicami Londynu żyje swym mrocznym, skrytym życiem podobne społeczeństwo? Co, jeśli w kanałach i tunelach zbierają się, niczym ropa, wszyscy ci, którzy nie znaleźli swego miejsca wśród nas, albo zostali przez nas odrzuceni? Czy siedzą tam spokojnie i gnuśnieją, czy może knują przeciwko nam, obmyślają plugawe plany przejęcia Londynu? Trzeba się temu przyjrzeć. Tym bardziej, że zarówno Szef jak i ja znamy historie o tajemniczych, nigdy niewyjaśnionych zaginięciach oraz relacje wiarygodnych świadków, którzy na ścianach wąskich, zagraconych uliczek widzieli cienie istot, które nie mogły pochodzić z naszego świata. Podkreślę to jeszcze raz – mój dziennikarski nos podpowiada mi, że sprawa jest poważna i powinniśmy się temu przyjrzeć, zanim szambo wybije. 

Niezła historia, co? A jakby dodać do tego jeszcze incydent na promie, którym płynęliśmy z Anglii do Francji (Makriat nie żyje), to mam tutaj materiał na sensacyjną powieść z dreszczykiem. Ale to opowiem Szefowi na spokojnie, gdy się spotkamy.

Co więcej mogę napisać? Cali i zdrowi jesteśmy w Paryżu. Jutro, to znaczy rano, zamierzamy przeszukać tutejsze biblioteki w celu znalezienia więcej informacji o TYM, a także o Comte Fenaliku (był z niego niezły popapraniec,  arystokrata w końcu), a potem widzimy się ze znajomym hrabiny, który jest podobno kimś ważnym w tutejszym światku artystycznym. Pojawiły się też dwa nowe tropy. Jeden z nich prowadzi nas do miejscowości Poissy, drugi do miejsca zwanego Chernaton.

Co zaś się tyczy moich towarzyszy. Agentki parę razy uratowały nam skórę. Nie zauważyłem żadnych podejrzanych ruchów z ich strony. Obie wydają się silnie zaangażowane w tę misję, ale oczywiście pozostaję czujny. Skoro Interpol postanowił zaangażować się w nasze poszukiwania, to sprawa musi być poważna.

Jezuita, jak to jezuita. Dużo się modli, błogosławi, wypędza demony. Nic nowego. Podobnie hrabina. Co jednak ciekawe, wydaje mi się, że podczas naszej wizyty w mieście Ludu Podziemi (zapomniałem wspomnieć – byłem tam ja, jezuita i agentka Riley), agentka Hyde wraz z hrabiną zawiązały chyba arystokratycznowywiadowczy sojusz. To tylko moje przypuszczenie, ale jeśli okaże się słuszne, będę musiał interweniować.

Gdyby to Szefa interesowało, niczego mi nie brakuje, a poszukiwania TEGO niemal całkowicie mnie pochłonęły. Oczywiście staram się co nieco zwiedzać, odwiedziłem nawet naszych kolegów dziennikarzy, ale całą swą uwagę koncentruję na poszukiwaniach.

Domyśla się szef, że nie mogłem napisać tu o wszystkim. W obawie przed przejęciem korespondencji, lub monitorowaniem jej przez Interpol, albo inne nieprzychylne nam środowiska, zawarłem tylko część wydarzeń. Cała reszta pozostaje bezpieczna w mojej głowie. O wszystkim opowiem, gdy się spotkamy.

 

P.S. Czekam na obiecane cacko.
Salutations à vous
Francis Geleyda

 

Francis ledwo zdążył zaadresować i zakleić kopertę, gdy usłyszał pukanie do drzwi.  Kogo znowu diabli niosą?  mruknął pod nosem i spojrzał na zegarek. Dochodziła właśnie druga w nocy. Schowawszy bezpiecznie kopertę, podszedł do drzwi i ostrożnie zerknął przez judasza. Ciężko westchnął i złapał za klamkę.

– Ojciec Teodore, ależ niespodzianka. Co księdza do mnie sprowadza o tak późnej porze? Już prawie druga.

– Tak, wiem. Też mam zegarek – odparł zmęczonym głosem jezuita. – Niemniej jednak postanowiłem, że dopóki wszystko pamiętamy, powinniśmy podzielić się zdobytymi informacjami z hrabiną i agentką Hyde. Jesteśmy w końcu zespołem, mamy wspólny cel.

Francis spojrzał uważnie na jezuitę i uśmiechnął się złośliwie.

– Jest ksiądz pewien, że powinniśmy mówić o wszystkim? Wydarzyło się tam wiele niespodziewanych rzeczy, padło wiele słów. Jest ksiądz absolutnie pewien, że powinniśmy stanąć wobec prawdy o tych wydarzeniach całkowicie… nadzy?

Końcówki uszu jezuity zrobiły się czerwone. Teodore wziął głęboki oddech.

– Jesteśmy zobowiązani opowiedzieć o wszystkich ważnych rzeczach. Pomniejsze, nic nie wnoszące do historii incydenty należy oczywiście pominąć. Szkoda zajmować sobie głowę błahostkami. Czy teraz wypowiedziałem się wystarczająco jasno?

Geleyda zagryzł wargi, aby się nie roześmiać i twierdząco skinął głową.

Kilka minut później cała piątka siedziała w przestronnym apartamencie hrabiny Upperton. Pomimo późnej pory hotelowa obsługa zadbała o to, żeby mieli co jeść i co pić. Madison, Francis oraz jezuita raczyli się wybornym winem, podczas gdy agentka Hyde oraz hrabina wybrały wodę, którą piły w znacznych ilościach.

Opowiedziana przez jezuitę historia wizyty u Króla, uzupełniona mrożącymi krew w żyłach opisami piekła szeptanymi przez Geleydę i fantastyczną relacją śmiertelnego pościgu Madison, zrobiły wrażenie na hrabinie i Samancie. Po wysłuchaniu całej historii obie pokręciły tylko z niedowierzaniem głową.

Samanta z uznaniem poklepała Madison po ramieniu. Była z niej dumna. Wiedziała, że da radę. Z drugiej strony żałowała, że nie było jej tam, gdy jezuita, kompletnie nagi, wyrzekał się Boga, ani wtedy, gdy przeszukiwali bibliotekę Króla podziemi. Była odpowiedzialna za Madison, a wysyłając ją tam samą, naraziła ją na śmiertelne niebezpieczeństwo. Przecież mogła zginąć w tym wyścigu. Na samą myśl o tym poczuła, jak oblewa ją zimny strach.

– Dobra robota – wyszeptała i silniej złapała Madison za ramię.

– To chyba już czas, aby pan Geleyda pokazał nam, co też udało mu się wynieść z biblioteki Króla, czyż nie? – jezuita kiwnął głową w stronę Francisa.

– Niczego nie wyniosłem, hola, hola – Francis uniósł ręce. – Król sam zaoferował mi, abym przejrzał należące do niego rzeczy, które zdążył uzbierać w trakcie mijających lat i wybrał te, które mogą nam się przydać. Miałem odmówić? To mogłoby zostać odebrane jako afront.

– Tak, tak – ponagliła go hrabina – afront. Niech pan to wreszcie pokaże – Teodora nalała sobie kolejną szklankę wody, którą błyskawicznie wypiła.

Francis ostrożnie rozłożył trzymane na kolanach zawiniątko, ukazując znajdujące się w nim skarby, a następnie wstał i położył je na stoliku.

– To wszystko – oznajmił. – Brałem jak popadnie. Nie miałem dość czasu na to, aby im się przyglądać. Z resztą i tak się na tym nie znam. Może hrabina będzie wiedziała coś więcej?

Teodora energicznym krokiem podeszła do stolika. Jej uwagę jako pierwszy zwrócił sporych rozmiarów sztylet. Broń miała wspaniałą, wężową klingę, którą pokrywało kilka wyblakłych znaków. Wykonana z drewna rękojeść stylizowana została na szpon drapieżnego ptaka. Przyjrzawszy się bliżej symbolom hrabina ze zdumieniem stwierdziła, że są one niczym innym, jak kabalistycznymi sefirami połączonymi pędami winnej latorośli.

– A to ciekawe – jezuita nachylił się nad czarnym pierścieniem, którego powierzchnię ozdabiały delikatne białe linie, czy też bardziej smugi. –  Wydaje mi się… nie, mam absolutną pewność, że podobny pierścień widziałem już w Muzeach Watykańskich, w części niedostępnej dla zwiedzających. Rozumieją państwo, że niektóre zabytki mogłyby zachwiać wiarą prostaczków.

Jezuita zaczął obracać pierścień przed oczami. Opuszki jego palców zadrżały od zaklętej wewnątrz energii.

– Tego typu pierścienie nosili członkowie Bractwa Żmii. Sekty, której wyznawcy uważali, że Jezus był w istocie Antychrystem. Z tego, co wiem, jej główny ośrodek znajdował się na terenie Bałkanów. Było to dosyć hermetyczne grono, które bardzo długo wymykało się jurysdykcji Kościoła. Tym bardziej dziwi mnie, że znaleźliśmy jego ślady tu, w Paryżu.

– A to zwykła książka – Madison, trochę rozczarowana, wertowała stary, zżółknięty wolumin, gubiąc pojedyncze kartki. – Napisany na dodatek w archaicznym francuskim.

Geleyda schylił się po jedną ze stron. Przedstawiała dwóch rolników oraz woła, którzy z trudem orali ciągnące się po horyzont pole. W istocie, byłaby to najzwyklejsza w świecie scena rodzajowa, nudna klisza, gdyby nie jeden drobny szczegół. Otóż w lewym dolnym rogu ilustracji autor zamieścił czarnego, wychudzonego kozła o długich zakręconych rogach. Zwierzę patrzyło na dwóch pracujących w polu mężczyzn, a w jego spojrzeniu było coś niepokojącego, złego.

– No nie wiem Madison. Wydaje mi się, że w takim miejscu jak biblioteka Króla nie ma miejsca na zwykłe rzeczy. Ta księga musi skrywać jakieś sekrety.

– Pewnie tak, Francis – zgodziła się. – Jeden chyba nawet odkryłam. Brzmi on następująco, posłuchaj, jak zanudzić się na śmierć.

Stojąca obok Samanta parsknęła śmiechem.

– Oddaj mi to – Francis wyrwał księgę z rąk agentki i zaczął ją samodzielnie przeglądać. Pożółkłe, pleśniejące kartki pokrywały hymny oraz scenki rodzajowe z życia wsi. – Liczyłem na coś więcej – stwierdził w końcu rozczarowany, odłożył księgę na stolik i usiadł w fotelu.

– Na przykład na co? – zainteresowała się Samanta. – Na mapę skarbów? Księgę zaklęć? – roześmiała się.

– Na przykład tak – burknął gniewnie w odpowiedzi i nalał sobie wina.

– No cóż… wygląda na to, że chociaż sztylet i pierścień mogą mieć dla nas jakąś wartość. Oczywiście nie sprzedamy ich, nie jesteśmy paserami. Niestety nie mają one związku ani z Comte Fenalikiem, ani z Simulacrum – podsumowała hrabina.

– Zaraz, zaraz – jezuita spojrzał na Francisa. – Jest coś jeszcze. Tekst, który król wręczył nam w bibliotece. Ma pan go przy sobie?

Geleyda bez słowa wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki cylindryczny, wykonany z jasnej skóry pojemnik i wręczył go Teodoré. Di Frascimento ostrożnie wziął go do rąk i natychmiast poczuł, jak opuszki jego palców zaczynają nieprzyjemnie mrowieć. Jezuita zignorował to jednak i ostrożnie zdjął pokrywę, po czym delikatnie wyciągnął znajdujący się wewnątrz zwój. W tym samym momencie powietrze wokół jezuity przeszył cichy, pełen udręki jęk, a chwilę potem Teodoré poczuł unoszący się znad zwoju swąd palonego mięsa. Tylko cudem powstrzymał nagły atak mdłości i powoli rozwinął dokument.

– Ojcze, czy wszystko w porządku? Strasznie ojciec zbladł. Przynieść wody?

Di Frascimento zignorował zaniepokojoną Madison i spojrzał na trzymany w rękach wolumin. Całość spisano archaiczną francuszczyzną, z której rozumiał jedynie poszczególne słowa. Jego wzrok skakał zatem po pojedynczych wyrazach, które nawet pozbawione kontekstu robiły upiorne wrażenie.

–  Nie nosi skóry… mądrości Derisiz… Trójpłatowe Oko… czworo dziatek… ofiara – szeptał coraz bardziej podekscytowanym głosem. Wypowiadane na głos słowa układały się w wyobraźni jezuity w pełne cierpienia i obłędu wizje. Nagle, Di Frascimento poczuł, jak zwój zaczyna parzyć mu palce. Zaskoczony, syknąwszy z bólu odrzucił manuskrypt na stół.

– Ten zwój – zaczął ostrożnie – może być dla nas cenną wskazówką.

– Na pewno? Wyraz ojca twarzy sugeruje coś zupełnie innego. Wygląda ojciec tak, jakby właśnie zobaczył ducha.

– Na pewno, agentko Hyde, proszę się nie martwić. Jakkolwiek jego treść – Di Frascimento zrobił znacząca pauzę – jest doprawdy obsceniczna i szalona, zawarte w nim informacje pomogą nam w walce ze Złym.

–  Zatem do dzieła. Dosyć już czasu poświęciliśmy na inne kwestie.

– Całkowicie się z hrabiną zgadzam. Od czego jednak zacząć? – Teodoré założył nogę na nogę i rozejrzał się po pozostałych.

– Proponuję udać się do biblioteki. Tam na pewno znajdziemy coś o Comte Fenaliku – odparł Francis, tłumiąc ziewnięcie. Było już bardzo późno i bardzo chciało mu się spać. – Tak barwna postać musiała być opisywana w ówczesnej prasie. Może nawet w kronikach kościelnych, urzędowych lub sądowych. Profesor Smith wspomniał, że posiadłość Fenalika zniszczono w trakcie Rewolucji Francuskiej. Może znajdziemy jakieś dzienniki rewolucjonistów, w których opisano to wydarzenie?

– Jest jeszcze pani przyjaciel hrabino. Leopold Zborowski, tak?

– Racja Samanto, dziękuję, że mi przypomniałaś. Wysłałam do niego liścik z prośbą o spotkanie, nie otrzymałam jednak do tej pory żadnej odpowiedzi.

– Długo nie było nas w hotelu, może wiadomość została na recepcji?

Hrabina zamyśliła się przez chwilę, po czym wstała z fotela, dając tym samym znak, że spotkanie uważa za skończone.

– Jest już późno. Warto byłoby, abyśmy wszyscy trochę odpoczęli. Jutro czeka nas na szczęście nieco mniej emocjonujący dzień. Odwiedzimy bibliotekę, a następnie udamy się na spotkanie z moim przyjacielem, bez względu na to, czy odpisał, czy nie. Życzę państwu spokojnej nocy, a sama zjadę jeszcze do recepcji. Godzina co prawda niemal nieprzyzwoita, ale jesteśmy tu jednak w sprawie wielkiej wagi. Dobranoc państwu.

Gdy wszyscy już poszli, hrabina zarzuciła na siebie ciepły, karmazynowy szlafrok i wyszła z pokoju. Czerwone dywany ciągnęły się niczym żyły i powoli znikały w mroku nieskończenie długiego korytarza. – Skąd we mnie takie porównanie? – wzdrygnęła się i przywołała windę, którą po chwili, niespiesznie zjechała na parter.

Duże, rozjaśnione pysznie mieniącymi się żyrandolami lobby było ciche i puste. Znajdujące się na ścianach lustra dodawały miejscu elegancji, podobne jak złote wykończenia i wypolerowana na błysk marmurowa posadzka. Stojący za kontuarem recepcji konsjerż wyprostował się nagle na widok Teodory i poprawił frak. Zanim do niego podeszła, zdążył jeszcze poprawić fryzurę i przetrzeć zaspane oczy.

– Witam, pani hrabino. W czym mogę pomóc? Ufam, że nie wydarzyło się nic przykrego? – mężczyzna uśmiechnął się z trudem, widocznie zmęczony po całym dniu pracy.

– Proszę się nie niepokoić młody człowieku. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jak zawsze z resztą. Odkąd tu bywam, zarówno obsługa, jak i warunki są na najwyższym poziomie. Przychodzę w innej sprawie. Zastanawiam się, czy nie zostawiono mi przypadkiem jakiejś wiadomości.

– Już sprawdzam, hrabino.

Konsjerż ukucnął za ladą i zaczął wysuwać kolejne, drobne szufladki, robiąc przy tym sporo niepotrzebnego hałasu.

– Jeśli tylko coś zostało tu dla hrabiny pozostawione, to zaraz to znajdę – stwierdził i zaczął czytać widniejące na kopertach nazwiska. – Mam! – oznajmił uradowany i wyprostował się przed hrabiną. Jego nieco za głośny wybuch radości obudził drzemiącego na kanapie mężczyznę, którego obecność zdradził dopiero przeciągły pomruk niezadowolenia.

Hrabina spojrzała w tamta stronę, nie kryjąc zdziwienia. W wydzielonej części lobby, która służyła za poczekalnię, na jednej z białych skórzanych kanap drzemał starszy, ubrany w kremowy garnitur mężczyzna. Musiał być chyba pijany, gdyż nie zdjął nawet długiego, luźnego płaszcza, którym się owinął. Rozrzucona w nieładzie para eleganckich brązowych butów leżała na dywaniku przed kanapą, tuż obok czarnego kapelusza z szarą tasiemką. Mężczyzna przeciągnął się z głośnym ziewnięciem i stękając, usiadł na kanapie. Nagle, spod poły marynarki wystawił łeb olbrzymi biały kocur i odbiwszy się energicznie, wylądował na podłodze. Zwierzę przeciągnęło się, mrucząc przy tym przeciągle i, jakby gniewnie, spojrzało w kierunku lady. Zdumiona niespodziewanym pojawieniem się kocura Teodora wlepiła wzrok w zwierzę. W postawie kota była jakaś duma i zadziorność. Zwierzak leniwie czyścił przednią łapę i zmrużywszy oczy, przypatrywał się obserwującej go lady Upperton. Teodora uznała, że spojrzenie kota jest wyjątkowo dziwne, jakby oceniające, a do tego niepozbawione złośliwości i w jakiś niewytłumaczalny sposób rozumne.

– Hrabino?

Lady Upperton, nieco zawstydzona swoim gapieniem się, ponownie skupiła uwagę na konsjerżu.

– Faktycznie, mam coś – oznajmił i przesunął po ladzie elegancką kopertę, na której widniało nazwisko hrabiny napisane fantazyjnym i pełnym zawijasów pismem. – Zostawioną ją tu w imieniu pana Leopolda Zborowskiego.

Hrabina pokiwała głową i energicznym ruchem otworzyła kopertę. Leopold zgodził się spotkać z nimi dzisiaj wieczorem.

– Doskonale – usatysfakcjonowana, schowała kopertę do kieszeni szlafroka i dyskretnie nachyliła się nad ladą. Konsjerż, nieco zdziwiony, zrobił dokładnie to samo. – Proszę mi wybaczyć, ale ten mężczyzna na kanapie… czy on powinien tutaj spać? – Teodora dyskretnie spojrzała w kierunku nieznajomego. Mężczyzna nieporadnie zakładał właśnie buty, w czym ewidentnie nie pomagał mu kręcący się między nogami kot.

– To gość naszego hotelu. Dosyć ekscentryczny, żeby nie powiedzieć trudny, klient, ale dobrze płaci. Złotem – dodał porozumiewawczo.

Hrabina zerknęła w kierunku nieznajomego, który wstał z kanapy i zatoczywszy się, podszedł do znajdującego się obok fotela, z którego podniósł elegancką czarną laskę. Ciemne, niemal brązowe oczy i śniada cera zdradzały jego orientalne pochodzenie. Gdy ich spojrzenia na moment się spotkały, hrabina poczuła, że w jakiś przedziwny sposób mężczyzna przyciąga ją do siebie. W tym krótkim spojrzeniu był jakiś nieopisany, trudny do wyjaśnienia magnetyzm. Dziwiąc się samej sobie, Teodora zrozumiała nagle, że ma ochotę się z nim spotkać.

– Wydaje mi się, że już go gdzieś widziałam. Być może nawet na niedawnym bankiecie. Niestety zapomniałam, jak się nazywa. Czy byłby pan tak miły i mi przypomniał? – Hrabina uśmiechnęła się i dyskretnie przesunęła po ladzie banknot o wysokim nominale.

– Ależ oczywiście, to pan Omar Al-Shakti – odparł gorliwie konsjerż. – Przyjechał tu z Egiptu, zdaje się w interesach. Na tyle, na ile udało mi się zauważyć, bardzo często wychodzi na bankiety, z których wraca bardzo późno, bardzo pijany.

– Al-Shakti – powtórzyła szeptem Teodora i podziękowawszy konsjerżowi za pomoc, ruszyła w stronę Egipcjanina, który nieudolnie chciał złapać biegającego wokół niego kota.

– Chodźże tu do mnie bydlaku – mamrotał pod nosem. – Zobaczysz, że cię złapię, a jak cię złapię, to zobaczysz – bełkotał, bezradnie machając rękami wokół widocznie zadowolonego kota, któremu cała sytuacja sprawiała nieskrywaną radość.

– Dzień dobry, a może dobry wieczór.

Mężczyzna zastygł w bezruchu i dopiero po chwili wyprostował się, z trudem łapiąc równowagę. Mętnym wzrokiem spojrzał na stojąca naprzeciw niego Teodorę, która nieco zażenowana sytuacją nie wiedziała za bardzo, co dalej zrobić. Drobne, głęboko osadzone oczy wbiły się w hrabinę, jakby w wyczekiwaniu na ciąg dalszy. Egipcjanin podrapał się po zmierzwionym białym zaroście, który porastał mu brodę oraz pucołowate policzki i syknął coś niezrozumiale do kota, który nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, usiadł i zaczął wpatrywać się w hrabinę. Otaczający Omara zapach ekskluzywnych perfum mieszał się wonią alkoholu i zapachem cygar.

– Czy my się znamy? – wymamrotał łamaną angielszczyzną z silnym egzotycznym akcentem. – Wydaje mi się, że nie widziałem pani nigdy wcześniej ani tu, ani nigdzie, ani w żadnym ze światów – zachwiał się w miejscu.

– Och, wydaje mi się, że tak – skłamała. – Nie jestem sobie w stanie jednak przypomnieć gdzie. Liczyłam na to, że pan mi powie. Hrabina Teodora Upperton – dodała i uśmiechnęła się.

Mężczyzna zrobił krok do tyłu i bezczelnie zmierzył ją wzrokiem. Hrabina aż cała zagotowała się ze złości, jednak wciąż się uśmiechała.

– Hrabina, hrabina – mamrotał przez chwilę pod nosem. – Nie znam żadnej hrabiny. Jest zatem pani pierwsza, winszuję.

Omar wyciągnął w kierunku hrabiny dłoń. Gdy ją chwyciła, poczuła, że jest bardzo ciepła, niemal gorąca i nieprzyjemnie lepka.

– Zatem dobranoc – oznajmił i odwróciwszy się na pięcie ruszył w kierunku windy.

– Proszę poczekać, panie Al-Shakti – hrabina zrównała się z nim krokiem, co, biorąc pod uwagę jego zataczanie się, nie było wcale trudne. – Mam dziwne przeczucie, że już gdzieś, kiedyś się spotkaliśmy. Wydaje mi się pan znajomy. Był pan może kiedyś w Londynie?

Mężczyzna zatrzymał się nagle i spojrzał hrabinie w oczy. Jego wzrok w ułamku sekundy się wyostrzył, jakby przetrzeźwiał. Teodora zadrżała pod tym spojrzeniem, w którym na moment rozbłysło coś niebezpiecznego. Idący obok kot zerknął na nią beznamiętnie i niczym wytresowany usiadł przed windą.

– Nie, nigdy tam nie byłem – odparł oschle. – Jest już bardzo późno hrabino, a ja jestem bardzo zmęczony, podobnie jak Hotep. Dobranoc.

Już miał odejść, gdy hrabina delikatnie złapała go za rękaw płaszcza, po czym zdziwiona własnym zachowaniem natychmiast go puściła. Sama nie wierzyła w to, co właśnie zrobiła, jednak Omar Al-Shakti miał w sobie coś takiego, co wbrew wszelkiej logice nakazywało hrabinie nakazało go zatrzymać. – Przecież nie tak zachowują się szczęśliwie mężatki! Takie zachowanie nie przystoi hrabinie! – zganiła się w myślach.

– Proszę zaczekać. Może znalazłby pan czas później, bardzo pana proszę. Dzisiaj wieczorem, albo jutro. Muszę się dowiedzieć, skąd pana znam.

Al-Shakti popatrzył na nią w milczeniu.

– Zatem do jutra, hrabino – odparł w końcu.  – O, moja winda – ucieszył się i przepuściwszy kota wszedł do środka.

– Ale panie Al-Shakti, gdzie się spotkamy? O której?

Winda zaczęła się zamykać. Postać Omara malała. Znikała, miażdżona przez zamykające się drzwi i dosłownie w ostatniej chwili, w wąskiej szczelinie hrabina ujrzała jego uśmiechającą się dziwnie twarz.

– Znajdę panią – wyszeptał i zaraz potem drzwi do windy zamknęły się z cichym kliknięciem.

 

II

 

– Przyda nam się spokojniejszy dzień. – Madison tęsknym wzrokiem spojrzała na pachnące obłędnie rogaliki, jednak wytarła usta i odstawiła talerz na bok. – Powiem ci Sam, że ten incydent na statku i wizyta w podziemiach, to jednak trochę za dużo. Dzień w bibliotece dobrze mi zrobi. Taka namiastka starych czasów, zanim zadzwonił do mnie sir Glutterby. To były dobre czasy, może trochę nudne, ale dobre.

– Nawet nie wyobrażam sobie przez co musiałaś przejść Madison, ale wiedz, że już nigdy nie zostawię cię samej. Nie chodzi o to, że w ciebie wątpię, albo nie jestem pewna twoich kompetencji, bo jestem, ale jesteśmy zespołem, ty i ja. Musimy działaś razem. Powodzenie tej misji zależy od nas, nie oszukujmy się.

Madison spojrzała na Samantę, zdziwiona powagą w jej głosie.

– Nic się przecież nie stało.

– Stało się, mogłaś zginąć – odparła ostro Samanta i, jakby nieco zawstydzona, sięgnęła po stojąca przed nią filiżankę.

– Tak, to prawda – zaczęła ostrożnie Madison – ale byłam jedyną osobą, która miała szanse w tym wyścigu. Nie sądzisz chyba, że któreś z nich mogło mieć większe – dodała już nieco ciszej. – To musiałam być ja.

– Wiem. Oczywiście masz rację. Nikt inny by sobie tam nie poradził. Niemniej jednak to był ostatni raz, gdy zostawiłam cię samą. Postanowione.

Madison, nieco zaskoczona, zerknęła dyskretnie na agentkę Hyde. Jej zwykle pogodną twarz przeciął nagły grymas bólu, a może smutku? Nie wiedziała, nie mogła wiedzieć, że siedząca obok Samanta wróciła pamięcią do wydarzeń z Misr House i nierozwiązanej sprawy zaginięcia jej ówczesnego partnera. Jego niewytłumaczalne zniknięcie wciąż nie dawała jej spokoju.

– Gotowi? – hrabina odstawiła filiżankę i rozejrzała się po siedzących przy stole towarzyszach. – Widzę, że tak. Zatem w drogę – wstała od stołu i dała znać kelnerowi, że śniadanie dobiegło końca. – Do której biblioteki powinniśmy się udać panie Geleyda? Wybór mamy całkiem spory.

Francis szybko przełknął ostatni kęs pieczywa i wytarł usta.

– Wydaje mi się, że najrozsądniej będzie udać się do Biblioteki Narodowej. Podejrzewam, że znajdziemy tam odpowiedzi na wszystkie interesujące nas pytania. Jeśli okazałoby się natomiast, że wiedza, której poszukujemy, znajduje się w zbiorach innych bibliotek, liczę na to, że personel wskaże nam, gdzie powinniśmy się udać.

– Dobry pomysł – zgodził się jezuita i wstał od stołu. – Zatem w drogę. Mamy misję do wykonania.

 

***

 

Biblioteka Narodowa w Paryżu okazała się być potężną, majestatyczna budowlą, przy której bledły wszystkie otaczające ją kamienice. Masywne kamienne ściany emanowały powagą i spokojem minionych stuleci. Potężna budowla była niczym milczący świadek burzliwej historii Paryża i jego mieszkańców. Mimo wczesnej godziny przed wejściem do biblioteki panował spory ruch. Profesorowie oraz studenci, rozmawiając głośno wspinali się po kamiennych, szerokich schodach i natychmiast milkli, gdy tylko przekraczali masywne dwuskrzydłowe wrota tej świątyni wiedzy.

Wewnątrz panowała nabożna, niemal klasztorna cisza, którą przerwały jedynie skryte szeptane szeptanymi rozmowy oraz skrzypienie bibliotecznych wózków uginających się pod ciężarem zgromadzonych na nich książek. Wysokie ściany ozdabiały obrazy przedstawiające historię Paryża i całej Francji. Wytwornie ubrani mężczyźni i kobiety, zamknięci w złote ramy płócien, spoglądali na kręcących się w dole gości z niekrytą wyższością i niechęcią.

Hrabina i pozostali, gdy tylko zostawili rzeczy w szatni, przeszli z lobby do właściwej części biblioteki, będącej jej sercem. Okrągłą przestronną salę zajmowały rzędy drewnianych, ciężkich biurek, przy których siedzieli zatopieni w lekturze goście. Pod ścianami stały masywne, wysokie drewniane regały uginające się pod ciężarem opasłych tomów. Wszystko w pomieszczeniu pachniało historią – każdy mebel, każda klamka zdawała się pamiętać czasy, o których goszczący w bibliotece ludzie mogli jedynie przeczytać. Powaga tego miejsca była niemal przytłaczająca, a głos sam zniżał się do cichego szeptu.

– Wygląda na to, że będziemy potrzebować pomocy – odezwała się cicho Madison. – Podejrzewam, że żadne z nas nie poradzi sobie wystarczająco szybko z przeszukaniem katalogów.

– Może ten pan nam pomoże?

Hrabina delikatnie kiwnęła głowa w stronę chudego, nieco neurotycznie zachowującego się młodzieńca, który intensywnie gestykulując, tłumaczył coś przez ladę wyraźnie skruszonej, młodej dziewczynie.

– Wygląda mi na strasznego sztywniaka. Pewnie to pracownik – skwitowała szybko Samanta.

– Zajmę się tym – oznajmił Geleyda i ruszył w jego stronę. – Dzień dobry – przywitał się łamaną francuszczyzną i uśmiechnął się najserdeczniej, jak tylko potrafił.

Odwrócony plecami młodzieniec podskoczył w miejscu i odwrócił się szybko w kierunku Francisa. Miał podłużną, pokryta archipelagami pryszczy twarz, wąski nos i popękane wargi. Poprawił małe, okrągłe okularki, za którymi tkwiła para intensywnie zielonych oczu i nerwowo podrapał się po czuprynie czarnych, niesfornych włosów.

– Dzień dobry, witam w Bibliotece Narodowej – odezwał się cichym, nosowym głosem, który przypomniał Francisowi dźwięk podstępnie ulatniającego się gazu. Młodzieniec poprawił kołnierzyk zapiętej pod samą szyję koszuli, odsłaniając poobgryzane niemal do krwi paznokcie. – Nazywam się Remi Vangeim. W czym mogę pomóc? Sądząc po akcencie nie jest pan stąd, prawda?

Geleyda skinął twierdząco głową, co wywołało na twarzy bibliotekarza uśmiech zadowolenia.

– Ma pan absolutną rację. Przybywam z Anglii. Tak się składa, że pracuję dla jednego z najbardziej poczytnych londyńskich periodyków. Do tej wspaniałej biblioteki – Geleyda wykonał ruch ręką – sprowadziły mnie poszukiwania dotyczące pewnego wyjątkowo ciekawego człowieka, Francuza. Liczę, że będzie mi pan w stanie w tym pomóc.

– Dziennikarz? I to aż z Anglii. Très bien, très bien. Czego, a raczej kogo pan szuka, monsieur?

– Cóż, przedmiotem moich badań jest sylwetka Comte Fenalika. Słyszał być może pan o nim?

Remi bezradnie rozłożył ręce.

– Pan wybaczy, monsieur. Francja wydała na świat tylu godnych zapamiętania synów, że nie ma możliwości, abym zapamiętał ich wszystkich. Czym wsławił się monsieur Fenalik?

Geleyda uśmiechnął się z satysfakcją.

– Według informacji, które zdobyłem dotychczas, Comte Fenalik był, jakby to ująć w sposób dyskretny, a jednocześnie dosadny – la frénétique extraordinaire, niezłym popaprańcem.

Twarz Remiego momentalnie zrobiła się czerwona. Bibliotekarz nerwowo podrapał się po twarzy, rozdrapując do krwi kilka pryszczy.

– Może i tak, może i tak. Zatem Comte Fenalik, dobrze. Czy to wszystko?

– Właściwie, to mam jeszcze jedno pytanie. Orientuje się pan może czym jest Chernaton?

– Oczywiście monsieur – Remi odzyskał na nowo rezon. – To malownicze prowincja na przedmieściach Paryża, niegdyś znana dzięki znajdującemu się tam zakładowi dla obłąkanych. Obecnie ma na szczęście do zaoferowania znacznie więcej. Jeśli ma pan kilka dni, to polecam udać się tam na spacer. Okolica zapiera dech w piersiach.

– To bardzo dobry pomysł, dziękuję. Przejdźmy jednak do konkretów. Nie będę ukrywał, że bardzo zależy mi na czasie. Na kiedy mógłby przygotować mi pan materiały dotyczące Comte Fenalika?

Remi wyciągnął spod lady niewielkich rozmiarów notesik i kiwając ciężko głową, mruczał coś pod nosem wyraźnie zmartwiony.

– Niedobrze, bardzo niedobrze monsieur. Mam bardzo dużo pracy. Wszyscy chcą wszystko na już, a przecież się nie rozdwoję. Myślę, że jeśli przyjdzie pan do mnie jutro po południu, to powinienem już coś mieć.

 Cholerny żabojad. Chce pieniędzy, łajdak.  skonkludował w myślach Geleyda i niezadowolony sięgnął do kieszeni, po czym położył na ladzie kolorowy banknot.

– Powiadają, że czas to pieniądz – Remi uśmiechnął się i szybko schował pieniądze. – Niemniej jednak, sprawa, o którą pan prosi, jest bardzo, bardzo trudna, très difficile. Wiele osób przed panem było u mnie z podobną prośbą. Kim bym był, gdybym zapomniał o nich i skupił się teraz na czym innym? W jakim świetle zostałbym postawiony, monsieur? 

Geleyda uśmiechnął się i udając, że to faktycznie problem i że doskonale rozumie dylemat, przed którym go właśnie postawił, pokiwał ze zrozumieniem głową, podczas gdy w środku cały płonął ze wściekłości. Łapówka, którą właśnie wręczył, nie była wcale mała. Podejrzewał, że ktoś taki jak ten pokraczny, nerwowy bibliotekarz załatwi sprawę od ręki po otrzymaniu zaproponowanej kwoty. – Francuzik ma czelność, psia mać – zaklął w myślach i spojrzał wymownie w kierunku hrabiny, która jakby domyślając się w czym tkwi problem, energicznie ruszyła w jego stronę, prowadząc za sobą pozostałych.

– Hrabina Teodora Upperton – zaczęła bez ogródek. – Przyjechałam tu z bardzo daleka i mam bardzo mało czasu. Stanowczo za mało. Widzę, że mają tu panowie jakiś problem, zgadza się Francis?

Geleyda energicznie pokiwał głową.

– Zatem proszę powiedzieć mi młody człowieku – zwróciła się w stronę widocznie oszołomionego bibliotekarza – w czym problem? Czyżby mój towarzysz nie wyraził się wystarczająco jasno?

Remi milczał przez chwilę, oszołomiony postawą hrabiny i dopiero po kilku chwilach zdołał wyjąkać, że wręcz przeciwnie, że wszystko jest w największym porządku, ale zadanie, które otrzymał jest niestety wyjątkowo czasochłonne.

– Chce więcej pieniędzy – Geleyda nachylił się do hrabiny. – Dałem mu już sporo, ale ten chciwy łajdak chce jeszcze.

Hrabina spojrzała zdumiona na Francisa. –  Skoro tak, szkoda marnować czas na jałowe dyskusje – postanowiła i spojrzała na Remiego.

– Mój towarzysz być może wyraził się nieprecyzyjnie. Bardzo zależy nam czasie, bardziej niż innym – oznajmiła i położyła przed bibliotekarzem plik kolorowych banknotów, który natychmiast zniknął w kieszeniach Remiego.

– Zaiste, tak, tak. Śmieszne nieporozumienie – zgodził się, energicznie kiwając głową. – Zatem, jeszcze raz. W czym mogę państwu pomóc?

– Tak jak mówiłem wcześniej – odparł poirytowany Geleyda – poszukujemy wszelkich informacji o Comte Fenaliku. Bez znaczenia, czy będą pochodzić z gazet, dzienników rewolucjonistów, ksiąg zażaleń czy kronik kościelnych.

– Tak, oczywiście – Remi nabazgrał coś w notesie.

– I słownika francusko-angielskiego – dodał jezuita.

– Tak, oczywiście.

– I może jeszcze coś o Bractwie Żmii – zaproponowała jakby od niechcenia hrabina.

– Tak, oczywi… – Remi urwał nagle i schowawszy głowę w ramionach, nerwowo rozejrzał się wokół. Jego palce bezwolnie zaczęły rozdrapywać świecące na twarzy pryszcze.

– Słucham? – hrabina wbiła wzrok z bibliotekarza, który przez chwilę bacznie jej się przyglądał, jakby nieco zaniepokojony, a może nawet przestraszony.

– Może porozmawiamy o tym później, pani hrabino. To nie jest dobry czas na rozmowę. Zaprowadzę państwa w ustronne miejsce, przyniosę materiały na interesujący państwa temat, a wieczorem, powiedzmy koło godziny siedemnastej porozmawiamy o bractwie. Będę wtedy już po pracy.

– Doskonale – zgodziła się hrabina.

 

***

 

Przez kilka kolejnych godzin agentki, Geleyda i hrabina w milczeniu wertowali przyniesione przez Remiego materiały. Kroniki, gazety i dzienniki okazały się być cennym źródłem informacji. Obok nich, szaleńczo wertując strony słownika, Di Frascimento starał się przetłumaczyć treść zwoju, który otrzymali od króla.

Chwilę przed siedemnastą jezuita z głośnym westchnieniem ulgi zamknął słownik i zwrócił się do pozostałych. Zmęczona, blada twarz zaniepokoiła Samantę. Wyglądało na to, że żmudna, benedyktyńska praca całkowicie wyczerpała jezuitę.

– Skończyłem. Na tyle, na ile mogłem przetłumaczyłem tę herezję. Jak postępy w poszukiwaniu informacji dotyczących Comte Fenalika?

– Dowiedzieliśmy się całkiem sporo – zaczęła Madison. – Za swojego życia Fenalik był jednym z bliskich przyjaciół Ludwika XVI. Obaj pozostawali w bliskich relacjach i zdarzało się nawet, że król odwiedzał posiadłość Fenalika, którą ten posiadał w miejscowości Poissy.

– Poissy?

– Tak. Dobrze się ojcu wydaje. Tą samą nazwę znaleźliśmy na skrawku papieru należącym do Makriata. Wracając jednak do sedna. Fenalik za życia wielokrotnie brał udział w skandalach obyczajowych, był również oskarżany o wiele niegodziwości. Wydaje się, że przed wyrokiem skazującym chronił go jedynie parasol bezpieczeństwa, jaki rozpostarł nad nim Ludwik XVI. Wszystko trwało jednak do czasu. Nasz bohater wdał się bowiem w romans z niewłaściwą kobietą. Była nią sama królowa. Tego było już za dużo i z woli Ludwika XVI Comte Fenalik został stracony bez jakiegokolwiek procesu.

– Niemożliwe – Geleyda otworzył trzymaną przez siebie cienką książeczkę. – Tutaj jest napisane, że było zupełnie inaczej. Według autora tego dziennika, a był nim Louis Mallon – oficer biorący udział w szturmie na dwór Fenalika – posiadłość w Poissy była istnym gniazdem niegodziwości i zepsucia, tak moralnego, jak i fizycznego. Okoliczni mieszkańcy żyli w ciągłym strachu przed szalonym hrabią, a z pobliskich wiosek znikały dzieci i dziewczęta. Podobno żadna z pokojówek nie wytrzymała tam dłużej niż tydzień; każda z nich całkowicie przerażona uciekała z posiadłości Fenalika, po czym znikała już na zawsze. Żadnej nigdy nie odnaleziono. Plotki o satanistycznych orgiach, czarnych mszach i najbardziej wymyślnych bezeceństwach dotarły w końcu do uszu króla, który postanowił to sprawdzić. Oszczędzę sobie tutaj krwawe opisy wyuzdanych bezeceństw, które Mallon znalazł na miejscu, w posiadłości Fenalika.

– Co więcej – odezwała się Samanta – osobisty lekarz królowej, Lucian Rigault, w swoim dzienniku pisze, że Comte Fenalik, jako szaleniec nieświadomy popełnionych przez siebie zbrodni, nie mógł zostać skazany na karę śmierci. Według niego Comte Fenalik został zamknięty w przybytku dla obłąkanych w Charenton.

– Zaraz, zaraz – zasępiła się Madison. – Coś się tutaj nie zgadza. Według jednej relacji Fenalik został stracony bez żadnego procesu, według drugiej zamknięto go w zakładzie dla umysłowo chorych.

– Owszem, nie zgadza się i to bardzo – zgodził się Francis. – Wygląda na to, że Fenalika wcale nie zabito. Być może napisano tak tylko dlatego, aby uspokoić wstrząśniętą gawiedź łaknącej jego śmierci za okrucieństwa, których się dopuścił. Być może uratowało go jego pochodzenie i tytuł?

– Albo choroba, o ile rzeczywiście był chory – dodała hrabina.

– Szczerze w to wątpię – Samanta schowała do kieszeni sporządzone przez siebie notatki. – Wygląda na to, że ten cały Comte Fenalik był prawdziwym popaprańcem. Sfingowana śmierć – takie rzeczy zdarzały się w przeszłości, zdarzają się teraz i będą się zdarzać. A jak poszło ojcu tłumaczenie?

Jezuita wzdrygnął się i chwycił pobazgraną kartkę. Następnie cichym głosem przeczytał, co następuje

...widziałem moce, podkradające się w nocy do namiotów i siejące strach w sercach tych, którzy czczą fałszywego boga Mahometa. Ja znam Jego i Jemu to oddaję cześć.

DERISIZ, Ten, który nie nosi skóry przemówił do mnie Sedefkara Olśnionego, dziedzica mądrości Al Hazredowych. W zaciszu nocy wyszeptał do mnie tajemnicze słowa, wyciął je na pergaminie mej duszy, teraz już wiem, co muszę uczynić. Doznałem wizji zesłanych przez mego Pana, widziałem Go kroczącego po ruinach miast. Kraje i ich władcy padali przed Jego majestatem, nawet wizerunki fałszywych bóstw ulegały Jego mocy.

Pomnę, gdym po raz pierwszy spojrzał na Jego dzieło, przeszyła mnie moc, siła, która pamięta początki człeka pławiącego się w szlamie życia. Lśnił jak najwspanialsze klejnoty, budził się za każdym razem, gdym obłupiał za pomocą Mims Sahis niewdzięcznika, każdego, który chciał ukraść mi mój skarb. Derinin Sunak na Jego cześć…

Tej nocy On przybył do mnie po raz pierwszy i powiedział mi, co mam czynić, poprowadził mnie ku mądrości DERISIZ. Medytowałem przed Jego majestatem czerwonej ciemności, składałem pokłon Jego Trójpłatowemu Oku, odmówiłem siedemnaście sur otwierających i otworzyłem relikwię po raz pierwszy… Symulakr wewnątrz był miękki i gładki, gdy przesunąłem dłonią po jego wnętrzu poczułem, jakbym dotknął skóry niemowlęcia, mimo tego, iż był to kamień.

Dziś złożyłem czworo dziatek w ofierze memu Panu, potem użyłem go pierwszy raz, mogłem przyodziać nową skórę jak kostium, nauczył mnie kontrolować artefakt…

W całej skromności wierzę, iż zrobiono To na moje podobieństwo, pobłogosławiony niechaj będzie wybraniec Władcy Obnażonego Mięsa. Będę uważał, aby To nie straciło blasku, materia ma barwę nieskazitelnej bieli, nie można zatem splugawić go zepsuciem…

Istnieją formuły, które pozwalają używać Jego mocy innym. Jest jeden, który idzie Jego tropem od setek lat, kiedyś miał inne imię, teraz jako piętno nosi miano Fenalik, moc artefaktu przywołuje go, nie pozwolę aby ten święty przedmiot wpadł w jego szpony. Pan wybrał mnie na swego orędownika, powołam Braci, aby strzegli relikwii…

…czas mnie nagli, muszę wszystko spisać, uczynię jeszcze cztery zwoje ku czci mego Pana, plugawe psy chcą zniszczyć Konstantynopol, pośpiech jest wskazany, moc Symulakrum może pomóc mi oszukać ich zmysły…

…Mims Sahis pozwala ściągać skórę jednym cięciem, skuteczną techniką jest żywemu bluźniercy ściągnąć skórę póki żyw jeszcze, wtedy taki płaszcz lepiej się nosi, a Pan przychylniej zsyła dary, widząc taką ofiarę. Skóra najlepiej schodzi gdy parzona jest wrzącą wodą czy gorejącą oliwą, jednak takowe zabiegi odbarwiają skórę i ofiara może omdleć, a z żywej obłupia się korzystniej, nacinając od nasady czaszki wzdłuż karku ku dołowi…

Gdy tylko jezuita skończył, nagle spomiędzy regałów, niczym zjawa, wyszedł Remi. Chłopak nerwowo spoglądał przez ustawione na półkach książki, jakby bał się, że ktoś go śledzi.

– Już siedemnasta? – Madison spojrzała z niedowierzaniem na zegarek.

– Tak, siedemnasta – odparł cicho Remi i podszedł do okrągłego stołu, przy którym siedziała Madison i reszta. Rzucił okiem na znajdujące się przed nim księgi, po czym zwrócił się bezpośrednio do hrabiny.

– Przychodzę w tej sprawie – wyszeptał. – Tej sprawie. Jeśli skończyli państwo, to możemy już iść.

– Gdzie iść, monsieur Remi? – spytała podejrzliwie hrabina i spiorunowała młodzieńca wzrokiem.

– Na górę, do Sali Osobliwości. Ja nie wiem za wiele o tej sprawie, ale jeden z naszych pracowników, odpowiadający za Salę Osobliwości i znajdujące się tam eksponaty, z pewnością państwu pomoże.

– Nie będziemy musieli znowu płacić, prawda? – Geleyda wstał znad stołu i zerknął groźnie w kierunku bibliotekarza. Siedząca obok niego Samanta niemal parsknęła śmiechem.

– Ależ skąd, nie jest złodziejem – oburzył się Remi. – Idziemy?

 

***

 

Sala Osobliwości była w istocie niewielkim pomieszczeniem, jednym z wielu znajdujących się na pierwszym piętrze biblioteki. Natomiast prowadzące do niej drzwi, jako jedyne ze wszystkich, były pokryte namalowanymi ręcznie symbolami, a także przybitymi do nich dzwoneczkami i tasiemkami. Obrazu dopełniała futryna, na której biała kredą wymalowano dziesiątki malutkich pentagramów. Di Frascimento odruchowo skrzywił się na ten widok.

Remi wyjął z kieszeni pokaźny pęk kluczy. Chwilę zajęło mu, zanim znalazł ten odpowiedni, ale gdy w końcu mu się udało, z uczuciem ulgi przekręcił kluczyk w drzwiach.

– Voilà, jesteśmy.

Na korytarz, przez uchylone drzwi wypłynęła fala niemal atramentowej ciemności, niosąca ze sobą zapach charakterystyczny dla długo zamkniętych, niewietrzonych poddaszy lub strychów. Remi otworzył drzwi szerzej i wyciągnąwszy rękę do środka, zaczął szukać włącznika światła. Chwilę później panujące wewnątrz egipskie ciemności rozświetlił blask wiszącego pod sufitem żyrandolu. Mieniące się świetliście kryształy wirowały w powietrzu, ukazując wnętrze Sali Osobliwości.

Naprzeciwko nich wisiał olbrzymich rozmiarów obraz, przedstawiający senny, fantastyczny krajobraz. Pod nim, jedna obok drugiej, stały trzy wysokie gabloty. Wewnątrz nich zaś znajdowały się trzy, przykryte czarnym suknem przedmioty. Po środku pokoju, na wysokim, okrągłym stoliku, leżało kilka starych rozpadających się ksiąg zabezpieczonych szklaną witryną. Ściany pomieszczenia – ciemno zielone i ponure, obwieszono mniej lub bardziej udanymi obrazami. Tak przynajmniej sądziła Samanta.

– Mogą tu państwo poczekać, tylko proszę niczego nie dotykać. I przez niczego rozumiem absolutnie niczego, dosłownie. Rozumieją państwo?

– Oczywiście – odparła w imieniu pozostałych hrabina.

– Doskonale – odparł i spojrzał na zegarek. – Dziwne, zatrzymał się. Ten model miał być podobno bezawaryjny – powiedział sam do siebie i zaczął go nakręcać. – Pójdę po kogoś, kto będzie mógł opowiedzieć o bractwie – oznajmił nakręciwszy zegarek i wyszedł z pokoju. – Absolutnie niczego! – krzyknął jeszcze na korytarzu i zbiegł po schodach.

– Nieźle to wykombinowali, naprawdę nieźle – Madison, ukucnęła obok jednej z gablot i z uznaniem pokiwała głową. –  Systemem zabezpieczeń jak ta lala. Wystarczy nawet jeden, mały ruch przy gablocie, a natychmiast uruchomi się system alarmowy. Dlatego radzę, aby nie przekraczać cienkiej czerwonej linii przed każdym z obiektów. Jeden ruch i tylko Bóg wie co się stanie.

– Znasz się na tym, co? – Samanta w milczeniu oglądała wiszący za trzema gablotami obraz. Pozornie senny, spokojny krajobraz wydawał się tętnić pod spodem dziką, wulkaniczną energią. Łagodne, kopulaste wzgórza, które porastał przyprószony śniegiem las, miały w sobie coś złowrogiego, tajemniczego. Podobnie jak ciężkie, fantastycznie zmierzwione chmury i olbrzymi księżyc, na tle którego zrywała się do lotu olbrzymich rozmiarów sowa o rubinowych ślepiach.

– Madison, jesteś pewna, że nie da się zajrzeć, do żadnej z tych gablot? Mam przeczucie graniczące z pewnością, że w środku znajduje się coś absolutnie fantastycznego. Dałabyś radę wyłączyć te zabezpieczenia? Chociaż na chwilę – Francis nerwowo dreptał wokół gablot.

– Byłoby to co najmniej wysoce nieroztropne Francis, a nawet katastrofalnie nierozważne.

Di Frascimento powoli przechadzał się po pomieszczeniu. Gdy tylko znalazł się wewnątrz Sali Osobliwości, natychmiast zrozumiał, z jakiego rodzaju eksponatami ma do czynienia. W jego przypuszczeniach utwierdziły go dodatkowo wiszące na ścianach pożółkłe ryciny. Przedstawiały one piekielne pieczęci, kabalistyczne klucze i inne okultystyczne symbole, których natura była na wskroś zła. Jezuita czuł wypełniającą pomieszczenie negatywną energię, która wiła się wściekle wokół gablot, odbijała od ścian niczym uwięzione w klatce zwierzę. Jej epicentrum znajdowało się dokładnie nad gablotą, wokół której kręcił się właśnie Geleyda. Di Frascimento widział czarne smugi wiatru kotłujące się między jego towarzyszami, którzy niczego nie dostrzegali. Zło, które upchnięto w tym miejscu, czekało tylko, aż ktoś nieopatrznie wypuści je na zewnątrz.

– Agentka Riley ma całkowitą rację Francis. Byłoby to katastrofalnie nierozważne.

Francis, nieco zdziwiony poważnym tonem jezuity, spojrzał w jego stronę i ostatecznie dał za wygraną.

– Idą, uspokójcie się – stojąca tuż przy drzwiach hrabina syknęła niczym rozgniewana nauczycielka. – Zachowajcie powagę, na litość boską. Niczego nie dotykajcie, nie pytajcie o głupoty. Interesuje nas tylko Bractwo Żmii. Wyraziłam się jasno? – Teodora zawiesiła głos i spojrzała w kierunku schodów. Kątem oka dostrzegła jeszcze, jak znajdujące się na obrazie naprzeciwko niej ludzkie sylwetki jakby się poruszyły. Malowidło przedstawiało tańczących wokół ogniska ludzi. Kobiety i mężczyzn uchwycono w momencie, gdy pochłonięci ekstatycznym tańcem, wirowali i skakali na tle buchającego płomienia. Całość kompozycji utrzymana była w ciemnych barwach, a mimo to hrabina zauważyła, że w twarzach świętujących ludzi tkwi jakaś zwierzęca dzikość, gadzia złośliwość. Z zadumy wyrwał ją nosowy głos Remiego.

Wraz z nim po wschodach wspinał się olbrzymich rozmiarów mężczyzna. Głośno sapiąc, z trudem stawiał kolejne kroki, pocąc się przy tym obficie. Remi rozmawiał o czymś z nieznajomym, cały czas nerwowo drapiąc się po twarzy i rękach. Olbrzym co jakiś czas spoglądał na Remiego i z niedowierzaniem kręcił masywną, z rzadka porośniętą blond włosami głową.

– Jesteśmy hrabino – Remy podszedł do Teodory i stanął obok niej. Następnie wyciągnął rękę w kierunku nieznajomego i odezwał się teatralnie. – Oto doktor Paul Madrin. Wybitny znawca czarnej i białej magii oraz sztuki okultystycznej, który specjalizuje się zwłaszcza w najwcześniejszych formach ludzkiej duchowości i jej rozwoju. Dodatkowo kustosz i pomysłodawca naszej Sali Osobliwości.

Przez moment cała trójka stała w jasno oświetlonym korytarzu. Hrabina spojrzała w kierunku doktora i cała zadrżała. W stojącym naprzeciwko niej mężczyźnie wszystko było nie tak. Głowa była za duża, ręce za długie, nogi za krótkie. Dłonie wielkości bochnów chleba zakończone serdelkowatymi palcami, olbrzymie stopy i przypominający piłkę lekarską brzuch pogłębiały już i tak fatalne pierwsze wrażenie. Sytuacji nie poprawiały przekoślawione pantofle, wymięte spodnie oraz poplamiona, krzywo zapięta koszula.

– Miło mi panią widzieć, hrabino – wyseplenił doktor Madrin i Teodora poczuła, jak przeszywa ją dreszcz obrzydzenia.

Twarz doktora wywołała u lady Upperton trudną do ukrycia odrazę. Grube, mięsiste usta oblizywane regularnie przez wysuwający się na zewnątrz masywny, różowy jęzor sprawiały, że miała ochotę jak najszybciej pożegnać się i wyjść. Drobne, zdeformowane uszy porastały kępki blond włosów, a skóra doktora sprawiała wrażenie śliskiej – jak u gada. Policzki oraz szyję pokrywały widoczne gdzieniegdzie, łuskowato wyglądające narośla. Jednak tym, co najbardziej przeraziło hrabinę, były oczy doktora Madrina. Drobne, żółte ślepia, które wpatrywały się w nią bez ruchu. Co więcej, w wyniku jakieś niechcianej mutacji źrenice doktora miały kształt pionowy, a jego powieki były wyjątkowo duże i luźne.

Widząc reakcję hrabiny, stojący obok Remi postanowił przerwać niezręczne milczenie.

– Pozwoliłem państwu wejść do naszej Sali Osobliwości. Obiecali niczego nie dotykać i sądząc po braku alarmu, dotrzymali państwo słowa. Państwo przychodzą w sprawie Bractwa. W całej naszej wspaniałej bibliotece kto inny, jak nie pan, doktorze, może wiedzieć na ten temat więcej.

– Racja, racja – zgodził się Madrin i spojrzał na hrabinę, a następnie na pozostałe osoby, które przyszły się przywitać. Jego uwagę w sposób szczególny przykuł jezuita. Na widok ojca Di Frascimento doktor Madrin wysunął swój zaróżowiony, mięsisty jęzor, który aż zadrżał z podniecenia.

Agentka Hyde obserwowała doktora Madrina ze słabo skrywanym obrzydzeniem. Mężczyzna przypominał jej przebranego w za duże ubrania klauna. W milczeniu przyglądała się wyjątkowo szpetnej fizjonomii, która w jakiś dziwny sposób pasowała do tego miejsca. Wyglądało na to, że kustosz Sali Osobliwości sam był jedną z nich. Im dłużej się przyglądała, tym coraz bardziej coś jej nie pasowało. W milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, a po głowie krążyła jej uporczywa myśl, że w scenie, której się przygląda czegoś brakuje.

– On nie ma cienia – wyszeptała nagle. – Madison, on nie rzuca cienia – zdążyła powtórzyć i nagle  Sala Osobliwości oraz korytarz znalazły się w całkowitych ciemnościach. Samanta usłyszała zdumiony krzyk hrabiny i Geleydy.

– Madison, jesteś tu? – rzuciła w stronę, w której ostatnio widziała agentkę Riley i w tym samym momencie światło nagle rozbłysło na nowo.

– Panie Remi!

Bibliotekarz leżał bez ruchu na podłodze z szeroko otwartymi oczami. Po doktorze Madrinie nie było śladu. Hrabina natychmiast uklękła przy nieprzytomnym mężczyźnie i zaczęła rozpinać guziki przy ciasno zapiętym kołnierzyku koszuli.

– Żyje! Pomocy!

– Oddycha? – Madison klęknęła obok i złapała mężczyznę za dłoń. – Jest puls. Chyba stracił przytomność. Samanto, co robimy? Nie podoba mi się tutaj.

Samanta już zamierzała odpowiedzieć, gdy kątem oka zobaczyła, że postacie na obrazie, przy którym właśnie stała, zaczynają się poruszać. Czarne, schematycznie namalowane sylwetki kucały, prężyły się i podskakiwały wysoko, jak w szamanistycznym tańcu. W ich ruchach była jakaś niezdrowa frenetyczność.

– Samanto, co robimy? – powtórzyła Riley.

Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, spojrzała na towarzyszkę, która bez słowa, zdumiona wpatrywała się w wiszący obok niej obraz. Gdy powędrowała za jej wzrokiem, również i ona zamarła. Płótno przedstawiało ich samych. Siedzieli na środku leśnej polany, związani, a z pomiędzy drzew wychodziły w ich stronę złowieszcze, czarne jak noc postacie.

– Cieszę się, że ojca widzę.

Zaskoczony jezuita podskoczył w miejscu i gwałtownie odwrócił się za siebie. Stojący przed nim doktor Madrin uśmiechał się tajemniczo i taksował go wzrokiem.

– Co tu się dzieje? Proszę natychmiast odpowiadać! – warknął w odpowiedzi Teodoré, jednak wyraz twarzy doktora pozostał bez zmian.

– Och, przecież dobrze ojciec wie. Czuje to ojciec – zaseplenił ciszej, a jego gadzie oczy rozszerzyły się na moment. Głos doktora zmienił się. Teraz był syczący, pełen złośliwej satysfakcji. – Nie ma się czego bać. Nie dzisiaj. Dam ojcu jednak dobrą radę na przyszłość: niech ojczulek nie zajmuje się rzeczami, które go przerastają. I uważa na swoich wścibskich towarzyszy.

Doktor Madrin przechylił lekko głowę, pozwalając na to, aby mięsisty, zaróżowiony jęzor wyślizgnął się z pomiędzy ust i nerwowo zatrzepotał.

W tym samym momencie Di Frascimento, przezwyciężywszy wstręt, jaki budził w nim doktor, złapał go za ramiona i z całych sił uderzył nim o ścianę. Obaj przywarli do siebie. Dłonie jezuity zaciskały się w żelaznym uścisku na barkach doktora, który nie był już tak bardzo pewny siebie.

– Puszczaj mnie, puszczaj, słyszysz!? Marna człeczyno nie wiesz nawet, z kim masz do czynienia!

Di Frascimento poczuł nagle, jak jego nogi odrywają się od ziemi. Jezuita zawisł w powietrzu i całkowicie oszołomiony patrzył na uśmiechającego się przebiegle doktora. Chciał zareagować, uderzyć lub kopnąć, lecz zanim nawet o tym pomyślał, poczuł, że leci, a chwile później z impetem uderzył o podłogę. Jęcząc z bólu, uniósł się na łokciach.

Doktor Madrin szedł powoli w jego stronę. Ciężkim, powolnym krokom towarzyszyło ciche syczenie. Geleyda, Madison i pozostali, którzy do tej pory zajęci byli Remim, spojrzeli na doktora, który pewnym krokiem zmierzał do jezuity, a jego wielki, czerwony jęzor drżał frenetycznie, jak u węża.

Sprawy wymykały się spod kontroli, więc nie czekając dłużej, Samanta wyciągnęła broń i wycelowała ją w doktora.

– Ani kroku dalej, bo odstrzelę ci łeb!

Doktor spojrzał na agentkę, ale nie zatrzymał się. Wycelowana w jego stronę broń nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

– Głupi, głupi ludzie. Przecież mogło być inaczej.

Doktor Madrin stanął okrakiem nad leżącym na podłodze jezuitą. Madison i Geleyda, zdezorientowani obserwowali całą scenę. Samanta, nie rozumiejąc nic z całej tej sytuacji, bezskutecznie nawoływała doktora, aby się uspokoił. Tylko hrabina, całkowicie pochłonięta nieprzytomnym Remim, niczego nie zauważyła.

– Głupi, mały człowieczek – zarechotał Madrin. Miał powiedzieć coś jeszcze, lecz nagle cały zastygł, wpatrzony w zawieszony na łańcuszku, mieniący się hipnotycznie srebrny krzyż w dłoni Teodoré. Jezuita wydał z siebie pełne ulgi westchnięcie i szybko stanął na nogi.

– Ojcze, co tutaj się do jasnej cholery dzieje!?

– Później ci to wyjaśnię Samanto. Mamy niewiele czasu. Moja hipnoza może wkrótce przestać działać. Teraz Madrin znajduje się pod wpływem mojej woli. Możemy wypytać go o bractwo, o co tylko chcemy. Byle szybko.

Samanta niechętnie opuściła broń i w napięciu oczekiwała na rozwój wypadków. Jezuita stanął naprzeciwko doktora Madrina.

– Mów, kim jesteś. Kim naprawdę jesteś.

Mięsiste wargi doktora otworzyły się nieznacznie.

– Wiesz dobrze, kim jestem, ojcze. Jestem przestrogą. Umierającym głosem rozsądku.

Geleyda i Madison w milczeniu spojrzeli na Madrina. Wyglądało na to, że stan Remiego ustabilizował się na tyle, że nie wymagał już opieki, więc hrabina odwróciła się w kierunku pozostałych. To, co zobaczyła, na chwilę ją oszołomiło.

– Co tu się dzieje? Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co się stało? – spytała, jednak nie usłyszała żadnej odpowiedzi.

– Z pieczęcią Boga Wszechmogącego na ustach i ogniem wiary w sercu rozkazuje ci, mów, kim jesteś! Uklęknij przed jaśniejącym majestatem Boga!

Stwór ani drgnął. Di Frascimento czuł, że ma nad nim kontrole, a jednak, w jakiś przedziwny sposób monstrum wciąż pozostawało przytomne.

– Jeśli uważasz, że powinieneś poznać prawdę, słuchaj. – Doktor Madrin odezwał się syczącym, nieprzyjemnym głosem. – Jestem synem Matki, która zmienia skórę dwa razy do roku, i synem Ojca, którego koniec daje nowy początek. Jestem potomkiem tych, którzy byli tu na długo przed wami. Byłem tu, gdy w waszych biednych, małpich mózgach pojawiła się pierwsza myśl. Byłem tu, gdy śmiertelnie przerażeni drżeliście z zimna w ciemnych, wilgotnych jaskiniach. Od tysiącleci żyję wśród was, starając się przetrwać. Nic mi nie zrobisz. Ani twój bóg, ani twoje czary, ani nawet broń twoich towarzyszy. Mnie nie da się zabić. Nas nie da się zabić – poprawił się. – Walka z nami nie ma sensu. Żyjemy w cieniu. Jesteśmy obok – niezauważalni i w ciszy przysłuchujemy się rytmowi waszych serc, wiedząc o tym, że czas waszej rasy wkrótce minie. – Stwór zrobił krok w kierunku jezuity. Stali teraz twarzą w twarz.  – Czeka na was zło.

Jezuita robił wszystko, co tylko mógł, aby dalej kontrolować doktora Madrina, a mimo to czuł, że jego wysiłki nie są wystarczające. Wola stojącej naprzeciwko niego istoty nie dawała się zepchnąć w róg. Co gorsza, powoli przejmowała władzę nad Teodoré. Świadomość Di Frascimento zaczęła powoli niknąć, zalewana falami czarnego, nieprzeniknionego przypływu, w którym rozbrzmiewało ciche cykanie zegara.

 

***

 

– Czym jesteś? Co to za miejsce?!

Di Frascimento zdał sobie nagle sprawę, że nie znajduje się już w Sali Osobliwości, lecz w przytulnie urządzonym gabinecie lekarskim. Siedział na wyjątkowo wygodnym fotelu w pomieszczeniu, którego ściany pomalowane na kojące, przyjemne kolory, ozdabiały zamknięte w szklanych gablotach motyle. Stojący w rogu zegar wypełniał pomieszczenie cichym cykaniem. Naprzeciwko niego, na szerokiej skórzanej kanapie siedział, założywszy nogę na nogę, doktor Madrin. Pomimo gadziego, wężowatego wyglądu był to doktor Madrin, w swojej prawdziwej, nieludzkiej formie. Jego mała, wężowa głowa przechyliła się lekko, a po gadzich ustach przemknęło coś, co mogło być chyba uśmiechem zadowolenia.

–  Role się odwróciły – zasyczał z zadowolenia doktor Madrin. Jego różowy, wibrujący jęzor wypełzł na zewnątrz. – Mówiąc szczerze, uważam, że tak jest lepiej, a na pewno o wiele przyjemniej.

– Mój Bóg ześle hufce anielskie, aby mnie stąd wyciągnęły, możesz być tego pewien. Nie pozostawi swego sługi na pewną śmierć, a ja nie ugnę się przed tobą, potworze – jezuita chciał zerwać się z fotela, ale ze zdumieniem zauważył, że pomimo starań wciąż pozostaje w miejscu. – Nie wiem, co to za diabelska sztuczka, ale nie boję się ciebie. Mów, czym jest dla ciebie Simulacrum i czemu interesuje się nim Bractwo Żmii?

Doktor Madrin zaśmiał się tylko w odpowiedzi i rozsiadł się wygodniej.

– Poszukujecie Simulacrum, ciekawe, ciekawe – stwór był widocznie zaciekawiony. –  Niestety muszę cię rozczarować. Ani ja, ani bractwo, ani mój lud nie poszukujemy Simulacrum. Wiemy, że są rzeczy, których nie należy szukać, których skomplikowana natura pozostaje poza naszym zasięgiem. Natomiast wy, małpy, lubicie się pchać tam, gdzie czeka was jedynie pewna zguba. Zero jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego – doktor pokręcił z dezaprobatą głową. – Kierowani irracjonalną ciekawością robicie wszystko, aby sprowadzić zagładę na swój własny gatunek. Jesteście jak dzieci we mgle. Jakkolwiek nie rozumiem tego podejścia i szczerze nim gardzę, to musze przyznać, że dobrze się na to patrzy. Wasze prowadzone po omacku badania, błędy i towarzyszące im katastrofy to przednia rozrywka.

Teodoré już miał odpowiedzieć, lecz podniesiona ręka doktora szybko go uciszyła.

– Zaszedłeś ojczulku daleko, bardzo daleko. Problem jednak w tym, że nie powinieneś tego robić – doktor rozłożył bezradnie ręce, a na jego gadzim pysku pojawił się wyraz współczucia i troski. – Twój mały, małpi mózg nie jest w stanie zrozumieć tego, co właśnie się wydarzyło. Co gorsza, próba zrozumienia skończy się jedynie popadnięciem w obłęd. Zwariujesz ojczulku i trafisz do czubków. A może już trafiłeś? Jak uważasz? Jesteś czubkiem, czy dopiero będziesz? – Madrin zaśmiał się cicho i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niej drewnianą, misternie zdobioną fajkę, którą zaraz zapalił. Powietrze wypełnił przyjemny, orzechowy zapach.

– Powiem ci teraz, co będzie. Masz dwa wyjścia. Wybór pozostawiam tobie – tak będzie bardziej humanitarnie.  Radzę ci, abyś dobrze się zastanowił, bo od tego będzie sporo zależało. Więc tak – albo zjem twój mózg, albo… – Madrin zawiesił teatralnie głos – albo cię wypatroszę, co wolisz? – spytał i jakby nigdy nic wytrzepał z fajki resztki tytoniu.

 

***

 

– Ojcze Teodoré, ojcze Teodoré! – hrabina bezskutecznie nawoływała jezuitę, który jak skamieniały wpatrywał się w stojące przed nim monstrum. Szeroko otwarte oczy ojca pełne były strachu.

Nie czekając dłużej, hrabina rozpędziła się i całą siłą natarła na stojącego do niej plecami doktora Madrina. Pomimo drobnej postury siła uderzenia była na tyle duża, że monstrum zachwiało się na nogach. Doktor odwrócił głowę w stronę Teodory i syknął gniewnie. W tym samym momencie zza pleców hrabiny doszedł głos robionego przez Geleydę zdjęcia i pokrzykiwania Samanty.

 

***

 

– Te przeklęte małpy – syknął gniewnie doktor Madrin i wbił wzrok w siedzącego nieruchomo, sparaliżowanego jezuitę. O tym, że wciąż żył świadczyły jedynie rozpaczliwie wirujące źrenice. – Zaraz skończy nam się transmisja ojczulku – oznajmił niepocieszony. – No cóż. Jednego możesz być pewien. Część ciebie zostanie tutaj na zawsze. Odgniecie się w tym fotelu i będzie ze mną do końca świata. Już zawsze będę na ciebie patrzeć, ojcze Di Frascimento.

 

***

 

Doktor Madrin odwrócił się w kierunku hrabiny i schyliwszy się, wykrzywił twarz w paskudnym grymasie. Jego różowy, rozdwojony jęzor drżał podekscytowany, jakby wyczuwał zbliżający się rozlew krwi. Z szybkością, o jaką Samanta nigdy by go nie podejrzewała, doktor Madrin ruszył w stronę bezbronnej Teodory.

– Przecież to już było – wyszeptała zdumiona hrabina, jakby nagle ją olśniło. Poczuła się tak, jakby przeżywała déjà vu. Przed oczami, niczym rozmyte smugi, przewijały się hrabinie sceny, które już widziała. Materializowały się przed nią tak, jakby świat, ten w którym żyła, przenikał się z innym, równoległym życiem, o którym istnieniu do tej pory nawet nie wiedziała. Rozedrgane, mieniące się fantastycznymi kolorami powietrze nabierało kształtów, nabierało dynamiki, jakby brała udział w projekcji filmowej.

Madrin biegł do niej w zwolnionym tempie, gdy niespodziewanie tuż przed nią, jak spod ziemi, wyrosła nagle Samanta i oddała w stronę doktora kilka strzałów. Hrabina nie słyszała huku wystrzału, widziała natomiast, jak pociski, wirując w zwolnionym tempie, trafiają doktora, który w tym momencie zachwiał się i zawirował wokół własnej osi.

– To się chyba nie dzieje – zastanawiała się Teodora. – Usłyszałabym przecież wystrzał.

Hrabina szybko porzuciła te myśli i spojrzała w bok. Wirujące w powietrzu, mieniące się na czarno drobinki układały się w kolejną scenę. Widziała w niej ojca Di Frascimento, który walczył z kolejnym, wężo podobnym stworem. Teodoré wyskoczył wysoko w górę, a poły sutanny zatrzepotały wokół jego głowy, jak skrzydła czarnego anioła śmierci. Jezuita wykonał znak krzyża, a następnie kopiąc z całych sił, uderzył w łeb monstrum. Uderzenie było na tyle potężne, że głowa oderwała się od tułowia i bryzgając krwią, poturlała w głąb korytarza.

– Giń maszkaro!

Hrabina ponownie się odwróciła. Przed oczami miała pędzącą z zawrotną prędkością smugę jarzącego się, szarego światła, przypominającą wykonane na płótnie pociągnięcie pędzlem. Jeden z jej końców zaczął nagle przypominać Francisa i faktycznie tak było. Geleyda w mgnieniu oka zmaterializował się na korytarzu i trzymając w dłoni otrzymany od Króla sztylet, rzucił się w kierunku stojącego przed nim potwora. Wężowa klinga zagłębiła się w ciele monstrum i posadzkę korytarz zalały strugi ciepłej, cuchnącej krwi.

– Za Barnabę!

Hrabina usłyszała nagle swój własny głos. Zdumiona spojrzała w kierunku, z którego dochodził. Nie wierzyła własnym oczom. – To halucynacje, na pewno halucynacje. Przecież to nie może być prawda – pomyślała i z całej siły uszczypnęła się w policzek. Obraz przed jej oczami jednak nie zniknął. Oszołomiona spoglądała na samą siebie. Stała z szeroko rozstawionymi nogami, w obu rękach trzymając wymierzony przed siebie rewolwer. W jej kierunku szedł olbrzymi człekopodobny jaszczur. Jego długie, łuskowate ręce sięgały podłogi, a czarne, zakrzywione szpony krzesały snopy iskier, gdy bezwiednie sunęły po posadce. Jaszczur podniósł łeb i w tej samej chwili wystrzeliła. Raz za razem pociągała za spust, aż wirujące, świszczące naboje, jeden po drugim, nie rozwaliły łba monstrum, a kawałki mózgu z obrzydliwym mlaśnięciem nie uderzyły o podłogę.

– To się nie dzieję naprawdę. To nie może być prawda. Madison! – krzyknęła hrabina. – Madison, gdzie jesteś.

W tym samym momencie powietrze przeszedł przeraźliwy gwizd, od którego aż zatrzęsły się okna. Zatkawszy uszy, hrabina spojrzała w kierunku, skąd dobiegał hałas. Jego przyczyną był sporych rozmiarów gwizdek, w który Madison dmuchała tak mocno, że całej jej policzki pokryły się intensywną czerwienią.

– Nie, to się nie dzieje naprawdę – powtórzyła hrabina i poczuła, jak zaczyna kręcić jej się w głowie. Już miała upaść, gdy nagle ktoś złapał ją za ramię.

– Hrabino, czy wszystko w porządku. Bardzo pani zbladła.

Teodora popatrzyła zdumiona na Remiego. Bibliotekarz patrzył na nią zatroskany i uśmiechał się niewyraźnie.

– Tak, tak – odpowiedziała szybko i spojrzała na swoich towarzyszy. Widząc ich zdezorientowane twarze i pytające spojrzenia, pomyślała, że być może padli ofiarą jakiejś zbiorowej halucynacji.

– Przeklęty zegarek, znowu się zatrzymał. Powiedziano mi, że ten model jest bezawaryjny. Tani nie był – Remi pokręcił zdenerwowany głową i zaczął nakręcać mechanizm. – To co, ja pójdę teraz po pana doktora, który słyszał o wielu dziwnych bractwach, a państwo tu poczekają, dobrze?

– Nie, nie – zaprzeczyła gwałtownie hrabina.

Remi spojrzała na nią, wyraźnie zbity z tropu i zaskoczony jej stanowczą odpowiedzią. – Nie mam już czasu, musimy iść. Jesteśmy umówieni, właśnie to sobie przypomniałam – Teodora zaśmiała się sztucznie. – Słyszycie? – zwróciła się do towarzyszy. Wzięła głęboki oddech, uspokoiła bijące wściekle serce i najspokojniej jak tylko mogła oznajmiła, że ku jej wielkiemu smutkowi muszą jak najszybciej udać się na spotkanie z Leopoldem Zborowskim.

Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zbiegać po szerokich, marmurowych schodach, po których w innej, równoległej rzeczywistości koziołkowała groteskowo potworna, wężowata głowa.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.