Maski Nyarlathotepa – 2

Maski Nyarlathotepa – 2

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 2

Tekst: Joanna Steinke
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Po raz kolejny próbuję opisać wydarzenia, które miały miejsce w Nowym Jorku zeszłej zimy. Już setki kartek leżą w nieładzie na podłodze, ale mam wrażenie, nie! Ja to wiem, że jeśli uda mi się przelać moje myśli na papier, to odzyskam choć część utraconej równowagi.

Próbuje więc i będę próbować do skutku. Tylko jak je opisać, gdy sama nie wiem jak je zinterpretować? A to, o czym myślę przechodzi ludzkie wyobrażenie? Od początku – zacznijmy od początku! Może gdy zacznę pisać o tym po kolei, to całość przybierze ramy, które łatwiej będzie mi zrozumieć?

Jednak gdzie jest początek? W śmierci gwiazd i planet, które zobaczyłam? W narodzinach amorficznej, pełzającej ciemności? Czy jest początek? Czy jest koniec?

Może przyczyną jest to, że nie do końca odzyskałam równowagę po ubiegłorocznych wydarzeniach na Grenlandii. Stres, wyczerpanie i brak słońca spowodowały u mnie pewną nierównowagę psychiczną, którą, muszę się przyznać, być może niepotrzebnie zlekceważyłam.

W Nowym Jorku nie byłam sobą chyba już od początku. Zupełnie rozsypałam się, kiedy nie udało mi się reanimować pacjenta. Ja – lekarz z prawie dwudziestoletnim stażem!

Ależ znowu motam się w dygresjach! Nie szukajmy początku – przejdźmy do owego feralnego dnia, kiedy w naszym biurze pojawili się panowie Setriakin, Hughes, Fizeau i Dogget, a wraz z nimi niejaki Silas N’Kwane. Chcieliśmy wydobyć z niego informacje związane z wydarzeniami, które opisał pan Fizeau (gdzie jest kopia jego notatek?) oraz zebrać informacje o niejakim Mukundze, prawdopodobnie zbrodniarzu nie lepszym niż sam N’Kwane. Widać było, że wydarzenia te zrobiły ogromne wrażenie na panu Setriakinie. Z trudem udało mu się ukryć, jak bardzo jest poruszony.

Przyniesiono też dziwaczne przedmioty, którym pan Fizeau poświęcał szczególną atencję. Być może część z nich ma jakąś wartość? Nie potrafię tego ocenić, a z drugiej strony nie jestem w stanie pojąć, że ktoś mógłby chcieć posiadać takie obrzydlistwa w swojej kolekcji. Były wśród nich: płaszcz, para rękawic z pazurami oraz ohydna maska z drewna, skóry i piór.

Silas – stary, zgarbiony i pomarszczony mężczyzna, odkąd tylko został do nas wprowadzony, zachowywał się jak człowiek niezrównoważony psychicznie. Śmiał się do rozpuku, by chwilę później płakać i skamleć jak pies. Czasem prychał w naszą stronę dumny jak paw a czasem patrzył na nas oczami pełnymi strachu i drżał, gdy któreś z nas zrobiło chociaż krok w jego stronę. Mężczyzna był ewidentnie na skraju załamania nerwowego. Za każdym razem, gdy próbowaliśmy wypytać go o Mukungę, N’Kwane w odpowiedzi nakłaniał do założenia maski. Według staruszka miało nam to w jakiś sposób pomóc w schwytaniu Mukungi.

Sam N’kwane budził we mnie obrzydzenie, o które jako lekarz ratujący ludzkie życia nigdy bym się nie podejrzewała. Pomyślałam nawet przez chwilę, że gdyby trafił na mój stół operacyjny, to nie starałabym się go uratować… Z pozoru był to zwyczajny, na swój dziwny sposób nawet elegancki starszy mężczyzna w okularach, ale w jego sposobie bycia, tonie głosu i spojrzeniu było coś tak bluźnierczego i plugawego, że od razu poczułam wobec niego nienawiść, jakiej nigdy nie czułam do żadnego człowieka. Co więcej, byłam gotowa go torturować, żeby zdradził nam potrzebne informacje. Nigdy nie podejrzewałam się o coś takiego.

Nie pomogło, a wręcz pogorszyło sytuację to, że przy przesłuchaniu zorientowałam się, że N’Kwane jest chory psychicznie. Mimo tego spostrzeżenia nie mogłam się zmusić, żeby zobaczyć w nim cierpiącego człowieka i pacjenta.

Podczas przesłuchania wypytywaliśmy o jego piwnicę i wtedy N’Kwane przyznał, że znajduje się w niej studnia przykryta pokrywą, której moi towarzysze nie podnieśli. W studni zaś wyją w agonii ludzie, którzy mają zostać złożeni w jego plugawych rytuałach. Wyobraziłam sobie te osoby, które w tej samej chwili cierpią potworny ból i przerażenie, gdy my dyskutujemy z obłąkanym N’Kwane. Poczułam, że mam ochotę rozerwać tego chorego starca gołymi rękoma.

Najgorsze było jednak to, że przez chwilę naprawdę mu uwierzyłam, uwierzyłam w te obłąkane historie spaczonego umysłu! Skąd powstało we mnie takie przekonanie? Nie wiem, ale byłam wówczas całkowicie pewna, że ten odrażający starzec mówi prawdę. A cierpienie i groza, które opisuje są tak okropne, że trzeba natychmiast je przerwać, bo każda sekunda jest piekłem nie do zniesienia.

Niestety, nikt ze zgromadzonych nie podzielał jednak mojego wzburzenia. Moje prośby, żeby podjąć jakieś działanie były ignorowane. Zamiast tego panowie wdali się w jakąś jałową dyskusję na temat Mukungi oraz rady N’Kwane żeby założyć maskę. Zastanawiali się, czy ją założyć, czy też nie, a jednocześnie wydawali się jej jakoś dziwnie obawiać. Wydawało mi się to całkowicie absurdalne. I choć byłam pewna, że zakładanie maski jest bezcelowe, a N’Kwane kłamie, iż miałoby to się do czegokolwiek przydać, to ów zabobonny lęk wywoływał moje rozdrażnienie. Jak dzieci, a nie dorośli ludzie – pomyślałam wówczas, i żeby przerwać te dywagacje i unaocznić ich absurdalny charakter, sięgnęłam po maskę, ostentacyjnym ruchem zakładając ją sobie na twarz.

Jak mam zdobyć się na to, żeby opisać to, co wydarzyło się potem?

Czy istnieją słowa, którymi można to opisać?!

Nagle poczułam, jak ta ohydna maska wrasta w moją twarz! W ciągu sekundy miałam całkowitą pewność, że już nie uda mi się jej zdjąć. Jakby jakiś kosmiczny pasożyt po prostu wżerał się, wpełzał przez nozdrza i usta wprost we mnie! Byłam przerażona, mój umysł zaczął dryfować wokół nienazwanych planet obłędu, przez kosmiczne oceany najczarniejszej beznadziei.

Tak może czuć się tylko ktoś, kto, stąpnąwszy nieuważnie na krawędzi górskiego szlaku, osuwa się nagle w przepaść i leci głową w dół na pewną śmierć, z przerażającą dokładnością obserwując coraz szybciej zbliżający się grunt.

Czy to możliwe, że czeka mnie koniec?

Śmierć, a być może i coś znaczenie gorszego? Nie, to nie może być prawda! To nie może się stać! Nie mnie!

Przecież musi dać się to cofnąć!!!

Zacisnęłam nerwowo ręce na masce w ostatniej desperackiej próbie zdjęcia jej z twarzy. Ale to ona była teraz moją twarzą.

I wtedy usłyszałam to imię, którego samo wspomnienie budzi we mnie paniczny strach

Shub-Niggurath.

Zlepek nic nie znaczących, obcych ludzkiemu językowi głosek rozbrzmiewał echem w mojej czaszce. Dalej rozbrzmiewa. Przecież wciąż je słyszę, szczególnie gdy widzę księżyc zimowy lub słucham miauczenia kota.

Wraz z tym imieniem pojawiła się wizja. Tylko czy faktycznie to była wizja? A może przeniosłam się naprawdę w jakieś miejsce poza czasem i przestrzenią, od eonów niezmienne. Nade mną zaś rozciągało się czarne niebo i świeciły trzy księżyce.

Wtedy poczułam odór i zrozumiałam, że coś się zbliża…

Nie, tego nie da się opisać… Nie chcę tego opisywać… Żaden człowiek nie mógłby zobaczyć, czy choćby przeczytać o tym CZYMŚ i pozostać przy zdrowych zmysłach.

Shub-Niggurath.

Czy to jej imię?

Shub-Niggurath,

Shub-Niggurath,

Shub-Niggurath,

Shub-Niggurath…

 

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.

Maski Nyarlathotepa – 1

Maski Nyarlathotepa – 1

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Maski Nyarlathotepa – 1

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Gabriela Gąsłowska

Raport Pana Ezekiela Fizeau dla prof. Rootsa

Nowy York, 17 I 1925

 

Dnia 16 stycznia 1925 roku, razem z agentem Johnem Doggetem oraz Panem Salomonem Setriakinem udaliśmy się do Harlemu, do prowadzonego przez niejakiego Silasa N’Kwane sklepu Ju-Ju House. Nazwisko to zostało zapisane przed śmiercią przez śp. Eliasa Jacksona i mogło stanowić cenną wskazówkę. Istniała szansa, że informacje, w których posiadaniu będzie N’Kwane, okażą się na tyle wartościowe, że popchną do przodu prowadzone przez Agencję śledztwo.

Około godziny 12:30 byliśmy na miejscu. Postanowiliśmy, że do sklepu wejdziemy ja oraz Pan Setriakin, podczas gdy agent Dogget czekać będzie w samochodzie na nasz powrót, jednocześnie obserwując otoczenie. Do sklepu weszliśmy osobno. W środku, poza właścicielem, spotkaliśmy Pana Duke’a Hughesa (przedstawionego nam rankiem tego samego dnia). Po krótkiej rozmowie i otrzymaniu czegoś od właściciela Pan Hughes opuścił sklep.

W tym momencie Pan Setriakin zwrócił się do N’Kwane z prośbą o sporządzenie specjalnej mieszanki ziół. Gdy mężczyzna zniknął na zapleczu, obaj rozejrzeliśmy się po sklepie. Pan Setriakin odkrył klapę znajdująca się za ladą, która najprawdopodobniej prowadziła do znajdującej się pod sklepem piwnicy.

Co do asortymentu znajdującego się wewnątrz Ju-Ju House, poza kilkoma wartościowymi zabytkami archeologicznymi, których autentyczności jestem pewien, ściany i regały uginały się od najróżniejszego rodzaju ziół oraz rekwizytów związanych z kultem voodoo. Były wśród nich przede wszystkim maski, atrapy broni oraz tandetnie wykonane figurki i totemy.

Po kilku chwilach Pan Setriakin został obsłużony, a ja, przedstawiając się jako delegat z Katedry Archeologii Uniwersytetu Kolumbia, spytałem o możliwość sprowadzenia co ciekawszych eksponatów na potrzeby planowanej wystawy archeologicznej, poświęconej zabytkom Czarnego Lądu. (Swoją drogą – smutny jest fakt, że nasze muzea, cieszące się renomą na całym świecie i stawiane jako wzór, uczestniczą w czymś tak podłym jak handel dziełami sztuki, ograbiając tym samym państwa z ich dorobku kulturowego! Wyobraźmy sobie, że ktoś pozbawia nas Deklaracji Niepodległości, bo zapotrzebowanie na nią zgłosiło jakieś europejskie muzeum!)

Silas N’Kwane od razu przystał na moją propozycję. Zapytałem wtedy o księgę, o której rankiem poinformował nas prof. Roots, a której wcześniej poszukiwał również śp. Elias Jackson. Po wzmiance na temat woluminu, w do tej pory przyjacielskiej i przesadnie serdecznej aparycji Silasa N’Kwane nastąpiła pewna zmiana. W ciągu kilku sekund twarz stała się poważna, a sam właściciel zaczął uważnie mi się przyglądać. Odniosłem nawet wrażenie, że tytuł wywołał u sklepikarza pewne wahanie oraz niepokój. Po krótkiej chwili mężczyzna odzyskał swój wcześniejszy dobry humor i zaproponował mi wypożyczenie książki, jednocześnie proponując, żebym zszedł z nim po nią do piwnicy. Powołując się na czekającą w samochodzie żonę z dzieckiem, wyszedłem na zewnątrz, by poinformować o sytuacji panów Doggeta i Setriakina. Wspólnie ustaliliśmy, że zgodzę się na propozycję N’Kwane – z zastrzeżeniem, że jeśli nie wyjdę ze sklepu w ciągu 10 minut, to najprawdopodobniej potrzebuję pomocy.

Wróciwszy do sklepu zastałem N’Kwane gotowego do zejścia do piwnicy.

W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że gdyby nie wielka wartość księgi, w której posiadaniu mogliśmy się znaleźć, nie zdecydowałbym się na podjęcie tak wielkiego ryzyka. Kilka chwil spędzonych w towarzystwie N’Kwane utwierdziło mnie w przekonaniu, że pod maską sympatycznego staruszka kryje się ktoś o wiele bardziej niebezpieczny, a jego prawdziwe intencje mają się nijak do szerokiego uśmiechu, którym wita swoich gości.

Świadom podejmowanego ryzyka ruszyłem schodami w dół, starając się uważnie obserwować kroczącego przede mną mężczyznę. W korytarzu panowała wilgoć, która w połączeniu z dziwnym zapachem wypełniającym cały sklep zaczęła wywoływać u mnie lekkie zawroty głowy. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi, zza których dochodził dziwny, trudny do zdefiniowania dźwięk. Z jednej strony przypominał bulgotanie, z drugiej przywodził na myśl hałas towarzyszący przesuwaniu po ziemi niebywale ciężkich przedmiotów.

W tym momencie, z niezrozumiałych dla mnie powodów, powodowany strachem, postanowiłem się wycofać. Po chwili poczułem silny ból w tylnej części czaszki a kilka sekund później, w ciemności rozświetlanej lichym światłem wiszącej u sufitu latarni, zobaczyłem szeroki uśmiech nachylającego się nade mną N’Kwane.

Wydarzenia, które za chwilę opiszę, na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie niesamowitych, wydają się nawet zakrawać na tak modną dzisiaj parapsychologię. Jak wykażę to w końcowej części raportu, wszystko to, co się później wydarzyło, ma jednak racjonalne i w pełni logiczne wyjaśnienie.

Po odzyskaniu przytomności okazało się, że leżę na środku sporych rozmiarów pomieszczenia, wewnątrz narysowanego na ziemi kręgu. Szok jaki przeżyłem oraz dziwny zapach – teraz wiem, że jego źródłem były z pewnością roślinny o właściwościach halucynogennych i otępiających – sprawiły, że w żaden sposób nie mogłem się poruszyć.

Oprócz mnie, w pomieszczeniu byli jeszcze stojący przy drzwiach N’Kwane, który mamrotał coś pod nosem, nieustannie żując jakąś substancję, oraz kucający w rogu mężczyzna. Poza tym, zauważyłem studnię przykrytą ciężkim kamieniem, kotarę pełniącą funkcję drzwi do kolejnego pomieszczenia oraz rozstawione na podłodze bębny. Moją szczególną uwagę przyciągnął kucający w kącie mężczyzna, a zwłaszcza jego okropna twarz – wpatrywał się we mnie przerażająco pustymi oczami. Nawet teraz, na myśl o tych oczach pozbawionych źrenic wstrząsa mną nieprzyjemny dreszcz. Na suficie, dokładnie nad wyrysowanym na podłodze symbolem, namalowany został znak widziany już wcześniej m.in. przez agenta Doggeta i prof. Rootsa.

Nie wiem po jakim czasie do pokoju wpadli agent Dogget oraz Pan Setriakin, jednak przez cały czas poprzedzający ich bohaterską interwencję, w pokoju rozlegał się ten dziwny bulgocząco-szumiący dźwięk, który usłyszałem przed utratą przytomności. Jego źródłem była znajdująca się w pomieszczeniu studnia, w którą cały czas wpatrywali się N’Kwane oraz drugi mężczyzna.

Krótko po tym, jak do pokoju weszli agent Dogget oraz Pan Setriakin, w pomieszczeniu rozpętała się regularna bójka. Zza kurtyny wybiegło kilku kolejnych, równie odrażających mężczyzn. Będąc nadal w stanie paraliżu wywołanego narkotykami, miałem okazję się im przyjrzeć. Wszyscy poruszali się w sposób pokraczny, jakby dopiero niedawno opanowali lokomocje dwunożną. Zataczając się, wpół zgarbieni, z nieproporcjonalnie długimi rękami, koślawo parli do przodu. Najszkaradniejsze były jednak ich twarze. Udało mi się dostrzec gnijące części żuchwy, braki w uzębieniu oraz odpadające części twarzy. W ich zachowaniu widać było jakąś bezmyślną agresję. Wystarczy rzec, że wyraz twarzy atakujących nas mężczyzn pozostawał niewzruszony, jakby zamiast walczyć o życie po raz kolejny oglądali ten sam film.

Wykorzystując element zaskoczenia, agent Dogget powalił najbliższych napastników, poważnie raniąc pozostałych kilku. Pomimo odniesionych obrażeń napastnicy nie zamierzali się poddać, lecz kontynuowali swoje zaciekłe ataki, jakby w ogólne nie odczuwali bólu. Ich szał, narkotyczne wyziewy unoszące się w powietrzu, duchota i półmrok towarzyszyły tej walce o życie. Wykorzystując leżący na ziemi bęben udało mi się unieszkodliwić jednego z napastników.

Pisząc ten raport sam dziwię się skąd wzięła się u mnie taka dzika, zwierzęca wręcz furia, albowiem zachowania tego typu są mi całkowicie obce – co może potwierdzić narzeczona wraz z moją rodziną.

Walka wydawała się trwać niezwykle długo, choć w rzeczywistości napastnicy zostali powaleni w ciągu kilku minut. Wiedzieliśmy, że huk broni palnej był na tyle głośny, że może przysporzyć nam niechcianej uwagi z zewnątrz. Podczas gdy agent Dogget pomagał Panu Setriakinowi, na którego narkotyczne wyziewy podziałały tak samo jak na mnie, zajrzałem za wiszącą w pokoju kotarę. W pośpiechu zabrałem kilka rzeczy, mogących mieć związek z rozpracowywanym przez Agencję kultem a także poszukiwaną przez śp. Eliasa Jacksona księgę.

W drodze powrotnej, na piętrze sklepu spotkaliśmy Pana Duke’a Hughesa. Stał nad martwym mężczyzną, obok którego leżała potwornie wyglądająca maczeta. Gdyby nie interwencja Pana Hughesa napastnik z pewnością zaatakowałby nas od tyłu.

Po szybkim przeanalizowaniu zrelacjonowanych wyżej wydarzeń nasuwają się następujące wnioski.

Jak się okazało, równolegle do naszego istnieje inny, mroczny świat wypełniony po brzegi pierwotnymi zabobonami i czarną magią. Co gorsza, przedstawiciele tego świata mają za nic możliwości, jakie daje im współczesna Ameryka. Podczas gdy ulicami naszego miasta pędzą setki samochodów, kolej podziemna oferuje transport tysiącom mieszkańców, a w naszych laboratoriach i warsztatach dokonują się coraz wspanialsze odkrycia, gdzieś w cieniu tego wszystkiego, w zawilgoconych, brudnych piwnicach praktykowane są atawistyczne i godne pożałowania praktyki. Część naszego społeczeństwa, zamiast uzyskiwać edukację i rozwijać się intelektualnie, odrzuca te możliwości wybierając w zamian ciemnotę i zabobon.

Mówiąc o tego typu grupach musimy pamiętać o kilku ważnych czynnikach kształtujących sposób ich funkcjonowania. Najważniejszą funkcję pełni w nich przywódca kultu, tzw. guru, który jest osią zgromadzenia. To on decyduje o ramach, w obrębie których funkcjonuje dana wspólnota oraz organizuje jej życie.

W naszym przypadku takim guru jest Silas N’Kwane – jak się okazuje, postać wyjątkowo przebiegła i niebezpieczna. Po zrekonstruowaniu wydarzeń z dnia 16 I 1925 staje się jasne, w jaki sposób N’Kwane zdołał omamić taką liczbę osób. Do tego celu wykorzystał naiwność oraz ciemnotę swoich współbraci, które w połączeniu z głęboką religijnością pozwalały mu na manipulowanie członkami wspólnoty.

W tym celu N’Kwane używał określonych narzędzi. Pierwszym z nich były narkotyki, od których sam najprawdopodobniej jest uzależniony. Susz roślinny niewiadomego pochodzenia dzięki swoim silnym właściwościom halucynogennym pozwalał na wprowadzanie członków wspólnoty w trans osłabiający ich umysły. Wystarczy dodać, że od samego zapachu omawianego suszu stwierdziłem u siebie zawroty głowy, a większa dawka, którą mi zapewne zaaplikowano, gdy byłem nieprzytomny, kompletnie mnie sparaliżowała. Osoby będące pod wpływem środków halucynogennych bardzo często doświadczają depersonalizacji, wydaje się im, że znalazły się w innym miejscu, w innym czasie. Tak silne doświadczenie psychoaktywne, wykorzystane przez zręcznego manipulatora jakim jest N’Kwane, pozwoliło mu uczynić z członków wspólnoty swoich żołnierzy, gotowych wykonać każdy jego rozkaz. Co więcej, zażywany przez członków plemienia narkotyk wpływał na ich organizmy, uodporniając chwilowo na ból (postrzeleni mężczyźni pomimo odniesionych ran nadal nas atakowali, co u osób „czystych” byłoby niemożliwe).

Narkotyk zażywany przez członków kultu miał na nich bardzo destrukcyjny wpływ. Tylko tak możemy tłumaczyć dziwny sposób poruszania, silny szczękościsk nadający twarzy drapieżne rysy, całkowity zanik mimiki twarzy, a także gnicie tkanek jamy ustnej.

Kolejnym narzędziem wykorzystywanym przez Silasa N’Kwane był trans towarzyszący ceremoniom religijnym. Źródła etnograficzne dają nam obraz tego, jak takie rytuały mogły wyglądać. W omawianej przeze mnie sytuacji czynnikami wprowadzającymi w trans były: rytmiczne uderzenia w bębny oraz narkotyki o właściwościach halucynogennych. Będąc w transie członkowie wspólnoty byli bezsilni wobec woli N’Kwane, tym bardziej, że w trakcie rytuałów N’Kwane wykorzystywał zapewne znajdującą się na zapleczu maskę.

Trzecim narzędziem wykorzystywanym przez N’Kwane była dziwna studnia znajdująca się w pomieszczeniu. W celu zrozumienia jej funkcji musimy spojrzeć wstecz, w stronę starożytnej Grecji, w stronę jej „boskich” wyroczni, a raczej opiekujących się nimi kapłanów. Wyobraźmy sobie prostego człowieka, w obcym mieście daleko od domu i rodziny, w dodatku poczęstowanego „rytualnym” napojem pozwalającym na usłyszenie głosu bogów. Czy taki człowiek ma szanse racjonalnie pomyśleć o tym, co się dzieje wokół niego? Odpowiedź jest jednoznaczna: nie. My jednak wiemy, że to nie Pan do niego przemawia, a ukryty w studni bądź za skałą człowiek, który powie pielgrzymowi dokładnie to, co ten sam chce usłyszeć, albo za pomocą tzw. proroctwa nakłoni pielgrzyma do spełniania własnych celów i zachcianek.

Wymienione trzy elementy pozwalały N’Kwane na manipulowanie członkami wspólnoty, których psychika i zdolność samodzielnego postępowania ograniczane były poprzez jego quasi-religijną działalność oraz zażywane środki halucynogenne.

Na zakończenie należy podkreślić, że wiara jest zjawiskiem towarzyszącym człowiekowi od momentu, gdy ten po raz pierwszy postawił nogę na ziemi. Przez tysiąclecia pozwalała odnaleźć się w niebezpiecznym świecie, umożliwiała zrozumienie otaczających go zjawisk. Dawała asumpt do rozwoju cywilizacji. Obecnie żyjemy w czasach, w których religia nie pełni już tak znaczącej roli, a wiara oddała pole rozumowi. Istnieją jednak wśród nas ludzie, którzy znalazłszy się na marginesie społeczeństwa, z własnej woli lub nie tkwią głęboko w świecie, w którym krwawe ofiary i ceremonie poświęcone ich bóstwom wciąż maja zapewnić im zdrowie i dostatek. Co jednak najgorsze – wiara, naiwność i ciemnota tych ludzi może być wykorzystywana przez takie indywidua, jak Silas N’Kwane.

W tym miejscu należy wspomnieć o przedmiotach, które udało nam się znaleźć w piwnicy sklepu Ju-Ju House. Artefakty te pozwolą nam rzucić nieco światła na kult, którego przywódcą jest Silas N’Kwane.

Pierwszym omawianym znaleziskiem jest płaszcz wykonany z opalizujących piór i elementów starego materiału. Na pierwszy rzut oka zarówno rodzaj materiału, z którego został wykonany płaszcz, jak i pochodzenie piór jest niemożliwe do ustalenia. Potrzebna będzie tutaj pomoc biologa lub zoologa.

Kolejnym znalezionym przedmiotem jest para skórzanych rękawic zakończonych metalowymi pazurami. O ile przedmiot ten możemy uznać za stosunkowo nowy, to jego znaczenie symboliczne, jak mniemam, jest o wiele starsze. Pazury te, ewidentnie kojarzące się z jakimś rodzajem zwierzęcia drapieżnego, są formą totemizmu lub kultu zwierząt, a więc wczesnych form kultu religijnego. Osoba nosząca te rękawica zapewne wierzyła, że wraz z ich nałożeniem zyska siłę zwierzęcia – lwa, lamparta etc.

Rzeźbione berło, o ile się nie mylę, zostało wykonane z drewna baobabu, chociaż do potwierdzenia tego przypuszczenia potrzebna będzie pomoc botanika. Całość pokryta jest archaicznym pismem, którego treść oznacza mniej więcej „Nyambe niech twa moc stanie się moją”. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na dwie interesujące rzeczy. Po pierwsze – drewno, z którego berło zostało wykonane. Baobab jest rośliną, która samym swoim wyglądem robi ogromne wrażenie, tym bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę środowisko, w którym występuje – równiny i sawanny Afryki, gdzie o deszcz jest wyjątkowo trudno. Silny, masywny pień baobabu musi imponować na tle lichej roślinności dominującej na sawannach Afryki. Umysł pierwotny widział w drzewie siłę, która pozwalała mu przetrwać nawet najgorsze warunki. Broń wykonana z jego drewna miała dawać trzymającej je osobie dodatkową moc – kolejny dowód na funkcjonujący w obrębie kultu totemizm. Inwokacja „Nyambe niech twa moc stanie się moją” jest prośbą do zmarłego przodka lub ducha opiekuńczego drzewa o wstawiennictwo – zesłanie zewnętrznej siły.

Znaleziony miedziany puchar, którego powierzchnia została pokryta runami i symbolami ma niewątpliwie znaczenie rytualne. Należy zbadać znajdujący się na jego dnie osad, by dowiedzieć się dalszych szczegółów.

Opaska na włosy, ozdobiona w podobnym stylu co puchar, wskazywała na wyższy status osoby ją noszącej. Być może zarezerwowana była dla przywódcy kultu, lub pełniła rolę relikwii.

Przedmiotem wyjątkowo interesującym jest znaleziona maska wykonana z drewna, skór i ptasich piór zmieszanych z odrobiną gipsu. W celu zidentyfikowania materiałów użytych do stworzenia maski (poza gipsem) potrzebna będzie pomoc prof. Rootsa. Znaleziona przez nas maska jest być może najważniejszą relikwią kultu prowadzonego przez Silasa N’Kwane.

Na podstawie źródeł etnograficznych wiemy, że maski pełniły ważną rolę w ceremoniach religijnych. Założywszy maskę szaman porzuca swoją ziemską tożsamość i staje się naczyniem, przez które przemawia duch przodków lub bóstwo. Nie jest on wtedy traktowany jako członek wspólnoty lecz jako ktoś wyższy, ktoś z zewnątrz. Ktoś, kogo należy się słuchać i bać, albowiem to przez niego przemawiają przodkowie lub bogowie i to on zna ich tajemnice. Jeśli dodamy do tego trans oraz środki halucynogenne otrzymujemy niesamowicie silne narzędzie wpływające na członków kultu.

Ostatnim znaleziskiem jest poszukiwana przed śmiercią przez Eliasa Jacksona księga – „Afrykańskie sekty tajemne”. Na tym etapie jednak nie jestem w stanie nic więcej na jej temat powiedzieć.

 

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach IV 2018- VII 2020 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Maski Nyarlathotepa” wyd. Chaosium.

Dziedzictwo – 1

Dziedzictwo – 1

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – 1

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Po Blackwater Creek przyszedł czas na autorską kampanię pt. „Dziedzictwo”. Całość, podobnie jak prolog czerpie z klasycznych opowiadań i świata przedstawionego w książkach H. P. Lovecrafta. Znajdziecie tam też sporo elementów z przygody zawartej w podręczniku głównym do Zewu Cthulhu pt. „Szkarłatne litery”.

Poniższy rozdział składający się z czterech części rozegraliśmy na przełomie sierpnia i października 2019 r.

Narratorem i autorem opowiadania jest poznany przez Was już wcześniej Ebenezer Woolsworth, odgrywany przez Ernesta Smutalskiego.

 


 

Utknąłem w Arkham.

W mieście, o którym tyle razy opowiadała mi moja matka. Starodawnym, tajemniczym Arkham, które w jej opowieściach jawiło się jako spowite mgłą, rezonujące echami przeszłości miasto. Pamiętam, że ze szczególnym upodobaniem opowiadała mi o procesach czarownic, które pod koniec XVII wieku nawiedziły jego mieszkańców. Aż za dobrze znam historie Keziah Mason oraz Goody Fowler, kobiet, które przybyły do Arkham z owianego złą sławą Salem. Mason i Fowler, według mojej matki, stały na czele całego sabatu czarownic, który za swą siedzibę obrał właśnie Arkham.

Kobiety te oskarżono o czczenie diabła, kanibalizm, składanie ofiar z dzieci oraz wiele, wiele innych makabrycznych praktyk. Aby oddać stan chorobliwego podniecenia mojej matki, dodam, że wśród pozostałych zarzutów znajdowały się także: sprowadzanie chorób i niepłodności, profanacja mszy i hostii, niszczenie plonów, a także latanie na miotle!

Pierwsza z oskarżonych kobiet, Goody Fowler, po wybuchu masowej histerii uciekła w okoliczne lasy, gdzie według kronik miała swoją kryjówkę. Tam zaś, przez nikogo nie niepokojona, oddawała się czarcim bezeceństwom. Satanistyczne praktyki trwały do 1704 roku, kiedy to rozwścieczony tłum zlinczował ją, a następnie powiesił na cmentarzu przy Zachodnim Kościele, który od tamtej pory nazywany jest Wzgórzem Wisielców.

O wiele ciekawsza jest historia drugiej z kobiet – Keziah Mason. Kobiecie nie udało się uciec i wpadła w ręce żołnierzy, którzy następnie przyprowadzili ją przed sąd. Po trwającym kilka tygodni procesie kobieta przyznała się w końcu do zarzuconych jej czynów. W trakcie procesu wyznała, że podczas sabatów oddawał cześć Czarnemu Panu, który obdarował ją nowym imieniem NAHAB oraz szczurzym chowańcem – Brązowym Jenkinem. Z niekrytą dumą przyznała także, że swoje imię wpisała krwią do Księgi Azathotha. Śmiejąc się, zapewniła przesłuchujących ją mężczyzn, że takich jak ona jest jeszcze wiele i że jej odejście niczego nie zatrzyma. W całej tej makabrycznej historii największą uwagę przykuwa jednak coś innego. Keziah Mason udało się uciec! Stara, ledwo żywa kobieta w niewyjaśnionych okolicznościach zbiegła bowiem z zamkniętego poddasza, na którym została zamurowana żywcem.

Od tamtej pory nieszczęsna Keziah Manson stała się żywą, mroczną legendą Arkham, którą babki i matki straszyły niesforne dzieci.

Oczywiście nie dawałem wiary tym i wielu innym pogłoskom, którymi moja schorowana matka zaprzątała sobie głowę. Ale teraz, gdy spacerowałem ulicami Arkham, moje myśli mimowolnie zaczęły wracać do owych szalonych, przerażających historii. Podziwiając smukłe, piętrzące się ku niebu wieżyczki wiktoriańskich willi czułem dziwny niepokój a włócząc się po zmroku sennymi ulicami miałem wrażenie, że ktoś nieustannie obserwuje mnie z jednej z wielu zapuszczonych mansard.

 

*

 

Po powrocie z Blackwater Creek do Arkham okazało się, że Biuro Urzędu Skarbowego jest zamknięte. Dzięki uprzejmości Piąchy spisałem raport na komisariacie i jeszcze tego samego dnia wysłałem go do panny Wirginii Blackheart, czekając, aż przekaże mi instrukcje dotyczące dalszego postępowania.

Odpowiedź, gdy przyszła, była jak uderzenie w policzek. Na mocy podjętej przez pannę Blackheart decyzji miałem bowiem zostać w Arkham. Bynajmniej nie jako naczelnik lokalnego oddziału, ale dalej jako młodszy inspektor! Nie muszę mówić, że taka informacja była dla mnie druzgocąca. Na mocy tej decyzji Tom Spritz automatycznie zostawał moim przełożonym. Ten niechlujny, zaniedbany przygłup miał od tej pory wydawać mi polecenia!

Złość mieszała się z uczuciem upokorzenia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Czułem, że potraktowano mnie wyjątkowo niesprawiedliwie. Tym bardziej że efekty śledztwa, które przeprowadziłem w Blackwater Creek, z pewnością spełniły wszelkie pokładane we mnie nadzieje. Tak czy inaczej, wolą panny Blackheart było, abym od tej pory pracował na wygnaniu w Arkham.

Kilka dni zajęło mi znalezienie odpowiedniego mieszkania i wdrożenie się w chaotyczny tryb pracy, jaki tutaj obowiązywał. Niechlujność i niekompetencja wysypywały się z każdej niedomkniętej szuflady, z każdej niedbale zawiązanej teczki. Ten zaś, który na to wszystko pozwalał, całe dnie spędzał w swoim małym, dusznym gabineciku, od czasu do czasu przyjmując podejrzanych interesantów.

Mieszkanie, które wynająłem, składało się z dwóch pokojów, łazienki, kuchni i zajmowało całe piętro jednopiętrowego domu. Nad wynajmowaną przeze mnie częścią znajdowała się jeszcze wysoka mansarda, którą zamykał czterospadowy, pokryty rybią łuską dach.

Dom, w całości zbudowany z czerwonej cegły, był pięknym przykładem stylu wiktoriańskiego. Aby wejść do środka, należało wspiąć się po kilku kamiennych schodach. Masywne, wykonane z czarnego drewna drzwi zdobił od góry misternie wykonany feston. Wejście było dodatkowo ozdobione parą pilastrów, które zamykały się nad festonem gładkim belkowaniem.

Jednak tym, co zdecydowało, że postanowiłem zamieszkać właśnie w tym domu były dwa, zwieńczone kopułką, półkoliste wykusze. W każdym z nich umieszczono po trzy wysokie, łukowato zakończone okna, z których roztaczał się piękny widok na płynącą w dole rzekę Miskatonic.

Kolejną zaletą wynajmowanego przeze mnie mieszkania była jego lokalizacja. Dom znajdował się bowiem w tej części miasta, w której ulokowano niemal wszystkie budynki administracji publicznej, w tym pocztę oraz gmach Urzędu Skarbowego.

Urząd Skarbowy zajmował niski, dwupiętrowy budynek znajdujący się w pobliżu niewielkiego parku. Wejście do gmachu poprzedzał otwarty ganek, na którego przedzie ustawiono trzy, masywne kolumny zakończone jońskimi kapitelami. Nad nimi, na wykonanym z białego kamienia tympanonie błyszczały złote litery, które układały się w napis – Urząd Skarbowy w Arkham. Pod nim dumnie powiewała flaga miasta.

Elewację rozjaśniały trzy rzędy dużych, świetlistych okien znajdujących się na każdej kondygnacji budynku. Umiejscowiono je w ten sposób, że wschodzące rano słońce wlewało się do środka szerokimi strumieniami ciepłego, porannego światła. Same pokoje były nieco klaustrofobiczne, panował w nich także nieprzyjemny zaduch. We wpadających przez okna promieniach słońca wyraźnie widać było unoszące się w powietrzu drobinki zalegającego wszędzie kurzu.

Całość budynku zamykała okazała biała kopuła.

 

*

 

Od wyjazdu z Blackwater Creek minęły dokładnie dwa tygodnie. W tym czasie zdołałem już dobrze przyjrzeć się panującym w urzędzie patologiom. Pracownicy nie wykazywali za grosz entuzjazmu, a wyznaczone im zadania wykonywali ospale, jakby za karę. Wielu z nich przychodziło do pracy ubranych niechlujnie, nie zdając sobie sprawy z powagi urzędu. Wyjątek na tym tle stanowiła sympatyczna, rudowłosa sekretarka, panna Mary. Na tyle, o ile mogła, starała się okiełznać panujący w biurze chaos, a gdy trzeba było potrafiła też krzyknąć. W międzyczasie poznaliśmy się na tyle, że postanowiłem zaprosić ja do klubu brydżowego, gdzie poczynała sobie nad wyraz dobrze.

Po dwóch tygodniach pracy przy sprawach, które mógłby przeprowadzić średnio rozwinięty szympans, inspektor Tom Spritz wezwał mnie do swojego gabinetu. Niechętnie wstałem zza biurka i puszczając pannie Mary łobuzerskie spojrzenie wszedłem do gabinetu przełożonego.

W środku, jak zwykle, panował wielki bałagan. Na biurku walały się przeróżne dokumenty, ołówki i kupony z wyścigów. Poza nimi na blacie stało kilka brudnych kubków oraz talerze z resztkami jedzenia. Z przepełnionej popielniczki niedopałki papierosów zsypywały się na biurko i dalej na podłogę.

W powietrzu unosiły się kłęby siwego, papierosowego dymu. Inspektor Spritz, zdaje się nigdy nie otwierał okien, dzięki czemu czuł się w pracy tak, jak w melinach, w których, jak udało mi się ustalić, spędzał każdą wolną chwilę.

– Woolwot, dobrze, że jesteś.

– Woolsworth, nazywam się Woolsworth – wycedziłem podirytowany.

Inspektor podniósł wzrok znad sterty pogniecionych dokumentów, w których usilnie starał się coś znaleźć.

– Tak, tak, wiem. Siadaj, mam dla ciebie zadanie.

Spojrzałem na stojące przede mną zaplamione krzesło.

– Dziękuję, ale postoję. Cały dzień siedzę przy biurku.

Spritz podniósł głowę, wlepiając we mnie wzrok.

– Ty nie siedź, tylko pracuj. Ja nie wiem, czego was tam uczą w Bostonie, ale my tutaj nie siedzimy bezproduktywnie. Rozumiesz?

Już miałem odpowiedzieć, na całe szczęście jednak Spritz był pierwszy.

– Właściwie, to mam dla ciebie dwie sprawy. Jedną trudną a druga jeszcze trudniejszą – zaśmiał się złośliwie. Tak się składa, że wszyscy moi najlepsi agenci są już zajęci, więc muszę dać to tobie. Pierwsza sprawa. Niejaki profesor Charles Leiter, pracownik Uniwersytetu Miskatonic. Wiemy, że po śmierci swojego dziadka w 1921 roku, po niemal pięcioletnim postępowaniu, w 1926 roku odziedziczył pokaźną kwotę tysiąca dolarów. Niestety, w sprawozdaniu majątkowym za ten okres wykazał jedynie dwieście. Nie muszę ci chyba mówić, że trzeba wyjaśnić, gdzie profesorek ukrył pozostałe osiemset, co? Podejrzany ma czterdzieści dwa lata i dotąd wiódł życie wzorowego obywatela, ale skończyło się. Ja ci mówię, Woolsworth, te wszystkie profesory to niezłe cwaniaki są. Niby takie mądrale a dodawać nie potrafią? Myślą, że nas przechytrzą? Nic z tego!

– Co ja mówiłem? A, tak. Czterdzieści dwa lata, pochodzi z bogatej, szanowanej rodziny. Z tego, co widzę, to ma na swoim koncie sporo darowizn. Tutaj coś dla sierocińca, tutaj coś dla zakonu Loretanek. Widzę też, że od pewnego czasu prowadzi własną działalność gospodarczą. Zajmuje się wyceną tych wszystkich zabytkowych rupieci a jego jedynym, jak dotąd, klientem jest niejaki Abner Wick, właściciel antykwariatu na North Sentinel Street. Dotychczasowe zlecenia opiewały na śmiesznie małe kwoty, ale, tak czy inaczej, trzeba go z tego rozliczyć.

Spritz podniósł swoją szczurzą twarz znad dokumentów i spojrzał na mnie, widocznie znudzony całą tą rozmową.

– No, ale co ci będę gadał. Wiesz co masz robić, nie?

Pokiwałem głową zrezygnowany, czekając, aż przedstawi mi drugą ze spraw, która przypadła mi w udziale.

– No, teraz coś ciekawszego. Usiądź lepiej – zawiesił głos, wyraźnie podekscytowany. Mógłbym przysiąc, że widziałem, jak nerwowo strzyże końcówką nosa. Widząc, że nadal stoję wzruszył tylko ramionami i kontynuował.

– To będzie dobre, bardzo dobre. Jest tutaj taka rodzina Japończyków. Nakamurów czy jakoś tak. Ludzkim językiem nie wypowiesz tego poprawnie. Ale mniejsza, Woolsworth. Japońce mieszkają tu u nas, na południe od Miskatonic, prawie na skraju miasta. Wyobraź sobie, że te skurczybyki kupiły najdroższą działkę w całym Arkham i wprowadziły się do najstarszego domu w okolicy.

– Jak tak dalej pójdzie, to cała nasza gospodarka trafi wkrótce w ręce tych paskudnych imigrantów.

–- Dobrze mówisz, Woolsworth – Spritz był zachwycony moją postawą. – Czcigodny pan Peabody pewnie przewraca się teraz w grobie, widząc, że po jego domu rozlazła się ta skośnooka zaraz. Mówię ci, Woolsworth – Spritz zaczął szeptać – Z tych wszystkich Japońców, Czechów, Polaków i czarnych nic dobrego nam nie przyjdzie. To my, a nie oni są solą tej ziemi. No ale ja nie o tym – zaczął mówić głośniej  – Ci Nakamurowie są tu w Arkham już od 1850 roku, tak przynajmniej wynika z posiadanych przeze mnie dokumentów, chociaż z pewnością nie są one kompletne. Kto by się tam chciał tym zajmować? – popatrzył na mnie puszczając porozumiewawczo oko. – Tak czy inaczej, obecnie głową rodziny jest Kazuhiro Nakamura. Poza nim wiemy, że dom zamieszkują także jego żona Yukiko, córka Hotaru oraz ich krewni: Reiko Satomi – siostra Yukiko oraz Takuma Kazno – stryj Yukiko i Reiko. No przyznaj Woolsworth, jak tu się w tym nie pogubić?

– W czym jednak rzecz. Nakamurowie prowadzą tu w okolicy pokaźne gospodarstwo rolne. Nic szczególnego – zboże, trochę kukurydzy (Wzdrygnąłem się na te słowa. Przed oczami od razu stanęła mi postać Damiena Carmody’ego). Zatrudniają przy tym sporą liczbę imigrantów, jakby nasi chłopcy nie nadawali się do takiej roboty. Chociaż z drugiej strony żaden prawdziwy Amerykanin nie chciałby pracować u Japońca. Ale do rzeczy. Z naszych obliczeń wynika, że z posiadanych przez siebie gruntów rolnych, przy uwzględnieniu aktualnych cen skupu, Nakamurowie powinni na czysto wyciągać osiemdziesiąt-sto tysięcy dolarów. W swoim zeznaniu podatkowym podali jednak ledwo dwadzieścia tysięcy. I tutaj wkraczasz ty. Musisz wyjaśnić, w jak najdelikatniejszy sposób, gdzie podziały się niewymienione w zeznaniu podatkowym pieniądze. Nie pozwolimy, aby ta zaraza bezkarnie gryzła rękę, która ją karmi. Jeśli ci się uda, to jest tutaj pewna grupa ludzi, bardzo wpływowych, która z chęcią wynagrodzi cię za to, że znajdziesz dowody obciążające Nakamurów. – Powiedziawszy to spojrzał na mnie znacząco i kontynuował. – Co jeszcze musisz wiedzieć to to, że od momentu przybycia do Arkham Nakamurowie starali się wtopić w tło. Próbowali zbratać się z lokalnymi elitami, łożyli pieniądze na fundacje charytatywne i uniwersytet. Mało tego, Kazuhiro wystartował nawet na radnego, ale możesz się domyślić jak to się skończyło.

– No to tyle – wstał i wyciągnął do mnie swoja chudą, lepką dłoń – Resztę dokumentów wręczy ci Mary. Poprosiłem ją, aby wygrzebała z archiwum wszystkie akta związane z tymi sprawami. A teraz – spojrzał na zegarek – wybacz, ale lecę na bardzo, bardzo ważne spotkanie.

Już ja wiedziałem jakiego typu jest to spotkanie, ale w milczeniu pokiwałem tylko głową i wróciłem do siebie. Po drodze odebrałem przygotowane przez sekretarkę dokumenty i zrezygnowany usiadłem za biurkiem.

Od rana padało. Strugi deszczu spływały po szybach, rozmywając pejzaż złożony z ciężkich, szarych chmur, które skuły całe niebo nad Arkham. Stukot kropli deszczu mieszał się z rozmowami współpracowników i stukaniem stenotypistek. Może to przez ponurą atmosferę tego dnia pomyślałem sobie, że tutaj, w Arkham, wszystko jest jakieś inne, dziwne. Jakby moi współpracownicy, a nawet budynki, które mijałem, uwikłani byli w jakąś mroczną tajemnicę.

Szybko jednak pozbyłem się tych absurdalnych myśli i zacząłem analizować wręczoną mi przez Mary dokumentację. Gdy spojrzałem w jej kierunku uśmiechnęła się do mnie tajemniczo, po czym gdzieś zniknęła.

Gdy skończyłem zapoznawać się z dokumentami zegar wskazywał godzinę piątą po południu. O tej godzinie w biurze byłem już całkowicie sam. Postanowiłem, że wracając z pracy zajrzę po drodze na kampus akademicki. Liczyłem na to, że przy odrobinie szczęścia spotkam tam profesora Leitera.

 

*

 

Dolny Kampus Uniwersytetu Miskatonic otoczony był z czterech stron wąskimi, kamienistymi uliczkami West Street, Collage Street, Garrison Street oraz North Street. Na placu pomiędzy nimi znajdowało się kilkanaście należących do uniwersytetu budynków, z których największe wrażenie zrobił na mnie gmach Biblioteki im. Armitage’a.

Potężna, zbudowana na planie krzyża budowla w całości wykonana została z czerwonej cegły i wejściem zwrócona była w kierunku West Street. Całość budowli zamykała oktagonalna wieża, w której ścianach umieszczono po jednym triforium. Wieżę wieńczyła dodatkowo wykwintnie wykonana, wieloboczna, wysoka na niemal dwa metry wieżyczka. Na jej obwodzie znajdowały się wysokie, półkoliste okna, które umożliwiały napływ dziennego światła do wnętrza biblioteki. Pokryty szarym gontem, naczółkowy dach urozmaicono na krawędziach żelazną balustradą.

Fasada budynku utrzymana była w jednakowym stylu. Na jednej trzeciej wysokości, w połowie i na krawędzi górnej, umieszczono bogato zdobiony gzyms, między którego listwami znajdował się misternie wykonany, florystyczny wzór przedstawiający liście i kielichy najbardziej fantastycznych kwiatów.

Budynek był dwupiętrowy. Idąc do niego już z daleka widać było szeregi dużych, jasnych okien, w których wieczorami gasło znikające za horyzontem słońce. Dodatkowo, na dachu każdej z czterech ścian umieszczono trójkątne, bogato obramowane lukarny.

Do wejścia do biblioteki prowadziła szeroka, wysypana białym żwirem ścieżka, po której obu stronach stare dęby dumnie prężyły swe konary. Na jej końcu, w centralnej części ryzalitu znajdowało się wejście do budynku, otoczone pięknie rozbudowanym portalem, którego zwieńczeniem była zabytkowa, zakończona kwiatonem wimperga. Skryte w jego chłodnym cieniu stare schody prowadziły przed ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi ozdobione półkolistą archiwoltą.

W tym budynku, zgodnie z informacjami, które otrzymałem przez telefon, przebywać miał prorektor Uniwersytetu Miskatonic, Bryce Fallon, bezpośredni przełożony profesora Leitera.

Oznajmiłem swoje przybycie sekretarce i po krótkiej chwili wprowadzono mnie do gabinetu prorektora.

Duży, przestronny gabinet pomalowany został w kolorze burgundowym. Ustawione wzdłuż ścian regały uginały się od ciężaru starych, opasłych woluminów, których grube grzbiety migotały do mnie złotem liter. Naprzeciwko wejścia, pod dużym, jasnym oknem stała brązowa, skórzana kanapa. Pośrodku pokoju ustawiono masywne, wykonane z czarnego drewna biurko. Przed nim stał zaś fotel, na którym mój gospodarz nakazał mi usiąść.

Prorektor był mężczyzną we wczesnych latach pięćdziesiątych. Miał zdrową, opaloną cerę i szeroki biały uśmiech. Nad bystrymi, niebieskimi oczami unosiły się gęste, czarne brwi.

– Witam serdecznie panie inspektorze. Sekretarka uprzedziła mnie o pana wizycie, proszę mi jednak wybaczyć, zapomniałem pańskiego nazwiska.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziałem rozpinając marynarkę. – Prorektor uniwersytetu ma wystarczająco dużo rzeczy na głowie. Ebenezer Woolsworth – przedstawiłem się, ściskając dłoń prorektora.

– Bryce Fallon. W czym mogę służyć? Prawdę mówiąc, jestem trochę zmartwiony, nie wiem czego się spodziewać po tej rozmowie. Proszę wybaczyć, ale wizyty urzędu skarbowego mimowolnie budzą we mnie niepokój.

Prorektor rozsiadł się wygodnie w fotelu, składając ręce na wysokości klatki piersiowej, po czym wyprostował palce wskazujące i oparł je na wargach. Był wyraźnie zdenerwowany. Jednak władcza, wyczekująca poza świadczyła o tym, że sytuacje, taka jak ta, nie były dla niego czymś całkiem wyjątkowym.

– Już śpieszę z wyjaśnieniami prorektorze. Przychodzę do pana w sprawie profesora Leitera. Pan, jako jego przełożony, powinien wiedzieć, że rozpoczęliśmy w jego sprawie postępowanie. Chcemy wyjaśnić pewne znaczące nieprawidłowości w jego zeznaniu majątkowym. W związku z tym może zaistnieć sytuacja, że profesor będzie musiał zjawić się w Urzędzie, zaniedbując tym samym obowiązki dydaktyczne.

– Co też pan mówi! – prorektor zdjął z nosa okulary i zaczął energicznie czyścic je kawałkiem rękawa. – Profesor Leiter? Wydawało mi się, że jest osobą wyjątkowo skrupulatną. Z drugiej strony, wie pan. Nasi naukowcy, mówiąc delikatnie, niezbyt nadążają za tym, co dzieje się wokół nich. Pewnie tylko dlatego się żenią – puścił do mnie oko. – Księgi, badania, odkrycia – z tym są na bieżąco. Zeznania podatkowe, wizyty kontrolne, słowem wszelkie sprawy codzienne często im umykają.

– Wierzę, że spotkanie z profesorem Leiterem będzie owocne i wyjaśnimy całą tę kłopotliwą sytuację. Proszę mi jednak powiedzieć, czy w ostatnim czasie zaobserwował może prorektor jakieś zmiany w zachowaniu profesora? Może prosił o pożyczkę, dziwnie się zachowywał?

Prorektor zamyślił się na moment.

– Nie, nie wydaje mi się – odpowiedział po chwili – Na pewno nie prosił mnie o pożyczkę. Proszę porozmawiać z asystentką pana Leitera, panna Emilią Court, być może ona będzie wiedziała coś więcej. Jeśli zaś chodzi o zmianę w zachowaniu, to najlepiej byłoby spytać studentów. To oni spędzają z nim w końcu najwięcej czasu. Tak się szczęśliwie składa, że profesor prowadzi właśnie zajęcia w jednej z sal wykładowych w auli imienia Randolpha Cartera.

Prorektor sięgnął po stojący na biurku telefon. Przez chwilę rozmawiał z kimś, po czym widocznie zadowolony odłożył słuchawkę.

– Jeśli się pan pospieszy, to powinien pan go jeszcze złapać.

Uznawszy spotkanie za zakończone pożegnałem się z prorektorem i szybkim krokiem skierowałem się do wskazanego mi budynku.

Wewnątrz auli, w ciasnej kantynie tuż obok wejścia siedział stróż. Spytałem go, czy zastałem jeszcze profesora Leitera i szczęśliwie okazało się, że prowadzone przez niego zajęcia jeszcze trwają. Usiadłem na jednej ze znajdujących się w korytarzu ławek i czekałem, aż profesor Leiter skończy wykład.

Po około trzydziestu minutach korytarz zatrząsnął się od śmiechów opuszczających zajęcia studentów, jednak profesora z nimi nie było. W międzyczasie zrobiło się już dosyć późno, więc zostawiłem stróżowi swój numer kontaktowy z prośbą, aby wręczył go profesorowi Leiterowi gdy tylko go spotka.

No cóż, przyjdę do niego jutro – pomyślałem i poprawiwszy kołnierz płaszcza ruszyłem w stronę domu. Znajdujące się na terenie kampusu latarnie gazowe powoli budziły się do życia, rzucając na starodawne budowle długie, posępne cienie.

Nagle, zza moich pleców dobiegł mnie dobrze znany mi głos. Gdy się odwróciłem ujrzałem idącą w moim kierunku siostrę Felicje.

– Szczęść Boże, panie inspektorze.

– Dobry wieczór, siostro. Dobrze siostrę widzieć.

– Ach dziękuję, dziękuję. Czyżby któryś z profesorów miał na pieńku z Urzędem Skarbowym?

– A wie siostra, że tak – odpowiedziałem rozbawiony – Nie wiem, jak siostra to robi, ale intuicja siostry chyba nigdy nie zawodzi?

– No cóż – odpowiedziała mi z uśmiechem – Bóg obdarza nas różnymi talentami.

– No tak…tak. A siostrę co sprowadza na kampus?

– Mam się spotkać z profesorem Leiterem, jednym z dobroczyńców naszego zakonu.

– Leiterem, mówi siostra. Co za niezwykły zbieg okoliczności! Liczyłem, że uda mi się z nim dziś porozmawiać, jednak okazało się, że opuścił już kampus.

– Jak to opuścił? – oburzyła się siostra  – Przecież jestem umówiona z nim na spotkanie. Jeśli to coś pilnego, to proszę pójść ze mną.

– Będę niezwykle zobowiązany – skłoniłem się lekko i ruszyłem za siostrą.

Profesora Leitera nie znaleźliśmy ani w jego gabinecie, ani w sali wykładowej, w której prowadził ostatnie tego dnia zajęcia. Sprawdziliśmy każde piętro, każdy zakątek budynku, jednak nigdzie go nie było. Kiedy zrezygnowani staliśmy pod jego gabinetem, usłyszeliśmy nagle czyjeś kroki. Jak się okazało, nie był to jednak wyczekiwany przez nas profesor, lecz niski, ekstrawagancko noszący się Japończyk. Ubrany był w czarny: wiszący na nim garnitur, białe, o wiele na niego za duże pantofle oraz kremowy kapelusz przepasany czarna tasiemką. Pokracznie stawiając kroki szedł środkiem korytarza. W jednej ręce trzymał sporych rozmiarów walizkę, która mi wydawała się bardzo ciężka a którą on niósł z wielką lekkością. W jego ubiorze i chodzie było coś dziwnego. Nieznajomy sprawiał bardziej wrażenie dziecka przebranego za osobę dorosłą niż prawdziwie dojrzałego mężczyznę. Popatrzyliśmy po sobie z siostrą, nieco rozbawieni tym cudacznym pokazem i ponownie zaczęliśmy kręcić się w kółko pod drzwiami gabinetu.

W końcu, po niemal godzinie bezowocnego oczekiwania pożegnałem się z siostrą Felicją i poszedłem do domu. Żegnając się z nią odniosłem wrażenie, że zakonnica była poważnie zaniepokojona zniknięciem profesora.

 

*

 

Na zegarze nie zdążyło jeszcze wybrzmieć bicie na godzinę dwudziestą druga, gdy spokój późnego wieczoru, w którego trakcie raczyłem się papierosami i muzyką klasyczną, w barbarzyński sposób przerwało dzwonienie telefonu.

Kogo znowu diabli niosą? – pomyślałem zirytowany i podniosłem słuchawkę.

– Ebenezer? – usłyszałem tubalny głos.

– Tak, a kto mówi?

– Ja.

– Acha – odpowiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Co za kretyn, pomyślałem i ponownie nastawiłem gramofon, lecz w tym samym momencie telefon zadzwonił jeszcze raz.

– Coś rozłączyło, to znowu ja.

– Acha – powtórzyłem i już miałem odłożyć słuchawkę, gdy po drugiej stronie aparatu usłyszałem inny, ściszony głos.

– No przedstaw się, na litość boską, skąd ma wiedzieć, że ty, to ty.

– Racja, racja – przytaknął tubalny głos. – Ebenezer, to ja, Piącha.

No tak, pomyślałem klepiąc się w czoło. Kto inny, jak nie Piącha!

– Witam pana detektywa. W czym mogę pomóc o tak późnej porze?

– Tak się składa, że możesz i to bardzo. Dzwonię do ciebie z Uniwersytetu Miskatonic, dokładnie rzecz biorąc z Biblioteki im. Armitage’a. Możesz mi powiedzieć, w jakiej sprawie tu dzisiaj byłeś?

– Wybacz Piącha, ale to wewnętrzne sprawy Urzędu Skarbowego. Musisz podać mi dobry powód, aby mógł powiedzieć ci więcej.

– Profesor Leiter nie żyje. Może być?

Zaniemówiłem.

– Dobrze by było, żebyś jak najszybciej tu do nas przyjechał. Wiem, że jest późno, ale sprawa jest na tyle poważna, że powinieneś jak najszybciej się tutaj pojawić.

– Oczywiście Piącha, już do ciebie jadę.

– Dziękuję inspektorze. Przy okazji, proszę zabrać ze sobą siostrę Felicję. Widzę, że była tutaj z panem.

 

*

 

Gdy dotarłem na teren kampusu od razu skierowałem kroki w kierunku Biblioteki im. Armitage’a. Teren wokół budynku oddzielony został taśmą i obstawiony przez policjantów. Między nimi zamigotała dobrze mi już znana sylwetka siostry Felicji. Szary habit zakonnicy furkotał na wietrze, gdy rozgorączkowana biegała wśród policjantów, próbując rozeznać się, w jakim celu została tu wezwana. Gdy mnie zobaczyła natychmiast do mnie podbiegła, zasypując lawiną pytań. Powiedziałem jej, że na wszystkie te pytania odpowie jej Piącha.

Gdy zapytaliśmy jednego z funkcjonariuszy o detektywa Alcorna, policjant spojrzał na nas podejrzliwie, po czym dał znak, abyśmy chwilę poczekali. Po kilku sekundach z budynku biblioteki wyszedł Piącha w towarzystwie znanego mi już detektywa Raya Stuckeya.

– Dobrze, że jesteście – zaczął flegmatycznie Piącha, co natychmiast wykorzystała siostra Felicja.

– Detektywie – odezwała się wzburzonym, rozgorączkowanym głosem – Na miłość Boską proszę mi powiedzieć co się tutaj dzieje! Inspektor Woolsworth powiedział tylko, że chodzi o profesora Leitera. Proszę mówić! Gdzie on jest?! Czy coś mu się stało?

– Tak. Nie żyje.

W głosie Piąchy nie zabrzmiała żadna emocja. Siostra Felicja popatrzyła na niego oniemiała, po czym ukryła twarz w dłoniach.

– Bardzo nam przykro – odezwał się szybko drugi z detektywów, podnosząc policyjną taśmę i wprowadzając nas na teren biblioteki. – Skoro Piącha w tak subtelny sposób zapoznał was już z powodem, dla którego tu przyjechaliście, to przejdźmy do konkretów. Nie dość, że mamy tutaj trupa, to dostaliśmy jeszcze zgłoszenie o tym, że ktoś w nocy zniszczył na cmentarzu grobowiec rodziny Nakamurów. To będzie intensywna noc – westchnął ciężko.

Ray Stuckey był około trzydziestoletnim mężczyzną o pociągłej, gładko ogolonej twarzy i dużych, brązowych oczach. Ubrany był w beżowy płaszcz a na głowie nosił ciemnobrązowy kapelusz typu fedora. Stuckey podobał się kobietom, co wywoływało zazdrość wśród pozostałych detektywów, poza oczywiście Piąchą, który nie zaprzątał sobie głowy takimi pierdołami. Tym, co poza nieprzeciętną urodą charakteryzowało detektywa Stuckeya było jego zamiłowanie do papierosów, które w chwilach stresu odpalał jeden od drugiego.

– No dobrze – odezwał się Piącha, gdy już znaleźliśmy się w środku. – Możecie mi powiedzieć, z jakich powodów chcieliście się spotkać dzisiaj z denatem?

Siostra wzdrygnęła się mimowolnie na dźwięk tego słowa.

– Moja przełożona, siostra Cecylia, poprosiła mnie, abym spotkała się z profesorem i sprawdziła, jak się czuje. Zdaniem przeoryszy profesor Leiter w ostatnich dniach był czymś wyjątkowo wzburzony, zdawało mu się, że ktoś go śledzi. Przeorysza nie wchodziła ze mną w szczegóły, ale z jej opisu wynikało, że profesor Leiter czegoś albo kogoś wyraźnie się obawiał. Gdy rozmawiałam z nim około godziny trzynastej, odniosłam wrażenie, że jest jakiś nieobecny, zamyślony. Słuchał mnie, ale widziałam dokładnie, że jest czymś wyraźnie pochłonięty. W końcu poprosił, abym przyszła do niego później, po jego ostatnich zajęciach. Po tej rozmowie posiedziałam trochę w bibliotece, a potem, gdy szłam na umówione spotkanie, spotkałam inspektora Woolsworth’a.

Stuckey zapisał coś w notatniku i spojrzał w moim kierunku.

– Mnie do profesora sprowadziły sprawy czysto zawodowe. Okazało się, że nie wykazał on w swoim zeznaniu dość pokaźnej sumy pieniędzy. Przybyłem więc tutaj, aby spotkać się z nim w tej sprawie. Wcześniej poinformowałem o tym jego przełożonego, prorektora Fallon’a. To on powiedział mi, że przy odrobinie szczęścia zdołam go jeszcze spotkać na kampusie. Stróż w budynku, w którym Leiter prowadził zajęcia powiedział mi, że wykłady jeszcze trwają, więc postanowiłem poczekać na profesora na korytarzu. Czekałem dobre półgodziny, jak się okazało na marne. Później spotkałem siostrę Felicję i wspólnie staraliśmy się znaleźć profesora, jednak bez rezultatu. W międzyczasie na korytarzu spotkaliśmy ekstrawagancko noszącego się Japończyka i tyle. Wychodząc poprosiłem stróża, aby gdy tylko zobaczy profesora poprosił go, aby do mnie zatelefonował.

– Stąd właśnie dowiedzieliśmy się, że tutaj byliście – rzekł Stuckey odpalając kolejnego papierosa. – To doprawdy zdumiewające, że po wydarzeniach z Blackwater Creek cała wasza trójka – machnął dłonią w kierunku Piąchy – znowu wdepnęła w jakąś niesympatyczną historię. Mniejsza o to – poprawił kapelusz – chcielibyśmy, aby na potrzeby rozpoczętego właśnie śledztwa siostra oraz pan, panie Woolsworth, pomogli nam, oczywiście nieoficjalnie. My, na tyle, o ile możemy zapoznamy was ze sprawą, a wy pomożecie nam znaleźć mordercę, w porządku?

Oboje pokiwaliśmy głową i w milczeniu udaliśmy się za detektywami, którzy przeskakując po dwa stopnie naraz, ruszyli schodami w górę.

– Na początku chciałbym, żebyśmy jeszcze raz przejrzeli gabinet denata. Technicy zebrali już pewnie wszystkie ślady, ale zawsze przyda nam się spojrzenie kogoś, kogo nie zżarła jeszcze policyjna rutyna. Wiemy, że w ciągu ostatnich dni profesor pracował nad tłumaczeniem pewnej bardzo ważnej księgi. Być może była motywem zbrodni.

Gabinet Leitera był w istocie malutką klitką. Wzdłuż ścian ustawione były masywne, sięgające sufitu regały, których półki uginały się od ciężaru znajdujących się na nich ksiąg. Pod jednym z nich stała wyposażona w kółka, przesuwana drabinka.

Naprzeciwko wejścia znajdowało się zasłonięte ciężka, zieloną zasłoną okno. Sądząc po ilości zgromadzonego na niej kurzu od dawna musiała być nieruszana. Na prawo od wejścia ustawiono drewniane biurko, na którym piętrzyły się porozrzucane w nieładzie kartki. Obok biurka, przy oknie, na wąskim regale poza książkami znajdowały się różne drobne przedmioty, statuetki oraz niewielkie lustro. Nad biurkiem profesor zawiesił kilka dyplomów, które zdobył w trakcie swojej akademickiej kariery. W pokoju były dwa krzesła. Jedno przysunięte było do biurka a drugie, przewrócone, leżało pośrodku pokoju. Obok niego kredą zarysowano pozycje, w której znaleziono zwłoki.

– Dobry Boże – wyszeptała siostra, przekraczając próg gabinetu.

Rozpoczęliśmy oględziny miejsca. Przejrzałem znajdujące się na biurku i w szufladach dokumenty jednak nie znalazłem w nich nic, co miałoby jakikolwiek związek z prowadzonym przeze mnie śledztwem.

Jeśli motywem zabójstwa była owa bezcenna księga to nie znaleźliśmy jej w gabinecie. Było to o tyle dziwne, że zdaniem przesłuchanych przez detektywów współpracowników Leitera, profesor niemal nie rozstawał się z księgą i spędzał nad nią całe dnie.

Szperając między książkami spojrzałem na Piąchę, który wpatrywał się w stojące na półce lustro.

– Coś ciekawego detektywie? – spytałem.

Po kilku minutach zobaczyłem, że Piącha bez słowa opuszcza pokoju, a za nim wychodzi Stuckey.

– Piącha, gdzie idziesz? Masz coś?

Nie usłyszałem jednak odpowiedzi, bo w tej samej chwili drzwi do gabinetu profesora zamknęły się z hukiem. Siostra niemal podskoczyła przestraszona. Uśmiechnąłem się do niej i nagle, w tej samej chwili w pokoju zgasło światło. W ciągu sekundy znaleźliśmy się w całkowitych ciemnościach.

– Ebenezer, co się dzieje? – usłyszałem zaniepokojony głos siostry.

– Wywaliło korki. Proszę się nie ruszać, to złapię siostrę za rękę i wyjdziemy na korytarz, dobrze?

Ruszyłem w kierunku, z którego dobiegł mnie głos siostry.

– No to jestem – powiedziałem po chwili łapiąc siostrę za ramię. – Teraz się odwrócę i idąc wzdłuż ścian dojdziemy do drzwi. Nie ma powodów do niepokoju. Jeszcze chwilka.

Opierając się jedną rękę o regał ruszyłem w kierunku drzwi. Nagle, za moim plecami siostra Felicja wybuchła przeraźliwym, histerycznym krzykiem.

– Coś tu jest! Coś tu z nami jest!

Usłyszałem jak zakonnica przewraca się na jeden z regałów a na podłogę zaczynają spadać książki.

– Siostro – starałem się ją uspokoić – zaraz zapalę światło.

Zakonnica jednak nie reagowała. Słyszałem, jak uderza o kolejne regały, jak spanikowana biega po malutkim gabinecie obijając się o kolejne meble aż w końcu potknąwszy się o leżące na ziemi krzesło upadła na ziemie z przeraźliwym krzykiem. Wrzaski siostry mieszały się z głośnym, ściskającym za serce szlochaniem.

– Coś tu z nami jest! Czuję to! Ebenezer zabierz to ode mnie! Zbierz to!

Szybko ruszyłem w stronę drzwi. Szarpnąłem za klamkę – zamknięte. Musiały się zatrzasnąć pomyślałem i zacząłem walić w nie z całej siły, nawołując Piąchę i Stuckeya. Po kilku minutach drzwi otworzyły się nagle. Wpadające z korytarza światło spływało na siedzącą pod jednym z regałów siostrę Felicję. Kurczowo trzymała naszyjnik z krzyżem i ciężko oddychając patrzyła na nas przerażonymi oczami.

– Coś tu było – wyszeptała.

Delikatnie podnieśliśmy siostrę i wyprowadziliśmy na korytarz.

– Coś tam było, jestem tego absolutnie pewne – odezwała się opanowanym głosem. – Gdy złapałam Cię za płaszcz – spojrzała w moja stronę – był kompletnie przemoczony i cuchnął zepsutym alkoholem. Dokładnie tak, jak w Blackwater.

Spostrzegłem, że Ray rzuca Piąsze zaniepokojone spojrzenie.

– Siostra wybaczy, ale nie czułem, aby mnie siostra złapała.

– Ale złapałam, jestem tego absolutnie pewna! To coś, co przemieszczało się w ciemnościach…czułam jego obecność, mogę przysiąc, że słyszałam jak przeskakuje po meblach!

– Słuchajcie – odezwał się Piącha – gdy patrzyłem w lusterko zobaczył w nim duży ciemny kształt znajdujący się z moim plecami. Patrzył na mnie chwilę i nagle zniknął.

– Może to stróż? Sprzątaczka? – zaproponowałem – Na litość boską nie mówcie mi, że waszym zdaniem po bibliotece akademickiej biega demon! – spojrzałem na zakonnice i Piąchę i wiedziałem, że właśnie tak myślą.

– No dobrze, już dobrze. Wyjaśnimy to później. Przesłuchamy teraz jednego ze świadków.

Ruszyliśmy korytarzem i po chwili zaczęliśmy na piętro.

– Zwłoki profesora odkryła w gabinecie jego asystentka – usłyszeliśmy spanie Piąchy. – Niejaka Emily Court. To ona zadzwoniła po policję. Był tak bardzo przerażona, że gdy tylko na miejscu zjawiła się karetka, to od razu wpompowali w nią środki uspokajające. Podobno już doszła do siebie, więc idziemy ją przesłuchać. Jest z nią prorektor Fallon.

Gdy weszliśmy do tonącego w głębokim burgundzie gabinetu prorektora, w nasze oczy od razu rzuciła się młoda dziewczyna o azjatyckiej urodzie, która pustym wzrokiem wpatrywała się w trzymaną w dłoniach szklankę wody. Obok niej ,na kanapie, siedział prorektor.

– Jesteście panowie – zerwał się z kanapy. – Zadzwoniłem po was od razu po tym, jak panna Court odzyskała przytomność. Jak widzicie, jest wciąż w kiepskim stanie, dlatego prosiłbym, abyście byli wobec niej delikatni.

– Oczywiście panie prorektorze – odburknął Piącha i usiadł na kanapie obok asystentki profesora.

– Panno Court – zaczął wyjmując odznakę – nazywam się Michael Alcorn i razem z detektywem Stuckeyem chcielibyśmy zadać pani kilka pytań, dobrze?

Młoda kobieta pokiwała głową.

– Proszę mi powiedzieć, czy to pani znalazła denata?

Panna Court spojrzała roztrzęsiona w kierunku Piąchy za wszelka cenę starając się powstrzymać napływające do oczu łzy.

– Tak, tak – wyjąkała.

– Kiedy to było?

– Dzisiaj, pod wieczór. Przyszłam tutaj na chwilę przed dwudziestą, aby zabrać do domu potrzebne mi materiały, a gdy otworzyłam drzwi ujrzałam to…to coś! – wykrzyknęła i ukryła twarz w dłoniach. Przez dłuższą chwilę szlochała spazmatycznie.

Z przebiegu dalszej rozmowy dowiedzieliśmy się, że profesor Leiter faktycznie od dłuższego czasu zachowywał się inaczej niż dotychczas, ale spowodowane było to ogromem przedsięwzięcia, którego się podjął, mianowicie przepisania fragmentów jednej z najcenniejszych ksiąg dotyczących historii miasta – Polowania na czarownice w Arkham. [Od razu przed oczami stanęła mi twarz mojej matki, a zwłaszcza jej szeroko otwarte oczy, gdy rozpalonym z podniecenia szeptem opowiadała mi o Keziah Mason oraz Goody Fowler.] Praca pochłaniała go tak bardzo, że niemal codziennie zostawał w swoim gabinecie do późnych godzin nocnych. Profesor był całkowicie pochłonięty tym zadaniem, przez co dla osób postronnych faktycznie mógł zachowywać się dosyć dziwnie. Spytana o problemy finansowe profesora stwierdziła, że nic nie wie na ten temat. Znała Abnera Wick’a i wiedziała o jego interesach z profesorem. Współpraca między antykwariuszem a Leiterem układała się jej zdaniem bezproblemowo. Z rozmowy dowiedzieliśmy się także o tajemniczej blondynce, która od jakiegoś czasu zaczęła pojawiać się w towarzystwie Leitera oraz o wyjątkowo przykładnym studencie – Anthonym Flindersie, który spędzał z denatem wyjątkowo wiele czasu.

W trakcie rozmowy moją uwagę od razu przykuł sposób, w jaki panna Court określiła zwłoki denata („to coś”) oraz dziwne napięcie łączące prorektora i asystentkę. Fallon co jakiś czas rzucał w jej kierunku ukradkowe spojrzenia, jakby pilnował, żeby nie powiedziała nam za dużo.

Skończywszy przesłuchanie detektywi podziękowali za pomoc i wyszliśmy na korytarz.

– Powinniście przesłuchać tę kobietę w pojedynkę. Wydaje mi się, że w obecności prorektora nie była z nami do końca szczera.

– Myślę, że to dobry pomysł – zgodził się Piącha.

– To co, pora chyba pojechać do domu profesora? – odezwał się Stuckey i zapalając kolejnego już papierosa zamachał nam przed oczami błyszczącym pękiem kluczy.

Dziedzictwo – prolog

Dziedzictwo – prolog

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Dziedzictwo – prolog

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Ewa Hopke

Blackwater Creek to pierwsza część kampanii o nazwie „Dziedzictwo”. Akcja przygody dzieje się w roku 1926, na terenie Nowej Anglii, niedaleko sławetnego Arkham i niemniej przerażającego Dunwich. Głównymi bohaterami są: Ebenezer Woolsworth, poborca podatkowy, Michael „Piącha” Alcorn, detektyw policyjny oraz siostra zakonna Felicia Hemson.

Jest to nasza interpretacja oficjalnego scenariusza „Blackwater Creek”, wydanego do gry fabularnej Zew Cthulhu. Jak sami i same się przekonacie, to historia pełnymi garściami czerpiąca z lovecraftowskiego kunsztu przedstawiania grozy i horroru.

Samą przygodę możecie znaleźć w tym miejscu.

 


 

Panna Virginia Blackheart, gdy tylko wszedłem do jej gabinetu, wskazała ręką na znajdujący się po drugiej stronie biurka fotel. Skinąwszy głową posłusznie usiadłem naprzeciwko niej czekając, aż wyjawi mi powód, dla którego mnie zawezwała. Na biurku, w nienagannym porządku, leżały posortowane alfabetycznie teczki dotyczące prowadzonych aktualnie śledztw i windykacji.

Panna Blackheart sięgnęła po papierosa, więc natychmiast wyciągnąłem zapalniczkę i przechylając się przez biurko zaproponowałem jej ogień. Zapaliwszy, usiadła w fotelu nakazując mi, abym zrobił to samo. Przez chwilę milczeliśmy, każde z nas wpatrzone w inny róg sufitu.

Gabinet zajmowany przez pannę Blackheart, moją bezpośrednią przełożoną, urządzony był po spartańsku, co muszę przyznać bardzo mi pasuje. Na białych ścianach nie wisiały żadne tandetne lanszafty, żadne dyplomy, którymi chełpi się aspirująca klasa średnia, a na parapetach okien próżno wypatrywać jakichkolwiek roślin. Cały wystrój gabinetu ograniczony był do masywnego, czarnego biurka, dwóch foteli oraz pojedynczego, drewnianego krzesła stojącego przy drzwiach wejściowych. Prosty, szklany żyrandol wypełniał pomieszczenie chłodnym, szarym światłem, które działa na mnie kojąco.

Panna Blackheart wzięła do ręki jedną z teczek i rozłożywszy ją przed sobą, odezwała się tymi słowami:

– Panie Woolsworth, muszę przyznać, że nie spodziewałam się po panu tak dobrych wyników. Pozwoliłam sobie w wolnej chwili zapoznać się z prowadzonymi przez pana dochodzeniami i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Osiągnąć niemal dziewięćdziesiąt procent skuteczności w tak krótkim czasie, to doskonały wynik.

Słowa przełożonej mile łechtały ego, potwierdzając towarzyszące mi od dłuższego czasu przeczucie zbliżającego się awansu.

– To doprawdy imponujące, z jaką zawziętością i sumiennością śledzi pan wszelkie nieprawidłowości finansowe wewnątrz przypisanego panu sektora gospodarczego. Coś podpowiada mi jednak, że drobni handlarze i nieuczciwi restauratorzy to jednak dla pana za mało. Zgadłam? – zrobiła krótką pauzę, lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć już kontynuowała. – Proszę nie odpowiadać – uśmiechnęła się tajemniczo. – Długo myślałam nad pana przypadkiem i w końcu wymyśliłam. Nowym pracownikom nie przydzielamy zazwyczaj tak delikatnych spraw, w pana sytuacji jednak – zatrzymała się na chwilę i wypuszczając z ust dym spojrzała w moją stronę – zaryzykuję.

Poczułem, jak twarz mi czerwienieje a ręce zaczynają się pocić. Wzrok, którym mnie obdarzyła dawał jasno do zrozumienia, że ewentualny brak sukcesu okaże się wielkim, bardzo wielkim rozczarowaniem.

– Panno Blackheart, nie zawiodę pani zaufania! – odparłem od razu z gorliwością zeloty. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby nie żałowała pani tej decyzji.

Kobieta uśmiechnęła się słabo, strzepując popiół z trzymanego w dłoni papierosa.

– Proszę mi nie przerywać, panie Woolsworth – kontynuowała, zawiesiwszy wzrok na przepełnionej popielniczce, a ja czułem, jak moje uszy i poliki trawi żywy ogień.

– Zadanie, które pana czeka wymaga udania się daleko od Bostonu, ba! Za Arkham. Oczywiście na tyle, o ile to możliwe, pokryjemy koszty podróży plus wyślemy wraz z panem kogoś do ochrony. Ludzie na wsiach bywają dosyć… nieokrzesani. Nie chciałabym, żeby cokolwiek się panu stało.

Więc to tak! – pomyślałem. Wysyła mnie na jakąś zabitą dechami dziurę pod pretekstem nagrody? Pewnie nie było żadnego innego barana, który zgodziłby się tam pojechać i padło na mnie. Akurat, teraz gdy na jaw wyszły nadużycia i przekręty, których dopuścił się James Green. Wkrótce całe miasto będzie huczeć od skandalu, który wybuchnie lada dzień, a ja wysyłany jestem na prowincję!? O nie, nie. Nie pozbędzie się mnie tak łatwo – pomyślałem. Już miałem wyrazić swoją dezaprobatę, gdy nagle zadzwonił stojący na biurku telefon.

Panna Blackheart spojrzała na mnie, bezradnie rozkładając ręce.

– Niestety, muszę odebrać. Rozumiem jednak, że wszystko ustalone? Doskonale. Jutro rano, o godzinie ósmej przyjedzie po pana samochód. Zdaje się, że zna pan swojego towarzysza podróży, niejakiego Piąchę? No, dziękuję za pomoc i życzę udanych łowów, panie Woolsworth. Do widzenia.

Po czym podniosła słuchawkę i machnąwszy delikatną, bladą dłonią nakazała mi się oddalić. Gdy wyszedłem na korytarz usłyszałem perlisty, radosny śmiech panny Blackheart.

O nie, nie. Tak nie będziemy się bawić – pomyślałem kierując się do zajmowanego przeze mnie biurka. – Ebenezer Woolsworth nie jest popychadłem. Nie jest kimś, kogo można rozstawiać wedle własnego widzimisię. Ja, Ebenezer Woolsworth, wysłany na zabitą dechami wieś! Co się tam może nie zgadzać? Liczba krów, koni, owiec?! Krowy dają za mało mleka, psy szczekają za cicho?! Nie, nie, nie! Pojadę tam i wrócę tu z takim raportem, że panna Blackheart w końcu zobaczy z kim ma do czynienia. Jeszcze będzie błagała, żebym zajął się sprawą Greena.

Gdy usiadłem przy biurku, leżała już na nim teczka opatrzona moim nazwiskiem, wraz z numerem przydzielonej mi sprawy. W środku znajdowały się wszelkie potrzebne dokumenty. Nieudolnie maskując wzburzenie sięgnąłem po nie szybko, przy okazji przewracając stojący na biurku kubek z gorącą kawą. Syknąłem oparzony i natychmiast rozejrzałem się po pomieszczeniu. Na szczęście nikogo nie było. Jak to w piątek wieczór.

Doprowadziłem się jako tako do porządku, po czym zacząłem zapoznawać się z zostawioną mi dokumentacją. Sprawa dotyczyła niejakiego Jamesa Carmody’ego, z  Blackwater Creek. Miejscowość znajdowała się około sześciu godzin drogi od Arkham i zamieszkana była przez rolników zajmujących się głównie uprawą kukurydzy, w mniejszym stopniu hodowlą bydła. Jamesowi Carmody’emu zdarzało się w przeszłości zalegać z odprowadzeniem podatku do Urzędu Skarbowego. Kilkukrotnie był nawet w związku z tym karany. Za każdym razem zaległości były jednak regulowane w przeciągu kilkunastu dni, wraz z naliczonymi odsetkami. Tym razem, pomimo wysłanych pism, Carmody zaległości nie uregulował. Pojawiła się zatem konieczność wysłania na miejsce urzędnika skarbowego – mnie.

Według dokumentów, którymi dysponowałem, Carmody mieszkał na farmie razem z małżonką oraz dwoma synami. Głównym źródłem jego przychodów była dziesięciohektarowa działka, na której podobnie jak pozostali okoliczni farmerzy uprawiał kukurydzę.

Ludzie ze wsi, z dala od wielkich miast, żyli jakby w innej epoce, nieświadomi dobrodziejstw, jakie przyniósł nam rozwój technologiczny. Umorusani ziemią, z brudem za paznokciami, śmierdzący potem i fizyczna pracą, z mózgami zżartymi przez samogon siedzieli na werandach ciasnych, smrodliwych domów i bujając się w wiklinowych fotelach, bezmyślnie patrzyli na zachodzące słońce.

Po kilku godzinach pracy nad dokumentacją wstałem w końcu zza biurka, zamknąłem za sobą drzwi i skłoniwszy się stróżowi ruszyłem do domu. Następnego dnia czekała mnie podróż do Blackwater Creek.

 

*

 

Punktualnie o godzinie ósmej stałem na chodniku przed kamienicą, w której wynajmowałem pokój i czekałem na przyjazd Piąchy. Sobotni poranek przywitał mnie wspaniałą pogodą. Promienie słońca balansowały między kolorowymi liśćmi, które zerwane z drzew przez ciepły, wrześniowy wiatr, niczym fregaty unosiły się na cichych, spokojnych wodach poranka.

A mógłbym spędzić tę sobotę inaczej – pomyślałem tęsknie. Spacerując po Boston Commons, albo wzdłuż zatoki. Kto wie, może spotkałbym pannę Blackheart?

Z zamyślenia wyrwał mnie wściekły dźwięk klaksonu. Gdy spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał, ujrzałem zbliżającego się czarnego, policyjnego chevroleta.

Samochód zatrzymał się przede mną i drzwi otworzyły się, pchnięte od środka przez siedzącego za kierownicą detektywa Michaela Alcorna, powszechnie znanego jako Piącha. Zastanawiałem się, czy gdyby kogoś na posterunku spytać o detektywa Alcorna, to czy potrafiłby go wskazać. Pseudonim postawnego detektywa tak bardzo do niego przylgnął, że już niemal nikt nie posługiwał się jego imieniem i nazwiskiem.

Przyczyna takiego stanu rzeczy była jasna. Pseudonim detektywa doskonale go opisywał. Piącha miał prawie dwa metry wzrostu i niemal sto dwadzieścia kilo wagi. Na komisariacie mówiono, że gdy idzie korytarzem, szeroko rozstawiając swoje wielkie stopy, to wprawia w drżenie zawieszone na ścianach pamiątkowe fotografie oraz stojące na biurkach kubki z kawą. Chłop robił wrażenie swoją posturą, toteż brał udział we wszelkich policyjnych akcjach. Sama postura Alcorna, a zwłaszcza jego wielkie, masywne dłonie, którymi spokojnie mógłby skręcić kark bizonowi, skutecznie zniechęcały przestępców do jakichkolwiek wybryków.

Tym, co ewidentnie nie pasowało do Piąchy, a jednocześnie było z nim nierozerwalnie związane, była jego twarz. Twarz dziecka. Gładka, pozbawiona zarostu, szeroka, uśmiechnięta twarz, która pasowałaby raczej do osiedlowego mleczarza niż do kogoś, kto jednym ciosem pięści przestawiał szczęki sutenerom i włamywaczom.

Piącha niemal cały czas się uśmiechał a uśmiechał się całą twarzą. Uśmiechały się jego duże, piwne oczy, uśmiechały się jego pełne, mięsiste usta. Chłopięcy wygląd potęgowała dodatkowo niesforna czupryna gęstych, brązowych włosów, które, chociaż zaczesane na bok, opadały mu figlarnie na czoło.

Niektórzy na posterunku drwili sobie z niego z tego powodu, nazywając go za jego plecami pięknisiem, albo chłoptasiem. Żaden jednak nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć tak o nim w jego obecności. Każdy na posterunku wiedział, że pomimo chłopięcej i nieco gapowatej powierzchowności wystarczy jedna chwila, aby wielkie pięści Michaela Alcorna rozbiły czyjąś twarz na kwaśne jabłko.

Piącha był wzorowym policjantem. Nie zadawał zbędnych pytań, wypełniał polecenia przełożonych, w piciu zachowywał umiar (chociaż wypić mógł o wiele więcej niż jego koledzy od kielicha), na strzelnicy radził sobie znakomicie. Przełożeni najbardziej cenili w nim jednak coś zupełnie innego. Piącha był całkowicie pozbawiony ambicji. Nie interesowały go awanse, medale za zasługi i wyróżnienia. Nie myślał o zajmowaniu cudzych stołków ani o robieniu kariery. Po prostu przychodził rano na komisariat, robił co miał zrobić i wychodził.

– Witam, panie Woolsworth. Zanosi się na miły weekend za miastem, prawda? – zagaił, uśmiechając się od ucha do ucha. – Świeże, zdrowe powietrze dobrze nam zrobi. Tym tutaj w Bostonie prawie nie da się oddychać. 

Pokiwałem tylko głową i wsiadłem do środka.

– No to w drogę, panie inspektorze – oznajmił radośnie i zaczął gwizdać sobie tylko znaną melodię.

 

*

 

Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do Arkham, gdzie zgodnie z poleceniem panny Blackheart miałem zapoznać się z dodatkowymi materiałami dotyczącymi Jamesa Carmody’ego. Tom Spritz, bo tak nazywał się mężczyzna, który miał przekazać mi niezbędne dokumenty, był człowiekiem podłym i przygnębiająco ograniczonym. Zanim jeszcze wyjechałem z Bostonu powiedziano mi, że poza tym, że zbyt często zagląda do kieliszka, to nie stroni także od kart, koni i chartów. Spodziewałem się najgorszego.

Wszelkie moje obawy potwierdziły się na miejscu. Nie dość, że był widocznie wczorajszy, to dokumentacja, którą mi wręczył daleka była od stanu choćby zadowalającego. Brakowało wielu istotnych materiałów a te, które mi wręczył były w fatalnym stanie.

Spritz był około trzydziestoletnim mężczyzną o rzadkich, słomkowych blond włosach, które cały czas opadały mu na oczy. Miał chorobliwie pryszczatą twarz, która sama w sobie miała coś szczurzego a co dodatkowo uwypuklał krótki, wąski nos, pod którym sterczały żałośliwie rzadkie wąsy oraz wystające jak u szczura zęby.

Tom Spritz był widocznie poirytowany tym, że w sobotni poranek, zamiast obstawiać konie i popijać podłą whisky musi tracić czas w moim towarzystwie, wysłuchując dodatkowo uwag na temat swojej niekompetencji. Przez cały czas naszego nieszczęsnego spotkania nerwowo przestępował z nogi na nogę, zaglądał mi przez ramię i gniewnie reagując na moje krytyczne uwagi dotyczące porządku w dokumentach, cały czas zwalał winę na brak czasu i zbyt duży nakład obowiązków. Co jakiś czas spoglądał również na zegarek. Domyśliłem się, że za niedługo odbywa się kolejny wyścig koni, chartów lub Bóg wie czego.

Najszybciej, jak tylko mogłem zapoznałem się z dokumentacją i niecałą godzinę po naszym przyjściu byliśmy już z powrotem w drodze do Blackwater Creek.

 

*

 

Droga ciągnęła się niemiłosiernie a gwizdanie przez Piąchę wciąż tej samej, jemu tylko znanej melodii sprawiało, że miałem ochotę zatrzymać samochód i kontynuować drogę pieszo. Im bardziej oddalaliśmy się od świateł i zgiełku bostońskich ulic, tym bardziej byłem podirytowany całą tą wyprawą.

W duchu powtarzałem sobie, że moja niechęć nie ma prawa wpłynąć na profesjonalne podejście i wnikliwość, którymi do tej pory się szczyciłem. Pocieszałem się myślą, że być może, gdy już uporam się z Carmodym, dostanę w końcu jakąś naprawdę dużą sprawę. W końcu sama panna Blackheart stwierdziła, że zadań takich, jak to nie zleca się nowym pracownikom. To musi być test – pomyślałem i oparłszy głowę o szybę zacząłem przyglądać się monotonni mijanych pól, aż w końcu usnąłem.

Ze snu zbudził mnie Piącha. Rozespany poprawiłem się na fotelu pasażera i natychmiast spojrzałem przez okno. Po lewej i po prawej stronie, aż po horyzont ciągnęły się pola, na których jeszcze kilka tygodni temu rosła kukurydza. Przed nami, na poboczu stał liniowy autobus a wokół niego grupka zniecierpliwionych pasażerów. Kierowca autobusu, klnąc głośno majstrował przy silniku.

– Wygląda na to, że popsuł się im autokar.

– Widzę Piącha. Co nas to obchodzi? – nie wierzyłem w to, co słyszę, a jednak głos detektywa Alcorna uświadamiał mi, że to dzieje się naprawdę.

– Może mógłbym im pomóc?

– Piącha, to nie nasz problem. Jak bardzo bym nie współczuł tym ludziom, to przecież mamy jasno określony cel, prawda? Jest już późno, zaraz zacznie się ściemniać, a my nadal nie jesteśmy w Blackwater Creek.

– Wiem, wiem, ale może bym zerknął, co tam się zepsuło, co?

Widząc moje spojrzenie utkwione w stacyjce, Piącha westchnął tylko ciężko i ruszyliśmy dalej.

Po niespełna kwadransie ujrzeliśmy idącą poboczem zakonnice. Pod pachą trzymała coś, co przypominało formę do ciasta, w drugiej ręce niosła natomiast sporych rozmiarów torbę. Była najpewniej jedną z pasażerek autobusu, który minęliśmy po drodze i jako jedyna postanowiła ruszyć dalej pieszo. Mogło to oznaczać, że do Blackwater Creek jest już blisko.

– Spotkanie zakonnicy podobno przynosi szczęście, tak mówią. Szczęścia nigdy za wiele, prawda?

Wiedziałem.

Spojrzałem na Piąchę. Wlepił we mnie swoje duże, piwne oczy i bębniąc palcami o kierownicę patrzył na mnie, niczym szczeniaczek.

– Dobrze Piącha – westchnąłem zrezygnowany – Weźmiemy ją pod warunkiem, że będzie nam to po drodze.

Piącha, wyraźnie uszczęśliwiony, przyśpieszył i po chwili, zrównawszy się z maszerującą dziarsko zakonnicą, zatrzymał samochód.

– Dobry wieczór siostro, może podwieźć?

– Szczęść Boże! – wykrzyknęła uradowana – No z nieba mi spadliście panowie. Jeszcze chwila a skończyłyby mi się litanie do odmawiania! Panowie do Blackwater Creek?

– Tak, tak – szybko potwierdził Piącha, wychodząc z samochodu. – Siostra wsiada do środka a ja wrzucę rzeczy do bagażnika.

– Tylko z ciastem ostrożnie, to w prezencie.

Zaciekawiony Piącha uchylił przykrywający formę ręcznik, a po samochodzie rozszedł się zapach jabłek i ciepłego ciasta.

– Szarlotka, moja ulubiona!

– Jak dojedziemy na miejsce ukroję panu kawałek, obiecuje.

Piącha, z uśmiechem od ucha do ucha, ostrożnie umieścił ciasto w bagażniku i po chwili kontynuowaliśmy podróż. Uśmiech nie schodził mu twarzy przez całą dalszą drogę.

– Widzę, że panowie w jakiś ważnych sprawach.

Tylko tego brakowało – pomyślałem. Zaraz zacznie się wypytywanie „a po co”, „a do kogo”, „a co się stało”. Już wolałbym klepać litanię.

– Ach, wie siostra – spojrzałem zdumiony na Piąchę, który nie robiąc sobie nic z moich niemych protestów podjął rozmowę. – Jedziemy dla Blackwater Creek. Ten pan, tu obok mnie, jest urzędnikiem skarbowym z Bostonu.

– Miło mi, Ebenezer Woolsworth – wysyczałem ze złością.

– Jedziemy, bo niejaki James Carmody dopuścił się pewnych finansowych nieścisłości, czy jak to tam się mówi, panie Ebenezerze?

– To sprawy urzędowe, o których nie za bardzo mogę mówić – odwróciłem się w stronę siostry. – Rozumie pani?

– Ja tak tylko – odparła, uśmiechając się – Żeby zagaić jakoś rozmowę. Ja to nie wiem, jak tak można milczeć tyle czasu. Mają się panowie gdzie zatrzymać? O ile mi wiadomo w Blackwater nie ma żadnego pensjonatu.

– Proszę się nie martwić, poradzimy sobie.

– Mogłabym poprosić znajomą, aby panów przyjęła. To starsza, nobliwa kobieta. Sama do niej jadę. Nie będzie to nic niestosownego, mogą być panowie o to spokojni.

Zakonnica wraz z Piąchą kontynuowali rozmowę a ja, dyskretnie spoglądając w lusterko, przyglądałem się siostrze Felicji.

Siostra była wysoką, kościstą kobietą, o niezwykłej jak na zakonnicę urodzie. Miała pociągłą twarz i długie proste włosy koloru dojrzałej pszenicy. Z szarych oczu bił, tak charakterystyczny dla ludzi głęboko wierzących, spokój oraz ciepło. Do tak uroczej i atrakcyjnej twarzy zupełnie nie pasował łamiący się w połowie, garbaty, orli nos. Ta, mogłoby się wydawać, dyskwalifikująca niedoskonałość, nie szpeciła jednak twarzy siostry, lecz dodawała jej zadziorności. Czegoś, co choć trudne do sprecyzowania, podkreślało jej niezwykłą urodę.

Ubrana była w czarny habit z przepasanym czarnym paskiem szkaplerzem, oraz czarny welon z białym krzyżykiem nad czołem.

Z rozmowy wynikało, że do Blackwater Creek jedzie z przyjacielską wizytą do niejakiej wdowy Hawking. Pani Janine Hawking od lat wspierała zgromadzenie siostry Felicji darowiznami pieniężnymi oraz innymi formami pomocy materialnej, co na przestrzeni czasu wyewoluowało w przyjaźń między wdową a zakonnicami. Niesione przez siostrę Felicję ciasto miało być wyrazem podziękowania za pomoc i serdeczność, którymi stara wdowa je obdarzała. Według słów siostry Felicji, pani Hawkings była osobą bardzo ciepłą i serdeczną dla ludzi. Gdy tylko miała możliwość komuś pomóc, natychmiast to robiła, nie zastanawiając się ile to będzie ją kosztować, ani co pomyślą inni. Jednocześnie uparcie obstawała przy swoich racjach i przekonaniach. Zwykła mówić głośno i wyraźnie o tym, co jej się nie podobało. Była gorącą zwolenniczką ogłoszonej jakiś czas temu prohibicji, uważała bowiem, że alkohol i papierosy to w istocie narzędzia szatana, którymi otumania on ludzkie umysłu i wiedzie na wieczne potępienie.

Piącha cały czas kiwał przytakująco głową, rzadko wtrącając coś do rozmowy. Nie wiem, jak dalece faktycznie zgadzał się z siostrą Felicją, a jak bardzo myślał o znajdującym się w bagażniku cieście, ale rozmowa z duchowną sprawiała mu dużo przyjemności. Aby uniknąć wciągnięcia w konwersacje, otuliłem się paltem i udając, że śpię, spoglądałem na mijany krajobraz.

Wszędzie, po obu stronach piaszczystej drogi, którą jechaliśmy, po horyzont ciągnęły się gołe pola. Przygnębiająca nuda monotonnego krajobrazu zaczęła powoli wywoływać we mnie dziwny smutek.

Jak ludzie mogą tu żyć? – zastanawiałem się w duchu. Bez kin, kawiarni, knajp. Bez ryku samochodów, śmiechu kobiet i świecących kolorowo neonów.

Z każdej strony otaczały nas gołe pola, po których, między gnijącymi resztkami upraw, przechadzały się stada najprzeróżniejszego ptactwa. Nerwowe krakanie wron mieszało się z ćwierkaniem wróbli i innych nieznanych mi ptaków. Grzebiąc w ziemi za resztkami kukurydzy nie widziały czarnych, drapieżnych kształtów, które dryfując wysoko na niebie czekały, tylko aby w odpowiednim momencie spaść na nie z furią i rozerwać ostrym pazurami. Co jakiś czas przez pole przebiegła rodzina dzików lub stadko saren.

Nuda.

Gdy na horyzoncie pojawiły się w końcu pierwsze, nieliczne zabudowania Blackwater Creek, było już późno, zimno i myślałem, że podróż tutaj zajęła nam lata, a nie godziny. Wrześniowe wieczory w tym roku były wyjątkowo chłodne, więc marzyło mi się tylko jak najszybciej dojechać na miejsce, znaleźć pokój, zakopać się w pościeli i zasnąć.

Wąska, piaszczysta droga prowadziła nas jeszcze przez chwilę, aż w końcu minęliśmy drewniany, zaniedbany szyld Blackwater Creek i wjechaliśmy do wsi. Trzeba było teraz odwieźć siostrę Felicję na miejsce i rozejrzeć się za noclegiem.

Gdy mijaliśmy pierwszy w okolicy dom, znajdujący się nieco na skraju całej osady, spostrzegłem siedzącego na werandzie mężczyznę.

– Zatrzymaj się. Zapytam tego tam, gdzie możemy przenocować.

Dom, przed którym się zatrzymaliśmy nie różnił się niczym od tysięcy innych domów w regionie. Tak jak te, które mijaliśmy po drodze, zbudowany został na planie prostokąta i obłożono go poziomo deskami, które swoje najlepsze czasy ewidentnie miały już za sobą. Biała farba, którą kiedyś były pomalowane, w wielu miejscach odchodziła od desek wielkimi, łuszczącymi się plastrami a sam kolor nie miał już nic wspólnego z bielą. Pył, kurz i deszcz sprawiły, że całość prezentowała się naprawdę ponuro. Na otaczającej werandę drewnianej balustradzie stały różnego rodzaju gliniane wazy i dzbany, pełniące zapewne funkcję ozdoby. Całość budynku wieńczył prosty, spadzisty dach.

Przed domem, na drewnianej werandzie, bujając się w fotelu siedział starszy mężczyzna. Paląc fajkę spoglądał w naszym kierunku, jakby zastanawiał się, czy przed jego domem naprawdę zatrzymał się samochód. Bezmyślnie wypuszczając kolejne kółka dymu kołysał się tylko w przód i w tył. Wisząca u sufitu werandy pojedyncza lampka rzucała odrobinę światła na opartą o ścianę strzelbę.

Zanim wysiadłem, spojrzałem jeszcze w kierunku Piąchy i niemal uderzyłem głową o sufit, gdy niespodziewanie usłyszałem donośny, skrzekliwy głos dochodzący od strony domu. Zanim zdążyłem się odwrócić, z samochodu wygramoliła się już siostra Felicja i szybkim krokiem ruszyła w kierunku werandy.

– Szczęść Boże pastorze!

Mężczyzna przestał się bujać i oparłszy się o ścianę domu, ciężko podniósł się z fotela.

– Ach, wszelki duch pana Boga chwali, szczęść Boże.

– Nie poznaje mnie pastor? To ja, siostra Felicja Hemson – usłyszałem głos siostry Felicji. Zakonnica złapała się pod boki i przechyliwszy zadziornie głowę spojrzała na mężczyznę. – Spotkaliśmy się kiedyś w Arkham, z przeoryszą Cecylią, pamięta pastor? Na Święta Bożego Narodzenia wspólnie zorganizowaliśmy wieczerzę wigilijną dla najuboższych.

Duchowny nerwowo przełknął ślinę i spojrzał na znajdującą się przed nim kobietę, za wszelką cenę unikając jej wzroku, co wydało mi się nieco dziwne, skoro rzekomo się znali. Nerwowo obracając fajkę w dłoniach taksował siostrę wzrokiem, po czym bezradnie rozłożył ręce.

– Siostra wybaczy, ale lata już nie te, co kiedyś. Głowa nie ta, pamięć szwankuje – powiedział stukając się w głowę fajką. – Nie znaczy to oczywiście, że was tu nie przyjmę. Jak mówi Pismo: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, przybyszów w dom przyjąć i tak dalej, i tak dalej. A właśnie, kim są siostry towarzysze?

Zakonnica odwróciła się w stronę samochodu przywołując nas wzrokiem.

– Przedstawiam pastorowi detektywa Piąchę oraz pana…

– Ebenezer Woolsworth, urząd skarbowy w Bostonie, dobry wieczór.

– Pastor, a także szeryf, Dick Sproustone – zaskrzeczał w odpowiedzi, podnosząc brew. – Miło mi panów gościć w moim domu. Policjant, urzędnik i zakonnica, jak w jakimś kawale, co?

Piąchą wesoło pokiwał głową, po czym ruszyliśmy za gospodarzem do środka.

– Ale zaraz! – odwrócił się nagle na pięcie, stając twarzą w twarz z zakonnicą. – Siostra Felicja! No przecież, już pamiętam! Jak mogłem zapomnieć. Teraz już pamiętam, tak. Zima, wieczerza wigilijna i przeorysza Cecylia, która cały wieczór chodziła boso, bo oddała buty jednemu z bezdomnych. Jak mogłem zapomnieć! – wykrzyknął zadowolony.

Światło zwisającej z dachu werandy lampki, chociaż liche, pozwoliło mi przyjrzeć się naszemu gospodarzowi. Mężczyzna miał na oko sześćdziesiąt lat. Ubrany był w podniszczony, poplamiony w wielu miejscach czarny garnitur, co samo w sobie wołało już o pomstę do nieba. Spod marynarki wystawała zżółkła, niegdyś biała koszula. Na nogach miał parę rozklejonych, ubrudzonych zaschniętym błotem butów z rozwiązanymi sznurowadłami. Całości wizerunku dopełniała zawiązana pod szyją czarna apaszka.

Przedstawiciel lokalnej władzy a wygląda zupełnie jak jeden z tych zapijaczonych bostońskich próżniaków, którzy przez całe dnie chlają whisky w zatęchłych piwnicach – pomyślałem, starając się nie zapominać, żeby zachować uśmiech na twarzy. Pastor i szeryf w jednym – jak to w ogóle jest możliwe?

W milczeniu weszliśmy do środka. Państwo Sproustone najwyraźniej szykowali się do wieczerzy, bo na stole znajdowały się już dwa przygotowane nakrycia. Wchodząc do salonu natrafiliśmy na akurat wychodzącą z kuchni panią Sproustone – otyłą starsza kobietę, której wygląd był definicją nijakości. Jedynym, co zwróciło moja uwagę była para zmęczonych, podkrążonych oczu, którymi na nas spojrzała.

– Kochanie, mamy niespodziewanych gości. Czy znalazłoby się dla nich nakrycie?

– Ależ oczywiście, Dick – kobieta odpowiedziała beznamiętnym głosem. – Przybyszów w dom przyjąć, czyż nie? – Po czym bez słowa oddaliła się do kuchni, a my zasiedliśmy przy stole.

Pomimo tego, że dom państwa Sproustone z zewnątrz sprawiał przykre wrażenie powolnego upadku, w środku panował nienaganny porządek. Na starannie pomalowanych ścianach wisiały co prawda nudne, sztampowe landszafty a półki uginały się od tandetnych dupereli, ale całość wywarła na mnie jak najlepsze wrażenie. Gospodyni domu, w przeciwieństwie do swojego męża, ubrana była schludnie. Pod nienagannie białym fartuchem wyszywanym w kolorowe kwiaty nosiła starannie wykrochmaloną i pachnącą suknię – była wręcz całkowitym zaprzeczeniem pastora.

Jedynym, co mi się nie spodobało był panujący w środku półmrok i dziwny, nieprzyjemny zapach. Z początku wydawało mi się, że to wiatr nawiewa do środka ów fetor ze znajdujących się wokół pól, jednak nawet wtedy, gdy zamknięto okna nieprzyjemny zapach ciągle wisiał w powietrzu. Był to ewidentnie cierpko-słodki zapach fermentujących w słońcu owoców i resztek pożywienia. Być może gospodarze wyrzucali resztki zbyt blisko domu?

Gdy zasiedliśmy przy stole, mogłem w końcu bliżej przyjrzeć się naszemu gospodarzowi. Tak jak wspomniałem wcześniej, pastor Sproustone był już starszym mężczyzną, na oko sześćdziesięcioletnim. Jego cera miała chorobliwy, lekko oliwkowy odcień, który dodatkowo, w panującym wewnątrz domu półmroku, nadawał jego rysom pewnego demonicznego sznytu.

Wysokie, lekko cofnięte czoło, poznaczone falami głębokich zmarszczek, zajmowało większą część twarzy, co dodatkowo uwypuklała postępująca łysina. Strąki szarych włosów spływały niedbale po skroniach wielebnego, podczas gdy czubek głowy pozostawał idealni łysy. Nos pastora, płaski i wąski nadawał mu nieco apodyktycznych rysów a zadziwiająco duże, wąskie usta w trakcie rozmowy wydawały się w ogóle nie otwierać. Rozmawiając spoglądał na nas drobnymi, głęboko osadzonymi oczami, których rozmyte, niebieskie źrenice niechybnie świadczyły o zamiłowaniu pastora do alkoholu.

–- No to co, napijemy się – rzekł w pewnym momencie, sięgając po stojącą na komodzie butelkę z ręcznie robioną etykietą. Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że znajdujący się w środku alkohol nie pochodził z legalnego źródła. Wielokrotnie miałem do czynienia z kontrabandą i w mgnieniu oka potrafiłem rozpoznać symbole pozostawiane na etykietach przez bimbrowników. Zachowanie pastora było dla mnie całkowitym szokiem. On, pastor i szeryf, oferuje urzędnikowi i policjantowi na służbie alkohol? Jak bardzo zdeprawowane musiało być to miasteczko, skoro sam szeryf bez skrupułów oferował nam whisky!?

Gdy zamierzał się już, aby mi polać, szybkim ruchem chwyciłem stojącą przede mną szklankę i wymownym ruchem postawiłem ją do góry nogami. Widząc to, pastor wykrzywił twarz w złośliwym grymasie.

– Pastorze, czy też szeryfie? Nie wiem jak mam się do pana zwracać. Proszę mi wybaczyć, ale o ile mi wiadomo, to obowiązujący zakaz spożywania alkoholu dotyczy wszystkich obywateli, o czym pan, jako przedstawiciel władzy powinien chyba wiedzieć.

Pastor, zagryzając wąskie wargi niemal do krwi, patrzył na mnie wściekle a ręka, w której trzymał butelkę drżała nerwowo. Patrząc w twarz pastorowi mogłem przysiąc, że na ułamek sekundy zobaczyłem na niej grymas prymitywnej furii.

– Panie Ebenezerze – odezwała się pojednawczo siostra. – To jedynie wyraz gościnności pastora, na pewno nie miał on żadnych złych intencji. Obowiązują nas przecież prawa gościnności, czyż nie? – dodała przymilnie.

Pastor, cały czas patrząc mi w oczy odstawił butelkę i jakby nic się nie stało, zaczął jeść przyniesiony w międzyczasie gulasz.

Dobry Boże, jak on (oni, bo Piącha też) mogli to jeść?! Pomimo tego, że byłem głodny jak wilk to nawet nie tknąłem jedzenia, tłumacząc się chorobą wrzodową. Piącha, zdaje się nie widział problemu, bo z entuzjazmem wpychał do ust brązową, cuchnącą breję.

– Zatem – odezwał się na nowo pastor, a drobinki jedzenia i strużki sosu spływały mu po zarośniętym podbródku – Czemu zawdzięczamy wizytę tak znamienitych gości? – spytał z błyskiem w oku i odniosłem wrażenie, że nasza wizyta tutaj była mu bardzo nie na rękę.

– Wie pastor – odezwała się Felicja – Przyjechałam w odwiedziny do kochanej wdowy Hawking. Dawno nie miałyśmy w zakonie od niej żadnych informacji, a że akurat nadarzyła się okazja, to postanowiłam się z nią spotkać. Nie wie może pastor co u niej słychać?

Wielebny w milczeniu odłożył sztućce na bok.

– Ach no tak, skąd mogła siostra wiedzieć. Wdowa Hawking… przykra sprawa.

– Coś się stało? Proszę mówić!

– Cóż, otrzymaliśmy zgłoszenie o jej zaginięciu.

– Zaginięciu! Ale jak to? Dobry Boże! Panie detektywie! – Felicja chwyciła za rękę cały czas jedzącego Piąchę. – Skoro wyrokiem boskiej opatrzności jest Pan tutaj z nami, to może mógłby pan nam pomóc? Pastor Sproustone na pewno będzie wdzięczny za każdą pomoc, prawda?

Może tylko mi się przewidziało, ale po reakcji pastora odniosłem wrażenie, że jakąkolwiek naszą pomoc uważał za całkowicie niepotrzebną. Nie było to jednak moim zmartwieniem.

– Dwa tygodnie temu bliski przyjaciel pani Hawking – Hector Whiney – powiadomił nas o jej zniknięciu. Gdy zmierzał do niej na umówione wcześniej spotkanie okazało się, że drzwi do domu są otwarte. Co ciekawe w kuchni, na blacie, czekało świeżo upieczone ciasto i dwa talerzyki. Wyglądało to tak, jakby wdowa czekała na jego wizytę i nagle, z niewiadomych nam przyczyn po prostu zniknęła. Wiedząc, jak bardzo wdowa Hawking poświęcała się na rzecz naszej lokalnej społeczności i jak wierną parafianką była natychmiast rozpocząłem śledztwo.

– W domu nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania ani niczego, co świadczyłoby o tym, że wobec wdowy użyto przemocy. Równocześnie szukaliśmy pani Hawking, albo pozostawionych przez nią śladów, po okolicznych polach i drogach. Przeczesaliśmy nawet fragment znajdujących się nieopodal wzgórz. I nic. Żadnych śladów. Jak kamień w wodę. – zawiesił na chwile głos, po czym dodał pełen zapału – Ale nie poddajemy się! Proszę być dobrej myśli.

Wszystko to powiedział, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od leżącego przed nim talerza. Jakby bał się spojrzeć siostrze Felicji w oczy. Zakonnica, wyraźnie zasmucona, patrzyła błagalnie na Piąchę, który gdy tylko skończył w końcu jeść, obiecał, za zgodą pastora, pomóc w poszukiwaniach.

Zapanowało ponure milczenie. Żona pastora pozbierała ze stołu brudne talerze i zniknęła w kuchni. Na zewnątrz była już ciemna noc. Gdzieś w oddali wyły psy.

– No, a pan, panie Woolsworth, co pana do nas sprowadza? – gospodarz ożywił się na nowo, wypiwszy kolejną szklaneczkę.

– Wolałem odłożyć tę rozmowę na jutro, ale skoro już tu jesteśmy, to może lepiej mieć to za sobą. O ile czuje się pan na siłach?

– Oho! Patrzcie, jaki ważniak – pastor był już wyraźnie podpity. – Mówże pan!

– Przyjechałem tutaj w związku z działalnością pana James’a Carmody’ego.

Pastor wyprostował się nagle i nalewając sobie kolejną porcje alkoholu podsunął się na krześle w moim kierunku. Był żywo zainteresowany, niemalże podniecony tą informacją. Gdy nachylił się bliżej poczułem z jego ust kwaśny smród fermentujących owoców.

– Carmody, stary diabeł! Wiedziałem, że się w końcu doigra. Co tam na niego macie? Pójdzie siedzieć?

– To zależy od materiału dowodowego i postawy pana Carmody’ego.

Ale stary pastor zupełnie mnie nie słuchał. Popijając ze szklanki, wyraźnie zadowolony patrzył w sufit.

– Carmody, przeklęty Carmody. Ja wiedziałem, czułem, że ta gnida w końcu wpadnie w ręce sprawiedliwości. Tego było już za dużo, za dużo. Słyszy pan? Te wszystkie samochody, które przyjeżdżały do niego późną nocą, wizyty nieznajomych, podejrzanie wyglądających mężczyzn. Wiedziałem, że coś się tam kręci, ale żeby zwrócić tym uwagę Urzędu Skarbowego w samym Bostonie! No, no, poważna sprawa. Ale dobrze mu tak, wie pan? Dobrze mu tak, starej łajzie. Ma za swoje.

– Skoro domyślał się pan, że na farmie Carmody’ego mają miejsce jakieś podejrzane interesy – bo do tego pan zmierza –  to, czemu pan nie interweniował? Ma pan przecież ludzi, a nawet przy ich braku powinien pan zgłosić swoje podejrzenia przełożonym.

– Bałem się kochanieńki, bałem! Nie znasz pan rodziny Carmody’ego i tej całej jego bandy. Podejrzane typy, bardzo niebezpieczne. Kiedyś tacy nie byli, ale odkąd przestałem widywać starego, tzn. Jamesa, wszystko jakby jeszcze się pogorszyło. Teraz interesem kierują jego synowie: Brendan i Damien. Ale teraz, jakżeście przyjechali, to skrzyknąć mogę chłopaków i jutro pojedziemy do nich w odwiedziny. Ja panu mówię, Carmody to nie jest byle bubek i bez walki się nie podda, ale spokojnie. Wezmę chłopaków i pojedziemy tam uzbrojeni po zęby. Wystrzelamy ich jak kaczki, mówię panu.

Taka deklaracja z ust pastora, prawdę mówiąc, szczerze mnie zdumiała.

– Nie ma co się podpalać pastorze, spokojnie. Jakie podejrzane interesy ma pan na myśli?

– Ach, gdzie tam. Nic konkretnego, ale sam pan przyznaj. Jakie to interesy mogą załatwiać ciemną nocą z przyjezdnymi, których nikt nawet na oczy nie widział? Czym oni tam handlują jak nie bimbrem? A zresztą, czym by nie handlowali to podatku od tego z pewnością nie odprowadzają i mają teraz za swoje, hehehe – pastor zaśmiał się chrapliwie spoglądając na mnie mętnym, niemal nieprzytomnym wzrokiem. Widać musiał pić od samego rana, bo niemożliwe było, aby doprowadził się do takiego stanu kilkoma szklaneczkami whisky.

– A teraz – czknął głośno – muszą mi państwo wybaczyć, ale udam się na spoczywanie, tzn. na spoczynek. Jeśli chodzi zaś o nocleg, to prześpią się państwo u Jarway’ów. Trzeba pojechać dalej prosto i na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w lewo. Po jakimś czasie trafią państwo na farmę starego Malcolma. No, czas na mnie – zakończył i ciężko opierając się o stół podniósł się z krzesła, a następnie ruszył w stronę prowadzących na piętro schodów. Przykro było patrzeć, jak pastor co chwila łapie się kurczowo ściany a każdy kolejny krok jest wyzwaniem rzuconym prawom grawitacji. Cały czas bełkotał coś niezrozumiale pod nosem, aż w końcu, z niemałym trudem wspiął się na piętro.

– Aha! – odwrócił się jeszcze do nas stojąc na szczycie schodów – zapraszam oczywiście jutro na, na, na nabożeństwo. Nie akceptuję odmowy! – podkreślił wagę wypowiedzi niezdarnym ruchem ręki, po czym zniknął na piętrze.

Nie czekając dłużej pożegnaliśmy się z żoną pastora i udaliśmy się w kierunku farmy Jarway’ów.

Jadąc samochodem pod wskazany adres rozmyślałem o tej niezapowiedzianej wizycie. Coś nie zgadzało mi się w zachowaniu pastora, w całej atmosferze tego domu. Wyglądało to tak, jakby pastor w ogóle tam nie pasował. Jego pijaństwo i niechlujność w rażący sposób kłóciły się oczywiście z pełnioną funkcją, ale odniosłem wrażenie, że pastor był tam jakby nie na miejscu. Nie pasował do czystych firanek i zasłon, do dziesiątek bibelotów i starannie wyprasowanego obrusu. Między nim a jego żoną, między nim a całym domem panował ciężki do wytłumaczenia dysonans.

Nie pasowała mi też jego zapiekła nienawiść do Carmody’ego. Zakładając, że brał od nich alkohol, którym regularnie upijał się od rana, to czemu tak na nich psioczył? To nie miało najmniejszego sensu. Czy chodziło o jakieś sprawy finansowe? Czy mogło być tak, że w zamian za milczenie i przymykanie oczu na cały proceder Carmody zobowiązał się do płacenia haraczu? Pieniądze i alkohol w zamian za spokój? Nie było to nic niezwykłego w półświatku. Czyżby Carmody w końcu się zbuntował i teraz pastor postanowił się na nim zemścić?

Z dotychczasowej praktyki wiedziałem, że sąsiad czy nie sąsiad, rodzina czy nie rodzina, ludzie gotowi byli do najgorszych podłości wobec siebie, gdy w grę zaczynały wchodzić pieniądze. Pycha, chciwość, żądza, gdy tylko nadarzała się okazja natychmiast roztaczały przed człowiekiem złudne wizje bogactwa i szczęśliwości a człowiek, jak to człowiek, ulegał im bezkrytycznie.

Sama sprawa zaginionej wdowy interesowała mnie średnio, żeby nie powiedzieć wcale. Staruszce na stare lata najwyraźniej odbiło i nie mówiąc nic nikomu wyszła z domu, zgubiła się i już. Ot, cała tajemnica.

 

*

 

Centralnym punktem farmy Jarway’ów był sporych rozmiarów plac, na którego obwodzie znajdował się dom właścicieli oraz różne zabudowania gospodarcze. Wjeżdżając na teren posesji Piącha zwrócił mi uwagę na stojącego w cieniu drzew mężczyznę, który grzebał kijem w płonącym przed nim ognisku. W świetle reflektorów ujrzeliśmy w nim sporych rozmiarów zwierzę. Mężczyzna, najwidoczniej pracownik rolny, spojrzał w naszym kierunku i splunął na dymiące w ognisku ścierwo.

Gdy tylko zatrzymaliśmy się przed wejściem do domu, na zewnątrz od razu wyszedł starszy mężczyzna. W dłoniach trzymał strzelbę. Ubrany był w starte jeansy i kraciastą flanelową koszulę. Z głowy spadał mu czarny, filcowy kapelusz.

– Czego tu? – warknął.

– Dobry wieczór – odparłem, wychylając się przez szybę. – Pastor Sproustone skierował nas tutaj, abyśmy spytali o możliwość noclegu. (W związku z zaginięciem wdowy Hawking siostra Felicja siłą rzeczy szukała go z nami).

– Wyście od pastora – powiedział z ulgą i odłożył trzymaną kurczowo broń. – wyjdźcie, zapraszam. Głodni?

– Nie, nie, dziękujemy. Niebezpieczna okolica? – spytałem, patrząc na opartą o ścianę broń.

– Czy niebezpieczna, to nie wiem, ale kręcą się tutaj ostatnio jakieś samochody podejrzane. Tam jeżdżą – wskazał w roztaczający się za nami mrok – do Carmody’ego. No, ale co tu tak stać będziecie, wejdźcie do środka. Noc idzie, licho nie śpi.

– Zwierzęta wam zdychają gospodarzu? – usłyszałem zza pleców tubalny głos Piąchy.

– Ano, mrą. Ale do środka, chodźta do środka. Pete! – krzyknął w stronę stojącego przy ognisku mężczyzny – jesteś pewien, aby to wszystko?

Mężczyzna pokiwał ponuro głową i ponownie wbił wzrok w skaczący przed nim ogień.

W domu czekała na nas żona pana Malcolma Jarway’a – Edith. Oboje mieli już dobrze po pięćdziesiątce, ale jak na swój wiek trzymali się całkiem nieźle. Pomimo późnej pory podjęli nas w skromnie umeblowanym salonie. Malcolm rozsiadł się wygodnie w bujanym fotelu i zapaliwszy fajkę z aromatycznym tytoniem, przyjrzał się nam uważnie. Gdy spojrzał na siostrę, wyraźnie się uśmiechnął.

– I jak wam się nasz pastor widzi, co?

– No cóż – odpowiedziałem rozkładając ręce. – Zawsze taki był?

– A nie, gdzie tam. Jakiś czas temu coś mu się poprzestawiało, na zdrowiu podupadł, no i pić zaczął więcej. Ale to, to nic! – odkręcił się na fotelu do siedzącej obok żony. – Edith powiedz no im jakie rzeczy pastor w niedziele na ambonie wygaduje. Pani jest zakonnicą, drugi pan z policji. Nie ma co się bać, może przyjechali porządek zrobić?

Starsza kobieta, otulona białym, grubym swetrem uniosła wzrok znad robótki ręcznej. Rozejrzała się po nas i skupiła wzrok na siostrze Felicji.

– Widzi siostra, ja jestem zwykłą, prostą kobietą, co w Boga wierzy.

– Bardzo dobrze, pani Jarway, wiara to fundament naszego życia.

– Ale widzi mi się – kontynuowała – że z tym naszym pastorem coś nie do końca jest w porządku. Zdaje mi się, że coś z głową u niego nie tak. W seminarium nie byłam, świętych ksiąg nie studiowałam, ale gdy pastor w kościele zamiast o Bogu, mówi o jakiejś wielkiej matce, to niechybnie coś jest nie tak.

– Może pastor miał na myśli Maryję, Matkę Bożą, matkę nas wszystkich – W tym sensie wielką?

– Gdzie tam, siostro! Ja stara jestem, lecz nie głupia i słuch mam dobry.

Zakonnica, zaczerwieniwszy się wlepiła wzrok w trzymaną w dłoniach filiżankę herbaty.

– I to nie tylko ja tak uważam. Sporo osób przestało chodzić do kościoła odkąd pastor zaczął gadać z ambony rzeczy, których w domu Boga wypowiadać nie należy. Herezja! Tak, herezja!

– Ależ pani Jarway! – oburzyła się siostra Felicja – Nie wierzę, żeby pastor odważył się na coś takiego. Owszem, zgodzę się, że nadszedł dla niego teraz trudny czas, że Pan Bóg poddaje go próbie, że ma w tym jakiś cel. Ale herezja! Nie, nie, pastor Sproustone nie mógłby…

– Dziecko – staruszka odezwała się spokojnym głosem – ja wiem, że ciężko w to uwierzyć. Widzę, że serce masz dobre i wrażliwe na krzywdę innych. Ale uwierz mi, wiem co słyszałam.

– Słyszałam i widziałam, jak pastor z szalonym blaskiem w oczach opowiadał z ambony o wielkiej matce. Wznosił ręce do nieba, zaklinał się na wszystko, że to właśnie jej powinniśmy oddawać cześć i szacunek. Z obłąkańczą pasją wmawiał nam, że jest ona matką nas wszystkich, że kocha nas i da nam to, czego chcemy. Drżącym głosem zapewniał, że wybaczy nam wszystko, że zapomni o tym, że ośmieliliśmy niegdyś ją porzucić. Jest tylko jeden warunek. Gdy usłyszymy jej głos musimy rzucić wszystko i iść za nią. Iść do niej w las, w góry, gdzie czeka na nas, zawsze kochająca, gotowa wykarmić nas wszystkich jeśli tylko przyjdziemy do niej.

Siostra Felicja milczała. Nie wiedząc co powiedzieć uporczywie wpatrywała się w trzymaną w dłoniach filiżankę.

Trzeba przyznać, że słowa staruszki zrobiły na niej spore wrażenie. Kult wielkiej matki – jakaś herezja głoszona publicznie w biały dzień w kościele, to było coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Podejrzewałem u pastora jakąś chorobę psychiczną, która podlewana alkoholem błyskawicznie się rozwinęła, ale coś takiego? Na całe szczęście ani stan umysłu pastora, ani wygłaszane przez niego homilie nie wchodziły w zakres moich obowiązków.

– Kiedyśmy z Jamesem sporo czasu razem spędzali – zmienił temat gospodarz. – Czy to na ryby chodziliśmy, czy tak po prostu pogadać przyszedł do mnie a ja do niego. Ojcem chrzestnym mojego dzieciaka nawet go zrobiłem. Teraz będzie już z miesiąc czasu jak go widziałem ostatnio. Sam do niego nie pojadę, bo czemu. Ale jego chłopaków czasem widuje. Zmienili się. Jakoś tak źle się na nich patrzy.

– Pamiętam – zaciągnął się mocno fajką – jak niechcący spotkałem jednego z nich – Brendana. To było zdaje się dwa tygodnie temu [11 IX 1926 przyp. Woolsworth]. Szedłem se po polu, popatrzeć chciałem jak rośnie, gdy zauważyłem, że na skraju pola stoi jakiś człowiek. Przywołałem psa i poszliśmy w stronę nieznajomego. Zagaiłem do niego z daleka co on za jeden, ale milczał tylko. Gdy podszedłem bliżej ujrzałem, że to nie żaden nieznajomy, ale jeden z chłopaków Carmody’ego. Brendan – krzyknąłem i dopiero wtedy ujrzałem, że wokół niego piszczy i kotłuje się setka szarych, spasionych szczurów. Wierciły się wokół niego, właziły mu po nogach. Gdy po chwili dzieciak Carmody’ego na mnie spojrzał, zdębiałem. Na jego twarzy, we włosach, na ramionach, nawet pod ubraniem, no wszędzie pełzało robactwo: muchy, pszczoły, wije, nie wije, no wszystko na raz! Pies mój zaczął wyć i warczeć, czy to ze strachu, czy z czego nie wiem, ale kręcił się wokół moich nóg jak szalony. I nagle, jakby nigdy nic Brendan odwrócił się i ruszył w stronę swojej farmy, prowadząc za sobą piszcząca, bzyczącą armię szczurów i wszelkiego robactwa. Do tej pory w koszmarach widzę jego oczy. Czarne jak węgiel, opalizujące dziwnym blaskiem. Straszne.

Mężczyzna zamilkł i bez słowa paląc fajkę, wypatrywał czegoś przez okno.

No nie powiem, relacja Jarway’a była dosyć niezwykła, chociaż oczywiście miałem poważne wątpliwości co do jej prawdziwości. Pewnie faktycznie widział Brendana, ale cały ten opis szczurzej świty i pełzającego po nim robactwa był na pewno niepotrzebnie wyolbrzymiony. Pytanie, czemu to zrobił? Czyżby chciał nas przestraszyć?

– No to co z tą zarazą gospodarzu? – odezwał się Piącha, chcąc zmienić temat.

– Ano zaraza, co zrobisz. Poszliśmy do weterynarza, pokazali zwierzęta i tyle. Powiedział, że nad tym popracuje, wziął jakieś próbki i wyjechał do Arkham, do laboratorium. I tyleśmy go widzieli. Już tydzień prawie minął jak go nie ma. A zwierzęta mrą jak marły.

– To kara za herezję – odezwała się Edith.

– Jaka kara! – wykrzyknął, spoglądając gniewnie w stronę małżonki – Com ja winien, żeby mi bydło i trzoda padały. Jam nic złego nie zrobił. Podatki płacę, pieniądze na czas oddaję. Za co mnie kara, a?

Z taka logiką nie mogłem dyskutować, więc pokiwawszy bez przekonania głową zaproponowałem Piąsze, żebyśmy zapalili na zewnątrz. Musieliśmy przecież ustalić plan na jutro.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz okazało się, że widziany przez nas mężczyzna wciąż przygląda się, dogasającemu już teraz, ognisku. Gdy podeszliśmy do ogniska naszym oczom ukazał się niski, zgarbiony mężczyzna w słomkowym kapeluszu i dżinsowych ogrodniczkach. Starannie zapięta flanelowa koszula kryła wątłe, chuderlawe ciało. Nieznajomy co jakiś czas zanosił się silnym, odkrztuszającym kaszlem, któremu towarzyszył obrzydliwy dźwięk odklejającej się flegmy.

– Pali pan? – zagaiłem.

Mężczyzna splunął ciężką, galaretowatą wydzieliną i bez słowa sięgnął po papierosa.

– Zaraza, co? – Piącha szturchnąłem końcem buta dogasające ścierwo.

– Ano. Zaraza.

– Długo już trwa?

– Ano będzie z miesiąc już. Może dłużej. Nie wiem. Nagle bydło zaczęło chorować, potem świnie i reszta. Jakichś bąbli dostały, jakby po oparzeniu. Nie moja rzecz, nie znam się. Pan Malcolm zawezwał weterynarza a ten wziął próbki i pojechał do laboratorium. Niczego takiego nie widział wcześniej, tak powiedział. Dla mnie to zaraza jak zaraza i tyle. Jak przyszła tak i pójdzie. Czasu jeno trzeba, jak do wszystkiego.

Pete mówił bardzo powoli, ospale. Przeciągał słowa, czasami zawieszał się nagle nie kończąc zdania. Każdemu wdechowi i wydechowi towarzyszyło ciche świszczenie.

– Słyszeliśmy, że w ostatnim czasie sporo obcych przyjeżdża do Blackwater. Widział ich pan, rozmawiał z nimi?

– Panowie policjanci, czy to przesłuchanie? – mężczyzna spojrzał na nas zmęczonymi, przekrwionymi oczami, nerwowo wycierając usta kantem rękawa. Gdy to robił ujrzałem, że skóra pod rękawem pokryta była obrzydliwymi bąblami i pęknięciami, jak po silnym oparzeniu.

– Proszę to potraktować jako pogawędkę przy ognisku, dobrze?

Pete popatrzył na nas chwilę się wahając, po czym usiadł na leżącym obok ogniska kawałku drewna i zapalił papierosa.

– Jakżeście byli u pastora i pana Malcolma, to pewnie wiecie o samochodach, które ciemną nocą zajeżdżają na farmę Carmody’ego i wyjeżdżają z niej przed wschodem słońca. Co ja wam więcej mogę o nich powiedzieć? Ani z nimi nie gadałem, ani nic. Tyle ino wiem, że przyjeżdżają.

– No dobrze, ale czy nigdy nie zatrzymali się tutaj na nocleg?

– A gdzie tam! Oni raz-dwa załatwiają, co mają załatwić i tyle. Ostatnim, kto tu nocował z zewnątrz, był taki gość z Arkham wraz z małżonką. Zdaje się, że profesor czy tam doktor. Archeonomii. […. przyp. Woolsworth] Razem ze studentami łazili po polach, rozkopywali ziemie pod lasem szukając jakichś garnków. Na moje to głupota. Zamiast wziąć się za robotę, łażą bez celu wpatrzeni w ziemie, jak wróble. Ale nie moja to sprawa. Tak czy inaczej, z miesiąc może tu pobyli, od maja. Na początku czerwca profesor odesłał studentów i został sam z małżonką. Teraz we dwoje łazili całymi dniami po polach i nagle bez słowa wyjechali. Panu Malcolmowi za pobyt zapłacili, owszem, ale tak bez słowa, bez pożegnania wyjechać? Zdziwiliśmy się, no ale widocznie w mieście takie zwyczaje panują.

– Dziwna sprawa, tak se teraz myślę. Ta zaraza, co nam inwentarz wybija, zaczęła się niedługo po tym, jak doktor z doktorową wyjechali bez słowa. Może wykopali z ziemi jakieś świństwo, co się po okolicy rozlazło? Nie wiem.

W trakcie naszej rozmowy Pete cały czas zanosił się mokrym kaszlem, momentami nawet wydawał się dusić. W międzyczasie, nie wiadomo skąd, wyciągnął też butelkę alkoholu, z której co jakiś czas pociągał. Etykieta nosiła dokładnie te same znaki, co butelki w domu pastora. Nie ciągnęliśmy dalej tej dyskusji i podziękowawszy za poświęcony czas, udaliśmy się na spoczynek.

Gospodarz wskazał nam nasze pokoje. W naszym [dzieliłem go bowiem z siostrą Felicją na jej wyraźne życzenie] siostra Felicja dojrzała wystający spomiędzy desek podłogi malutki kawałek papieru. Chwyciwszy go okazało się, że to w istocie pozostawiona tutaj notatka.

Jej treść dotyczyła czegoś, co autor nazwał Przystanią Cade’a. Z notatki wynikało, że na terenie, który obecne zajmuję Blackwater Creek mieściła się kiedyś osada kwakrów. Od ich przywódcy – Ezekiela Cade’a – nosiła taką, a nie inną nazwę. Notatkę zagubił w trakcie szybkiego pakowania najwyraźniej nocujący tutaj profesor archeologii, o którym wspomniał Pete.

Reszta notatki opisuje historię Przystani Cade’a od jej założenia i współpracy z okolicznym plemieniem Sikujuków, aż po rozpad wspólnoty i odejście ich przywódcy, a następnie powrót Cade’a i wymordowanie całej wspólnoty kwakrów.

 

*

 

Wydaje mi się, że tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Bzyczenie owadów, wycie psów, tupot małych nóżek nie były czymś, do czego przywykłem. We wpadającym przez okno świetle księżyca widziałem dodatkowo, jak przy suficie rozpaczliwie trzepocze skrzydłami jakaś obrzydliwa, wielka ćma i na samą myśl, że może mnie dotknąć przechodził mnie dreszcz.

Prześcieradło i pościel, które mi wręczono, były w takim stanie, że zamiast z nich skorzystać, spałem w garniturze, aby z samego rana jak najszybciej opuścić ten dom, a potem tę wieś.

Nie mogąc zasnąć jeszcze raz przeanalizowałem zdobyte informację. Nie miałem wątpliwości, że Carmody i pastor Sproustone byli tutaj kluczowymi postaciami.

Na podstawie zgromadzonych przesłanek sytuacja wyglądała następująco: Carmody poza tym, że jak wszyscy wokół uprawiał kukurydzę, zajmował się także nielegalną produkcją alkoholu. Na takim zadupiu, w tak małej społeczności, taka działalność nie mogła pozostać niezauważona. Najwidoczniej pastor Sproustone wszedł w układ z Carmodym i za bimber i alkohol zdecydował się przymknąć oko na nielegalną działalność. Układ sprawdzał się do pewnego czasu. Czy pastor zażądał większych łapówek, czy też zapragnął mieć udział w interesie – nie wiem. Faktem jest jednak, że skoro pastor napuszcza nas teraz na Carmody’ego to układ ostatecznie się rozpadł.

Sprawa zaginięcia wdowy oraz nagłego wyjazdu małżeństwa naukowców była oczywiście kwestią drugorzędną. Jeśli jednak wdowa Hawking, znana powszechnie ze swojego stosunku do alkoholu, zaczęła rozpowiadać o nielegalnej działalności Carmody’ego, na przykład w listach do zakonu siostry Felicji, Carmody miałby powód, aby ukrócić wojowniczą wdowę. Podobnie sprawa mogła wyglądać z parą archeologów. Być może w trakcie wykopalisk i spacerów po polach natrafili na jakieś dowody obciążające Carmody’ego, więc musieli zniknąć.

Jak na tak małą osadę było tutaj zdecydowanie za dużo niewyjaśnionych spraw i podłości. Czego jednak mogłem się spodziewać po mieszkańcach prowincji?

 

*

 

Z letargu wybudziło mnie szarpnięcie za ramię. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem stojącą nade mną zakonnicę. Był środek nocy.

– Panie Ebenezerze, proszę wstawać, coś się dzieje.

W tym samym momencie usłyszałem, jak coś z impetem uderza o okno, a następnie rozbryzguje się z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Trzymając kurczowo neseser rozejrzałem się po pomieszczeniu. Drzwi do pokoju otworzyły się nagle. W spływającym do środka prostokącie światła ujrzałem masywną sylwetkę Piąchy. Trzymał broń.

– Siostra tu zostanie. Panie Ebenezerze ma pan broń? – spytał ospale.

Pokiwałem głową.

– Proszę za mną.

Wręczyłem siostrze neseser [zamykany jest na szyfr znany tylko mi] i ruszyłem za Piąchą. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z niesamowitego harmidru, jaki nas otaczał. Powietrze przeszywało wwiercające się w głowę bzyczenie, buczenie, cykanie. Wszystko to tworzyło przyprawiającą o ból głowy kakofonie owadziego instrumentarium. Hałas był tak głośny, że aby się zrozumieć musieliśmy do siebie krzyczeć.

Gdy zbiegliśmy po schodach, ujrzeliśmy państwa Jarway’ów. Malcolm stał w oknie ze strzelbą w dłoni.

– Pani Edith, proszę pójść na górę do siostry Felicji, tam będzie pani bezpieczna – głos Piąchy nie zdradzał żadnych emocji.

Kobieta, wyraźnie wystraszona, spojrzała pytająco na męża, który pokiwał głową i chwilę później staruszka zniknęła na piętrze.

– Co tu się dzieje do cholery?! – wrzeszczałem starając się przebić przez narastający hałas.

– Sami zobaczcie! – usłyszałem krzyk gospodarza, który ręka wskazał, abyśmy podeszli do okna.

Cały czas słyszeliśmy jak owady uderzają o szyby, jak rozbijają się o ściany domu. Było to o tyle przerażające, że przecież na co dzień nie słyszymy, gdy trzmiel uderza o ścianę budynku! Gdy tylko wyjrzeliśmy przez okno, w słabym świetle schowanego za chmurami księżyca ujrzeliśmy tysiące latających owadów, które w amoku zderzały się ze sobą, lub rozbijały się na ścianach budynków gospodarczych. Co jakiś czas jakaś olbrzymia mucha lub komar uderzały w któreś z okien, zostawiając na szybie krwawy, cuchnący ślad. Nieustannie trzepoczące, czarne skrzydła biły o ściany domu jakby próbowały się wwiercić do środka.

Ziemia na placu przed domem falowała. Tysiące szarych, spasionych szczurów, piszcząc i sycząc, biegało w amoku po podwórzu, wchodziło w rynny, wspinało się po ścianach. Poza nimi po podwórku biegały w dzikim szale też świnie, zające, lisy; wszystko, co tylko zamieszkiwało okoliczne pola i lasy. Z przerażeniem w oczach obserwowałem, jak należące do Jarway’a krowy pędząc na oślep uderzają o nasz samochód.

Piekielnej kakofonii, która niemal pozbawiła nas zmysłów towarzyszył także okropny, gryzący fetor. Zupełnie tak, jakby gdzieś obok nas wybiły nagle wszystkie szamba świata. Zasłoniwszy twarze, w niemym przerażeniu spoglądaliśmy, jak robactwo i szkodniki kierują się w naszą stronę.

Nagle naszym oczom ukazała się sylwetka biegnącego mężczyzny. Machając rozpaczliwie rękoma starał się bezskutecznie odgonić siadające na nim robactwo.

– To przecież Pete! – usłyszeliśmy krzyk gospodarza. – Musimy mu pomóc!

Nie czekając na naszą odpowiedź gospodarz podbiegł do drzwi i otworzywszy je, zaczął krzyczeć do Pete’a.

Gdy tylko drzwi się otworzyły, do środka od razu wleciało wirujące wokół domu robactwo. Obrzydliwe, pokryte chitynowym pancerzem, siadało na meblach, na ścianach, na nas! Było tak duże, że wyraźnie widziałem pracujące bezustannie żuwaczki, obrzydliwą, czarną szczecinę na odnóżach. Niemal krzyknąłem z przerażenia gdy ujrzałem, jak przez drzwi wejściowe, po suficie do wnętrza domu wchodzi olbrzymi, czarny pająk. Starając się nie potknąć na którymś z biegających po podłodze szczurów, chwyciłem stojącą niedaleko miotłę i natychmiast zacząłem okładać owadzich intruzów, szczury, wszystko, co tylko było w moim zasięgu. Muchy, świerszcze, biedronki, szarańcza padały pod uderzeniami miotły i bez życia spadały na ziemię.

Nie wiem co w tym czasie robili Piącha i pan Jarway, ale gdy w końcu udało mi się wybić wszystkie insekty, drzwi do domu były zamknięte. W środku, na podłodze leżał Pete. Teraz dokładnie widać było bąble i pęknięcia, którymi pokryta była cała jego skóra. Ze świeżych ran ciekła krew, która mieszała się na podłodze z cuchnąca wydzieliną wypływająca z jego bąbli i czarnym, śmierdzącym osoczem owadów.

Mężczyzna leżał na brzuchu i próbował coś powiedzieć, lecz zamiast słów usłyszeliśmy jedynie rzężenie i charkot. Siostra Felicja, która nagle znalazła się przy nas, zaczęła się po cichu modlić. W ostatniej sekundzie życia Pete wygiął jeszcze głowę w nasza stronę. W jego wytrzeszczonych, podbiegłych czarną substancja oczach, widać było jedynie przerażenie. Chwilę później głowa bezwiednie opadła na ziemię.

– Chcą nas nastraszyć Piącha! – nagle mnie olśniło. – Panie Jarway, poproszę o pana broń. Piącha, idziemy.

Uzbrojeni wyszliśmy na zewnątrz. Na całe szczęście owady już gdzieś poznikały. Szkody, których narobiły były na nasze nieszczęście dosyć poważne. Wyglądało na to, że samochód został uszkodzony na tyle, że bez pomocy mechanika nie uda nam się go odpalić.

– Piącha, wiesz gdzie iść?

– Przez okno widziałem za domem jakiś ruch tuż przed tym, zanim zaczęło się to całe szaleństwo. Myślę, że to dobry kierunek.

Z determinacja pokiwałem głową i puściłem Piąchę przodem, samemu bacznie obserwując okolicę. Za domem stały dwa, sporych rozmiarów drewniane budynki. Wrota do jednego z nich były otwarte, a ze środka dobiegało nas głośne kwiczenie. Gdy podeszliśmy bliżej i zajrzeliśmy tam, oczom naszym ukazał się olbrzymi wieprz, którego skóra pokryta była czarnymi, popękanymi bąblami. Jakby tego było mało, wieprz zajęty był pożeraniem konającej świni, która kwicząc żałośliwie waliła głową o klepisko.

Wieprz, gdy tylko nas zauważył przerwał swój makabryczny posiłek, i umazany krwią popędził w naszą stronę. Piącha w ciągu sekundy wymierzył, wycelował i chwilę później głowa wieprza, z olbrzymi hukiem rozpadła się na setkę drobnych kawałeczków.

– Cholera, w tym przeklętym miejscu chyba wszystko chce nas zabić – wyszeptałem do Piąchy, który zaczął się skradać do drugiego budynku. Gdy byliśmy już przy nim usłyszeliśmy, że w środku ktoś jest. Powoli uchyliliśmy drzwi.

– Liczę do trzech – powiedział Piącha – albo wyjdziecie sami, albo wystrzelam was jak psy.

Cisza. Wyciągnąłem ze spodni zapalniczkę, gotów spalić ten budynek wraz z tymi, którzy się w nim ukrywali. Pełen podziwu patrzyłem na Piąchę, który beznamiętnym głosem zaczął odliczanie.

– Raz.

Nic.

– Dwa.

Cisza.

– Sami tego chcieliście. Trz..

– Nie! Stójcie! – usłyszeliśmy zza nas okrzyk pana Jarway’a, który biegł do nas najszybciej jak mógł. Piącha przestał odliczać, ale broń wciąż miał skierowaną do środka.

– Co czekać?! Na co czekać?! Strzelaj Piącha!

– Panowie! Na Boga! Stójcie! W środku są moi pracownicy. Mieszkają tu. W całym tym chaosie zapomniałem wam o tym powiedzieć. Chłopcy, nic wam nie jest?

Chwilę potem ze środka wyszło trzech czarnoskórych mężczyzn, którzy byli wyraźnie przestraszeni. Jeden z nich był ponadto ciężko ranny.

Gdy ponownie znaleźliśmy się w domu pana Jarway’a czarnoskórzy mężczyźni starali się zrelacjonować nam wydarzenia dzisiejszej nocy. Trzeba przyznać, że relacja ich była bardzo chaotyczna i pełno było w niej zwrotów typu: diabelska plaga, demon etc. Oczywiście nie zdołali rozproszyć tym mojej uwagi [Czego nie mogę powiedzieć o towarzyszącej nam siostrze Felicji, która natychmiast podłapała ów religijny ton.].

Wysłuchawszy tego, co mieli do powiedzenia, nakazałem Piąsze aresztować ich pod zarzutem czynnej napaści na urzędnika państwowego i policjanta na służbie oraz za zniszczenie mienia państwowego i włóczęgostwo.

Wszyscy zgromadzeni poza Piąchą spojrzeli na mnie zdezorientowani.

– Proszę państwa, chyba nie wierzą państwo w ten biblijno-katastroficzny bełkot? Przecież to oczywiste, że Carmody wynajął tych tutaj, aby nastraszyli nas i zmusili do odwrotu. Wypłoszyli bydło z obory, wypuścili złapane wcześniej zwierzęta, obsmarowali czymś dom i już. Całe robactwo i zwierzęta z okolicy zleciały się tutaj. Całe to inferno zostało z premedytacją zaaranżowane! Jednak to za mało – spojrzałem gniewnie na stojących w pomieszczeniu czarnych. – Nie tak łatwo jest zatrzymać Ebenezera Woolswortha, zapamiętajcie to sobie.

 

*

 

Następnego dnia, korzystając z pomocy pana Jarway’a, który zawiózł nas na główny plac we wsi, postanowiliśmy złożyć wizytę Carmody’emu. Zanim jednak tam dotarliśmy, siostra Felicja, jakimś sobie tylko znanym sposobem zdołała nakłonić mnie i Piąchę, abyśmy rozejrzeli się po domu wdowy. W środku Piącha natrafił na ślady sugerujące, że wdowę wyprowadzono z domu siłą, co tylko potwierdzało moją teorię.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz, na ulicy przed domem zgromadził się już spory tłum okolicznych próżniaków, wśród których znajdował się także pastor Sproustone.

– Witam pana urzędnika. Jak minęła noc, spał pan dobrze? – zapytał uśmiechając się przymilnie. – Coś nowego panowie znaleźliście?

Odniosłem wrażenie, że pastor był bardzo zdenerwowany.

– Nic ciekawego. Rozumie pan jednak, że musieliśmy tutaj zajrzeć. Tego wymaga rzetelność zawodowa, czyż nie?

– Ach, jak najbardziej, oczywiście, nie ma problemu. Proszę mi powiedzieć – nachylił się w moją stronę i ponownie poczułem smród zgniłych owoców. – Czy rozważył pan moją wczorajszą propozycję?

– Pastor wybaczy, ale nie przyjechałem tutaj dokonywać linczu. Jeśli okaże się, że pan Carmody rzeczywiście winien jest ciążących na nim zarzutów i będzie się stawiał, wtedy poproszę pana o pomoc. Czy to jasne?

Pastor momentalnie wyprostował się a na jego twarzy wykwitł grymas niezadowolenia. Wiedziałem, że decyzja ta była wyjątkowo nie po jego myśli. Prawdę mówiąc, nie ufałem mu ani trochę i nawet nie zamierzałem go o niczym informować.

– Ma się rozumieć, oczywiście – odparł starając się maskować niezadowolenie. – Proszę robić swoje a ja idę przygotować się do nabożeństwa. Zaczyna się o jedenastej. Nie wyobrażam sobie, żeby państwa na nim zabrakło!

Po czym porozmawiał z tłumem, który natychmiast się rozproszył, samemu chwiejnym krokiem ruszył w stronę świątyni.

My natomiast udaliśmy się do pana Hectora Winney’a, mężczyzny, który zgłosił zaginięcie wdowy Hawking. Teraz gdy moje przypuszczenia dotyczące zniknięcia staruszki zaczęły się potwierdzać, musieliśmy znaleźć jak najwięcej dowodów obciążających Carmody’ego.

Hector Whinney był mężczyzną około sześćdziesiątki, schludnie ubranym właścicielem lokalnego sklepu. Początkowo nie chciał z nami mówić, jakby czegoś się obawiał jednak perswazja Piąchy sprawiła, że w końcu odpowiedział nam na interesujące nas kwestie. Z jego zeznań wynikało, że Sproustone nie szukał wdowy zbyt wytrwale i nawet pomimo jego licznych próśb poszukiwania wdowy nie nabrały tempa. Dodatkowo jego zdaniem małżeństwo archeologów nie opuściło Blackwater Creek, lecz zaginęło. Whinney zeznał, że prof. Roads (ów wspomniany przez Pete’a archeolog), na krótko przed zaginięciem kupił u niego sporo dynamitu a następnej nocy, od strony okolicznych wzgórz, gdzie wg. Sikujuków żył diabeł, słychać było potężną eksplozję.

Podziękowaliśmy panu Whinney’owi za poświęcony czas i korzystając z jego gościnności wyruszyliśmy pożyczonym samochodem na spotkanie z Jamesem Carmodym.

Było kilka minut po dziewiątej, gdy wyruszyliśmy w drogę. Opuściwszy wieś skręciliśmy w drogę, która zaprowadzić nas miała do farmy Carmody’ego. Postanowiliśmy jechać skrótem, przez las.

Tuż przed nim naszą uwagę przykuły trzy kopce usypane na skraju lasu. Sądząc, że być może tam zakopano ciała wdowy i małżeństwa archeologów postanowiliśmy się im przyjrzeć, jednak poza garnkami, o których wspominał Pete nie znaleźliśmy niczego ciekawego.

Droga stopniowo stawała się coraz gorsza. Wiła się wzdłuż szerokiego, wyschniętego teraz koryta rzeki, na którego dnie zalegała warstwa gęstego, okropnie cuchnącego mułu. Skakaliśmy po wertepach, starając się za wszelką cenę nie rozbić sobie głów. W końcu minęliśmy drewniany, wiekowy mostek i wjechaliśmy do lasu.

Po obu stronach drogi rosły stare, rachityczne drzewa, których gałęzie splatały się wysoko nad drogą, tworząc coś na kształt tunelu. Powykręcane i łyse, szorowały o karoserię chevroleta, pukały w szyby, niczym zakrzywione pazury czarownic. Co bardzo mnie wówczas zdziwiło, niektóre z drzew były nienaturalnie wielkie, jakby kipiały od buzujących w nich soków, podczas gdy inne zdawały się łamać pod najlżejszym powiewem wiatru. Momentalnie zrobiło się ciemno. Wydawało się, że promienie słońca omijają celowo to miejsce. Co dziwne, odkąd znaleźliśmy się w lesie ani razu nie usłyszeliśmy śpiewu ptaków, nie zobaczyliśmy nawet przelatującej muchy. A przecież poprzedniej nocy widzieliśmy niemal wszystkie zamieszkujące ten teren zwierząt.

W pewnym momencie gałęzie drzew zaczęły wchodzić na drogę. Grube, czarne korzenie wystawały z ziemi do tego stopnia, że poruszaliśmy się w iście żółwim tempie.

– Nie da rady, dalej nie pojedziemy – zawyrokował Piącha.

I nagle, w tym samym momencie wiszące nad nami gałęzie zaczęły, jedna po drugiej spadać na nasz samochód. Mało tego, z boku i spod samochodu zaczęły wypełzać korzenie i gałęzie, które zdawały się oplatać nasz samochód, jakby chciały na uwięzić! Targane jakąś nieznaną siłą waliły spazmatycznie o dach samochodu, okręcały się wokół opon. Jedna z nich przebiła się nawet przez szybę. Siedząca za nami siostra Felicja krzyknęła wystraszona, po czym wyciągnąwszy różaniec zaczęła się żarliwie modlić. [bardzo pomogło… przyp. Woolsworth]

– Do jasnej cholery! – ściskający kierownicę Piącha przyglądał się z niedowierzaniem jak czarne, oblepione smolistą substancja gałęzie wpełzają pod maskę samochodu.

– I choćbym szła ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną – usłyszałem z tyłu rozgorączkowany szept zakonnicy.

– Przeklęci wieśniacy! – wycedziłem przez zęby i wyjąwszy zapalniczkę wyszedłem na zewnątrz. Lawirując pomiędzy wijącymi się korzeniami udało mi się wziąć z naczepy kawał płótna i owinąwszy je wokół trzonka łopaty, zrobiłem coś na kształt pochodni, którą zacząłem przykładać do otaczających mnie gałęzi. Z ulgą stwierdziłem, że przy kontakcie z ogniem gałęzie zaczynają się cofać. Widząc, że to działa, zawołałem Piąchę, aby zaczął robić to samo i wkrótce samochód był oswobodzony.

– Piącha – wysapałem próbując złapać oddech. Byłem zmęczony, niewyspany i wściekły, że muszę marnować swój cenny czas na tym przeklętym odludziu. – Nie pozwolę na to, aby banda wiejskich fiutów tak sobie ze mną pogrywała! Jeden z drugim myślą, że takimi tandetnym sztuczkami zdołają nas powstrzymać? Ja im pokaże, już oni się przekonają. Pójdą siedzieć! Każdy jeden. Skończyło się! Dość już byłem uprzejmy dla tych próżniaków. Plan jest taki – nachyliłem się do niego – wracamy do wsi, idziemy na mszę, po mszy zatrzymujemy klechę. Skuwasz mu ryj, skuwasz mu ręce, skuwasz cokolwiek, na co tylko będziesz miał ochotę. Potem jedziemy do Carmody’ego. Tam musimy być ostrożni. Jeśli ten kutas rzeczywiście handluje bimbrem, to może mieć ludzi i może być uzbrojony. Dlatego spróbujemy podejść go sposobem, rozumiesz? A jak się nie uda to cóż, liczę, że odstrzelisz temu skurwysynowi łeb. Wszystko jasne?

– Jasne, panie Woolsworth – odpowiedział spokojnie a na jego pulchnej, dziecinnej twarzy rozpromienił się anielski uśmiech.

 

*

 

Na nabożeństwo zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili. Prosty, drewniany kościółek składał się z dwóch naw, które łącznie mogły pomieścić około pięćdziesięciu osób. Na końcu nawy głównej stał ołtarz, a obok niego, na podwyższeniu, drewniana ambona ozdobiona kolorowymi szarfami i kwiatami. Gdy tylko weszliśmy do środka siostra Felicja udała się przed jeden z bocznych ołtarzy a ja razem z Piąchą stanęliśmy przy wejściu, obserwując co dzieje się w środku.

Ludzi w środku był raptem tuzin. Wszyscy oni, na tyle o ile dobrze widziałem, sprawiali wrażenie osłabionych, chorych. Gdy stali, bujali się na boki, jakby starali się utrzymać równowagę. Monotonny śpiew przerywany był co chwila kolejnymi napadami mokrego kaszlu, które jednak pastorowi w ogóle nie przeszkadzały, jakby w ogóle ich nie dostrzegał. Gdy w końcu śpiewy ucichły pastor wstał z krzesła i spojrzał w naszym kierunku.

Pastor Sproustone miał na sobie starą, zabrudzoną sutannę, na którą zarzucił niegdyś biały pektorał. Na wiszącej niedbale stule z daleka widziałem czarne plamy i zacieki, jakby coś się na nią wylało. Założony krzywo czarny biret prawie spadał mu na twarz. Był zalany w trupa.

Od dzisiejszego ranka, gdy spotkaliśmy się przed domem wdowy Hawking, stan ojca Sproustone wyraźnie się pogorszył. Pastor cały się trząsł. Idąc na ambonę chwiał się tak bardzo, że myślałem, że zaraz się przewróci. Pomimo tego wierni w ogóle nie reagowali.

Gdy stanął na ambonie, powiódł wzrokiem po zgromadzonych wiernych. Wpadające przez kolorowe szyby promienie słońca oblewały jego twarz świetlistą aureolą.

– Kim są owce bez swego pana? – zaczął – Czym jest ziemia bez gospodarza? Czym jesteśmy my, pozostawieni sami sobie? Niczym! – powiadam – niczym! Prochem, cieniem, ziarnem rzuconym na skały! – głos pastora dudnił w kościele jak uderzenia pioruna. Był silny i pewny jak uderzenia dzwonu. Zupełnie nie pasował do chuderlawego, zapijaczonego mężczyzny, którym przecież był. – Tak, jak owca potrzebuje pasterza, ziemia gospodarza a ziarno ręki, która umieści je w żyznej glebie, tak i my – słabi i krusi – potrzebujemy pomocy. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, jak niektórzy nasi bracia i siostry.

Po kościele przeszedł cichy szmer aprobaty. Pastor zrobił przerwę, aby dokładnie przyjrzeć się zgromadzonym. Gdy doszedł wzrokiem do nas po jego twarz rozpełzł złowieszczy uśmiech zadowolenia.

– Nie podoba mi się to. Ściągamy go teraz?

– Pssst, poczekaj. Nie chce robić scen przy ludziach, jeszcze gotowi się na nas rzucić.

– I usłyszałem bicie Jej serca! – kontynuował pastor. – Bicie serca, które szło w parze z moim. Poczułem na twarzy ciepły oddech. Oddech, który współgrał z moim tak, jak Oblubienica uzupełnia swojego Oblubieńca. Zobaczyłem blask spływający z jej oczu. Blask, w którym niczym w bursztynie zatopione są całe galaktyki gwiazd. Światy i przestrzenie, w których przeznaczone jest nam wysławiać Jej imię chwalebnymi psalmami. Tam jest nasze miejsce! – pastor wyrzucił ręce w górę a zebrani w kościele wierni zaczęli gorączkowo klaskać. – Tak, siostry i bracia! Tam, nie tutaj jest nasze miejsce! Pamiętacie zapewne przypowieść o pannach roztropnych i nieroztropnych? Musimy być cierpliwi. Musimy być wierni. Musimy zaufać Wielkiej Matce. Czy wy też czujecie bicie jej serca? Czy czujecie jej oddech? Czy toniecie w świetlistym blasku jej oczu? – pastor niemal krzyczał, porywając swoim głosem kolejnych wiernych, którzy jeden po drugim zaczęli wstawać.– Nasza Matka dała nam tę ziemię. Ofiarowała nam ją, aby nas żywiła, aby dała nam schronienie. W każdej grudzie ziemi, w każdej kropli deszczu przemawia do nas swoim matczynym głosem.

Pastor zszedł z ambony i stanął pomiędzy wiernymi. Niektórzy z nich podchodzili bliżej niego i zasiadali u jego stóp.

– Ta ziemia, to wszystko, co mamy. Ale nie trzeba nam więcej! Tak jak niemowlę nie widzi świata poza swoją matką, jak kochanek nie widz nic więcej poza wybranką swego serca, tak my patrzmy na Wielką Matkę. Nasze spełnienie! Nasze odkupienie! Naszą rozkosz! – kolejnych kilka osób wstało z ławek i zaczęło kołysać się jak w transie. – Jeśli usłyszeliśmy jej głos, to znaczy, że pragnie nas przy sobie! Jesteśmy tu, bo nas wezwała! – pastor zawiesił głos i spojrzał w naszą stronę.

Poczułem jak po moim kręgosłupie zaczynają spływać krople zimnego potu. Całe to nabożeństwo nie miało nic wspólnego z jakakolwiek znaną mi religią. Sekciarski bełkot o wielkiej matce wywoływał we mnie niepokój. Stojący obok Piącha patrzył przed siebie jakby nieobecny duchem.

Tymczasem pastor opuścił krąg adorujących go wiernych i zaczął iść w naszą stronę. Zanim podszedł, zobaczyłem jeszcze siostrę Felicje, które wybiegała z kościoła ze łzami w oczach

– Panie Woolsworth – pastor stał przede mną, przyglądając mi się uważnie. Zobaczyłem teraz, że jego twarz pokryta jest siateczką, drobnych, pulsujących czarną krwią żyłek. Rozszerzone, czarne źrenice zajmowały niemal całą powierzchnię oczu. – Pan jest dobrym człowiekiem, nasza Wielka Matka nie pozwala na to, aby odwiedzali nas krzywdziciele. Gdyby nie nasza Matka, to ani pan, ani pana towarzysze nie postawiliby tu nogi. Spłonęliby, rażeni jej gniewem! – wykrzyczał mi prosto w twarz ciężko dysząc. – Pan, tak jak pański dziadek Zachariasz znaleźliście drogę do Wielkiej Matki. To wielki dar. – Pastor przyjrzał mi się uważnie, po czym powoli wrócił do swoich wiernych.

Kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci siedzieli wokół niego na ziemi. Pastor, uśmiechając się w religijnym uniesieniu, gładził ich łagodnie po głowach, przytulał do siebie. Wszyscy mruczeli po cichu słowa modlitwy. Gdy skończyli, pastor opuścił krąg adorujących go wiernych i udał się do zakrystii. Po chwili wyszedł z niej trzymając w dłoni ciężki trybularz. Wierni ustawili się przed prezbiterium. Wytęsknionym, głodnym wzrokiem patrzyli na swojego pasterza, który stanął za amboną.

Ciężkie, duszące kadzidło w zdumiewająco szybkim tempie wypełniło kościół kłębami gęstego, szarego dymu. Wraz z nim w powietrzu rozlał się smród zgniłych owoców. Dym musiał mieć jakieś właściwości psychoaktywne, bo przez chwilę wydało mi się, że z jego kłębów dochodził do mnie głos mojej matki. Kusił mnie, zapraszał, żebym do niej dołączył. Obiecywał, że wszystko będzie jak dawniej, jak wtedy, gdy był z nami mój ojciec…

W ostatniej chwili oparłem się halucynacji i spojrzałem na prezbiterium. W kłębach szarego dymu czarne sylwetki parafian ospale kiwały się na boki. Rozglądali się po pomieszczeniu, jakby nie rozpoznawali tego miejsca. Z ich otwartych ust na podłogę ściekały strugi czarnej śliny, które łączyły się ze sobą i spływały w kierunku pastora. Powietrze wypełniło ponure, monotonne zawodzenie.

Za amboną, przesłonięta woalem dymu, rysowała się złowrogo sylwetka pastora. Odłożywszy trybularz, pastor podniósł leżącą przed nim księgę i uniósł ją wysoko nad głowę. W pomieszczeniu nie było mowy o żadnym podmuchu wiatru, a mimo to coś przewracało strony! Widziałem wyraźnie jak stare, żółte stronice podnoszone są przez czyjąś niewidzialną rękę.

Nagle pastor wybuchł szaleńczym śmiechem a z trzymanej nad nim księgi zaczęły wypływać strumienie czarnej, gęstej cieczy. Powoli spływały po jego dłoniach, ramionach. Ciężkie, smoliste krople spadały na biret, na stułę na pektorał. W pewnym momencie zobaczyłem jak pastor odchyla głowę do tyłu i przechyla trzymaną nad sobą księgę. Struga czarnej, obrzydliwej cieczy zaczęła spływać mu do szeroko otwartych ust, zalewała oczy i nos.

Z gardła pastora wydobył się ohydny, ekstatyczny bulgot, na który zgromadzeni wierni poupadali przed nim na twarze.

Pastor, kiwając się jak w transie, stał jeszcze przez moment bulgocząc niezrozumiale, po czym nagle zgiął się w pół, wyrzygując przed siebie strumienie czarnej, cuchnącej cieczy. Wierni, jeden przez drugiego rzucili się w stronę parujących wymiotów i łapczywie zaczęli spijać czarną jak smoła ropę.

Gdy wybiegliśmy na zewnątrz, od siostry Felicji odchodziła właśnie grupa kilkuletnich wyrostków. Zakonnica była wyraźnie roztrzęsiona.

– Jedno z tych dzieci, groziło mi nożem – rozpłakała się. – Co za diabeł opętał to miejsce!? Boże daj mi siłę!

Poczekaliśmy, aż siostra dojdzie do siebie, po czym zgodnie z planem ruszyliśmy do domu pastora w poszukiwaniu jego żony. Liczyliśmy na to, że pod nieobecność męża wyjawi nam, co tu się dzieje. Niestety, półprzytomną wdowę znaleźliśmy leżącą w jej łóżku. Nie było z nią żadnego kontaktu. Pogrążona w malignie powtarzała tylko, że musimy zabić Carmody’ego.

 

*

 

Jadąc w stronę farmy Carmody’ego miałem w głowie tylko to, aby jak najprędzej wyciągnąć od niego potrzebne mi informacje, a następnie, tak szybko, jak tylko się da opuścić Blackwater Creek. Miałem dość tego miejsca, jego atmosfery i mieszkańców. Ponura aura unosząca się nad domami, wrogość i chorowita apatia, staczających się nieuchronnie w obłęd mieszkańców sprawiały, że cały czas tkwiłem w nerwowym napięciu. Homilia obłąkanego pastora i jego wzmianka o moim dziadku na pewno mi nie pomogły. Coś było tutaj bardzo nie tak, coś, co pozostawało na szczęście poza moimi obowiązkami.

Gdy mijaliśmy farmę Jarway’ów przed oczami stanęły mi wydarzenia minionej nocy: morze szczurów, które setkami wdzierały się w każdy możliwy kąt oraz obłąkańczy trzepot skrzydeł uderzających o ściany domu. To wszystko było jedną wielką niedorzecznością, która nie miała prawa się wydarzyć w cywilizowanym świecie.

A jednak miało miejsce, czego sam byłem świadkiem. Wszyscy na tym cholernym odludziu mniej lub bardziej zamieszani byli w sprawę Carmody’ego. W zamian za pieniądze lub alkohol, którym wszyscy śmierdzieli, zgodzili się wziąć udział w tym przedstawieniu. Najpierw starali się przepłoszyć nas przy pomocy zwierząt, później zorganizowali na nas zasadzkę w lesie. Teatralne wystąpienie pastora miało nas ostatecznie zniechęcić, sprawić, abyśmy podkulili ogony i jak najprędzej opuścili to zadupie.

Jak bardzo zepsuta była ta wieś i jej mieszkańcy! Nikczemność i dwulicowość wylewały się z każdego kąta. Sami mieszkańcy Blackwater Creek, dorośli i dzieci, nosili znamiona dziwnej choroby, która nie tylko toczyła ich ciała, ale przede wszystkim pożerała żywcem ich umysły, ich człowieczeństwo. Zabobon, zacofanie i choroby, to wszystko, co tutaj znalazłem wywołało we mnie gniew, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem.

Minąwszy farmę Jarway’ów jeszcze przez dziesięć minut jechaliśmy nierówną, polną drogą, aż w końcu dotarliśmy do celu.

Farma Carmody’ego składała się z dużego, centralnego placu. Od niego w stronę posiadłości odchodziła szeroka, wysypana żwirem ścieżka. Poza domem mieszkalnym, wokół placu stały obory, garaże, magazyn i inne pomieszczenia gospodarcze. Z jednego z budynków, najwyraźniej stajni, dochodziło głośne rżenie koni.

Zanim wyszliśmy z samochodu, Piącha nakazał zostać siostrze w środku. Sam upewnił się, że obaj mamy gotową do użycia broń i z ponurą determinacją wyszedł na zewnątrz.

Na farmie, poza nerwowym rżeniem koni, panowała całkowita cisza. Powoli stawiając kroki zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Drewniane, pomalowane czerwoną farbą budynki wyglądały na stosunkowo nowe. Na pewno były w lepszym stanie, niż znajdująca się na końcu żwirowej drogi posiadłość.

– No, jesteście w końcu – usłyszeliśmy za sobą nosowy głos. Chwilę później zza stodoły wyszedł niski, otyły mężczyzna ubrany w brązowy, ewidentnie za mały garnitur. Marynarka, koszula i spodnie opinały się na nim tak bardzo, że szwy chyba tylko cudem jeszcze nie popękały. Mężczyzna zbliżał się do nas powoli, jedząc duże, przegniłe jabłko. Równocześnie dostrzegliśmy, że spomiędzy budynków wyszło, kierując się w naszą stronę, kilku uzbrojonych mężczyzn.

– No, co tak stoicie? Wyście od McBride’a, nie?

– Czy pan James Carmody? – zapytałem spokojnym, opanowanym głosem.

– Gdzie tam! Tatuś zaniemógł i leży w domu. Jakaś choroba dopadła staruszka i leży teraz.

– Czy moglibyśmy się z nim zobaczyć? Przyjechaliśmy do niego z daleka.

– No wiem, wiem, w końcu żeście od McBride’a, nie?

– Pan wybaczy, ale wydaje mi się, że zaszło nieporozumienie – poczułem jak stojący obok mnie Piącha nagle tężej, jakby gotował się, aby strzelić. – Nazywam się Ebenezer Woolsworth i przyjechałem tutaj z Urzędu Skarbowego w Bostonie. Towarzyszy mi detektyw Alcorn. Przyjechaliśmy, aby..

Nie dokończyłem, bo stojący naprzeciwko mnie mężczyzna wybuchnął nagle salwą histerycznego śmiechu. Trząsł się w spazmatycznym napadzie chichotu, który trzymał się go dobrych kilkanaście sekund. Zdezorientowany popatrzyłem na Piąchę, który w milczeniu przyglądał się grubasowi.

– A to dobre! Dobre! I może mi jeszcze powiecie, że w samochodzie macie zakonnice, co?

Mężczyzna ponownie zaczął zanosić się głośnym, dziecięcym chichotem i nagle, w ułamku sekundy przerwał. Spoglądał w naszą stronę zimnym, zabarwionym okrucieństwem wzrokiem.

– Koniec pierdolenia. Pośmialiśmy się wszyscy, to zdrowe. Śmiech to zdrowie. – zrobił pauzę wgryzając się w jabłko. – Jesteście od McBride’a, czy nie?

Poczułem jak kropla potu zaczyna spływać mi po kręgosłupie. Wiedziałem, z ponurą pewnością wiedziałem, że od tej odpowiedzi zależy nasze życie.

– Jasne, że od McBride’a – usłyszałem spokojny głos Piąchy. – Od kogo, kurwa, innego?

– Było tak od razu, ale co się pośmialiśmy, to nasze. Podobacie mi się chłopaki.

Gdy mężczyzna podszedł bliżej, aby uścisnąć nam ręce. Gdy się nachylił wydało mi się, że słyszę przytłumione, ciche bzyczenie. Miał na oko 40 lat i był chorobliwie otyły. Spocone, czarne włosy ściśle przylegały do wielkiej, idealnie okrągłej głowy. Mężczyzna śmierdział potem i niemytym ciałem tak bardzo, że z trudem powstrzymałem odruch wymiotny. Na jednym z policzków miał okropną szramę, która w kilku miejscach zdawała się przebijać polik do wewnątrz. Mężczyzna nic sobie z tego jednak nie robił.

W pucołowatej, nalanej, błyszczącej od potu twarzy tkwiła para drobnych, świńskich oczu. Nos, mały i bulwiasty oraz wąskie, grube usta nadawały jego twarzy wyglądu prosiaka.

– Jestem Damien, a wy? – spytał z dziecięcą ciekawością.

– Jack – odezwał się Piącha.

– Charles – dodałem szybko.

– No dobra chłopaki, chodźmy do domu. Napijemy się, porozmawiamy a w międzyczasie chłopaki przygotują towar, zapraszam.

Posiadłość Carmody’ego, odkąd zajęli się nią synowie Jamesa widocznie podupadła. O ile na zewnątrz jeszcze to jakoś wyglądało, o tyle w środku panowały bród, smród i zepsucie. Powietrze w środku był tak zatęchłe i gryzące, że oddychanie sprawiało niemal fizyczny ból. Smród przepoconych ubrań i nieczystości był przytłaczający. Nad to wszystko wybijał się natomiast okropny, cuchnący odór gnijącego mięsa. W głębi ducha modliłem się, abym nie musiał tu niczego jeść.

Na podłodze walały się brudne ubrania, resztki pożywienia, niedopałki papierosów i puste butelki. Idąc za Damienem kilkukrotnie pod moją nogą przebiegł szczur, a muchy, które ospale przelatywały między nami, były wielkości paznokci.

W lepkim półmroku nieliczne meble i ozdoby przypominały o, być może szczęśliwej, przeszłości tego miejsca.

Starając się ukryć obrzydzenie szedłem w milczeniu za Piąchą, który wydawał się być do takich miejsc całkowicie przyzwyczajony.

W końcu weszliśmy po schodach do salonu. W pomieszczeniu poza stojącym pośrodku drewnianym, chybocącym się stołem i kilkoma krzesłami walały się, jak wszędzie zresztą, sterty śmieci. Przez brudne, znajdujące się naprzeciwko drzwi, duże, zabrudzone okno widać było sięgające po horyzont pola kukurydzy. Nad stołem, na którym czekało już kilka brudnych kieliszków i butelek latały ospale tłuste, czarne muchy.

– No siadajcie, siadajcie, napijemy się.

Damien sięgnął po butelkę. Okazała się pusta, więc z gniewem rzucił nią o ścianę pokoju i wyciągnął kolejną. Gdy polał, przyłożył butelkę do ust i mięsistym, różowym językiem zlizał spływające po niej krople.

– No, to co tam słychać w Bostonie?

Piącha odpowiadał na kolejne zadawane pytania umiejętnie posługując się slangiem oprychów i przemytników. Z podziwem patrzyłem, jak w miarę rozmowy coraz bardziej zaskarbia sobie sympatię Damiena, który w trakcie rozmowy niejednokrotnie zanosił się śmiechem.

Po pewnym czasie do pokoju weszli ludzie Carmody’ego informując nas, że cały przeznaczony dla McBride’a towar zapakowali już na nasz samochód.

– No, interesy z Tobą to sama przyjemność. Możesz być pewien, że nasz szef bardzo sobie ceni współpracę z waszą rodziną.

– A nie pierdol już, Jack – Damien był wyraźnie wstawiony. – Słuchajcie, nie zna się no któryś z was na medycynie? – Powiódł po nas mętnym wzrokiem, po czym wycelował we mnie palcem.

– Ty, Charles, wyglądasz mi na urzędnika. Gdybym cię nie znał, wziąłbym cię nawet za szpicla, psa! Rozumiesz?! – zaczął pociągać nosem kręcąc głową w powietrzu – Ale mniejsza. Słuchajcie, coś mi się zdaje, że z tatkiem ostatnio coraz gorzej. Nie moglibyście rzucić na niego okiem. Na chwilę – podszedł do mnie i złapał mnie za ramiona. – Charles, kurwa, zlituj się i popatrz, tylko popatrz. No miejże serce człowieku.

Spanikowany spojrzałem w kierunku Piąchy i widząc, że nakazuje mi się zgodzić, pokiwałem twierdząco głową.

Wyszliśmy z salonu i idąc długim, ciemnym korytarzem, lawirując między piętrzącymi się odpadkami, stanęliśmy przed znajdującym się na końcu korytarza pokojem. Wisząca za nami pojedyncza żarówka migotała chorobliwie budząc do życia śpiące w zakamarkach cienie. Zza drzwi dochodził do nas intensywny fetor zepsutego mięsa. Gdy spojrzałem pod nogi zobaczyłem wypełzające spod drzwi wielkie, czarne karaluchy. Wszystko mówiło mi, żebym zawracał, ale w momencie, gdy chciałem się odwrócić poczułem na ramieniu ciężką dłoń Damiena.

– No to idziemy, tylko cicho. Tatko pewnie śpi.

Po czym przepchnął się przede mnie i delikatnie otworzył drzwi. Natychmiast uderzył w nas podmuch lepkiego, ciepłego fetoru gnijącego mięsa, a na korytarz ze środka wyleciał niemal tuzin wielkich, czarnych much. Dochodzący ze środka cichy tupot świadczył o tym, że przegoniliśmy z pokoju dotychczasowych gości.

W głębi pokoju stało duże, małżeńskie łoże a wszędzie wokół niego, jak w całym domu, walały się śmieci. Sterta odpadków była tak duża, że przesłaniała mi leżącego na łóżku mężczyznę. Zanim ruszyliśmy za Damienem, ten odwrócił się do nas z przyłożonym do ust palcem. Najciszej jak tylko mogłem wszedłem do środka.

Piącha, który szedł przede mną, gdy tylko spojrzał na łóżko podniósł rękę do ust i natychmiast opuścił pokój. Damien, zupełnie tego nie widząc, stał przy łóżku i nerwowo wykręcając palce, pełnymi dziecinnej czułości oczami patrzył w stronę ojca. Widząc, że się waham, nakazał gestem ręki, abym podszedł bliżej.

Serce waliło mi jak dzwon, głos w głowie kazał uciekać jak najdalej – mimo to podszedłem. Gdy stanąłem obok Damiena i spojrzałem na łóżko tylko cudem nie wrzasnąłem z przerażenia. Bowiem w mdłym świetle, które wpadało przez ciężkie, zaciągnięte zasłony, pośrodku dużego, małżeńskiego łoża, na stercie zawilgoconych, cuchnących moczem i kałem koców leżało gnijące, zielone ciało James Carmody’ego. Napuchnięte gnilnymi gazami członki rozrzucone były w nieładzie. Wielki, pełny trupich waporów brzuch, nabrzmiały niczym bęben, w każdej chwili gotów był wybuchnąć. Z obrzydzeniem patrzyłem na zasuszoną, obciągniętą szarą skórą głowę. Odchylona do tyłu ukazywała szeroko otwarte usta a w nich popękane, czarne zęby. Przez ułamek sekundy wydało mi się, że po ściętych trupim grymasem wargach i wewnątrz ust coś nieustannie się rusza.

– I co, kiedy wyzdrowieje?

Nie wierzyłem w to. Po prostu nie wierzyłem. Stałem obok nieobliczalnego szaleńca, który pytał mnie, kiedy jego martwy, od Bóg wie kiedy, ojciec wyzdrowieje! Poczułem jak słabnę i kręci mi się w głowie. Duszny, grobowy zaduch oblepił mnie niczym jesienna mżawka. Otępiały patrzyłem na tłuste, czarne muchy, które latając ospale nad gnijącym ciałem rysowały w powietrzu geometryczne wzory wiszącego nad tym domem obłędu

– No i jak, kiedy się obudzi – poczułem szturchnięcie.

– Ja, ja, ja – zacząłem się jąkać, czym najwyraźniej rozzłościłem Damiena. Mężczyzna złapał mnie za ramie i siłą wyprowadził na korytarz, zamykając za sobą drzwi.

– Spytałem, kurwa – sapiąc niczym lokomotywa zbliżył do mnie swoją tłustą, mokrą od potu twarz – Kiedy tatko wyzdrowieje!

Gdy byłem z nim niemal twarzą w twarz, ponownie usłyszałem przytłumione bzyczenie. Jak wtedy gdy podawał mi rękę na przywitanie. Przyjrzałem się bliżej jego twarzy i zobaczyłem jak z okropnej, głębokiej szramy na jego poliku zaczynają wypełzać malutkie, czarne muszki.

– Ja nie wiem, nie…nie wiem – gwałtownie wyrwałem się z jego uścisku. – Damien, wydaje mi się, że Twój ojciec… że on nie żyje.

Popatrzył na mnie odębiały, jakby dopiero teraz do niego doszło, że to coś, co gniło na łóżku od dawno nie było już jego ojcem. Jego wargi zaczęły drżeć nerwowo, w drobnych świńskich oczach widziałem, jak powoli dochodzi do niego makabryczna prawda.

Nagle, w ułamku sekundy Damien zgiął się w pół. Widziałem jak jego tłuste plecy unoszą się miarowo, rozpychając od środka poły marynarki. Nagle zaczął chichotać. Cicho, jak dziecko, które dopiero co wywinęło figiel starszemu bratu. Z każdą sekundą jego śmiech robił się coraz bardziej histeryczny, aż w końcu Damien wyprostował się nagle i wybuchnął potwornym, dzikim rechotem. Niczym szaleniec śmiał się w niebogłosy a jego obłąkany śmiech dudnił w wąskim, ciemnym korytarzu budząc do życia drzemiące w domu zła.

– Ha, ha, ha – ryczał w amoku – nie żyje! On mówi, że tatko, nie żyje!

Nagle poczułem jak Piącha łapie mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w stronę schodów. Najszybciej jak tylko mogłem, przeskakując nad rozbitymi butelkami, dopadłem do schodów. Zanim zacząłem schodzić spojrzałem jeszcze w stronę końca korytarza, Damiena jednak nie było. Z uchylonych, ziejących mrokiem drzwi dochodziło rozpaczliwe, agonalne jęczenie przeplatające się z wybuchami histerycznego, szaleńczego chichotu.

Gdy po kilkunastu sekundach z powrotem znaleźliśmy się w samochodzie, siostra Felicja poinformowała nas, że byli tu pracujący dla Carmody’ego mężczyźni, którzy załadowali na pakę jakiś ładunek.

– Tak, tak. Dobrze, to dowód w sprawie – odparłem widocznie poddenerwowany, czekając niecierpliwie, aż Piącha odpali samochód. Przed nami, na placu zbierali się powoli ludzie Carmody’ego. Mógłbym przysiąc, że od strony domu wciąż słyszałem Damiena, który histerycznie powtarzał w kółko: Tatko, taaaaatko!

Ruszyliśmy.

Najszybciej jak tylko mogliśmy opuściliśmy farmę Carmody’ego i przeklęte Blackwater Creek.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.

Al Habib znaczy kochany

Al Habib znaczy kochany

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Al Habib znaczy „kochany”

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

Poniższe opowiadanie powstało jako materiał dodatkowy do polskiej edycji „Masek Nyarlathotepa”, wydanej przez wydawnictwo Black Monk Games. Całość subtelnie nawiązuje do Masek, ale jest zupełnie odrębną historią. Nie dajcie się jednak zwieźć, bowiem klimat lovecraftowskiej konwencji aż z niego kipi. Zatem usiądźcie wygodnie i dajcie się zabrać w podróż do Marsylii roku 1924.

 


 

Piszę te słowa w środku nocy, siedząc przy chybotliwym, małym stoliku jednoosobowej kajuty. Statek, którym płynę, zmierza w kierunku Port Said. Nie tak dawno temu opuściliśmy Marsylię. Nie tak dawno… wczoraj, a jednak gorąco pragnę, aby wspomnienie tego portowego miasta okazało się jedynie snem. Koszmarnym snem, ale niczym więcej.

Piszę, bo sen od dawna nie przychodzi. Bezskutecznie czekałem, aż pachnące lawendą palce ciemnoskrzydłej Nyks zamkną w końcu moje powieki. Niespokojny kręciłem się na koi, usiłując zatrzymać napływające fale wspomnień. W końcu, zrezygnowany stanąłem przy znajdującym się w kajucie bulaju i w milczeniu obserwowałem, jak nocne niebo błyszczy się miriadami gwiazd, a tarcza księżyca powoli wyrasta zza horyzontu. W jego srebrnym, tajemniczym świetle widziałem łagodne grzbiety fal, które leniwie unosiły się i upadały.

Ciemna, niemal czarna toń kryje w swoich odmętach sekrety i skarby, po których nigdy nie prześlizgnęło się ludzkie oko. Wyobrażam sobie znajdujące się głęboko na dnie fantastyczne miasta zbudowane z muszli i kości wielorybów, których poskręcane, koralowe wieżyce lśnią wśród mroku głębin delikatną poświatą.

Zza horyzontu powoli wyłaniają się kłęby wysokich, burzowych chmur. Ciemne i złowieszcze zawisły w oddali, niczym armia wrogiego króla, gotowa na dany znak uwolnić całą drzemiącą w sobie furię; gnane podmuchami wiatru, który wkrótce uniesie morskie fale, a ich białe grzywy uderzą o burty statku.

Mam nadzieję, że uda mi się zasnąć do tego czasu. Ale jak zasnąć, gdy przed oczami wciąż majaczą mi obrazy Marsylii, a cała kajuta pełna jest zapachów i muzyki? Jednak to nie one, chociaż dziwnie wyraźne i żywe, są powodem, dla którego piszę te słowa. Zacznijmy jednak od początku.

Nazywam się Richard Uhlmann i jestem absolwentem Uniwersytetu w Heidelbergu – najstarszej i najznakomitszej uczelni Republiki Weimarskiej. Kształciłem się tam na kierunkach literatury i historii, ze szczególnym uwzględnieniem najstarszych dziejów Egiptu. Kraj ten, a zwłaszcza jego tajemnicza, zamierzchła przeszłość, której symbolem są majestatyczne piramidy, od dziecka rozpalał moją wyobraźnię. Anubis, Ozyrys, Izyda, Ptah, a nawet Set i Sobek nawiedzali mnie w snach, odkąd tylko pamiętam. Będąc młodzieńcem przeczytałem niemal całą dostępną w ojczystym języku literaturę poświęconą Egiptowi i jego dziejom. Z wypiekami na twarzy śledziłem relacje europejskich podróżników, marząc o tym, aby samemu kiedyś zobaczyć na własne oczu cuda i skarby Klejnotu Nilu.

Przeczytawszy już całą dostępną literaturę niemieckojęzyczną, sięgnąłem po publikacje w językach francuskim i angielskim. Z zapartym tchem przeczytałem relację Dominika Denona, który na osobiste zaproszenie Napoleona towarzyszył mu w jego wyprawie do Egiptu. Pozostawione przez niego opisy piramid, Sfinksa, a także Luksoru i Karnaku jeszcze bardziej rozpaliły moją fascynację.

Im więcej czasu spędzałem na lekturze, tym bardziej rozumiałem, jak bardzo fragmentaryczna jest moja wiedza. Im intensywniej zajmowałem się kulturą poszczególnych Dynastii, tym większe było moje pragnienie, aby na własne oczy ujrzeć pradawne zabytki Egiptu.

W trakcie studiów udało mi się nawiązać kontakt listowny z Jamesem Gardnerem – Anglikiem, którego poznałem przy okazji pobytu w Londynie. Dokładnie zaś mówiąc, on i ja tego samego dnia chcieliśmy obejrzeć ten sam wolumin w bibliotece  Muzeum Brytyjskiego . Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Rzecz oczywista, pana Gardnera i mnie połączyło wspólne zamiłowanie do starożytnego Egiptu i jego tajemnic. I tak, od słowa do słowa, od listu do listu, to przypadkowe spotkanie przerodziło się w trwającą po dziś dzień przyjaźń.

Po ukończeniu studiów i krótkim urlopie, który spędziłem nad Morzem Północnym, objąłem stanowisko adiunkta przy Katedrze Historii Starożytnej na swojej Alma Mater. Praca, chociaż satysfakcjonująca, nie była niestety na tyle dobrze płatna, abym mógł spełnić swoje marzenie o wyjeździe do Egiptu.

Jednak na początku roku 1924 sytuacja diametralnie się zmieniła. Ku mojemu wielkiemu smutkowi dowiedziałem się wówczas o śmierci dalekiego krewnego, który, chociaż widywaliśmy się jedynie przy okazji rocznic i świąt, zawsze darzył mnie szczególną sympatią i przy każdej okazji zachęcał mnie, abym nie porzucał swoich marzeń o Egipcie. Otto Hausen był dalekim kuzynem mojej matki, więc informacja o tym, że część swoich oszczędności przekazuje w spadku mi, była dla mnie niczym grom z jasnego nieba. Co więcej, jak się szczęśliwie okazało, przekazana mi w spadku kwota w całości mogła pokryć tak długo planowaną, wymarzoną podróż do Egiptu.

Mniej więcej w tym samym czasie otrzymałem od mojego przyjaciela list, który postaram się przytoczyć tutaj w całości. List, który niemal wywołał u mnie euforię.

Serdeczny Przyjacielu!

                Ufam, że znajduję Cię w dobrym zdrowiu zarówno na ciele, jak i na umyśle. Mam także nadzieję, że i Twoim szanownym rodzicom nie dokucza żadna choroba, ani nie trapi żadna zgryzota. Proszę Cię, abyś przy okazji następnej u Nich wizyty przekazał Im moje serdeczne pozdrowienia.

                Przejdźmy jednak do sedna. Piszę do Ciebie w dwóch kwestiach. Pierwsza dotyczy mojej nowej książki, której fragmenty wysłałem Ci jakiś czas temu, jeszcze przed oficjalną premierą. Jak pamiętasz, dotyczyła ona tajemnicy Sfinksa i domniemanej sieci korytarzy, które miałyby łączyć z go z nekropolą w Gizie oraz piramidami. Cieszy mnie Twoje entuzjastyczne jej przyjęcie, niestety, reakcja krytyków i tak zwanych osób ze środowiska jest zgoła odmienna. Jak zapewne wiesz, książka została przyjęta co najwyżej chłodno i z dystansem, a „eksperci” i „autorytety” rozpatrują ją w ramach kuriozum.

                Co za durnie!

                Ich ograniczone umysły, schematyczne myślenie i bezustanne klepanie w kółko tych samych banałów nigdy nie przybliżą nas do prawdy o Egipcie faraonów. Już pal licho recenzje i złośliwe komentarze. Najgorsze w tym wszystkim, moim zdaniem, jest to, że po lekturze książki żaden z tych „znawców” nie pomyślał sobie, że prawda może być o wiele bardziej skomplikowana i że warto się chociaż przez chwilę pochylić nad przedstawionymi przeze mnie tezami. Ich autorytarny sposób patrzenia na dzieje Egiptu coraz bardziej mnie męczy i zniechęca. Być może była to nawet moja ostatnia książka.

                Dosyć już jednak o tym. Przejdźmy do drugiej, o wiele bardziej radosnej kwestii. Niedawno napisał do mnie pewien powszechnie szanowany w Londynie kolekcjoner zabytków. Dżentelmen ten, nazwijmy go G. (pragnie pozostać anonimowy), znany jest ze swojego zainteresowania kulturą Egiptu oraz z mniej akademickiego sposobu badań; w pewnych kwestiach jest bardziej elastyczny, niż skostniała, zżerana demencją kadra profesorska.  Wyobraź sobie, że pan G. organizuje ekspedycję do Egiptu i zaprosił mnie, abym wziął w niej udział! W przeszłości podejmował się już organizacji tego typu wypraw i za każdym razem dokonywały one spektakularnych odkryć. Przy okazji okazało się też, że pan G. czytał wszystkie moje książki i w trakcie organizowanej ekspedycji gotów jest przeprowadzić także badania sondażowe, mające na celu potwierdzić słuszność moich tez. To doprawdy niesamowite! Czuję się tak, jakbym złapał Pana Boga za nogi albo jakbym śnił najbardziej cudowny sen.

                W trakcie naszej rozmowy wspomniałem mu także o Tobie i nie ma nic przeciwko, abyś odwiedził nas na terenie wykopalisk. Wyobrażasz to sobie! My dwaj, piramidy i liczące tysiąclecia sekrety czekające na to, abyśmy je poznali! Mam nadzieję, ba! głęboko w to wierzę, że uda nam się tam spotkać.

W tym momencie przerwę. Dalsza część listu dotyczyła już wyłącznie spraw prywatnych i drobiazgów, które niczego więcej nie wnoszą.

Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Nagle moje marzenie o wyprawie do Egiptu miało się ziścić. Dzięki otrzymanemu spadkowi i tajemniczemu znajomemu Gardnera, Egipt i jego tajemnice znalazły się na wyciagnięcie ręki. Tyle lat na to czekałem! Sam nie mogłem w to uwierzyć, a jednak – jechałem do Egiptu.

Kilka miesięcy po otrzymaniu listu i po załatwieniu wszelkich wymaganych formalności zameldowałem się w Hamburgu na statku płynącym do Port Said. Podróż zająć miała kilka dni z jednodniowym postojem w Marsylii. Byłem tak podekscytowany, że nawet ten jeden dzień zwłoki nie był mi  problemem. Zaopatrzony w notatki, księgi i słomkowy kapelusz zająłem wykupioną kajutę.

Wypłynęliśmy do Marsylii… przeklętej Marsylii…

To właśnie tam miały miejsce wydarzenia, przez które nie mogę spać, przez które każdy, choćby najdrobniejszy cień i mocniejszy powiew wiatru sprawiają, że odczuwam irracjonalny lęk i kulę się w sobie. To w ich wyniku unikam spoglądania na nieznajomych i drżę za każdym razem, gdy mój wzrok spotyka się ze wzrokiem innych pasażerów.

Nie uprzedzajmy jednak wydarzeń. Niech rozwijają się powoli, odsłaniając całą makabryczną prawdę o wydarzeniach, których mimowolnym świadkiem się stałem.

Tamtego wieczoru biesiadowałem wraz z poznanymi na statku rodakami. Radośnie świętowaliśmy przybycie do Marsylii i wznosząc kolejne toasty podziwialiśmy, jak słońce chowa się powoli w wodach Zatoki Lwiej. Prym wiódł wśród nas niejaki Berndt Heuchler. Śmiał się najgłośniej ze wszystkich, jego żarty były najrubaszniejsze, a apetyt i pragnienie nieskończone. To właśnie za jego namową, samemu wypiwszy o jednego sznapsa za dużo, postanowiłem opuścić pokład i dać się porwać portowemu życiu Marsylii. Nadal nie wiem, który francuski diabeł maczał w tym palce, ale faktem jest, że wraz z panem Heuchlerem chwiejnym krokiem zeszliśmy do portu.

Marsylia przywitała nas ciepłą, rozgwieżdżoną nocą. Powietrze wypełniał gwar ludzkich rozmów, śpiewów i pokrzykiwań. Trzymając się pod ręce, szliśmy, śpiewając rubaszne niemieckie piosenki. Mijaliśmy ponurych marynarzy, zabieganych pracowników portowych oraz leniwie spoglądających na wszystko żandarmów. Stojące pod ścianami kobiety patrzyły na nas wyzywająco i wybuchały po chwili skrzekliwym, żabim rechotem.

Smród ryb był niemal namacalny i mieszał się z zapachem przypraw, morskiej bryzy i taniego tytoniu. Wszystko to tworzyło ekscytującą mieszankę, która mnie, jako kogoś, kto niemal całe życie spędził z nosem w książkach, całkowicie oczarowała. Byłem zachwycony!

Daleko przed nami, wysoko na wzgórzu znajdowała się bazylika Notre Dame de la Garde. Świątynia górowała nad miastem, jakby roztaczając nad nim swoją opiekę. Wiele czytałem o jej wyjątkowym pięknie i niezliczonych walorach estetycznych, ale teraz widziałem jedynie smukłą dzwonnicę, skapaną w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Wyglądała jak z fantastycznego, mrocznego pejzażu – czarna, wycelowana ku górze strzała podpalana spływającymi z nieba jęzorami ognia.  Wiedziałem, że w dawnych czasach, a może obecnie też, wracający z morza marynarze i rybacy przybywali do bazyliki, aby dziękować za szczęśliwy powrót lub by modlić się o szczęśliwą podróż.

– Gdzie my tak właściwie idziemy, panie Heuchler? – spytałem trawiony ciekawością. Mój przewodnik zarzekał się, że zna Marsylię jak własną kieszeń. Spodziewałem się zatem niesamowitych atrakcji.

– Mów mi Berndt. – usłyszałem w odpowiedzi. – Znam tu taką jedną tawernę, która serwuje najlepsze owoce morza w całej Marsylii. Langusty, ostrygi, ośmiornice, przegrzebki – rozpoczął kulinarną litanię, a ja zrozumiałem wtedy przyczynę jego nadwagi.

Mój towarzysz był niskim, otyłym mężczyzną, który nieustannie się pocił. Miał okrągłą, nalaną twarz z pucułowatymi policzkami i krótki, lekko zadarty nos. Nad parą drobnych, czarnych oczu, głęboko osadzonych w gładko ogolonej twarzy, starczały resztki niedogolonych włosów. Cały czas cmokał drobnymi ustami, jakby coś nieustannie smakował. Ubrany był w jasny, kraciasty garnitur, który ledwo go opinał. Nieodłącznymi atrybutami pana Heuchlera były dodatkowo: słomkowy kapelusz z czarną tasiemką, którym nieustannie się wachlował oraz materiałowa chustka, którą przecierał spływające potem czoło.

Zagłębiliśmy się w labiryncie ciasnych, brukowanych uliczek. Prawdę mówiąc, nie miałem bladego pojęcia, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Berndt prezentował jednak na tyle pokrzepiającą pewność siebie, że bez słowa sprzeciwu dałem mu się prowadzić. Kilka razy zostaliśmy zaczepieni przez krzepkich, podejrzanie wyglądających mężczyzn, których intencje wobec nas pozostawały mocno wątpliwe i tylko dzięki interwencji mojego towarzysza za każdym razem wychodziliśmy z nich bez szwanku.

Miasto tętniło życiem. Mijaliśmy eleganckie pary oraz egzotycznie ubranych mężczyzn pochodzących z najdalszych krańców świata. Wąskie, ciasne uliczki huczały śmiechem i muzyka serwowaną przez ulicznych grajków, a zapach przygotowywanych na ulicy potraw mieszał się z wonią alkoholu i perfum.

– To tu. – oznajmił triumfalnie mój przewodnik i teatralnym gestem zaprosił mnie do środka.

W tym samym momencie przez drzwi wypadło na zewnątrz dwóch mężczyzn. Jeden z nich, wysoki, barczysty Arab o długich, czarnych włosach, zmierzwionej brodzie i dzikim spojrzeniu trzymał za fraki starszego, skromnie ubranego mężczyznę. Przez ułamek sekundy spojrzenie moje i starca spotkały się ze sobą.  Miał brązową, spaloną słońcem skórę, białe niczym śnieg włosy i taki sam zarost. Jego wzrok wbił się we mnie tak, jakbyśmy się już znali. Moją uwagę przykuło jedno z jego oczu, które przesłaniało żółto bielmo.

Arab krzyknął coś niskim, gardłowym wzrokiem, złapał starca za fraki i uderzył nim o ścianę stojącego naprzeciwko budynku. Kątem oka dostrzegłem, jak staruszek wierzga  w żelaznym uścisku Araba i wyciąga ręce w moją stronę. Otwierał już usta do krzyku, gdy Berndt szarpnął mnie za ramię.

– Portowe życie. – wyszczerzył zęby w uśmiechu i weszliśmy do środka.

Natychmiast uderzył mnie aromat egzotycznych potraw i słodki, niemal mdławy zapach kadzideł. W półmroku dostrzegłem pełzające po ścianach cienie, rzucane przez ciężkie, żelazne żyrandole.

– Dobry wieczór panom, w czym mogę służyć?  – usłyszałem głos kelnera, który nagle wyrósł tuż przed nami.

– Stolik dla dwojga i butelkę białego wina, garçon. – odparł niecko grubiańsko Heuchler.

Kelner w milczeniu skinął głową i już po chwili siedzieliśmy przy okrągłym stoliku, ustawionym przy oknie wychodzącym na ulicę. Mój towarzysz w międzyczasie zdążył nam już polać cudownie aromatycznego wina.

Poza nami w tawernie było jeszcze wielu gości, wszyscy w wyśmienitych nastrojach. Dostrzegłem wśród nich kilka mieszanych par, a także kilku Arabów i Azjatów. Wszyscy rozmawiali podniesionymi głosami, żywo przy tym gestykulując i śmieli się beztrosko, wznosząc kolejne toasty. Grająca w rogu sali orkiestra doskonale rozumiała panującą atmosferę, dostosowując rytm muzyki do wesołego nastroju gości. Kelnerzy krążyli między stolikami niczym baletnice i roznosili fantastycznie wyglądające dania. To miejsce tętniło życiem, o którym, spędzając tyle czasu w bibliotekach i instytutach badawczych, nawet nie miałem pojęcia.

No, to po co tam jedziesz, do tego całego Egiptu? – spytał Berndt. – Życie ci niemiłe? Tam same dzikusy przecież. Dzikusy, barbarzyńcy i oszuści. Na twoim miejscu zawróciłbym, póki jeszcze nie jest za późno.

– Tak myślisz? – odparłem.

Berndt Heuchler energicznie skinął głową i jednym haustem opróżnił kieliszek.

– Tak, czy inaczej nie zamierzam zawracać. Jadę do Egiptu w bardzo ważnej sprawie. To dla mnie życiowa szansa Bernie – oznajmiłem i zrozumiałem, że jestem już dobrze wstawiony. Mój towarzysz spojrzał na mnie badawczo.

– Jedziesz tam na te…no…skamienialiska, tak? Szukać skarbów w piramidzie? Słyszałem, że to dobry zarobek, choć ryzykowny.

– Wykopaliska Bernie, wykopaliska – odparłem rozbawiony. – Jadę szukać tajemnic, rozumiesz? Sekretów, które faraonowie wzięli ze sobą do grobów. Hieroglify, papirusy, mumie! Jadę badać tam relikty dawno minionego, wspaniałego świata. Nie jadę tam kraść ani rabować; nie jadę tam zarobić. Pieniądze to nie wszystko!

Berndt parsknął śmiechem.

– Wiedza! Oto, co ma prawdziwą wartość Berndt – kontynuowałem. – Tylko wiedza, scientia! Reszta to tylko dekoracje, uwierz mi przyjacielu. Bez wiedzy bylibyśmy jak te skaczące po drzewach małpy.

– Wykopaliska czy nie, jakoś mi się niebezpiecznie kojarzą z takim innym wyrazem – apokalipsa, znasz go? Tak, czy inaczej robota niebezpieczna – ściszył głos i mętnym wzrokiem rozejrzał się po pozostałych gościach. – Słyszałem, że te całe piramidy najeżone są paskudnymi pułapkami, że na tych, co się ośmielą wejść do środka spadają najróżniejsze nieszczęścia, klątwy rzucane zza grobów. Słyszałem, że zobaczyć skarabeusza znaczy umrzeć. Straszliwą śmiercią – dodał.

– W bajki wierzysz Berndt? – zaśmiałem się. – To tylko puste legendy mające odstraszyć rabusiów. Ja rabusiem nie jestem, tylko badaczem. Nie patrzę na, jak to mówisz, skarby pod kątem zarobkowym, tylko naukowym. Wiedza, Berndt, wiedza jest najważniejsza – dodałem może nieco zbyt patetycznie.

Berndt spojrzał na mnie nieufnie.

– Ale wiedzą nie zapłacimy za te dobra! – krzyknął w momencie, gdy śniady kelner położył przed nami talerze pełne dobrodziejstw morza.

Czegóż tam nie było! Małże i ostrygi, langusty i raki, przegrzebki i ślimaki – coś, na co nigdy nie byłoby mnie stać, utrzymując się z posady adiunkta. Wszystko było po prostu cudowne. Każdy kęs eksplodował fantastycznymi smakami, a zapach przypraw był niemal niebiański.

Siedzieliśmy, jedliśmy i dyskutowaliśmy o świecie. Przybliżyłem swojemu towarzyszowi nieco historię starożytnego Egiptu, rozpościerając przed nim obraz błyszczących w słońcu piramid i dźwięcznych, dumnych procesji maszerujących wzdłuż brzegów Nilu. Berndt słuchał uważnie, jakby starał się zapamiętać każde moje słowo. Sam o wiele nie pytał.

– A Ciebie Berndt co sprowadza na statek do Port Saidu? Egipt, a może płyniesz gdzieś dalej? Zakładam, że chodzi o jakieś interesy.

Berndt oblizał palce, każdy z głośny cmoknięciem.

– Tak ogólnie to zmierzam do Chin, to bardzo daleko.

– I zupełnie nie w tę stronę – zaśmiałem się pobudzony alkoholem, który, odkąd zasiedliśmy przy stole, lał się strumieniami.

– No co ty nie powiesz – odparł sarkastycznie. – Tak się składa, że było mi akurat na rękę jak najszybciej opuścić Hamburg i ten statek był pierwszym, na który mogłem kupić bilet od ręki. Ale to nie ważne – dodał szybko i wręczył mi kolejnego sznapsa zmieniając temat. – To pan jedziesz zwiedzać piramidy, nie ja.

W tym momencie zrozumiałem, że mój towarzysz chyba przed czymś ucieka. Nie kontynuowaliśmy jednak tego tematu.

– Tak się szczęśliwie składa, że dane mi będzie wziąć udział w prowadzonych nieopodal Kairu wykopaliskach. Uważam, że głęboko pod Sfinksem znajduje się sieć podziemnych korytarzy i zamierzam tego dowieść. Muszę powiedzieć, że o takiej wyprawie marzyłem od dziecka i jest to spełnienie moich marzeń. Wypijmy za to! – wstałem i uniosłem kieliszek wysoko nad głowę. – Toast!

– Za marzenia zatem! – odparł z entuzjazmem Heuchler, wnosząc toast, podobnie jak kilka innych osób, najwyraźniej przysłuchujących się naszej, bądź co bądź głośnej, rozmowie. Wśród nich dostrzegłem siedzącą samotnie przy stoliku kobietę, która zmierzyła mnie ciemnobrązowymi oczami, a następnie wbiła wzrok w stojący przed nią kieliszek wina.

– Nie boisz się tych wszystkich klątw? – kontynuował Berndt, jakby nie wierząc, że mogę być tak bardzo lekkomyślny. – Podobno najpierw gnije ręka rabusia, ta, co złapała za skarb. Potem oczy, usta i reszta. Ludzie giną w strasznych męczarniach, tak przynajmniej słyszałem. Tylko te Araby wiedzą, jak się ustrzec klątwy. Słuchasz mnie Richard?

Kiwnąłem twierdząco głową, ale nie słuchałem. Bezczelnie, być może nawet nieprzyzwoicie, przypatrywałem się samotnej kobiecie, która podniosła na mnie wzrok. Chłonąłem jej ciche piękno, gdy rzucane przez świece cienie zatańczyły na jej ustach.

– Jest tylko jeden, jedyny sposób, aby nie paść ofiarą klątwy. Tak słyszałem. Może ci się przyda, ale gwarancji dać nie mogę, że zadziała. Jesteś zainteresowany? – Heuchler szturchnął mnie gniewnie i wręczył kolejnego sznapsa.

– Jestem, jestem. Co tam proponujesz?

– No to słuchaj. To się nazywa – ściszył głos – ręka chwały, taki amulet.

– Amulet?

– Tak, tak, ale mów ciszej, bo licho nie śpi. Amulet, jestem pewien. Opowiedział mi o nim kiedyś taki jeden mój znajomy, najlepszy wła… – Berndt ugryzł się w język. – Nieważne kto, ważne, że jemu amulet zadział. Cały świat zwiedził, to i wiedzy wszelakiej nabrał. Do rzeczy. Żeby taki amulet zrobić, potrzebujesz, co następuje – Berndt ściszył głos i nachylił się do mnie. – Bierzesz lewą rękę wisielca…

– A skąd ja ci na miłość Boską wisielca wezmę?

– No chyba żartujesz – spojrzał na mnie zszokowany. – Ja ci w tym nie pomogę, uczciwym człowiekiem jestem – połknął kolejnego sznapsa. – Słuchaj dalej. Potrzebna ci będzie lewa ręka wisielca, najlepiej, żeby to był trup jakiegoś mordercy. Dobrze by było, jakby go powiesili na rozstaju dróg, ale jak nie, to też się nada. W najczarniejszą godzinę nocy odcinasz mu dłoń ciut powyżej nadgarstka i zawijasz w kir. Potem wytapiasz z umarlaka trochę tłuszczu, ale nie za wiele i ucinasz kosmyk włosów. Wracasz z tym do domu. Następnie z pozyskanego tłuszczu robisz świece, a z włosów knot. Świecę wtykasz między palce dłoni, zawijasz mocno kirem i oblewasz resztą tłuszczu, żeby się trzymało. Proste, jak drut.

Nie wierzyłem w to, co właśnie usłyszałem. Przez chwilę myślałem, że to jakiś ponury żart, ale wyraz twarzy Berndta świadczył o tym, że był całkowicie poważny. Zniesmaczony, z niedowierzaniem pokręciłem głową. Berndt kontynuował jeszcze swoją makabryczną historię, a ja przyglądałem się nieznajomej. Długie, czarne włosy spadały niczym wodospady na drobne, anielskie ramiona. Owalną, łagodną twarz zdobiły pełne, zmysłowe usta, które rozkwitały niczym płatki rajskiego kwiatu. Ciemnobrązowe, migdałowe oczy, które mieniły się blaskiem stojącej na stole świecy, migotały bajecznie pod subtelnymi łukami brwi.

– Taki inny mój kolega był swoją drogą w tych całych piramidach. – dodał Berndt.

–Tak? – otrząsnąłem się spod czaru nieznajomej i uważnie spojrzałem na Berndta. – Proszę mówić dalej – dodałem i poczułem na sobie czyjś wzrok, jej wzrok.

– Ano. Ledwo przeżył. I to nie wcale przez tych przeklętych Arabów, co to po prawdzie do najpodlejszego zła zdolni są, ale tym razem w niczym nie zawinili. Co innego niemal go zabiło.

Spojrzałem pytająco.

– Trupi wapor – odparł i wychylił kolejnego sznapsa.

Odwróciłem się. Nieznajoma patrzyła w moją stronę. Nasze spojrzenia złapały się na ułamek sekundy i poczułem, jak gotuje się we mnie krew, a oddech przyspiesza. Pomyślałem sobie, że żadne skarby Egiptu nie są w stanie przyćmić sennego piękna jej oczu. Przez moment wydało mi się, że nieznajoma uśmiecha się do mnie. A może tylko tego chciałem?

– Trupi wapor, tak jest – kontynuował Berndt. – Mówił mi ten mój znajomy, że pewnej nocy wraz z wynajętymi Arabami weszli do jednej piramidy, albo to była mastaba jakiegoś nomarchy, już mniejsza o to. W całkowitych ciemnościach, za źródło światła mając jedynie ledwo tlące się pochodnie, pełzli ciemnym, wąskim korytarzem, którego sufit i ściany pokrywały rzędy hieroglifów. Tylko cudem żaden skorpion ich tam nie zabił. Czołgali się pod karcącym wzrokiem bogów o twarzach zwierząt, aż w końcu dotarli do komnaty grobowej. A tam…. – Heuchler zawiesił teatralnie głos.

Słuchałem tylko połowicznie. Jakby pod wpływem miłosnego zaklęcia, zahipnotyzowany egzotycznym pięknem nieznajomej, podziwiałem jej czarną, odsłaniającą ramiona suknię z dekoltem i wiszący na szyi pojedynczy, zamknięty w złotej oprawie topaz. Po powierzchni kamienia prześlizgiwał się blask świec, nadając mu pozory życia.

– A tam – chrząknął głośniej Berndt.

– Tak, tak, słucham, co było dalej? – odparłem szybko, nie chcąc go rozzłościć.

– A tam – kontynuował zadowolony – sarkofag, cały ze złota. Z wymalowanym na płycie nagrobnej portretem zmarłego. Pod ścianami stały duże gliniane wazy i misy, na podłodze tu i ówdzie walały się bele niegdyś cennego sukna. Jednak nie to wstrząsnęło moim znajomym. Otóż pośrodku komnaty, tuż u stóp sarkofagu, jakby w okręgu leżało kilka ludzkich szkieletów! Każdy jeden owinięty był białym płótnem. Na ich palcach mieniły się drogie kamienie, a klatki piersiowe zapadły się pod ciężarem masywnych naszyjników. I wtedy stało się najgorsze – Berndt ściszył głos i nachylił się w moja stronę, przewracając kieliszki. – Powietrze zaczęło płonąć! Zielone ogniki diabelskiego ognia wybuchły w ciemności, a chorobliwa, smrodliwa łuna sprawiła, że leżące na ziemi trupy zaczęły wyglądać niczym żywe. Z każdej dziury wypełzły, jak na szatańskie życzenie skorpiony i jadowite węże. Nagle, w jakiś magiczny sposób wszystkie pochodnie zgasły! – pstryknął palcami. – I wtedy, wśród absolutnej ciszy i w całkowitych ciemnościach usłyszeli dźwięk… zsuwającej się z sarkofagu płyty! – Berndt uderzył dłonią w stół, a ja aż podskoczyłem na krześle. Kilka siedzących obok par spojrzało na nas rozbawionym wzrokiem. – Wszyscy – mówił dalej – jak jeden mąż rzucili się do ucieczki i tylko cudem wyszli na powierzchnię. Na pustynię, która skąpana w chłodnym blasku wścibskiego księżyca milczała, niewzruszona, nieświadoma czających się pod ziemią sekretów.

Rzecz jasna nie wierzyłem w żadne słowo, a sama historia, podlana oczywiście winem, była bardziej ekscytująca niż przerażająca. Rozmawialiśmy dalej, już na inne tematy, a goście powoli zaczęli opuszczać tawernę. Ci, którzy jeszcze biesiadowali, bełkotali między sobą w nieznanych mi językach. Ku mojej uldze okazało się, że wśród gości pozostała także „moja” nieznajoma. Dyskretnie zerkając w jej stronę, napawałem się pięknem i delikatnością, w które była obleczona.

Nadszedł mnie wtedy czas przykrej, pewnie także pijackiej refleksji, którą przytaczam tu nie bez poczucia wstydu, ale to właśnie ona wpłynęła na dalszy rozwój wypadków. Heuchler dalej opowiadał o niesamowitych i niezwykłych historiach, które kiedyś, gdzieś od kogoś usłyszał, a we mnie coraz silniej rosło poczucie rozgoryczenia. W tamtej chwili zrozumiałem bowiem, że nie dane mi było posmakować przyjemności wieku młodzieńczego: dreszczu pierwszych miłosnych uniesień, radości dzielenia czasu z umiłowaną osobą. Wszystkie te elementy, które poniekąd przekształcają młodzieńca w mężczyznę, przeszły obok mnie i to po części na własne życzenie. Wszelkie moje dotychczasowe uniesienia miały charakter akademicki i czysto naukowy. Niemal całą swą młodość spędziłem w bibliotekach, muzeach i instytutach badawczych, goniąc za swoimi marzeniami o Egipcie. Podczas gdy moi rówieśnicy całkowicie dali się ponieść szeptanym przez Erosa słodkim zaklęciom, przeżywali pierwsze miłości, romanse i smutki, ja tkwiłem z nosem w starożytnych źródłach opisujących Egipt i jego skarby; wraz z pierwszymi chrześcijańskimi misjonarzami błądziłem po piaskach pustyni i wraz z armią Napoleona oniemiałem, stanąwszy twarzą w twarz z cudami Karnaku i Luksoru.  Omijały mnie bale i bankiety, a więc wszystkie te okazje, w których młodzieńcza natura znajduje dla siebie upust.

W momencie, gdy to sobie uświadomiłem, poczułem wzbierającą we mnie gorycz. Żal za czasami, które bezpowrotnie minęły, i tęsknotę za czymś, czego nigdy nie doświadczyłem. Bez słowa wypiłem kolejnego sznapsa – Berndt z sumiennością godną wyższej sprawy dbał o to, żeby nasze kieliszki zawsze były pełne. Mój towarzysz mętnym wzrokiem spoglądał przez okno na toczące się w świetle nocnych latarni życie miasta. Gdy tylko zatrzymałem kelnera i poprosiłem go o rachunek, Berndt natychmiast się ocknął.

– Jeszcze jedną karafkę, ostatnią, obiecuję Richardzie. Wypijemy ją i szlus, idziemy na okręt. Na mój koszt – wręczył kelnerowi pomięty banknot. Chłopak wzruszył tylko ramionami i odszedł. – Noc jeszcze młoda – cmoknął Heuchler i ponownie wlepił wzrok w okno.

Zrezygnowany opadłem na krzesło i oparłszy twarz na dłoniach dyskretnie obserwowałem nieznajomą. Przez cały ten czas siedziała sama. Z początku myślałem, że na kogoś czeka, jednak wraz z mijającym czasem uświadomiłem sobie, że najwyraźniej chciała spędzić ten wieczór sama. Wydało mi się to nieco dziwne, ale szybko zupełnie o tym zapomniałem. Kelner, który co jakiś czas podchodził do niej, aby sprawdzić, czy niczego jej trzeba, był wyjątkowo usłużny i miły, starał się ją nawet zabawiać. Kobieta pozostawała jednak obojętna i wszystkie umizgi kwitowała krótkim, wymuszonym uśmiechem.

– Skarby… – zaczął Heuchler, bawiąc się w dłoniach pustym kieliszkiem. Jego głos był rozmarzony, senny.  – Wszyscy pragniemy skarbów, chociaż jednego. Taka ludzka natura – westchnął smutno. –  Niewdzięczną dolą człowieka, jego przekleństwem jest to wieczne nienasycenie. Cały czas chcemy czegoś więcej, ja, ty; wszyscy wszędzie pragną czegoś więcej. Czegoś, co nada życiu barw, co nada sensu mijającym dniom i latom. Znam takich, co bardzo źle na tym wyszli, tragicznie.

Skarby powtórzyłem w myślach, cały czas spoglądając na nieznajomą. Czyż skarbem nie były jej brązowe oczy? Nieznajoma nagle odwróciła twarz w moja stronę i nasze spojrzenia spotkały się na moment. Poczułem, jak serce zaczyna bić mi szaleńczo, a ręce nerwowo szczypią krawędź obrusu. Jej pełne usta rozchyliły się lekko, a ja wyobraziłem sobie srebrny opłatek księżyca, który powoli chowa się za jej zmysłowymi, wonnymi wargami.

– Posłucha pan kogoś doświadczonego przez życia, panie Uhlmann – zwrócił się do mnie oficjalnie Berndt.  – Dobrze jest mieć w życiu cel, jasna sprawa, ale takie ślepe pędzenie za czymś bez opamiętania jest wielce ryzykowne. Nieważne, czy goni się za sławą, za bogactwem, za miłością – taka fiksacja umysłu może prowadzić do zguby.

Zguba pomyślałem, wspinając się wzrokiem po delikatnych, długich niczym kolumny palcach nieznajomej. Znowu złapaliśmy się spojrzeniem. W jej twarzy tkwiło coś magnetyzującego, coś, co nie pozwalało mi skupić się na gadaninie Berndta. Było mi gorąco. Z każdą kolejną minutą czułem się bardziej zdeterminowany, aby do niej podejść. Czułem wzbierające we mnie, palące żywym ogniem pragnienie, aby poczuć jej zapach, usłyszeć jej głos. Znaleźć się blisko, jak najbliżej.

– Najgorsze jest jednak dostać to, za czym tyle się goniło – kontynuował Heuchler. – Owszem, przez chwilę czuć satysfakcję, spełnienie, ale zaraz potem pojawia się uczucie zagrożenia. Bo im cenniejszy skarb, tym więcej osób ostrzy sobie na niego zęby. Nieprzespane noce w obawie przed stratą, życie w ciągłym strachu przed tym, że nagroda nagle zniknie nam sprzed nosa – wyliczał smętnie. – Najgorsze pojawia się jednak dopiero potem – to pustka. Smutek zwycięzców. Rozsmakowawszy się w sukcesie, upiwszy się zwycięstwem człowiek szybko odkrywa, że znowu chce czegoś więcej. Nowej podniety, jakby jej nie nazwać. Znikąd pojawia się cierpienie. Wiecznie nienasycenie, ciągły głód, którego nie da się zaspokoić. Tak, człowiek jest istotą tragiczną, bez miary tragiczną.

Cierpienie powtórzyłem w myślach. W tym samym momencie nieznajoma czubkiem języka zlizała kroplę wina, która zawisła w kąciku jej ust.

– No, ale napijmy się. Pozwolisz, że na chwilkę jednak cię opuszczę? Rozumiesz, trochę już wypiłem – Berndt uśmiechnął się głupkowato i wstał od stolika.

– Tak, tak, proszę iść – machnąłem ręką i już miałem podejść do nieznajomej, lecz stolik, który zajmowała, był pusty! Pusty!  Jasna cholera – zakląłem na głos i rozejrzałem się po sali. Wśród gości jej nie było. Nigdzie jej nie było! – To niemożliwe – mamrotałem pod nosem, z niedowierzaniem, rozglądając się po sali. Wtem, w oknie, w które tak smętnie wpatrywał się Berndt, ujrzałem jej sylwetkę. Tylko przez moment wahałem się, czy nie poczekać na Heuchlera i powiedzieć mu, żeby na statek wracał sam. Chwyciłem za marynarkę rzuciwszy na stolik kilka banknotów i wybiegłem z tawerny.

Na ulicy pomimo późnej pory wciąż panował gwar. Pijani marynarze ryczeli sprośne piosenki, uliczni handlarze, ze złym błyskiem w oczach nachalnie reklamowali swoje towary.

Nigdzie jej nie ma – uświadomiłem sobie, bliski rozpaczy. Co się ze mną dzieje? Co ja robię? Resztki zdrowego rozsądku próbowały zawrócić mnie do tawerny, do Berndta, a potem na statek i dalej, do Egiptu.  Nagle ją ujrzałem. Stała na końcu wąskiej uliczki. Powoli odwróciła się do mnie. Jej profil, oświetlony blaskiem latarni niemal pozbawił mnie tchu. Był jak dzieło sztuki, jak obraz namalowany ręką samego Apolla. Mimo dzielącej nas odległości poczułem na sobie spojrzenie jej ciemnych oczu.

– Zaczekaj! – krzyknąłem, samemu nie wierząc w to, co robię.

Nieznajoma uśmiechnęła się tylko i zniknęła w bocznej uliczce.

Rzuciłem się biegiem. Kluczyliśmy w labiryncie wąskich, obskurnych uliczek. Okolica robiła się coraz bardziej podejrzana, jednak kompletnie mnie to wtedy nie obchodziło. Biegłem najszybciej, jak tylko mogłem. Myślami byłem cały czas przy nieznajomej. Za każdym razem, gdy myślałem już, że mam ją na wyciagnięcie ręki, znikała ze śmiechem w kolejnej uliczce, a mi zostawał tylko niknący za rogiem skrawek trzepoczącej sukni. – Zaczekaj! Błagam! Zatrzymaj się! – krzyczałem sam nie wiem, ile razy, narażając się na śmiechy i niewybredne komentarze lokalnych szumowin.

Przeciskałem się przez tłum, uskakiwałem przed zataczającymi się marynarzami, aż w końcu, zdyszany i zmęczony wyskoczyłem zza kolejnego winkla i niemal na nią wpadłem. Jej oczy rozbłysły sennym, hipnotyzującym blaskiem, który sprawił, że zamarłem w miejscu. Była tu! Tuż przede mną! Jak senna wizja, na wyciągniecie ręki. Sparaliżowany, nie wierzyłem we własne szczęście.

Stała tuż przede mną! W srebrnym blasku łaskawego księżyca, niczym posąg wyrzeźbiony rękami Pigmaliona. Moja Galatea…

– Uparty jesteś – odezwała się rozbawiona. Jej dźwięczny głos wypełnił moje uszy słodyczą, był jak wygrywana przez Erato wieczna pieśń miłości. Moje ciało drżało. – Czemu za mną gonisz?

Ze wstydem stwierdzam, iż, mimo że moja głowa pełna była w tamtym momencie kwiecistych słów i pochwalnych zwrotów – milczałem. Jak ostatni osioł milczałem, onieśmielony blaskiem, który niczym zmierzchające słońce tlił się w jej oczach.

Roześmiała się perlistym śmiechem, rozbawiona moją nieporadnością.

– Nazywam się Yarla – odparła i złapała mnie za rękę. Poczułem, że cały drżę, a moje serce wali jak oszalałe. Zaschło mi w ustach.

– Richard Uhlmann – wydukałem w końcu, ale Yarla już nie słuchała. Pociągnęła mnie za dłoń i wbiegliśmy w kolejny labirynt ciasnych, mrocznych uliczek. Biegłem za nią, pijany szczęściem i podekscytowany. Moje nozdrza wychwytywały słodki zapach jej perfum, a oczy podziwiały grzywę gęstych, czarnych włosów, sprężyście podskakujących na wąskich, arystokratycznych ramionach. Co jakiś czas do mych uszu dochodził jej pełen życia śmiech.

Jarla zatrzymała się nagle przed wyjątkowo podejrzaną ruiną, od której dochodził intensywny, nieznany mi zapach.

– Gdzie idziesz? Gdzie mnie prowadzisz? – spytałem sennym głosem, pijany radością. Złapałem ją czule za dłonie. Były delikatne i przyjemnie chłodne. Dostrzegłem też drobny, czarny pieprzyk nad górną wargą, który wcześniej musiał mi umknąć.

– Richardzie, noc jeszcze młoda, a Marsylia ma wiele do zaoferowania. Chcę cię lepiej poznać, wynagrodzić ci twój trud. Widziałam, jak zerkasz na mnie tam, w tawernie. Czułam na sobie twoje spojrzenia. Ta noc w jakiś magiczny sposób splątała ze sobą nasze losy. Cieszmy się zatem każdą chwilą, jaką dał nam przewrotny los.

Zakręciło mi się w głowie. Jej głos był jak rzucane pod rozgwieżdżonym niebem zaklęcie. Nagle zniknęły we mnie wszystkie opory, a zdrowy rozsądek po prostu wyparował. Znalazłem się z nieznajomą kobietą, w nieznanym sobie mieście, pod parszywie wyglądającą speluną i byłem gotów tam z nią wejść.  Gdzieś wysoko nad nami, na tle księżyca piętrzyła się ku górze dzwonnica Notre Dame de la Garde.

– Czy wszystko w porządku? – spytała z troską i silniej ścisnęła moja dłoń.

– Tak, najdroższa – Yarla spojrzała na mnie rozbawionymi oczami. – Czerpmy z tej nocy, ile tylko zdołamy.

Weszliśmy do obskurnej, ciasnej palarni. W kłębach gęstego, białego dymu znaleźliśmy wolne miejsce. Po chwili podszedł do nas podejrzanie wyglądający Arab i rzucił w kierunku Yarli ukradkowe spojrzenie. Wydało mi się, że w oczach mężczyzny przez moment dostrzegłem strach. Postawił przed nami fantastycznie wyglądającą fajkę, nabitą słodką, egzotycznie pachnącą żywicą i zniknął niczym cień. Z kłębów dymu dochodziły mnie senne, rozmarzone głosy niewidocznych gości, których cienie, niczym zjawy rozmywały się i pojawiały na nowo.

Może to pułapka? Pomyślałem w przebłysku zdrowego rozsądku i poczułem, jak oblewa mnie fala zimnego potu.

– Wszystko w porządku, alhabib? – Yarla nachyliła się w moją stronę. W załamującym się w kłębach dymu świetle lamp kolor jej oczu stał niespodziewanie zielony.

– Tak, oczywiście – odparłem i zaciągnąłem się wręczonym mi cybuchem. Poczułem, jak dym rozpływa się po moim ciele, a ja staję się słodko zmęczony.

– Co sprowadza cię do Marsylii? – Yarla rozłożyła się wygodnie na stercie kolorowych, przesiąkniętych dymem poduszek.

Poczułem, jak moja świadomość powoli zaczyna ulatywać. Wiedziałem, że to przez ten dziwny dym, że być może zaraz utracę przytomność i… chciałem tego. Głos Yarli, niczym czarowna kołysanka, układał mnie do snu.

Przed oczami stanęły mi obrazy, które dobrze znałem ze studiowanych ksiąg, z rycin i szkiców. Ujrzałem tajemniczo uśmiechającego się Sfinksa. Ujrzałem śpiewających w cieniu piramidy mężczyzn. Echo ich żałobnych pieśni unosiło się wraz z płonącym wysoko ogniskiem aż do gwiazd.

– Płynę do Egiptu – wyszeptałem. – Tam czeka na mnie przyjaciel. Będziemy razem badać starodawne sekrety, próbować rozwiązać tajemnice Starożytnego Egiptu. Krótko mówiąc, wezmę udział w wykopaliskach, które mają się wkrótce rozpocząć niedaleko Kairu.

– Pragniesz zatem wiedzy? – zapytała z wyrzutem. Jej głos na moment wyrwał mnie ze słodkiego rozleniwienia. Leżała wsparta głową o moje nogi i bez słowa mi się przypatrywała.

– Tak – odparłem pewnym głosem.

Yarla uśmiechnęła się tajemniczo. Spoglądałem na nią, starając się rozszyfrować znaczenie tego uśmiechu i mój wzrok spoczął na wiszącym na szyi klejnocie. Dziwne – pomyślałem. Byłem święcie przekonany, że jej dekolt zdobił topaz, a nie rubin.

– Jest piękny – wskazałem palcem na wiszący na szyi klejnot.

– To dar – odpowiedziała, wręczając mi cybuch.

– Od kochanka, od męża? – spytałem, samemu w to nie wierząc i zaraz potem zacząłem przepraszać za swoją impertynencję i bezczelność. Z drugiej strony myśl, że mogłaby z kimś być, sprawiła mi niemal fizyczny ból.

Yarla uśmiechnęła się tajemniczo i delikatnie pogłaskała mnie po twarzy. Chwyciłem spragnionymi ustami kant jej dłoni.

– Śnij Richardzie – wyszeptała i pogładziła moją twarz. – Wiedza to prawdziwy skarb, ale też poważne brzemię…

Zamknąłem oczy i ponownie znalazłem się w Egipcie. Schodziłem z barki na rozgrzaną do czerwoności pustynię. Wokół mnie tłum kobiet i mężczyzn, niczym jeden żywy organizm wyśpiewywał dziwne, nieznane mi pieśni. Przy akompaniamencie niezliczonych sistrum szliśmy w procesji zmierzającej ku świątyni. Przede mną kilkunastu silnych mężczyzn niosło na swych ramionach długą, rzeczną barkę, wykonaną w całości ze złota i ozdobioną licznymi, cennymi klejnotami. Dziub i rufę ozdabiały głowy fantastycznych, nieznanych mi zwierząt. Wewnątrz barki połyskiwał czarny, prostokątny naos, w którym, jak się domyślałem, znajdował się posąg bóstwa.

Nagle wyrósł przed nami olbrzymi pylon, wykonany z oślepiająco białego kamienia. Prowadziła do niego szeroka aleja, po obu stronach której ustawiono rzędy sfinksów. Z trwogą, która mieszała się z nerwowym podnieceniem, szedłem dalej z procesją, która pochłonięta tantrycznym śpiewem cały czas parła naprzód.

Przekraczaliśmy kolejne pylony, wędrowaliśmy wśród wysokich, ciężkich kolumn, których powierzchnię pokrywały fantastycznie wyglądające hieroglify. W końcu stanęliśmy przed świątynią – olbrzymią kamienną konstrukcją, która rzucała na nas chłodny, niemal lodowaty cień. Nad wejściem ujrzałem stary, wytarty kartusz przedstawiający imię nieznanego mi władcy. Wraz z tłumem wszedłem do środka.

W naosie świątyni panował półmrok i pełna zadumy cisza. Znalazłem się w dużej, prostokątnej sali podpartej dwoma rzędami kolumn. Między nimi, mniej więcej pośrodku znajdowała się święta sadzawka, a w niej czarny posąg naturalnych rozmiarów przedstawiający mężczyznę. Ostrożnie podszedłem bliżej. Wykonany z czarnego kamienia posąg przedstawiał nieznanego mi faraona trzymającego w dłoniach berło uas, a jego głowę zdobiła korona pschent. W jego pozie było coś niepokojącego, coś obcego.

– Richardzie, wróć do mnie – z daleka dobiegł mnie głos Yarli.

Z trudem otworzyłem oczy. Wirujące wokół kłęby dymu mieniły się fantastycznymi kolorami; czerwień przechodziła w ciepły pomarańcz, zieleń rozmywała się w błękit. Powiodłem oczami za głosem i ujrzałem nachylająca się nade mną Yarlę. Poczułem niepokój, gdy kosmyki jej blond włosów delikatnie musnęły moją twarz. Czy wcześniej nie były czarne? – przemknęło mi przez myśl, ale szybko zrzuciłem to na karb wypitego alkoholu i ciężkiego, słodkiego dymu.

Yarla nachyliła się bardziej i po chwili poczułem na ustach słodycz jej pocałunku.

– To sen – wyszeptałem, a Yarla roześmiała się dźwięcznie.

– Już czas – odpowiedziała i pomogła mi podnieść się ze stosu poduszek.

– Czas na co? Czyżbyś musiała wracać do swojego męża, kochanka? Pana?

Yarla odwróciła się gwałtownie, a ja cały zadrżałem pod lodowatym spojrzeniem, którym mnie zmierzyła.

– Ja nie mam pana – wycedziła przez zęby, a jej oczy rozbłysły złym, dzikim blaskiem. Silniej ścisnęła moją dłoń, a ja bezwiednie ruszyłem za nią.

W głowie wciąż miałem fantastyczne wizje, których przed momentem doświadczyłem. Nadal czułem żar wiszącego na pustynnym niebie słońca, chłód naosu, spojrzenia sfinksów i dziwny niepokój, który poczułem, gdy znalazłem się przy posągu tajemniczego faraona.

Nagle uświadomiłem sobie, że zaczynamy gdzieś schodzić. Z góry dochodziły mnie coraz cichsze i coraz bardziej niewyraźne odgłosy rozmów i jazgotliwej muzyki. W świetle pojedynczej lampy, którą Yarla niosła przed sobą, widziałem pełzające po ścianach cienie. Widziałem też jej talię, smukłe nogi i sprężyście unoszące się włosy.

– Gdzie mnie prowadzisz Yarlo?

Odwróciła się i zobaczyłem, jak jej oczy rozbłysły nagle dzikim ogniem. Zrobiła krok w moją stronę, a ja, przestraszony, mimowolnie zrobiłem krok w tył. W jej oczach było coś pierwotnego, coś przed czym cały zadrżałem. Nie z przerażenia jednak. Poczułem, że muszę ją mieć. Tu i teraz. Jakaś część mnie, dzika i gwałtowna, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia, powoli dochodziła do głosu.

Yarla spojrzała na mnie, lubieżnie przygryzając dolną wargę.

– Znajdziesz swoje skarby alhabib, spokojnie.

Cały drżałem od kotłującej się we mnie namiętności, od wzbierającego we mnie dzikiego, zwierzęcego pożądania. Jednym spojrzeniem swoich oczu rozpaliła całe moje ciało, jednym wyszeptanym słowem obróciła w ruinę cały mój zdrowy rozsądek. Nie liczyło się już nic poza nią – egzotycznym i tajemniczym skarbem pełnym niewysłowionej rozkoszy. Skarbem, który już wkrótce będzie mój.

Szliśmy wąskim, wilgotnym korytarzem. Po ścianach spływały stróżki brudnej, zatęchłej wody. Grzyby i pleśń lśniły fantastycznie w blasku powoli gasnącej lampy. Musimy być w kanałach – pomyślałem ze zgrozą, ale w milczeniu szedłem za Yarlą.

Wreszcie weszliśmy do znajdującego się na końcu korytarza pomieszczania. Wchodząc do środka, ujrzałem chaotycznie wydrapany nad drzwiami symbol, który wydał mi się wówczas dziwnie znajomy, chociaż nie byłem sobie w stanie przypomnieć, gdzie, jeśli w ogóle, go widziałem. Całą powierzchnię komnaty wypełniały miękkie, kolorowe poduchy. W rogach pomieszczenia żarzyły się cudownie pachnące misy, a z wiszącego żyrandola spływały, niczym senne woale, smugi białego dymu. Wyglądało na to, że Yarla albo ktoś inny był tu wcześniej i przygotował to miejsce.

Czyżby to była pułapka? Czyżby całość została podstępnie zaplanowana po to, aby mnie porwać lub zabić? Ale dlaczego? Przecież nie mam nic drogocennego, a moich bliskich nie stać na opłacenie jakiegokolwiek okupu – myślałem wtedy, wahając się, czy wejść do środka.

Yarla gdzieś zniknęła.

– Yarlo, jesteś tu? – cały zadrżałem na sam dźwięk jej imienia, lecz ostatecznie wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Delikatny podmuch wiatru leniwie rozwiał wiszące w powietrzu kłęby dymu i dojrzałem maski przytwierdzone do ścian. Były ich dosłownie setki – zwierzęce i ludzkie; twarze z rogami i kłami zamiast zębów, z wężowo rozdwojonymi językami. Zwykłe, drewniane maski wisiały obok misternie zdobionych, fantastycznych wyobrażeń mitologicznych bestii i czartów. Niektóre wykonane były z drewna, inne ze skóry i piór, jeszcze inne – z zabarwionej na czerwono gliny, muszli i kości. Kilka z nich przywodziło na myśl maski afrykańskich szamanów, inne ewidentnie pochodziły z Chin; widziałem też takie, które swoją topornością wskazywały aborygeńskie pochodzenie.

Odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że wszystkie patrzą na mnie.

Zadrżałem. Ich puste, czarne oczy wpatrywały się we mnie w ciszy. Niektóre bez wyrazu, inne uchwycone w szatańskim grymasie lub szczerzące się dziko. Senne opary dymu przepływały mi przed oczami, odsłaniając wciąż nowe egzemplarze tej osobliwej galerii.

Gdzieś z głębi pomieszczenia doszła mnie nagle cicha, wijąca się niczym wąż melodia wygrywana na pojedynczej kitarze. Chwilę potem w kłębach dymu zamajaczyła mi czarna sylwetka Yarli. Chciałem jej dotknąć. Jednak gdy wyciągnąłem rękę, natrafiłem na wirujący dym.

– Tu jestem – usłyszałem za plecami.

Jej głos zabrzmiał nieprzyjemnie, obco. Nie było w nim tej lekkości i frywolności, którą zdążyłem zapamiętać. Był za to niski, nawet nieco zachrypnięty.

Yarla ruszyła w moim kierunku, a ja przegnałem precz wszelkie nękające mnie wątpliwości. Cały czas czułem buzujący we krwi alkohol, który wraz z podekscytowaniem i narkotycznym dymem miał prawo przecież płatać mi figle. Z uniesionymi nad głową rękami, niczym egzotyczna tancerka Yarla szła do mnie, rozsiewając wokół zapach egzotycznych kwiatów.

– Alhabib – wyszeptała słodko i poczułem, jak jej usta, niczym dwa różane rubiny, spoczęły na moich. Namiętnie wgryzłem się w jej wargi i aż zadrżałem od fali rozkoszy, która zalała moje ciało. Świat eksplodował przyjemnością, której istnienia nie byłem nawet świadomy. Cały płonąłem. Chciałem pić z jej ust, zatracać się na miękkich wargach, wgryzać się w nie mocno, aż do krwi.

Yarla delikatnie odsunęła się ode mnie. Kłęby dymy zakrywały jej twarz, nie na tyle jednak, abym nie dostrzegł hipnotyzującego blasku jej oczu. Szlachetny, doskonały kontur twarzy zarysowywał się wokół oczu zmysłowym cieniem. Staliśmy twarzą w twarz, a między nami, rozświetlone blaskiem żarzących się ziół i żywic, sunęły fantastyczne kłęby sennego dymu. Jej oczy, które chyba znowu zmieniły kolor lśniły teraz doskonale czarnym blaskiem.

– Alhabib – powtórzyła – czy to mnie szukałeś?

– Tak! – wykrzyknąłem natychmiast, psując intymny charakter tamtej chwili. Zrobiłem krok w jej stronę, lecz Yarla odsunęła się.

– Tak! Tylko ciebie szukałem całe życie, teraz o wiem – kontynuowałem, zapomniawszy nagle o Gardnerze, Egipcie i wykopaliskach. Liczyła się tylko ona, blask jej niebieskich oczu, rubinowa czerwień ust i krucza czerń włosów.

– Czyżby? – spytała drwiąco, a blask w jej oczach ponownie rozbłysnął na ułamek sekundy. Jej głos się zmienił, był niski, tubalny… męski!

– Jest tu ktoś?! – krzyknąłem i rozejrzałem się wokół, lecz dostrzegłem jedynie spozierające ze ścian maski. Ich czarne oczy przebijały się przez kłęby dymu.

– Yarla, czy jest tu ktoś jeszcze?

Nagle oprzytomniłem. To pułapka! Byłem absolutnie pewien, że Yarla sprowadziła mnie tu, aby jej kompanii okradli mnie lub, co gorsza, zabili. Głupi ja! Głupi, głupi ja! Durny, jak but – karciłem się w myślach, rozbieganym wzrokiem, wypatrując napastników. Sekundy jednak mijały, a nikt się nie pojawiał. Wystraszonymi oczami spojrzałem w kierunku Yarli. Jej smukła sylwetka zarysowywała się cieniem na tle kłębów białego dymu.

– Yarlo, co to ma znaczyć? Najdroższa, proszę, skończmy tę grę. Niewiele zostało nam czasu, zanim będę musiał ruszać dalej.

Jej czarne niczym noc oczy po prostu na mnie patrzyły.

– Pragniesz tajemnic? – usłyszałem glos Yarli, lecz jej usta nawet nie drgnęły.

Przeszedł mnie dreszcz. To ponownie nie był jej głos. Jednak, jeśli nie jej, to czyj? – myślałem gorączkowo. Przecież nie ma tu nikogo innego. Jesteśmy tylko my i setki wiszących na ścianach upiornych masek.

– Odpowiedz, czy pragniesz tajemnic?

Ten głos! Był jednocześnie męski i żeński, był szeptem pojedynczego człowieka i krzykiem setki gardeł. Powietrze w komnacie buchnęło nagle zielonym, demonicznym blaskiem, a w jego krótkim błysku ujrzałem Yarlę, która stała przede mną, założywszy jedną z masek. Ta, którą wybrała, była prostym, pomalowanym na czarno kawałkiem drewna z cylindrycznymi, białymi wzorami wokół oczu i ust.

– Mów! – wrzasnęła niczym rozwścieczony demon, a ja poczułem, jak oczy, nos i cała moja twarz zaczynają zamarzać. Powietrze wypełnił lepki, cuchnący wapor, jednoznacznie kojarzący się z rozkładem, a demoniczne echo trąb i fletów wprawiło komnatę w drżenie. Żyrandol zachwiał się niebezpiecznie tuż nad moją głową.

– Tak, tak! – byłem gotów powiedzieć wszystko, aby tylko opuścić to miejsce.

Nie wiedziałem, co się dzieje. Grobowy odór niemal pozbawił mnie przytomności, sufit kruszył mi się nad głową, ściany jęczały żałośliwie, jakby cała komnata miała za moment runąć. Do tego ten głos… Był jak dźwięk pękających kości, jak bulgoczący szlam; cichy i głośny, troskliwy i szyderczy jednocześnie.

Yarla, albo istota, którą naprawdę była, podeszła bliżej. W żarzącym się świetle dostrzegłem teraz, że maska, którą nosiła, nie została wykonana z drewna… drewno by nie krwawiło. Ze zgrozą i obrzydzeniem zrozumiałem, że to, co wziąłem za maskę, było w istocie ludzką, zakrwawioną twarzą! Wokół niej wirował tabun czarnych, tłustych much.

– Alhabib – wyszeptała czule i podeszła bliżej.

Usłyszałem teraz obrzydliwe bzyczenie wirujących wokół jej twarzy much, dostrzegłem też białe, mięsiste czerwie wypełzające przez oczodoły i usta. Powietrze przeszył krótki wstrząs, jak przy uderzeniu pioruna. Żyrandol spadł za mną na ziemię, żarzące się misy buchnęły snopami zielonego, smrodliwego ognia.

Alhabib powtórzyłem w myślach i stała się wtedy rzecz przedziwna. Coś, czego do tej pory nie rozumiem, co położyło się cieniem na mojej wiedzy o sobie samym.

Ten głos… pełen bólu, niczym krzyk strącanych do Szeolu aniołów; pełen rozpaczy i beznadziei, jak cicha modlitwa wypowiadana samotnie w cieniach Getsemani. Chciałem, by groziła mi tym głosem, aby zaprawiona goryczą słodycz jej ust lżyła mnie i przeklinała na wieki. Chciałem usłyszeć, jak skazuje mnie na śmierć.

Upadłem. Z głową przy ziemi, drżąc niczym kundel, brudny i niegodny zerkałem ukradkiem na Yarlę, sparaliżowany majestatem i potęga, które zaczęły od niej bić. Czy była jeszcze Yarlą? Czy w ogóle była człowiekiem?! Jeśli nie, to kim? Erynią? Sukubem? Czy była to straszliwa Tiamat, a może ubrana w rozpacz Lilitu?

– Wstań – usłyszałem władczy, nie znoszący sprzeciwu głos i jak na komendę wstałem.

Kłęby dymu gdzieś nagle zniknęły, odsłaniając cały koszmar tego miejsca. To, co uznawałem do tej pory za ściany, było w rzeczywistości pulsującą, ohydnie zaróżowioną tkanką. Spływającym śluzem, drgającym w spazmach mięsem. Jej powierzchnię pokrywały napuchnięte cysty i czyraki, które nabrzmiałe czarną cieczą pękały z obrzydliwym dźwiękiem, uwalniając zgromadzony w nich cuchnący śluz.

– Spójrz na mnie – głos Yarli ponownie był słodki, pełen ukojenia i światła.

Spojrzałem.

Zobaczyłem, jak podnosi swoje delikatne dłonie do maski, a następnie z obrzydliwym mlaśnięciem ściąga ją z twarzy i rzuca na podłogę.

Zamarłem.

Naprzeciwko zobaczyłem twarz Heuchlera. Pucołowatą, spoconą twarz Berndta z tłustymi, gładko ogolonymi policzkami.

– Ale jak to, przecież ty… – wyjąkałem zszokowany.

Nie dokończyłem.  Yarla ponownie podniosła dłonie i zerwała z siebie twarz Berndta…

To, co nastąpiło później nie mogło wydarzyć się naprawdę. Wypiłem zbyt dużo alkoholu, który w połączeniu z halucynogennym suszem sprawił, że tamtej nocy zatarły się granice między rzeczywistością a koszmarem. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, co miało miejsce potem?

Yarla zdarła twarz Berndta, okazując nowe, dobrze znane mi oblicze, a potem kolejne i kolejne. Jak w kalejdoskopie, jedna po drugiej migały mi twarze ludzi, których dobrze znałem – matki, ojca, wuja Hausena, Gardnera i innych, nawet kelnera, który obsługiwał mnie i Berndta w tawernie! Yarla zdzierała je wciąż na nowo, śmiejąc się przy tym diabolicznie. Komnatę zaczął wypełniać mdły, lepki zapach krwi i powoli gnijącego mięsa.

W tym samym momencie ściany wokół mnie pękły i zaczęły wypadać z nich lepkie od krwi fragmenty ludzkich ciał. Kawałki rąk i nóg wierzgały w kałużach krwi, pozbawione głów ciała z obleśnym mlaśnięciem wypadały na środek, zrodzone przez martwe, przeklęte łono. Yarla, odurzona krwawym szaleństwem, wciąż się śmiała i zrywała z twarzy kolejne maski. Sufit nade mną otworzył się nagle i zalały mnie strumienie cuchnącej, zepsutej krwi.

Stałem i krzyczałem. Krzyczałem z całych sił, bezbronny wobec makabrycznego przedstawienia, którego byłem świadkiem. Czułem, jak słabnę, jak mój umysł ostatecznie ugina się pod ciężarem krwawego szaleństwa i w końcu, ku mojej własnej uldze zapada się w niebyt.

Wtedy jednak stało się najgorsze. Yarla zerwała z siebie kolejną twarz, a pod nią ujrzałem błyszczącą czarna maskę, która stworzona została na podobieństwo skarabeusza. Z niemal doskonałą precyzją odwzorowano strukturę pancerza, jego fakturę i metaliczny połysk. Od pancerza, na lewo i prawo odchodziły po trzy pary odnóży, które lekko drgając, nadawały masce pozory życia.

– „A na jej czole wypisane imię – tajemnica: Wielki Babilon. Matka nierządnic i obrzydliwości ziemi.”

Yarla odezwała się głosem, który wybrzmiał posępnie i złowrogo, niczym melodia nocnego wiatru wygrywana na szubienicznym sznurze.

Wtedy to, co uznałem za maskę, drgnęło i rozłożywszy błoniaste skrzydła oderwało się od twarzy i wzbiło w powietrze z ohydnym bzyczeniem.

Dobry Boże! Jak mam opisać słowami to, co zostało mi wtedy ukazane. Jak nazwać horror, operując wyłącznie ludzkim językiem?! Ręka moja drży na samo wspomnienie tamtego widoku. Nawet teraz, choć dzięki Bogu jest ono mgliste i rozmyte, czuję, jak mój umysł niebezpiecznie zbliża się nad krawędź nieskończonego szaleństwa i obłędu. Czuję jednak, że muszę opisać to, co wydarzyło się potem.

Gdy demoniczny insekt w końcu gdzieś odleciał, a obrzydliwe bzyczenie jego skrzydeł ucichło, w komnacie zapadła absolutna cisza. Znad ustawionych w rogach mis unosiły się do góry smętne, smukłe smugi czarnego dymu.

Stałem i przerażony patrzyłem na to coś, co do tej pory nazywałem Yarlą. W miejscu, w którym znajdowała się jej twarz, ziała teraz czarna dziura, czarniejsza niż rozpacz, czarniejsza niż najstraszliwsza noc. Z jej krawędzi spadały na ziemie ciemne, opalizujące krople cuchnącej substancji. Znad jej sylwetki unosiły się zaś smugi zimnego, lodowatego powietrza, a wraz z nimi ciche, pogwizdywanie gwiezdnego wiatru. W tej ciemności, w pierwotnym mroku, który otulał nasz świat nim pierwsi przodkowie człowieka postawili drżącą stopę na ziemi, lśniły gwiazdy. Miriady gwiazd układających się w obce ziemskiemu niebu konstelacje. Lśniły fantastycznym światłem. W tym opalizującym blasku dostrzegłem smugę srebrnego, migoczącego wiatru, który meandrował wśród gwiazd, jakby był żywą istotą.

Było w tym widoku coś nienazwanie pięknego, coś niewypowiedzianie zachwycającego, a jednocześnie, gdy wpatrywałem się w ów szalony, kosmiczny pejzaż, czułem, że jeśli zaraz stamtąd nie ucieknę – oszaleję. Gwiazdy lśniły migotliwie, ospale dryfowały w ciemności, jakby tworząc jakiś wzór. Dopiero po chwili go rozpoznałem. Był to ni mniej, ni więcej ten sam znak, który widniał nad drzwiami prowadzącymi do tej zatęchłej komnaty. Ten sam, który ujrzałem we śnie nad wejściem do kamiennej świątyni nieznanego boga. Znak Czarnego Faraona.

Gdy tylko to zrozumiałem, komnatę wypełnił nieludzki, przypominający wizg szept:

Alhabib

W tym samym momencie drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem. Wbiegł do nich starszy mężczyzna, który, gdy tylko mnie zobaczył, z nadludzka silą chwycił mnie za ramiona i wypchnął na zewnątrz. Nie zdążyłem zobaczyć jego twarzy, bo cały mój świat zalała ciemność. Zapamiętałem jedynie wpatrujące się we mnie, przesłonięte żółtą mgiełką oko nieznajomego.

Nie mam pojęcia, jak stamtąd uciekłem, nie wiem też, jak i którędy dotarłem w końcu na statek, ale faktem jest, że cały i zdrowy piszę te słowa. Nie wiem, co stało się z Berndtem Heuchlerem, nie wiem w ogóle, czy był tym, za kogo się podawał. Widziałem przecież jego twarz, która niczym ochłap mięsa spadła na ziemię z obrzydliwym mlaśnięciem.

Nie wiem, jakim cudem przeżyłem, ale piszę te słowa w środku nocy, siedząc przy chybotliwym, małym stoliku jednoosobowej kajuty. Statek, którym płynę, zmierza do Port Said. Już nie marzę o tym, aby znaleźć się w cieniu piramid, a samo wspomnienie tajemniczego uśmiechu sfinksów wywołuje we mnie paraliżujący strach.

Nadciąga burza. Niebo mruczy ponuro, a fale staja się coraz wyższe, coraz zajadlej uderzają o burty statku. Na szczęście tu, w swojej kajucie, jestem bezpieczny. Bezpieczny, gdyż cały ten koszmar zostawiłem za sobą w przeklętej Marsylii. Przysięgam, że moja noga nigdy tam niepostanie.

Lecz cóż to? Po powierzchni stolika, tuż przy mojej dłoni, pojawia się znikąd drobny, czarny kształt. Z zadziwiającą chyżością przebiega przez kartkę, na której spisuję te słowa i i nagle zatrzymuje się. Widzę, jak płomień świecy prześlizguje się po czarnym, opalizującym pancerzyku.

Mój Boże…