https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 5

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Wszystko wokół układało się doskonale i nawet choćby chciał, nie mógłby sobie wymarzyć, aby było lepiej. A jednak pomimo tego ze zdziwieniem zauważył, że czuje jakiś niedosyt. Kilka ostatnich dni przyniosło taki zysk, że powinien teraz leżeć brzuchem do góry, popijać piwo, palić cygaro za cygarem i gwizdać na cały świat. Redaktorzy konkurencyjnych pism zgrzytali zębami klnąc na niego w bezsilnej złości, lecz nawet ta świadomość nie wywoływała na jego twarzy uśmiechu. Zamiast oblewać największy jak dotąd sukces czasopisma Prawdziwa Bomba, jej redaktor naczelny, na co dzień człowiek wesoły i rozrywkowy, siedział teraz przy barze w lokalu Koniczyna i smętnie wpatrywał się w trzymane w rękach piwo.

– Co taki markotny dzisiaj jesteś? Ludzie opowiadają, że przytuliłeś niezłą sumkę po ostatnich wydarzeniach, a gębę masz tak smutną, jakby ci matkę pochowali! – powiedział młody, stojący po drugiej stronie kontuaru barman.

– O, cześć Jack, nie zauważyłem Cię. Może przytuliłem, może nie. Niech się nie interesują, bo kociej mordy dostaną!

– Dobrze, już dobrze. Jeszcze jedno? – odparł pojednawczo. Wiedział, jak niewiele potrzeba, aby wyprowadzić z równowagi krewkiego Irlandczyka.

Siedzący przy barze mężczyzna kiwnął przytakująco głową.

– Ale wiesz co? – kontynuował barman nalewając piwo do szklanki. Mężczyzna uniósł głowę znad kufla i spojrzał w jego stronę. – To prawda, co mówią, forsa jednak zmienia człowieka!

– A idź w cholerę! Jak zaraz do Ciebie wstanę!

Barman śmiejąc się postawił przed nim piwo i machając z zadowoleniem ścierką odszedł do kolejnego klienta.

Ludzie mieli rację. Siedzący przy barze Mickey Mahoney, redaktor naczelny brukowca Prawdziwa Bomba, zgarnął ostatnio pokaźną sumę pieniędzy. Jednak nie o nich teraz myślał. Oczywiście, że czuł satysfakcję. Jakaś jego część wypinała teraz dumnie pierś do przodu, a jednak było coś jeszcze. Przeczucie, że to nie koniec, że da się ugrać więcej.

Wszystko zaczęło się wraz z wizytą tych dwóch gości z Ameryki. Powołując się na wspólnego znajomego rozpoczęli rozmowę o rytualnych morderstwach, które od pewnego czasu wprowadzały niepokój na ulice Londynu. Ulice, które i tak były już dostatecznie zdeprawowane i niebezpieczne. W trakcie rozmowy okazało się, że podobny problem mają u siebie w Ameryce. Między słowami wyczytał, że coś przed nim ukrywają. Mickey Mahoney znał dobrze takie typy. Wiedział, że trzeba być cierpliwym i nie naciskać, a skowroneczki wszystko wyśpiewają same.

Z dalszej rozmowy wynikało, że za rytualnymi morderstwami w Londynie może stać sekta, która stanowi część większej, międzynarodowej grupy przestępczej. Jej londyński oddział, którego przywódcą miał być niejaki Gavigan, czcił istotę, która była przez nich zwana Czarnym Faraonem. Wystarczyła sekunda, aby Mahoney zrozumiał, że wpadł na trop czegoś większego. To mogła być prawdziwa bomba.

Porozmawiali jeszcze chwilę, na koniec obiecując, że gdy tylko dowiedzą się czegoś nowego na pewno do niego przyjdą. Zanim wyszli, wypytali go jeszcze o tego szalonego, pożal się Boże, malarza z Carshalton – dał im nawet jego adres. Chwilę później ukłonili się, założyli płaszcze, zamknęli drzwi i tyle ich widział.

Przeczucie podpowiadało redaktorowi jednak, że zbliża się coś wielkiego. I co?

Dziwnym zbiegiem okoliczności następnej nocy nieznani sprawcy włamali się do prowadzonej przez Gavigana fundacji. Mało tego! Nad ranem okolicami Londynu wstrząsnęło trzęsienie ziemi, a po niebie rozpełzł się olbrzymi cień – coś, czego nikt wcześniej nie doświadczył.

Mickey Mahoney nie był głupi. Wiedział, że wszystkie te wydarzenia są ze sobą w jakiś sposób powiązane, i choć nie wiedział jak, to był spokojny o to, że wszystko wkrótce się wyjaśni.

Kolejnego ranka, dzięki swoim informatorom, dokładnie wiedział gdzie pojechać, aby znaleźć się na miejscu, które prawdopodobnie było epicentrum trzęsienia ziemi. Pomimo całych szwadronów policjantów kręcących się po okolicy, udało mu się wejść na wspomniany teren. Skala zniszczeń była doprawdy przerażająca – zupełnie, jakby jakaś olbrzymia siła wyrwała kawał ziemi, a następnie cisnęła go o nią z powrotem.

Gdy od jednego z funkcjonariuszy dowiedział się, że w tym samym miejscu, które obecnie było jedną, wielką ruiną, stała niedawno rezydencja należąca do niejakiego Edwarda Gavigana, wiedział, że jego przeczucie po raz kolejny go nie zawiodło.

Dyskretnie sporządzając notatki Mahoney przechadzał się po terenie posiadłości. Gdy zobaczył już wystarczająco dużo postanowił podjechać do najbliższej wsi, aby wypytać lokalnych mieszkańców o ostatnie wydarzenia. Jeden z nich, około czterdziestoletni, twardo stąpający po ziemi mężczyzna opowiedział mu o straszliwym łoskocie i huku, które wstrząsnęły nad ranem całą wioską oraz o obrzydliwym smrodzie, który rozlał się po okolicy chwilę po wstrząsach. W trakcie rozmowy Mahoney ze zdziwieniem odnotował, że w miarę jej trwania twarz mężczyzny robiła się coraz bledsza, a głos coraz bardziej drżący. W końcu, ściszonym głosem, wyraźnie przestraszony dodał, że poza wstrząsami i smrodem było coś jeszcze.

– Panie, jak długo żyję na tym świecie nie widziałem czegoś takiego. Jestem prostym, uczciwym człowiekiem. Lubię, gdy wszystko chodzi jak w zegarku, rozumie pan? Jednak to, co się wtedy wydarzyło! Już pal licho te wstrząsy i fetor. Najgorsze było to coś, co pojawiło się na niebie, nad samym horyzontem. Wyglądało jak czarna smuga dymu, coś jak pociągnięcie pędzlem. Lecz panie, ta smuga wiła się po niebie niczym wąż! Wirowała, skręcała się i pulsowała jak żywa istota! Nagle smuga zaczęła rosnąć przybierając – tutaj mężczyzna podszedł do niego i nachyliwszy się do ucha wyszeptał – kształt człowieka. Tak, na pewno człowieka. Nie sposób było się pomylić, wiem co mówię! I to nie tylko ja widziałem. Moja żona, sąsiedzi, cała wieś! Niemożliwe przecież, żeby wszystkim przywidziało się dokładnie to samo, nie? W tym momencie – kontynuował – fetor stał się tak okropny, że bydło zaczęło wyć i szaleć po okolicznych oborach, niektórym nawet pouciekało na pola. Mówię panu, czegoś takiego to nigdy nie widziałem.

Gdy popołudniu tego samego dnia redaktor Mahoney wrócił do biura, wiedział, że trafił na prawdziwą sensację. A to, że w relacji było wiele luk i niedomówień… Cóż, na tym właśnie, zdaniem redaktora Mahoney’a prawdziwe dziennikarstwo polegało, aby te luki wypełniać.

W artykule, który następnego dnia ukazał się na łamach Prawdziwej Bomby jej redaktor naczelny przedstawił uzupełnioną wersję wydarzeń. Artykuł brzmiał następująco:

 

LONDYN W CIENIU CZARNEGO FARAONA!

Wierni czytelnicy Prawdziwej Bomby znają na pewno sprawę zaginięć i morderstw, które od jakiegoś czasu spędzają sen z powiek porządnym obywatelom naszego miasta. Policja, jak dotąd zupełnie bezsilna wobec sprawcy (lub sprawców), rozkładała jedynie bezradnie ręce, nieudolnie tłumacząc się ze swojej niekompetencji. Tymczasem rzeka co i rusz wypluwała na brzeg kolejne zmasakrowane zwłoki. Część zwłok, jak udało nam się ustalić, nosiła ślady pozwalające na to, aby móc uznać je za ofiary mordów rytualnych!

Na drodze dziennikarskiego śledztwa reporterom Prawdziwej Bomby udało się ustalić, że za morderstwami tymi mogą stać członkowie Sekty Czarnego Faraona. Sekty, która niczym gniazdo węży zalęgła się w środku naszego ukochanego miasta, za swą siedzibę obierając budynek Fundacji Penhew.

Jeden z naszych reporterów odwiedził budynek fundacji, aby na miejscu dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Wszelkie jego pytania były pobieżnie zbywane, lub całkowicie ignorowane. Dziennikarz jedynie swojemu oślemu uporowi może zawdzięczać to, że w końcu, po wielu godzinach starań udało mu się porozmawiać z szefem fundacji.

Jej szef – Edward Gavigan – jawił się naszemu reporterowi jako mężczyzna niezwykle elegancki i taktowny. Nienagannie ubrany, z uśmiechem na ustach tłumaczył, że przez wzgląd na aktualnie organizowaną ekspedycję niestety nie może poświęcić mu tyle czasu, ile by chciał. Ma jednak chwilę, aby odpowiedzieć na najbardziej palące pytania. Jak się okazało, Fundacja Penhew zajmuje się organizacją ekspedycji badawczych do Afryki, a także szeroko pojętym handlem antykami. Specjalizuje się w pośrednictwie między angielskimi kolekcjonerami a handlarzami w Egipcie.

Zdaniem naszego reportera, pomimo uśmiechu i serdeczności Edward Gavigan był, jeśli nie zaniepokojony nagłym zainteresowaniem, to przynajmniej poirytowany. Z biegiem rozmowy stawał się coraz bardziej rozdrażniony, aż w końcu wyprosił naszego dziennikarza tłumacząc się pilnymi obowiązkami.

Wielu czytelników puknie się zapewne teraz w czoło, myśląc: handel starociami nie oznacza, że jest się mordercą. Racja – jednak wnikliwi czytelnicy skojarzą pewien fakt, o którym już na łamach naszej gazety pisaliśmy.

Mamy na myśli działalność ojca Hughesa, prywatnie bardzo dobrego przyjaciela Edwarda Gavigana i komendanta londyńskiej policji. Ojciec Hughes powszechnie znany jest jako filantrop i działacz społeczny, który wyjątkową uwagę poświęca ludziom bezdomnym, zwłaszcza dzieciom. W celu ratowania ich przyszłości jeden z należących do kościoła budynków przeznaczył nawet na sierociniec. W tym momencie na, wydawałoby się, kryształowym obrazie ojca Hughesa pojawia się rysa. Mianowicie, od pewnego czasu do naszych uszu dochodzą informacje o poważnych nadużyciach wobec podopiecznych, a nawet o tajemniczych zniknięciach. Oczywiście o żadnej kontroli nie może być nawet mowy, gdyż ojciec Hughes to jeden z najbliższych przyjaciół komendanta londyńskiej policji

Podsumujmy: część znalezionych przez policję zwłok nosiła ślady mordu rytualnego. Śmierć za każdym razem następowała w ten sam sposób: ofierze podrzynano gardło, a następnie wbijano w serce nóż o trójkątnym czubku. Ofiar nigdy nie zidentyfikowano, co może świadczyć o tym, że zmarli byli osobami, jeśli nawet nie bezdomnymi, to takimi, które żyjąc w samotności zapewne korzystały z usług towarzystw prospołecznych.

Czy zatem mogło być tak, że w zamian za wkład finansowy w działanie sierocińca, ojciec Hughes pozwalał na to, aby część podopiecznych, lub osób po prostu korzystających z działalności charytatywnej, trafiała do fundacji Penhew pod pretekstem zatrudnienia przy organizacji ekspedycji, na przykład jako tragarze? Wnikliwy czytelnik niechybnie uzna, że hipoteza taka ma ręce i nogi i łączy się w ponurą, sensacyjną całość. Wychodzi bowiem na to, że na terenie Londynu, z cichym przyzwoleniem komendanta policji i powszechnie szanowanego filantropa, działa krwawy kult mordujący obywateli Królestwa!

To jednak nie wszystko, Drogi Czytelniku. W tym momencie musimy wspomnieć świeżą sprawę niespodziewanego trzęsienia ziemi, które wstrząsnęło Londynem i jego okolicami.

Proszę sobie wyobrazić ziemię wywróconą do góry nogami. Drzewa, które sterczą korzeniami do góry, a których wierzchołki wbite są w bryły wilgotnej, czarnej ziemi. Proszę wyobrazić sobie ogromne sterty ziemi, które z niezwykłą siłą wypchnięte zostały na wysokość drugiego piętra. Wyobraź sobie w końcu, Drogi Czytelniku, kratery, jak po bombardowaniu. Jeśli człowiek kiedykolwiek stanie na księżycu, to właśnie taki obraz zobaczy.

Za epicentrum wydarzeń geolodzy uznali leżącą niedaleko Londynu wieś Walton-on-the-Naze w hrabstwie Essex. Wygląd tego miejsca był naprawdę przerażający. W takich chwilach człowiek uświadamia sobie, jak niewiele znaczy wobec potęgi przyrody, która w mgnieniu oka może obrócić wszelkie ludzkie wysiłki w stertę gruzu.

W promieniu kilkuset metrów ziemia była tak zryta, jakby przekopał ją jakiś kosmicznych rozmiarów kret. Wszędzie walały się olbrzymie kamulce, które na powierzchnię wypchnęła siła trzęsienia. Drzewa były poprzewracane, w ziemi porobiły się uskoki, które z trudem można było omijać, a które szybko wypełniła cuchnąca woda podchodząca ze znajdujących się niedaleko mokradeł. Był to widok smutny i przerażający. 

W samym centrum obszaru katastrofy znajdowały się natomiast ruiny czegoś, co przed kataklizmem mogło być stylizowaną na zamczysko posiadłością. Stojąca na granicy lasu, z ponurymi, parującymi mokradłami musiała jeszcze niedawno tworzyć naprawdę interesujący pejzaż.

Smutno było przechadzać się między walającymi się wszędzie resztkami mebli, moknącymi w wilgotnej ziemi ubraniami, garnkami i innymi przedmiotami świadczącymi o tym, że żyli tutaj ludzie. No właśnie – żyli. Nie wiadomo nam nic o liczbie ofiar, natomiast dzięki wiarygodnym świadkom wiemy, że z miejsca katastrofy wywożone były ciała zmarłych. Ilu ich było? Nie wiadomo. Wiemy natomiast kto był właścicielem zniszczonej posiadłości!

Edward Gavigan.

W świetle przytoczonych powyżej faktów cała sprawa staje się niebywale interesująca. Czy to tutaj przetrzymywane były porwane przez Gavigana osoby? Czy to tutaj składano je w krwawych ofiarach, a następnie podrzucano na ulice Londynu lub wrzucano do rzeki? Pytań jest dużo (na wszystkie z nich redakcja Prawdziwej Bomby postara się oczywiście odpowiedzieć), najważniejsze z nich brzmi jednak następująco: czy trzęsienie ziemi miało jakikolwiek związek z działalnością sekty?

Osoba nieobyta uśmiechnie się teraz drwiąco pod nosem, myśląc: człowiek wywołujący trzęsienie ziemi? Osoba dociekliwa zapyta raczej: jak człowiek mógłby je wywołać?

Czy nie mogło być tak, Drogi Czytelniku, że ów mroczny kult, który za bóstwo przyjął monstrum zwane Czarnym Faraonem, widząc nieporadność londyńskiej policji w sprawie tajemniczych morderstw, nie mógł, rozbudziwszy swój bestialski apetyt, zapragnąć ofiary większej, bardziej krwawej? Oczywiście jego członkowie nadal mogli mordować pojedynczych, biednych ludzi na ulicach Londynu, jednak dla zdeprawowanego, wykolejonego umysłu szaleńca to za mało.

Wiemy, że Gavigan był człowiekiem zamożnym, posiadającym liczne kontakty w Afryce. Obracając dziełami sztuki zdobył fortunę tak wielką, że stać go byłoby na przykład na… zakup gotowej bomby, a może nawet kilku. Bomby takie mógłby sprowadzić z Afryki – był w końcu pośrednikiem w handlu z krajami afrykańskimi. Jeśli tak rzeczywiście było, to znajdująca się na uboczu, z dala od Londynu posiadłość była świetną bazą wypadową. Jednak co takiego się wydarzyło, że bomba (albo bomby) zamiast na ulicach Londynu, wybuchła na terenie posiadłości Gavigana?

Tutaj musimy wspomnieć o jeszcze jednym fakcie.

Wcześniej tej samej nocy, jak poinformował nas jeden z czytelników, na co dzień członek londyńskiej straży ogniowej, odebrał telefon z informacją o tym, że płonie jeden z budynków znajdujących się w centrum miasta. Naszemu czytelnikowi w trakcie krótkiej rozmowy udało się ustalić, że płonie… budynek Fundacji Penhew! Gdy tylko odłożył słuchawkę telefonu, aparat zaraz zabrzęczał na nowo. Inny głos, z jakimś dziwnym, obcym akcentem informował teraz, że budynek Fundacji wcale nie płonie i że był to jedynie fałszywy alarm. Nieznajomy przeprosił za zamieszanie i nie czekając na odpowiedź rozłączył się.

Wysłany na miejsce patrol straży ogniowej potwierdził, że pogłoski o pożarze były fałszywe.

Podpalenie i eksplozja tej samej nocy – zbieg okoliczności?

W tym momencie mamy dla Ciebie prawdziwa bombę!

Dzień przed opisanymi wyżej wydarzeniami, do redakcji naszej gazety przyszło dwóch elegancko ubranych mężczyzn. W trakcie rozmowy okazało się, że byli to obywatele Stanów Zjednoczonych, których do Londynu sprowadziła… sprawa sekty Czarnego Faraona! Dwóch ponurych mężczyzn pytało o wiele rzeczy, samemu z rzadka tylko odpowiadając na nasze pytania. Udało się nam ustalić jednak, że kult Czarnego Faraona jest jedynie odnogą międzynarodowej organizacji, która śmierć i terror sieje na całym świecie.

Jaka jest zatem prawda? Czy to możliwe, aby w stolicy Królestwa działała, zupełnie swobodnie, organizacja przestępcza mająca na celu wysadzenie Londynu w powietrze? Co, jeśli w wyniku katastrofy pod Londynem nie zginęli wszyscy jej członkowie? Jeśli tak, cały czas grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wiemy, jak wyglądają Ci ludzie, nie wiemy gdzie ich znaleźć. Wiemy jednak, że gotowi są na najgorsze zbrodnie, byleby tylko złożyć swojemu bogu hekatombę z mieszkańców Londynu!

Na razie to wszystko. O dalszych sensacjach będziemy informować w kolejnych numerach Prawdziwej Bomby.

 

Oddając artykuł do druku Mickey Mahoney czuł już, że odwalił kawał dobrej, dziennikarskiej roboty. Był z siebie dumny. Czuł satysfakcję, jak za każdym razem, gdy udało mu się połączyć ze sobą pozornie niepasujące do siebie fakty.

Teraz jednak siedział przy kontuarze baru Koniczyna i w zamyśleniu patrzył, jak bąbelki w jego szklance, jeden po drugim, wędrują do góry.

Konkurencja zarzucała Mahoney’owi, że ten wielokrotnie na łamach swojej gazety mijał się z prawdą. Dla Mahoneya były to żadne zarzuty. Spływały po nim jak po kaczce.

Prawda – wyszeptał cicho i aż wzdrygnął się na samą myśl o niej. Nie prawdy chcieli ludzie, lecz sensacji. Czy po 12 godzinach pracy ludzie mają ochotę czytać o zmianach w polityce, o bankach i ruchach społecznych? Może ta banda wyglancowanych dupków w głębokich, skórzanych fotelach tak, ale nie zwykły, uczciwy londyńczyk harujący od świtu do zmierzchu. Ludzie potrzebują czegoś więcej. Prawda, przez niektórych uważana za szczytną i najważniejszą wartość, zdaniem redaktora była śmiertelnie nudna. Tak, nudna.

Redaktor uważał, że prawda jest jak chleb. Codziennie wpychany do ust, rzuty i przełykany – nudny. Owszem, jest niezbędny do życia, ale sam w sobie jest nijaki, no i ile można go jeść samego? Sam chleb to za mało. Potrzeba mu masła, kawałka sera lub szynki, czegoś, co doda mu smaku. To właśnie robiła jego gazeta: nadawała smaku nudnemu, szaremu życiu mieszkańców Londynu, oferując im trochę sensacji i kolorytu.

Mahoney sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej kawałek papieru. Znajdował się na nim adres kogoś, kogo powinien chyba odwiedzić. Jego intuicja podpowiadała mu, że historia, która tam na niego czeka może być równie sensacyjna, co ostatnie trzęsienie ziemi. Kto wie, może nawet lepsza, bo jej bohater wciąż przecież żyje. Z drugiej strony, co wyjątkowego do zaoferowania ma żyjący na przedmieściach malarz?

Mahoney bił się z myślami, co jakiś czas zamawiając kolejne piwo. Myśl o malarzu nie dawała mu spokoju. Nagle odwiedza go dwóch mężczyzn z Ameryki, wypytują o Gavigana i bum! Następnego dnia okolicami Londynu wstrząsa trzęsienie ziemi, ktoś włamuje się do Fundacji Penhew a jej szef ginie w kataklizmie. To nie mógł być przypadek.

Podobna historia mogła na niego czekać u Milesa Shipley’a, którego adres zapisany miał na kartce. W końcu jak często ludzie przepływają cały ocean, aby spytać o żyjącego na przedmieściach malarza? W całej tej sprawie musiało kryć się coś więcej.

Dopijając kolejne piwo Mahoney zdecydował się odkryć tę tajemnicę.

 

***

 

Od ostatniego spotkania z redaktorem Mahoney’em minęło kilka dni, w trakcie których nasz bohater pochłonięty był sprawami związanymi z prowadzeniem gazety. Użerał się z nieuczciwymi (jego zdaniem) wspólnikami, wrzeszczał na młodych adeptów sztuki dziennikarskiej oraz bronił się przed niesłuszną (jego zdaniem) krytyką ze strony konkurencji. Mało tego, wizytę złożyli mu także przedstawiciele londyńskiej policji, którzy szybko jednak opuścili zajmowany przez Prawdziwą Bombę budynek.

Zatem dopiero po kilku intensywnych i obfitujących w wydarzenia dniach redaktor Mahoney znalazł w końcu czas, aby odwiedzić mieszkającego na przedmieściach Londynu malarza. Zapisany na skrawku papieru adres niewiele mówił redaktorowi. Wiedział, że musi to być gdzieś na przedmieściach Londynu, zupełnie jednak nie spodziewał się, co może go tam spotkać.

Było już mocno po południu, gdy zamknął drzwi do redakcji i powoli, zaglądając po drodze do baru Koniczyna, ruszył pod wskazany adres.

Mickey Mahoney był niskim, krępym mężczyzną, w którego ruchach, pomimo sporej nadwagi, wciąż drzemał młodzieńczy ogień. Krewki, rudy mężczyzna cały czas miał w sobie wigor, którym potrafił zawstydzić ludzi o wiele od niego młodszych. Przeglądając się w lustrze, widząc duży (ktoś mu nieprzychylny stwierdziłby, że kartoflowaty) nos widział tego samego chłopaka, który dwadzieścia lat wcześniej przybył do Londynu nie mając nic poza wiarą we własne umiejętności. Kiedy to było – myślał nieraz, gdy wieczorami pozwalał sobie na nieco więcej przy kontuarze w Koniczynie.

Chociaż ostatnie dwadzieścia lat odcisnęło piętno na twarzy redaktora, to oblicze Londynu pozostało takie same, a przynajmniej ta jego strona, której był częścią.

Mickey Mahoney od początku związany był z londyńską ulicą. Najpierw pracował jako jeden z zatrudnionych w porcie tragarzy. Robota była ciężka i słabo płatna, ale nie musiał dzięki niej o nic nikogo prosić, ani kraść. Na jedno i drugie był zbyt dumny. Jakiś czas później udało mu się nająć do roli kominiarza, a dopiero potem załapał się do pracy w redakcji jednego z brukowców, który jak się miało z czasem okazać, stanie się jego oczkiem w głowie. Minęło sporo lat zanim z chłopca na posyłki stał się jego najlepszym reporterem, a w końcu redaktorem.

Przez cały ten czas Mickey Mahoney był nieodłącznym elementem londyński ulic. Widział bandy dzieciaków, które niczym wygłodniałe wilki rzucały się na kramy z żywnością. Widział ojców rodzin, którzy zamiast pracować leżeli w miejskich rynsztokach pijani do nieprzytomności. Widział przemoc i nędzę, widział krew mieszającą się z błotem i nieczystościami. Widział twarze kobiet, które wieczorami wychodziły na ulice, a w ich oczach nie było widać nic poza beznadzieją i pustką. Bez słowa wchodziły w ciemne bramy z zapijaczonymi marynarzami i wychodziły z nich tak, jakby nic się nie stało.

Upłynęło dużo czasu zanim przyzwyczaił się do krzyczących nocą kobiet, do awantur i wszelkiej maści patologii. Był częścią tego cuchnącego rynsztoka, lecz całą swoją siłą woli starał się utrzymać głowę na powierzchni. Był zbyt dumny, by skończyć jak oni. Dni mijały jeden za drugim, a on cały czas obserwował. To właśnie zmysłowi obserwacji zawdzięczał to, kim teraz był. Jego obserwacje spodobały się ówczesnemu redaktorowi Prawdziwej Bomby na tyle, że zrobił go jednym z reporterów. Tej szansy nie mógł zmarnować i nie zmarnował. Wycisnął ją do końca, jednak zapłacił za to wysoką cenę. Poznał tę stronę ludzkiej natury, która na zawsze go odmieniła.

Tymczasem nasz bohater cały czas podążał ulicami Londynu, co jakiś czas odskakując przed przejeżdżającymi dorożkami. Z czasem wyłożone kocimi łbami uliczki zaczęły stawać się coraz bardziej błotniste, co zwiastowało, że do domu malarza było już całkiem niedaleko. Zmieniła się też architektura. Kamienice ustąpiły miejsca jednorodzinnym domkom, zrobiło się luźniej, a smród miasta nie był już tak intensywny, jak w jego centrum.

Okolica na pierwszy rzut oka wydawała się całkiem urokliwa. Szeroka, zabłocona ulica prowadziła Mahoneya między niskimi, jednopiętrowymi domkami zbudowanymi z czerwonej cegły. Domki znajdowały się po obu jej stronach. Oddzielały je od siebie wąskie alejki, w których z trudem zmieściłyby się obok siebie dwie osoby. W wychodzących na ulicę oknach wisiały białe jak śnieg firanki, a parapety uginały się od najróżniejszych bibelotów. Z wąskich alejek wciśniętych między domki dochodziło go poszczekiwanie psów oraz rozmowy prowadzone z mocnym lokalnym akcentem, który poza tym, że surowy, był na swój sposób także melodyjny.

Z czasem zabudowa stawała się coraz rzadsza, a w mijanych przez niego domach zauważył pierwsze, delikatne oznaki zbliżającego się nieuchronnie rozpadu. Z brudnych okien zniknęły firanki oraz drobne bibeloty. Gdzieniegdzie udało się jeszcze dostrzec wylegującego się w plamie słońca kota, jednak powoli stawało się jasne, że wkracza do biedniejszej części miasta.

Przynajmniej pogoda wciąż dopisuje – pomyślał, gdy na moment przystanął, aby zapalić kolejnego papierosa. Ze zdziwieniem zauważył, że w paczce został mu już tylko jeden, chociaż paczkę kupił dzisiaj rano. Zaciągnął się głęboko pozwalając, aby dym rozszedł się po płucach. Gorzki smak tytoniu działał uspokajająco. Zamknął na chwilę oczy pozwalając, aby strumień niczym nie skrępowanych myśli mógł swobodnie przepłynąć mu pod czaszką. Chwilę później szedł już dalej, żałując, że nie kupił zapasowej paczki.

Mickey Mahoney bardzo rzadko się stresował. Dotychczasowe życie nauczyło go, że co by się nie działo trzeba myśleć racjonalnie i nie ulegać kłębiącym się w środku emocjom. Strach, rozpacz, smutek – nad wszystkim można zapanować. Zresztą, po tylu latach w jego fachu już mało co wywierało na nim jakiekolwiek wrażenie. Pomimo tego, co zauważył ze zdziwieniem, wypalił całą paczkę papierosów. Zupełnie jak reporter, który pierwszy raz będąc na miejscu zbrodni widzi rozczłonkowane ciało jakiegoś nieszczęśnika.

Co go tak niepokoiło?

Redaktor Mahoney znalazł się właśnie na małym placyku, pośrodku którego ktoś wieki temu postanowił urządzić niewielki klomb. Teraz zamiast kwiatów i ozdobnych krzewów były tam jedynie chwasty i potłuczone butelki. Gdzieś tutaj, na jednej z uliczek odchodzących od placu, miał znajdować się dom Milesa Shipleya. Po krótkiej chwili Mahoney odnalazł właściwą uliczkę i szybkim krokiem ruszył pod zapisany na kartce adres.

W tym momencie redaktor uzmysłowił sobie nagle coś, na co do tej pory nie zwracał uwagi. Na ścianach wielu mijanych domów, na parkanach i płotach narysowano coś, co można byłoby uznać za chodzącego na dwóch nogach jaszczura. Czarny, namalowany węglem kontur podkreślał okropną, naszpikowana zębiskami paszczę, jęzor oraz wielki, ciężki ogon. Każdemu rysunkowi towarzyszył napis: Pan Jaszczur był tu. Co ciekawe, w miarę jak zbliżał się do domu Shipleya rysunków jakby przybywało. Czyżby ten szalony malarz rysował też po ścianach?

Po kolejnych kilku minutach redaktor Mahoney znalazł się u celu. Na końcu wąskiej, zabłoconej uliczki stał parterowy dom z poddaszem, który wedle jego informacji zamieszkiwał Miles Shipley.

Podobnie jak pozostałe domy w okolicy zbudowany był z czerwonej cegły. Na parterze, po obu stronach drzwi wejściowych znajdowały się duże okna, w których wisiały ciężkie, brudno-czerwone zasłony. Nad oknami, czego redaktor Mahoney teraz nie widział, znajdowały się gzymsy, na których ktoś pieczołowicie wyskrobał słowa, których znaczenie dla redaktora Mahoneya było całkowicie obce.

Nad drzwiami, już na poziomie poddasza znajdowało się prostokątne okno, element, który wyróżniał dom malarza spośród pozostałych. O ile fasada budynku na parterze wyglądała całkiem dobrze, to część bliżej dachu była w naprawdę opłakanym stanie. Ciężkie, brudne zacieki spływały w dół niczym wodospady rozkładu. W wielu miejscach fasada budynku była popękana, a wokół pęknięć niczym gangrena rozkwitały zielone plamy glonów i mchu.

Jak to możliwe – pomyślał redaktor – że zarabiając tyle forsy na obrazach gość cały czas mieszka w takiej ruderze? Jeśli to, co mówią jest prawdą, to byli tacy, którzy za jeden obraz tego dziwaka byli w stanie zapłacić nawet pięćset funtów. Pięćset funtów!

Dotarliśmy w końcu do chwili, w której redaktor naczelny Prawdziwej Bomby, Mickey Mahoney, stanął przed drzwiami wejściowymi do domu Milesa Shipleya. W trakcie spaceru pogoda zdążyła się już zepsuć. Od pewnego czasu z nieba sączy się drobny deszcz, a słońce właśnie zaczyna chować się za horyzontem. Nieliczne w tej okolicy latarnie gazowe powolutku się rozpalają. Ostatnie promienie zachodzącego słońca padają na karykaturalne przedstawienia Pana Jaszczura. Nad Londynem zbierają się ciężkie, czarne chmury zwiastujące wichurę.

Gdy Mickey Mahoney puka do drzwi, chwilę potem słyszy pierwsze grzmoty nadchodzącej burzy, a niebo rozświetla pojedyncza błyskawica.

 

***

 

– Dzień dobry, czy zastałem pana Shipleya?

Cisza.

-Halo, jest tam ktoś?

Cisza.

Przecież wie, że ktoś jest w środku. Idąc tutaj widział w oknie jakąś sylwetkę. W środku świeciło się też światło. Gdy przyłożył ucho do drzwi słyszał muzykę i czyjeś głosy. Nie odejdzie dopóki go nie wpuszczą. Postanowione.

-Jestem z gazety, chciałbym zrobić wywiad z panem Milesem Shipley’em. Zastałem go w domu?

W tej samej chwili z wewnątrz doszedł go kobiecy krzyk.

– Z jakiej gazety? Nikogo się nie spodziewamy.

– Z Prawdziwej Bomby, może Pani kojarzy? Chciałbym, jeśli to możliwe, przeprowadzić wywiad z…

-MILES! Jakiś człowiek do ciebie, w sprawie wywiadu!

Redaktor Mahoney stał cierpliwie pod drzwiami, słuchając dochodzących ze środka wrzasków. Po jakimś czasie usłyszał ciężkie, powolne kroki zbliżające się w jego stronę, a następnie drzwi wejściowe uchyliły się nagle. W drzwiach stanęła masywna kobieta ubrana jedynie w ledwo pasujący na nią szlafrok. Mahoney instynktownie zrobił krok w tył.

– Sssyn pana przyjmie, proszę. Musi pan jednak trochę poczekać. Maluje.

– Nie ma problemu szanowna pani, nie ma problemu – odpowiedział nerwowo.

Kobieta, która mu otworzyła, musiała być jego matką. Była olbrzymia, nie widział nigdy wcześniej tak zwalistej kobiety. W barach była szersza od niego, była też wyższa, masywniejsza. Kolorowy szlafrok, który nosiła, wyglądał na niej jak ponury żart. Gdy mówiła, jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Patrzyła w niego wąskimi oczami o żółtych białkach, co jakiś czas wysuwając masywny, wilgotny jęzor. Jego pytania zbywała, tłumacząc, że syn zaraz zejdzie i na wszystko mu odpowie.

Jakby wyjęta z cyrku – pomyślał redaktor, wchodząc za nią do domu.

Gdy weszli do wąskiego przedpokoju kobieta powiedziała mu, żeby tu zaczekał, a sama zniknęła w jednym z pomieszczeń. Przez moment wydawało mu się, że kobieta rozmawia z kimś w środku, jednak język jakim się posłużyła, o ile w ogóle z kimś rozmawiała, przypominał mu bardziej system syknięć i sapnięć niż ludzką mowę.

Wąski przedpokój, w którym się znalazł, cały zagracony był różnego rodzaju sprzętem. Po podłodze walały się najróżniejsze graty, były także sterty ubrań lub szmat, w których spokojnie ktoś mógłby się ukryć. Wychodziło na to, że pomimo znacznych zarobków Miles Shipley oraz jego matka postanowili żyć w ruderze.

Ściany obite były odpadającą w wielu miejscach boazerią. Z sufitu odpadały wielkimi plastrami kawałki niegdyś białej farby. W oknach straszyły zeschnięte wieki temu kwiaty. Cienie oraz upadek zrobiły z tego domu swoje igrzysko, a jego mieszkańcom to najwyraźniej nie przeszkadzało, a może nie zwracali na to uwagi? Ekscentryczny malarz pochłonięty wizjami ze snów oraz jego matka. Redaktorowi wydawało się, że ściany w domu malarza powinny uginać się od wiszących na nich portretów i pejzaży, tutaj jednak poza grzybem i zaciekami nie było zupełnie nic.

Jednak nie to było najdziwniejsze. W trakcie swojej kariery redaktor wielokrotnie bywał w miejscach takich jak to, i zawsze roiło się w nich od najprzeróżniejszego robactwa: pluskiew, much, pająków. Jednak tutaj zupełnie ich nie było. Zatęchłego, smrodliwego powietrza nie przecinało bzyczenie nawet jednej muchy, nawet jednego komara. Poza tym było coś jeszcze: zapach. Meliny takie jak ta na ogół śmierdziały strawionym alkoholem, brudem niemytego ludzkiego ciała i nieczystościami. Fetor jaki tutaj się unosił był zupełnie inny. Z początku redaktor nie mógł go rozpoznać i dopiero po chwili zrozumiał, gdzie wcześniej miał z nim do czynienia. Dokładnie ten sam zapach przyprawiał go o mdłości w Londyńskim zoo, w części, w której znajdowały się różnego rodzaju węże i jaszczurki. Pamiętał, że największe wrażenie zrobiła na nim olbrzymich rozmiarów jaszczurka, sprowadzona chyba z Indonezji.

Po około kwadransie z zadumy wyrwały go ciężkie, powolne kroki, którym towarzyszyło głośne sapanie. Redaktor odwrócił się w stronę trzeszczących pod ciężarem schodów. Po chwili stanął przed nim mężczyzna, którego górna połowa ciała skryta była w cieniu.

– Mama mówiła, że pan przyszedł. Po co? – mężczyzna spytał cienkim, nerwowym głosem.

Redaktora zamurowało. Mężczyzna, który przed nim stał nijak miał się do jego wyobrażeń o ekscentrycznym malarzu. Przez cały ten czas redaktor myśląc o Shipley’u miał przed oczami wychudzonego, neurotycznego mężczyznę z rozbieganym wzrokiem i burzą włosów w nieładzie. Tymczasem naprzeciw niego stał ktoś, kogo na pierwszy rzut oka można by wziąć za pracownika huty albo kowala.

Mężczyzna, który stał na schodach miał ponad dwa metry wzrostu, w dodatku był chorobliwie otyły. Miał na sobie jedynie podarty w wielu miejscach szlafrok. Cuchnęło od niego smrodem niemytego ciała, który mieszał się z panującym w całym domu zatęchłym powietrzem jak z terrarium. Dłonie Milesa Shipleya nie były delikatnymi, wysublimowanymi dłońmi artysty, lecz wielkimi, ciężkimi łapami o palcach niczym cygara. Przez głowę redaktora przeszła myśl, że może pomylił domy, że trafił do złego Shipleya.

Mężczyzna zrobił kilka kroków niżej i stanął naprzeciw redaktora. Gdy otworzył usta Mahoneya niemal zemdliło. Smród był niesamowity. Walcząc z mdłościami spojrzał w twarz swojemu rozmówcy.

Miles Shipley wdał się w całości w matkę. Na grubej, masywnej szyi znajdowała się duża, szeroka głowa z szeroko rozstawionymi oczami. Na tle żółtych białek ledwo widoczne były dwie, pionowo ustawione źrenice w kolorze węgla. Cera Shipleya w wielu miejscach nosiła ślady przebarwień i zrogowaceń. Nieforemną czaszkę porastały kępki rudych włosów. Shipley wpatrywał się w niego w milczeniu. Po grubych, mięsistych wargach, przypominających redaktorowi parę obrzydliwie tłustych larw, nerwowo pełzała końcówka masywnego języka.

– Spytałem, po co pan przyszedł. Słyszy mnie pan?

– Tak, tak – odparł redaktor, za wszelką siłę próbując stłumić chęć natychmiastowego opuszczenia domu.

– No to słucham, nie mam wiele czasu. Maluję.

– Ja właśnie w tej sprawie, tak w tej sprawie. Widzi Pan, jestem redaktorem czasopisma Prawdziwa Bomba, może pan słyszał? Nieważne zresztą. Otóż, gdy tylko dowiedziałem się o tym, że na terenie Londynu tworzy ktoś, po kogo dzieła przyjeżdżają ludzie z całego świata, nie mogłem do pana nie przyjść. Z tego, co słyszałem, pana obrazy są wprost niesamowite, niektórzy mówią nawet, że nieziemskie. Chciałbym, o ile to oczywiście możliwe, zobaczyć niektóre z nich, opisać na łamach gazety. Kto wie, może po przeczytaniu artykułu znajdzie pan nowych nabywców?

– Nie zależy mi na nabywcach. Mam pieniądze.

– Takie dzieła na pewno sporo kosztują, to pewne – redaktor nie dawał za wygraną – jednak proszę pomyśleć, że wśród naszych czytelników znajdują się ludzie spragnieni zobaczenia pańskich dzieł. Szary Londyn potrzebuje czegoś więcej, zastrzyku niesamowitości, a kto jak kto, ale Pan na pewno jest to w stanie naszym czytelnikom zagwarantować.

Na twarzy Miles Shipleya rozpełzł tajemniczy uśmiech.

– Chce pan zobaczyć coś niesamowitego, tak? To zabawne, zabawne. No dobrze, proszę za mną.

Wchodząc już po schodach krzyknął jeszcze:

-Mamo!! Zabieram pana do pracowni. Chce zobaczyć coś niesamowitego. Tak powiedział: niesamowitego!

– Dobrze, dobrze, idź z nim, jeśli chce. Tylko uważaj.

Miles Shipley odwrócił się i szeptem, lekko chichocząc powiedział:

– Ach te matki, co nie?

Redaktor potrząsnął tylko głową i ruszył za Milesem. Jego przeczucie mówiło mu, krzyczało, żeby uciekał, że jeśli mu życie miłe powinien jak najszybciej odwrócić się i wybiec. Stłumił w sobie ten głos i w milczeniu wdrapywał się po trzeszczących schodach. Gdy tak wchodzili Miles nagle przykucnął przed nim. Z zadziwiającą szybkością złapał w tłuste palce jakiś leżący na ziemi drobiazg i skrycie włożył go sobie do wilgotnych ust. Redaktora zemdliło. Kucający przed nim Miles, trzęsąc się ze śmiechu jadł właśnie znalezioną na podłodze zasuszoną muchę. Gdy skończył, odwrócił się do niego z przyłożonym do ust palcem i w milczeniu pokiwał głową.

– Proszę nie mówić mamie – wyszeptał – nie pozwala mi jeść przed obiadem.

Redaktora niemal ścięło z nóg. Co to za koszmar – pomyślał – oby te obrazy naprawdę warte były zachodu.

Panujący w całym domu półmrok i smród powoli dawały mu się we znaki. Przy każdym kroku czuł, jak kręci mu się w głowie. Kurczowo trzymając się poręczy wszedł w końcu na piętro, gdzie czekał już Miles Shipley, a wraz z nim jego obrazy.

Gdy wszedł na górę od razu uderzył go zapach farb. Pracownia znajdowała się na dużym, przestronnym poddaszu. Pod ścianami ustawiono dziesiątki sztalug. Niektóre z nich zakryto prześcieradłami, inne stały zwrócone do ściany, jeszcze inne były puste. W jednym z rogów pomieszczenia stało drewniane biurko, na którym rozrzucono jakieś papiery. Przez małe, prostokątne okienko, na ustawioną pod nim sztalugę spływały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Shipley umieścił sztalugę w taki sposób, że ustawiwszy na niej płótno, światło z zewnątrz trafiało dokładnie na nie.

W pracowni, w przeciwieństwie do reszty domu panował względny porządek. Obok stojącej w centrum pomieszczenia sztalugi stał stolik, na którym wręcz z pedantyczną precyzją ułożono pędzle i farby.

– No to jesteśmy – powiedział Shipley odwracając się do redaktora. – Co chciałby pan wiedzieć?

– Dobre pytanie, panie Shipley. Myślę, że naszych czytelników najbardziej interesuje to, skąd czerpie pan inspiracje?

Na twarzy malarza pojawiło się rozbawienie.

– Och, to bardzo proste. Ze snów. Chociaż, tam gdzie sen przeplata się z jawą ciężko jest już odróżnić jedno od drugiego. Z resztą, niech pan sam zobaczy – mówiąc to klasnął w dłonie i wybuchnął głośnym, gadzim rechotem.

W tej samej chwili wokół redaktora zapadła nieprzenikniona ciemność. Usłyszał jak coś przebiega obok niego raz z jednej, raz z drugiej strony, jakby starało się go okrążyć. Chwilę później usłyszał coś niczym trzepot wielkich, nietoperzych skrzydeł, które zawisły gdzieś nad nim. W tym samym momencie w nozdrza uderzył go okropny fetor gnijącego mięsa, który niemal nie pozbawił go przytomności.

– Shipley… Jest pan tu?! Co to ma znaczyć!

Z ciemności dobiegł go rozbawiony głos:

– Zamknij się człowieczku, i patrz. Patrz! Przecież sam chciałeś, prawda? – Shipley śmiał się niczym rozbawione dziecko – Skąd bierze pan inspiracje, panie Shipley? – przedrzeźniał go. – Nasi czytelnicy byliby zainteresowani, bla, bla, bla.

Redaktor odwrócił się w stronę, z której dobiegał go głos i ujrzał dwa żółte punkciki wpatrujące się wprost w niego.

– Panie Shipley, niech pan skończy to przedstawienie!

– Ależ panie redaktorze, przedstawienie dopiero się zaczęło! – wybuchnął śmiechem i nagle pomieszczenie znowu wypełniło się światłem, które z początku niemal oślepiło Mahoney’a. Gdy po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do panującej w pomieszczeniu poświaty, redaktor ze zdziwieniem zauważył, że jest w nim całkowicie sam. Natychmiast rzucił się w kierunku, z którego przyszedł, jednak po drzwiach nie było ani śladu. Został sam.

Do pustej pracowni przez niewielkie okno sączył się powoli blask migoczących na nocnym niebie gwiazd. W strumieniach srebrnego światła redaktor zauważył, że wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu sztalugi zwrócone zostały w jego stronę.

– Co do licha – wyszeptał.

Redaktor ostrożnym krokiem podszedł do pierwszego z obrazów i momentalnie poczuł jak oblewa go zimny pot. Na znajdującym się przed nim płótnie przedstawiono dwie dobrze znane mu postacie. Byli to ci sami mężczyźni, którzy jakiś czas temu odwiedzili go w redakcji i wypytywali o Gavigana i Shipleya. Obraz przedstawiał następującą scenę.

Dwóch znanych mu mężczyzn uchwycono w momencie, gdy związani klęczeli na środku pustyni. Ręce mieli związane za plecami, nogi na wysokości kostek. Byli niczym baranki, które setki lat temu składano na kamiennych ołtarzach okrutnym, semickim bogom. Wokół nich, na tle wznoszących się w srebrnym blasku księżyca, ponurych, milczących piramid, tańczyły ciemne postacie. Ich taniec wydał się redaktorowi okropnie szkaradny. Ze zdziwieniem zauważył, że kończyny, a nawet całe sylwetki tańczących wyginają się pod niemożliwymi dla ludzkiego ciała kątami. Związani mężczyźni pustymi oczami wpatrywali się gdzieś przed siebie. Za nimi zaś unosił się cień, albo może kłąb czarnego dymu, w którym świeciła się para czerwonych, drapieżnych oczu.

Przez moment redaktorowi wydało się, że czerwone, diabelskie oczy podniosły się i spojrzały na niego. Niemal poczuł na twarzy gorąc pustyni, suchość powietrza i nienazwaną grozę, którą dostrzegł w cienistym kształcie.

Szybko otrząsnął się z tego wrażenia i podszedł do kolejnego, znajdującego się obok płótna.

– Dobry Boże – jęknął przybliżywszy się do obrazu.

Na środkowym planie znajdowały się olbrzymie, czarne, ciężkie drzwi. Po obu ich stronach do góry pięła się półkolista, bogato zdobiona archiwolta, która łukowato zamykała się nad znajdującym się nad drzwiami zdobionym tympanonem. Mahoney zastanowił się jak wiele miesięcy, a może i lat ten zwyrodniały malarz poświęcił na to, aby sporządzić tak bogaty w szczegóły obraz.

Archiwolta była zdobiona. Znajdujące się na niej groteskowe, półludzkie-półrybie postacie szły w procesji do znajdującego się na szczycie archiwolty wielkiego, rybiego demona z olbrzymią, najeżoną zębami paszczą, do której ofiarnicy wrzucali niesione w rękach dzieci.

Poniżej, na tympanonie Shipley drobiazgowo uwiecznił inną scenę. Oto na tronie wykonanym z czaszki wieloryba, albo innego morskiego lewiatana, siedziało niedbale coś, co na pierwszy rzut oka przypominało ohydną syntezę człowieka i jaszczura. Przed nią piętrzył się stos ludzkich czaszek, z których oczodołów wypełzało najprzeróżniejsze robactwo.

Jednak to nie szczegółowość detali najbardziej wstrząsnęła redaktorem. Oto przed namalowanym na obrazie portalem, na szczycie schodów stoi chorobliwie blada, wychudzona kobieta. Ubrana jest w długą, czarną suknię, która kaskadami spływa w dół po kamiennych schodach.

U jej stop, na schodach leżą dziesiątki trupów wykrzywionych w paroksyzmach agonii. Pośród nich znajduje się garstka jeszcze żywych nieszczęśników, którzy toczeni śmiertelną zarazą błagalnie wyciągają do niej wychudzone ręce. Kobieta jednak pozostaje niewzruszona. Pustymi, białymi oczami patrzy się przed siebie a cienkie, wilgotne od okrucieństwa czerwone usta wykrzywiają się w drwiącym uśmiechu rozbawienia.

Patrząc na ten obraz Mahoney czuł wręcz smród gnijących, zżartych przez zarazę ciał. Słyszał bełkot i jęki tych, którzy błagalnie wyciągali ręce do stojącej pod portalem kobiety. Dźwięki i fetor były tak bardzo autentyczne, że Mahoney aż rozejrzał się po pracowni w poszukiwaniu cierpiących na obrazie mężczyzn.

W dwóch obrazach, które do tej pory zobaczył było coś niewypowiedzianie ohydnego. Nawet nie chodziło o tematykę dzieł, która sama w sobie była oczywiście odrażająca. Patrząc na nie Mahoney czuł się tak, jakby był ich częścią – jedną z tańczących pod piramidami sylwetek, jednym z pełzających w konwulsjach mężczyzn. Samo patrzenie na obrazy sprawiało, że świadomość Mahoney jakby ulatywała z jego ciała i w jakiś diabelski, niezrozumiały sposób przenosiła się do czasu i miejsca uchwyconego na obrazie.

Czyżby padł ofiarą halucynacji? Czy panujący w domu półmrok i zaduch, w połączeniu z niezwykłymi opowieściami, które do tej pory słyszał, mogły aż tak bardzo wpłynąć na jego umysł? Czyżby Shipley lub jego matka w jakiś tajemniczy sposób zdołali go otruć, w wyniku czego jego umysł zaczął płatać mu figle? Może to na tych nikczemnych sztuczkach polegał fenomen Shipleya? Może to dzięki narkotykom, które w jakiś niewiadomy sposób aplikowano kupcom, obrazy wywoływały niesamowite wrażenie osiągając tak wysokie ceny?

Pewne było jedno: dopóki stąd nie wyjdzie, nie dowie się jaka jest prawda. Z charakterystyczną dla siebie werwą Mahoney zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Pomimo tego, że starał się nie patrzeć na znajdujące się w pracowni obrazy, ciekawość za każdym razem okazywała się silniejsza.

Tematyka, wokół której skupiało się malarstwo Shipleya była z pewnością bluźniercza. Płótna, które widział, przedstawiały sceny, jakie mógł narysować jedynie szaleniec. Na niektórych płótnach znajdowały się kosmiczne, nadnaturalne krajobrazy przedstawiające olbrzymie, czarne pasma górskie z poszarpanymi szczytami albo gęste, tajemnicze dżungle kryjące w swoich cienistych, wilgotnych dolinach zapomniane ruiny. Inne z obrazów przedstawiały tańczących wokół olbrzymich ognisk mężczyzn noszących na głowach poroża jeleni, albo kapłanów w żółtych maskach, którzy na szczytach cyklopowych zigguratów składali ofiary nienazwanym bóstwom. Jeden z mijanych obrazów przedstawiał spływającą z nieba olbrzymich rozmiarów mackę, zakończoną kiścią żółtych, diabelskich oczu.

Pomimo przeszukania całego mieszkania Mahoney nigdzie nie znalazł drzwi, ani jakiegokolwiek wyjścia. Sytuacja robiła się naprawdę nieciekawa. Wyraźnie zdenerwowany biegał po całym poddaszu zaglądając w każdy kąt. Poza zdenerwowaniem było coś jeszcze – redaktor zaczął powoli dopuszczać do głosu myśl, że może stąd nie wyjść żywy.

Gdy znalazł się przy stojącym w rogu pracowni biurku mimowolnie spojrzał na znajdujące się na nim porozrzucane kartki. Na żółtych kawałkach papieru Shipley kawałkiem węgla naszkicował twarze, albo coś, co kiedyś mogło być ludzkimi twarzami. Wszystkie były zdeformowane. Niektóre z nich miały liczne macki wystające z podbródków albo obrzydliwie zwisające znad oczu płaty luźnej skóry, inne – asymetrycznie rozstawione oczy. Jeszcze inne, całkowicie pozbawione włosów, miały duże, wyłupiaste oczy bez powiek i dziwne, pofałdowane narośle na szyi. Wszystkie te „twarze” miały w sobie jakieś niewypowiedziane zło i pomimo, że Mahoney wiedział, że były jedynie pospiesznie wykonanymi szkicami, coś kazało redaktorowi wierzyć, że nie są to jedynie fantazje wykolejonego rozumu.

Z zadumy wyrwał go silny podmuch wiatru, który niemal zatrząsł domem w posadach. Huk, jaki nagle zwalił się na niego z góry pozbawił go równowagi. Mahoney upadł na ziemię i przeturlał się pod ścianę zakrywając głowę rękoma. W głowie miał tylko jedno – uciekać! Gdy huk ucichł, redaktor ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok przykuła rozstawiona w centralnym punkcie sztaluga. Miał pewność, że gdy tu wchodził sztaluga stała pusta. Teraz jednak widział dokładnie, że znajduje się na niej płótno.

Jaki diabelski podszept nakazał redaktorowi podejść bliżej? Czy ten głos pochodził z zewnątrz, od Shipleya albo jego matki? Może od jednej z tych pokracznych, zdeformowanych istot, które widział na którymś z obrazów? A może był to głos z wewnątrz? Głos tej części Mickey’a Mahoney’a, która wszędzie i za każdą cenę nakazywała mu sięgać głębiej i widzieć więcej? Niezaspokojonej ciekawości, fascynacji tajemnicą, której był świadkiem?

Podchodząc bliżej widział już, że światło, które przez okienko spływało na ustawione pod nim płótno było niezwykłe. Nie był to ani srebrny blask rzucany przez wiszący na niebie księżyc, ani liche światło ulicznej latarni. Snop światła, który wirował przed nim, był niczym wielokolorowe, mieniące się spektrum. Czerwone, niebieskie i fioletowe drobinki wirowały przed nim przybierając fantazyjne, efemeryczne kształty, które co chwila rozmywały się tyko po to, by za chwilę pojawić się w jeszcze innej, bardziej fantastycznej formie.

Jak zahipnotyzowany, Mickey Mahoney stanął naprzeciwko płótna. Było całkowicie puste, dziewiczo białe i właśnie to, bardziej niż wszystko co do tej pory zobaczył w pracowni Milesa Shipleya, przeraziło go najbardziej. Z otwartymi ustami, nie rozumiejąc absolutnie niczego z sytuacji, w której się znalazł, zafascynowany patrzył, jak strugi kolorowego, mieniącego się w najfantastyczniejsze barwy światła spływają lekko na znajdujące się przed nim płótno.

Zupełnie nieświadomy tego co robi, Mickey Mahoney wziął jeden z leżących na stoliku obok pędzli i bezwiednie zaczął prowadzić go po śladach, które na płótnie pozostawiał ów tajemniczy, mieniący się kolorami poblask.

Z szeroko otwartymi z przerażenia oczami i nerwowo drżącymi ustami, w milczeniu, całkowicie sparaliżowany patrzył, jak spod jego ręki na nieskalanie białym płótnie zaczyna rodzić się najczarniejszy koszmar, kolejna bluźniercza fantazja wykolejonego umysłu. Im dłużej to trwało, tym bardziej chciał przestać, wyrzucić pędzel w kąt – a jednak coś, jakaś niezbadana, diabelska siła nie pozwalała mu się w żaden sposób poruszyć.

Efekt końcowy niemal pozbawił go przytomności. Na szarym tle, przywodzącym Mahoneyowi na myśl wnętrze grobowca, kucało, odwrócone do niego plecami jakieś monstrum.

Proporcje jego ciała w żaden sposób nie odpowiadały proporcjom ziemskich istot, tego był pewien. To coś pochylało się nad czarnym, popękanym ołtarzem. Kreatura kucała na wychudzonych, kozich nogach porośniętych ohydną, czarną szczeciną. Nogi zakończone były trojgiem zrogowaciałych, krogulczych pazurów. Korpus kreatury, choć przypominał ludzki, to z pewnością takim nie był. Skóra na łukowato wygiętych plecach była biała jak kreda. W wielu miejscach popękana, ukazywała wystające spod niej ostro zakończone kości, przypominające redaktorowi rzeźnickie haki. Wokół pęknięć gromadziły się, jątrzące się czarną posoką, czerwone, pulsujące narośle. Wyżej, na wysokości barków, rozpięta niczym żagiel, rozpościerała się para czarnych, diabelskich skrzydeł, których błona w wielu miejscach była okropnie poszarpana. W tym samym momencie ciałem redaktora wstrząsnął silny, lodowaty dreszcz. Przypomniał sobie bowiem odgłos olbrzymich, trzepoczących skrzydeł, który usłyszał chwilę potem, gdy w pracowni Shipleya zapanowała ciemność.

„Ręce” tego czegoś miały różną długość. Jedna z nich, ta krótsza, przypominała bardziej mackę niż rękę. Ociekająca przezroczystym, ohydnym śluzem w chwytnej końcówce, zakończonej parą różowych szczypiec, trzymała kawał czerwonego, jeszcze krwawiącego mięsa. Druga z „rąk” przypominała natomiast długie, czarne pajęcze odnóże. Drobne, szare włoski porastały ją na całej długości. Kończyna posiadała dodatkowo coś w postaci kilku łokci, co umożliwiało zginanie jej pod najbardziej makabrycznymi kątami.

Cała sylwetka miarowo pulsowała. Plecy kreatury unosiły się w rytm nierównego, apatycznego oddechu. Właśnie, u n o s i ł y ! Dopiero teraz Mahoney uświadomił sobie, że potworny koszmar, który wyszedł spod jego ręki wydawał się żyć. Nie, on po prostu żył! Redaktor nie wiedział, czy to wina spływającego na płótno światła, czy też efekt intoksykacji. Widział jednak dokładnie, jak kreatura przed nim co jakiś czas podnosi coś ze znajdującego się przed nią ołtarza i prawdopodobnie wpycha sobie do pyska.

W tej samej chwili to coś powoli odwróciło się do niego. Ze ściętych przerażeniem ust redaktora wyrwał się obłąkańczy, histeryczny krzyk. To coś odwróciło się w jego stronę ukazując całą swoją ohydę.

Wydłużona, zrogowaciała czaszka obciągnięta była niemal przezroczystą, zżółkłą skórą, pod którą pełzały tłuste, czarne larwy. Kreatura miała troje niesymetrycznie umiejscowionych oczu: jedno z nich znajdowało się po środku czoła, drugie na skroni a trzecie na wysokości policzka. Pomimo swojego obrzydliwego spotwornienia Mahoney bez wątpliwości odnajdywał w niej ludzkie rysy.

Zamiast nosa istota posiadała jedynie dwie, czarne szpary. Potworny pysk tego czegoś nie posiadał w ogóle dolnej części żuchwy. Zamiast niej, z czarnego przełyku zwisał długi, przekrwiony jęzor, co jakiś czas oblizujący rząd czarnych, wielkich jak noże zębów.

Odwracając się w jego stronę maszkaron odsłonił redaktorowi ołtarz, a wraz z nim to, co na nim leżało. Na czarnym ołtarzu, który wykonany został z jednego, olbrzymiego niczym meteor kawałka kamienia leżało ciało mężczyzny. Jego klatka piersiowa, brzuch i podbrzusze rozcięte były niczym świńska tusza. Ze środka, niczym ohydna, diaboliczna latorośl wypływały wnętrzności nieszczęśnika.

Mahoney stał i trząsł się w konwulsjach, cały czas krzycząc. Za wszelką cenę, całą swoja wolą, starał się nie spojrzeć na twarz leżących na ołtarzu zwłok. Jednocześnie poczuł, jak jakaś diabelska, nieposkromiona siła kieruje jego głowę w stronę, gdzie znajdowała się twarz ofiary.

Jego gardło eksplodowało potwornym, agonalnym wręcz wrzaskiem, gdy ujrzał twarz stygnącej na ołtarzu ofiary. Twarz, którą tak dobrze znał. Twarz Mickeya Mahoneya.

W tej samej chwili światło wokół niego zgasło i poczuł, jak bezładnie niczym kukła upada na podłogę. W głębi serca dziękował Bogu, że koszmar, który sam na siebie sprowadził zaraz się skończy. Nie chciał żyć pod tym samym niebem, pod którym dzieją się sceny, które zobaczył na obrazach. W momencie, gdy nastała ciemność, w tym ułamku sekundy Mahoney zrozumiał, że wszystko co tutaj zobaczył nie było jedynie wizjami oszalałego, plugawego umysłu. Zrozumiał, że tworzone przez Shipleya obrazy były odzwierciedleniem kosmosu, w którym żyli, tajemnic, o których milczały międzygwiezdne przestrzenie, zapomniane lasy i szczyty czarnych gór.

W ciemności nad nim ponownie zatrzepotała para olbrzymich skrzydeł, a powietrze wypełnił obrzydliwy, niemożliwy do opisania fetor rozkładu. Z szaleńczo bijącym sercem Mahoney czekał, aż z panującego wokół mroku nadejdzie niewysłowiona fala bólu i cierpienia, a zaraz potem jego kres, kres życia.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.