Horror w Orient Ekspresie – 6

Horror w Orient Ekspresie – 6

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 6

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

 I

 

Paryż, 24 stycznia 1926 r.

Sz. Pan Mickey Mahoney
Redaktor Naczelny Prawdziwej Bomby

Pozwoli Szef, że bez zbędnych ceregieli przejdę od razu do rzeczy, bo czasu mam niewiele, a piszę w sprawie wielkiej wagi. Mianowicie odkryłem coś, co wykracza daleko poza to, co obaj do tej pory wiedzieliśmy o otaczającym nas świecie. Wiemy więcej niż inni, to niepowtarzalny fakt, ale nawet my nie wiemy wszystkiego. Moje odkrycie rzuca nieco światła na tajemniczy, podziemny świat, który tętni swym plugawym życiem tuż pod brukiem naszych ulic. To, o czym zaraz napiszę, wydarzyło się naprawdę. Wiem, że Szef nigdy nie wątpił w prawdziwość moich doniesień, ale to, z czym spotkałem się w Paryżu, jest doprawdy niezwykłe. Jako że czas mnie goni i jest już dosyć późno, przechodzę do sedna.

Głęboko pod Paryżem, w jego zatęchłych, gnijących trzewiach żyje Lud Podziemi. Właśnie tak, dobrze Szef przeczytał. Katakumby pod Paryżem, tę sieć makabrycznych labiryntów i komnat zamieszkują istoty żywe. Zauważył zapewne Szef, że nie napisałem ludzie i wie też Szef, że skoro użyłem zwrotu „istoty”, to coś się za tym kryje. Otóż tak! Zaklinam się na wszystkie świętości tego świata, na Międzynarodówkę i kraj mych przodków, że istoty, które tam widziałem, nie były ludźmi, a na pewno nie wszystkie.

Wiem, że nie lubi szef, gdy w swoich artykułach odnoszę się do malarstwa lub rzeźby, ale tutaj nie ma innej możliwości. To, co ujrzałem w katakumbach, przypominało szalone wizje znane z obrazów Boscha, Jana z Fiesole lub Giotta di Bondone. A jednak nie były to jedynie czyjeś fantastycznie przerażające halucynacje! To działo się naprawdę! Stałem z nimi oko w oko. Moja skóra lepka była od piekielnego ukropu, a nozdrza wypełniał zapach siarki. Ale do rzeczy, do rzeczy. 

Lud, który zamieszkuje trzewia Paryża, to na tyle, na ile mi się wydaje, mozaika wszelkiej maści wykolejeńców, szarlatanów, przestępców, ale także zwykłych żebraków oraz tych, którzy z racji swoich deformacji cielesnych zostali zmuszeni zniknąć z zadbanych, pięknych ulic Paryża. Ich miasto to w gruncie rzeczy kloaka, w którą „zdrowaczęść społeczeństwa zepchnęła wszystkich tych, którzy z estetycznego i społecznie korzystnego punktu widzenia nie pasowali do wizerunku Paryża. Jak widać, postać biednego, garbatego dzwonnika z katedry Notre Dame nie wzięła się znikąd. 

Niech wyobrazi sobie Szef ludzi, których twarze wyglądają jak odlane z wosku; czarne, wilgotne od śliny by i płonące czerwono oczy, które nagle zapalają się w ciemności tuż przed Szefa twarzą. Albo wychudzonych, odzianych w łachmany żebraków, którzy z bielmem na oczach, chichocząc złowieszczo wędrują mrocznymi tunelami piekła. Do tego bajora pełne krwi i ściany zbudowane z ludzkich kości. Przerażające, pełna zgoda, ale to nie wszystko! Jet bowiem coś jeszcze. Jakaś rasa, szczep, zagubione plemię (?) czegoś, co kiedyś musiało być ludźmi. Tak przynajmniej uważam, bo pomimo psich pysków, odsłoniętych kłów, skurczonych, zgarbionych sylwetek i niemal zwierzęcego powarkiwania, te istoty mogły być kiedyś ludźmi. Kto wie, może to potomkowie pierwszych mieszkańców tych ciemności, których skazano na wygnanie setki lat temu?

Te prymitywne, żyjące w ciemności istoty zbudowały coś na kształt społeczeństwa, albo miastapaństwa i nie bez dumny nazywają same siebie Ludem Podziemi. Co więcej, społeczność ta rządzona jest przez Króla. Jak pewnie się Szef domyśla, nie ma on nic wspólnego z miłościwie panującym nam w Anglii tyranem, ba! Jest jeszcze bardziej przerażający. Niech tylko Szef to sobie wyobrazi: olbrzymia, łysa czaszka obciągnięta skórą, która napięta i sucha popękała w kilku miejscach, tworząc czarną mozaikę blizn. Do tego wielkie, psie kły, i wąskie, lekko drżące wargi jak u drapieżnika, który rozsmakowuje się w strachu swojej ofiary. I oczy. Wielkie, żółte oczy, które widziały mijające wieki.

To właśnie ich król. Władca Ludu Podziemi, Pan tej cuchnącej kloaki, Wielki Pożeracz Światła.

Skoro czyta Szef ten list, to nie będzie żadną niespodzianką, że to przerażające bydle o dziwo nas nie zabiło. Było zupełnie inaczej. Król pomógł nam w naszych poszukiwaniach dotyczących TEGO. Okazał się bardzo pomocny i przyjął nas w swojej olbrzymiej bibliotece (udało mi się wynieść stamtąd kilka fantów, które pokażę Szefowi, gdy tylko wrócę do Londynu). Miałem też moment, aby zamienić z nim kilka słów (rozmawialiśmy jak równy z równym, nie płaszczyłem się przed nim, ani nie przymilałem się). W trakcie naszej krótkiej rozmowy Król poprosił mnie także, abym opowiedział na łamach prasy o Ludzie Podziemi, co też oczywiście zamierzam uczynić tuż po powrocie.

Niech Szef tylko pomyśli – co, jeśli pod ulicami Londynu żyje swym mrocznym, skrytym życiem podobne społeczeństwo? Co, jeśli w kanałach i tunelach zbierają się, niczym ropa, wszyscy ci, którzy nie znaleźli swego miejsca wśród nas, albo zostali przez nas odrzuceni? Czy siedzą tam spokojnie i gnuśnieją, czy może knują przeciwko nam, obmyślają plugawe plany przejęcia Londynu? Trzeba się temu przyjrzeć. Tym bardziej, że zarówno Szef jak i ja znamy historie o tajemniczych, nigdy niewyjaśnionych zaginięciach oraz relacje wiarygodnych świadków, którzy na ścianach wąskich, zagraconych uliczek widzieli cienie istot, które nie mogły pochodzić z naszego świata. Podkreślę to jeszcze raz – mój dziennikarski nos podpowiada mi, że sprawa jest poważna i powinniśmy się temu przyjrzeć, zanim szambo wybije. 

Niezła historia, co? A jakby dodać do tego jeszcze incydent na promie, którym płynęliśmy z Anglii do Francji (Makriat nie żyje), to mam tutaj materiał na sensacyjną powieść z dreszczykiem. Ale to opowiem Szefowi na spokojnie, gdy się spotkamy.

Co więcej mogę napisać? Cali i zdrowi jesteśmy w Paryżu. Jutro, to znaczy rano, zamierzamy przeszukać tutejsze biblioteki w celu znalezienia więcej informacji o TYM, a także o Comte Fenaliku (był z niego niezły popapraniec,  arystokrata w końcu), a potem widzimy się ze znajomym hrabiny, który jest podobno kimś ważnym w tutejszym światku artystycznym. Pojawiły się też dwa nowe tropy. Jeden z nich prowadzi nas do miejscowości Poissy, drugi do miejsca zwanego Chernaton.

Co zaś się tyczy moich towarzyszy. Agentki parę razy uratowały nam skórę. Nie zauważyłem żadnych podejrzanych ruchów z ich strony. Obie wydają się silnie zaangażowane w tę misję, ale oczywiście pozostaję czujny. Skoro Interpol postanowił zaangażować się w nasze poszukiwania, to sprawa musi być poważna.

Jezuita, jak to jezuita. Dużo się modli, błogosławi, wypędza demony. Nic nowego. Podobnie hrabina. Co jednak ciekawe, wydaje mi się, że podczas naszej wizyty w mieście Ludu Podziemi (zapomniałem wspomnieć – byłem tam ja, jezuita i agentka Riley), agentka Hyde wraz z hrabiną zawiązały chyba arystokratycznowywiadowczy sojusz. To tylko moje przypuszczenie, ale jeśli okaże się słuszne, będę musiał interweniować.

Gdyby to Szefa interesowało, niczego mi nie brakuje, a poszukiwania TEGO niemal całkowicie mnie pochłonęły. Oczywiście staram się co nieco zwiedzać, odwiedziłem nawet naszych kolegów dziennikarzy, ale całą swą uwagę koncentruję na poszukiwaniach.

Domyśla się szef, że nie mogłem napisać tu o wszystkim. W obawie przed przejęciem korespondencji, lub monitorowaniem jej przez Interpol, albo inne nieprzychylne nam środowiska, zawarłem tylko część wydarzeń. Cała reszta pozostaje bezpieczna w mojej głowie. O wszystkim opowiem, gdy się spotkamy.

 

P.S. Czekam na obiecane cacko.
Salutations à vous
Francis Geleyda

 

Francis ledwo zdążył zaadresować i zakleić kopertę, gdy usłyszał pukanie do drzwi.  Kogo znowu diabli niosą?  mruknął pod nosem i spojrzał na zegarek. Dochodziła właśnie druga w nocy. Schowawszy bezpiecznie kopertę, podszedł do drzwi i ostrożnie zerknął przez judasza. Ciężko westchnął i złapał za klamkę.

– Ojciec Teodore, ależ niespodzianka. Co księdza do mnie sprowadza o tak późnej porze? Już prawie druga.

– Tak, wiem. Też mam zegarek – odparł zmęczonym głosem jezuita. – Niemniej jednak postanowiłem, że dopóki wszystko pamiętamy, powinniśmy podzielić się zdobytymi informacjami z hrabiną i agentką Hyde. Jesteśmy w końcu zespołem, mamy wspólny cel.

Francis spojrzał uważnie na jezuitę i uśmiechnął się złośliwie.

– Jest ksiądz pewien, że powinniśmy mówić o wszystkim? Wydarzyło się tam wiele niespodziewanych rzeczy, padło wiele słów. Jest ksiądz absolutnie pewien, że powinniśmy stanąć wobec prawdy o tych wydarzeniach całkowicie… nadzy?

Końcówki uszu jezuity zrobiły się czerwone. Teodore wziął głęboki oddech.

– Jesteśmy zobowiązani opowiedzieć o wszystkich ważnych rzeczach. Pomniejsze, nic nie wnoszące do historii incydenty należy oczywiście pominąć. Szkoda zajmować sobie głowę błahostkami. Czy teraz wypowiedziałem się wystarczająco jasno?

Geleyda zagryzł wargi, aby się nie roześmiać i twierdząco skinął głową.

Kilka minut później cała piątka siedziała w przestronnym apartamencie hrabiny Upperton. Pomimo późnej pory hotelowa obsługa zadbała o to, żeby mieli co jeść i co pić. Madison, Francis oraz jezuita raczyli się wybornym winem, podczas gdy agentka Hyde oraz hrabina wybrały wodę, którą piły w znacznych ilościach.

Opowiedziana przez jezuitę historia wizyty u Króla, uzupełniona mrożącymi krew w żyłach opisami piekła szeptanymi przez Geleydę i fantastyczną relacją śmiertelnego pościgu Madison, zrobiły wrażenie na hrabinie i Samancie. Po wysłuchaniu całej historii obie pokręciły tylko z niedowierzaniem głową.

Samanta z uznaniem poklepała Madison po ramieniu. Była z niej dumna. Wiedziała, że da radę. Z drugiej strony żałowała, że nie było jej tam, gdy jezuita, kompletnie nagi, wyrzekał się Boga, ani wtedy, gdy przeszukiwali bibliotekę Króla podziemi. Była odpowiedzialna za Madison, a wysyłając ją tam samą, naraziła ją na śmiertelne niebezpieczeństwo. Przecież mogła zginąć w tym wyścigu. Na samą myśl o tym poczuła, jak oblewa ją zimny strach.

– Dobra robota – wyszeptała i silniej złapała Madison za ramię.

– To chyba już czas, aby pan Geleyda pokazał nam, co też udało mu się wynieść z biblioteki Króla, czyż nie? – jezuita kiwnął głową w stronę Francisa.

– Niczego nie wyniosłem, hola, hola – Francis uniósł ręce. – Król sam zaoferował mi, abym przejrzał należące do niego rzeczy, które zdążył uzbierać w trakcie mijających lat i wybrał te, które mogą nam się przydać. Miałem odmówić? To mogłoby zostać odebrane jako afront.

– Tak, tak – ponagliła go hrabina – afront. Niech pan to wreszcie pokaże – Teodora nalała sobie kolejną szklankę wody, którą błyskawicznie wypiła.

Francis ostrożnie rozłożył trzymane na kolanach zawiniątko, ukazując znajdujące się w nim skarby, a następnie wstał i położył je na stoliku.

– To wszystko – oznajmił. – Brałem jak popadnie. Nie miałem dość czasu na to, aby im się przyglądać. Z resztą i tak się na tym nie znam. Może hrabina będzie wiedziała coś więcej?

Teodora energicznym krokiem podeszła do stolika. Jej uwagę jako pierwszy zwrócił sporych rozmiarów sztylet. Broń miała wspaniałą, wężową klingę, którą pokrywało kilka wyblakłych znaków. Wykonana z drewna rękojeść stylizowana została na szpon drapieżnego ptaka. Przyjrzawszy się bliżej symbolom hrabina ze zdumieniem stwierdziła, że są one niczym innym, jak kabalistycznymi sefirami połączonymi pędami winnej latorośli.

– A to ciekawe – jezuita nachylił się nad czarnym pierścieniem, którego powierzchnię ozdabiały delikatne białe linie, czy też bardziej smugi. –  Wydaje mi się… nie, mam absolutną pewność, że podobny pierścień widziałem już w Muzeach Watykańskich, w części niedostępnej dla zwiedzających. Rozumieją państwo, że niektóre zabytki mogłyby zachwiać wiarą prostaczków.

Jezuita zaczął obracać pierścień przed oczami. Opuszki jego palców zadrżały od zaklętej wewnątrz energii.

– Tego typu pierścienie nosili członkowie Bractwa Żmii. Sekty, której wyznawcy uważali, że Jezus był w istocie Antychrystem. Z tego, co wiem, jej główny ośrodek znajdował się na terenie Bałkanów. Było to dosyć hermetyczne grono, które bardzo długo wymykało się jurysdykcji Kościoła. Tym bardziej dziwi mnie, że znaleźliśmy jego ślady tu, w Paryżu.

– A to zwykła książka – Madison, trochę rozczarowana, wertowała stary, zżółknięty wolumin, gubiąc pojedyncze kartki. – Napisany na dodatek w archaicznym francuskim.

Geleyda schylił się po jedną ze stron. Przedstawiała dwóch rolników oraz woła, którzy z trudem orali ciągnące się po horyzont pole. W istocie, byłaby to najzwyklejsza w świecie scena rodzajowa, nudna klisza, gdyby nie jeden drobny szczegół. Otóż w lewym dolnym rogu ilustracji autor zamieścił czarnego, wychudzonego kozła o długich zakręconych rogach. Zwierzę patrzyło na dwóch pracujących w polu mężczyzn, a w jego spojrzeniu było coś niepokojącego, złego.

– No nie wiem Madison. Wydaje mi się, że w takim miejscu jak biblioteka Króla nie ma miejsca na zwykłe rzeczy. Ta księga musi skrywać jakieś sekrety.

– Pewnie tak, Francis – zgodziła się. – Jeden chyba nawet odkryłam. Brzmi on następująco, posłuchaj, jak zanudzić się na śmierć.

Stojąca obok Samanta parsknęła śmiechem.

– Oddaj mi to – Francis wyrwał księgę z rąk agentki i zaczął ją samodzielnie przeglądać. Pożółkłe, pleśniejące kartki pokrywały hymny oraz scenki rodzajowe z życia wsi. – Liczyłem na coś więcej – stwierdził w końcu rozczarowany, odłożył księgę na stolik i usiadł w fotelu.

– Na przykład na co? – zainteresowała się Samanta. – Na mapę skarbów? Księgę zaklęć? – roześmiała się.

– Na przykład tak – burknął gniewnie w odpowiedzi i nalał sobie wina.

– No cóż… wygląda na to, że chociaż sztylet i pierścień mogą mieć dla nas jakąś wartość. Oczywiście nie sprzedamy ich, nie jesteśmy paserami. Niestety nie mają one związku ani z Comte Fenalikiem, ani z Simulacrum – podsumowała hrabina.

– Zaraz, zaraz – jezuita spojrzał na Francisa. – Jest coś jeszcze. Tekst, który król wręczył nam w bibliotece. Ma pan go przy sobie?

Geleyda bez słowa wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki cylindryczny, wykonany z jasnej skóry pojemnik i wręczył go Teodoré. Di Frascimento ostrożnie wziął go do rąk i natychmiast poczuł, jak opuszki jego palców zaczynają nieprzyjemnie mrowieć. Jezuita zignorował to jednak i ostrożnie zdjął pokrywę, po czym delikatnie wyciągnął znajdujący się wewnątrz zwój. W tym samym momencie powietrze wokół jezuity przeszył cichy, pełen udręki jęk, a chwilę potem Teodoré poczuł unoszący się znad zwoju swąd palonego mięsa. Tylko cudem powstrzymał nagły atak mdłości i powoli rozwinął dokument.

– Ojcze, czy wszystko w porządku? Strasznie ojciec zbladł. Przynieść wody?

Di Frascimento zignorował zaniepokojoną Madison i spojrzał na trzymany w rękach wolumin. Całość spisano archaiczną francuszczyzną, z której rozumiał jedynie poszczególne słowa. Jego wzrok skakał zatem po pojedynczych wyrazach, które nawet pozbawione kontekstu robiły upiorne wrażenie.

–  Nie nosi skóry… mądrości Derisiz… Trójpłatowe Oko… czworo dziatek… ofiara – szeptał coraz bardziej podekscytowanym głosem. Wypowiadane na głos słowa układały się w wyobraźni jezuity w pełne cierpienia i obłędu wizje. Nagle, Di Frascimento poczuł, jak zwój zaczyna parzyć mu palce. Zaskoczony, syknąwszy z bólu odrzucił manuskrypt na stół.

– Ten zwój – zaczął ostrożnie – może być dla nas cenną wskazówką.

– Na pewno? Wyraz ojca twarzy sugeruje coś zupełnie innego. Wygląda ojciec tak, jakby właśnie zobaczył ducha.

– Na pewno, agentko Hyde, proszę się nie martwić. Jakkolwiek jego treść – Di Frascimento zrobił znacząca pauzę – jest doprawdy obsceniczna i szalona, zawarte w nim informacje pomogą nam w walce ze Złym.

–  Zatem do dzieła. Dosyć już czasu poświęciliśmy na inne kwestie.

– Całkowicie się z hrabiną zgadzam. Od czego jednak zacząć? – Teodoré założył nogę na nogę i rozejrzał się po pozostałych.

– Proponuję udać się do biblioteki. Tam na pewno znajdziemy coś o Comte Fenaliku – odparł Francis, tłumiąc ziewnięcie. Było już bardzo późno i bardzo chciało mu się spać. – Tak barwna postać musiała być opisywana w ówczesnej prasie. Może nawet w kronikach kościelnych, urzędowych lub sądowych. Profesor Smith wspomniał, że posiadłość Fenalika zniszczono w trakcie Rewolucji Francuskiej. Może znajdziemy jakieś dzienniki rewolucjonistów, w których opisano to wydarzenie?

– Jest jeszcze pani przyjaciel hrabino. Leopold Zborowski, tak?

– Racja Samanto, dziękuję, że mi przypomniałaś. Wysłałam do niego liścik z prośbą o spotkanie, nie otrzymałam jednak do tej pory żadnej odpowiedzi.

– Długo nie było nas w hotelu, może wiadomość została na recepcji?

Hrabina zamyśliła się przez chwilę, po czym wstała z fotela, dając tym samym znak, że spotkanie uważa za skończone.

– Jest już późno. Warto byłoby, abyśmy wszyscy trochę odpoczęli. Jutro czeka nas na szczęście nieco mniej emocjonujący dzień. Odwiedzimy bibliotekę, a następnie udamy się na spotkanie z moim przyjacielem, bez względu na to, czy odpisał, czy nie. Życzę państwu spokojnej nocy, a sama zjadę jeszcze do recepcji. Godzina co prawda niemal nieprzyzwoita, ale jesteśmy tu jednak w sprawie wielkiej wagi. Dobranoc państwu.

Gdy wszyscy już poszli, hrabina zarzuciła na siebie ciepły, karmazynowy szlafrok i wyszła z pokoju. Czerwone dywany ciągnęły się niczym żyły i powoli znikały w mroku nieskończenie długiego korytarza. – Skąd we mnie takie porównanie? – wzdrygnęła się i przywołała windę, którą po chwili, niespiesznie zjechała na parter.

Duże, rozjaśnione pysznie mieniącymi się żyrandolami lobby było ciche i puste. Znajdujące się na ścianach lustra dodawały miejscu elegancji, podobne jak złote wykończenia i wypolerowana na błysk marmurowa posadzka. Stojący za kontuarem recepcji konsjerż wyprostował się nagle na widok Teodory i poprawił frak. Zanim do niego podeszła, zdążył jeszcze poprawić fryzurę i przetrzeć zaspane oczy.

– Witam, pani hrabino. W czym mogę pomóc? Ufam, że nie wydarzyło się nic przykrego? – mężczyzna uśmiechnął się z trudem, widocznie zmęczony po całym dniu pracy.

– Proszę się nie niepokoić młody człowieku. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jak zawsze z resztą. Odkąd tu bywam, zarówno obsługa, jak i warunki są na najwyższym poziomie. Przychodzę w innej sprawie. Zastanawiam się, czy nie zostawiono mi przypadkiem jakiejś wiadomości.

– Już sprawdzam, hrabino.

Konsjerż ukucnął za ladą i zaczął wysuwać kolejne, drobne szufladki, robiąc przy tym sporo niepotrzebnego hałasu.

– Jeśli tylko coś zostało tu dla hrabiny pozostawione, to zaraz to znajdę – stwierdził i zaczął czytać widniejące na kopertach nazwiska. – Mam! – oznajmił uradowany i wyprostował się przed hrabiną. Jego nieco za głośny wybuch radości obudził drzemiącego na kanapie mężczyznę, którego obecność zdradził dopiero przeciągły pomruk niezadowolenia.

Hrabina spojrzała w tamta stronę, nie kryjąc zdziwienia. W wydzielonej części lobby, która służyła za poczekalnię, na jednej z białych skórzanych kanap drzemał starszy, ubrany w kremowy garnitur mężczyzna. Musiał być chyba pijany, gdyż nie zdjął nawet długiego, luźnego płaszcza, którym się owinął. Rozrzucona w nieładzie para eleganckich brązowych butów leżała na dywaniku przed kanapą, tuż obok czarnego kapelusza z szarą tasiemką. Mężczyzna przeciągnął się z głośnym ziewnięciem i stękając, usiadł na kanapie. Nagle, spod poły marynarki wystawił łeb olbrzymi biały kocur i odbiwszy się energicznie, wylądował na podłodze. Zwierzę przeciągnęło się, mrucząc przy tym przeciągle i, jakby gniewnie, spojrzało w kierunku lady. Zdumiona niespodziewanym pojawieniem się kocura Teodora wlepiła wzrok w zwierzę. W postawie kota była jakaś duma i zadziorność. Zwierzak leniwie czyścił przednią łapę i zmrużywszy oczy, przypatrywał się obserwującej go lady Upperton. Teodora uznała, że spojrzenie kota jest wyjątkowo dziwne, jakby oceniające, a do tego niepozbawione złośliwości i w jakiś niewytłumaczalny sposób rozumne.

– Hrabino?

Lady Upperton, nieco zawstydzona swoim gapieniem się, ponownie skupiła uwagę na konsjerżu.

– Faktycznie, mam coś – oznajmił i przesunął po ladzie elegancką kopertę, na której widniało nazwisko hrabiny napisane fantazyjnym i pełnym zawijasów pismem. – Zostawioną ją tu w imieniu pana Leopolda Zborowskiego.

Hrabina pokiwała głową i energicznym ruchem otworzyła kopertę. Leopold zgodził się spotkać z nimi dzisiaj wieczorem.

– Doskonale – usatysfakcjonowana, schowała kopertę do kieszeni szlafroka i dyskretnie nachyliła się nad ladą. Konsjerż, nieco zdziwiony, zrobił dokładnie to samo. – Proszę mi wybaczyć, ale ten mężczyzna na kanapie… czy on powinien tutaj spać? – Teodora dyskretnie spojrzała w kierunku nieznajomego. Mężczyzna nieporadnie zakładał właśnie buty, w czym ewidentnie nie pomagał mu kręcący się między nogami kot.

– To gość naszego hotelu. Dosyć ekscentryczny, żeby nie powiedzieć trudny, klient, ale dobrze płaci. Złotem – dodał porozumiewawczo.

Hrabina zerknęła w kierunku nieznajomego, który wstał z kanapy i zatoczywszy się, podszedł do znajdującego się obok fotela, z którego podniósł elegancką czarną laskę. Ciemne, niemal brązowe oczy i śniada cera zdradzały jego orientalne pochodzenie. Gdy ich spojrzenia na moment się spotkały, hrabina poczuła, że w jakiś przedziwny sposób mężczyzna przyciąga ją do siebie. W tym krótkim spojrzeniu był jakiś nieopisany, trudny do wyjaśnienia magnetyzm. Dziwiąc się samej sobie, Teodora zrozumiała nagle, że ma ochotę się z nim spotkać.

– Wydaje mi się, że już go gdzieś widziałam. Być może nawet na niedawnym bankiecie. Niestety zapomniałam, jak się nazywa. Czy byłby pan tak miły i mi przypomniał? – Hrabina uśmiechnęła się i dyskretnie przesunęła po ladzie banknot o wysokim nominale.

– Ależ oczywiście, to pan Omar Al-Shakti – odparł gorliwie konsjerż. – Przyjechał tu z Egiptu, zdaje się w interesach. Na tyle, na ile udało mi się zauważyć, bardzo często wychodzi na bankiety, z których wraca bardzo późno, bardzo pijany.

– Al-Shakti – powtórzyła szeptem Teodora i podziękowawszy konsjerżowi za pomoc, ruszyła w stronę Egipcjanina, który nieudolnie chciał złapać biegającego wokół niego kota.

– Chodźże tu do mnie bydlaku – mamrotał pod nosem. – Zobaczysz, że cię złapię, a jak cię złapię, to zobaczysz – bełkotał, bezradnie machając rękami wokół widocznie zadowolonego kota, któremu cała sytuacja sprawiała nieskrywaną radość.

– Dzień dobry, a może dobry wieczór.

Mężczyzna zastygł w bezruchu i dopiero po chwili wyprostował się, z trudem łapiąc równowagę. Mętnym wzrokiem spojrzał na stojąca naprzeciw niego Teodorę, która nieco zażenowana sytuacją nie wiedziała za bardzo, co dalej zrobić. Drobne, głęboko osadzone oczy wbiły się w hrabinę, jakby w wyczekiwaniu na ciąg dalszy. Egipcjanin podrapał się po zmierzwionym białym zaroście, który porastał mu brodę oraz pucołowate policzki i syknął coś niezrozumiale do kota, który nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, usiadł i zaczął wpatrywać się w hrabinę. Otaczający Omara zapach ekskluzywnych perfum mieszał się wonią alkoholu i zapachem cygar.

– Czy my się znamy? – wymamrotał łamaną angielszczyzną z silnym egzotycznym akcentem. – Wydaje mi się, że nie widziałem pani nigdy wcześniej ani tu, ani nigdzie, ani w żadnym ze światów – zachwiał się w miejscu.

– Och, wydaje mi się, że tak – skłamała. – Nie jestem sobie w stanie jednak przypomnieć gdzie. Liczyłam na to, że pan mi powie. Hrabina Teodora Upperton – dodała i uśmiechnęła się.

Mężczyzna zrobił krok do tyłu i bezczelnie zmierzył ją wzrokiem. Hrabina aż cała zagotowała się ze złości, jednak wciąż się uśmiechała.

– Hrabina, hrabina – mamrotał przez chwilę pod nosem. – Nie znam żadnej hrabiny. Jest zatem pani pierwsza, winszuję.

Omar wyciągnął w kierunku hrabiny dłoń. Gdy ją chwyciła, poczuła, że jest bardzo ciepła, niemal gorąca i nieprzyjemnie lepka.

– Zatem dobranoc – oznajmił i odwróciwszy się na pięcie ruszył w kierunku windy.

– Proszę poczekać, panie Al-Shakti – hrabina zrównała się z nim krokiem, co, biorąc pod uwagę jego zataczanie się, nie było wcale trudne. – Mam dziwne przeczucie, że już gdzieś, kiedyś się spotkaliśmy. Wydaje mi się pan znajomy. Był pan może kiedyś w Londynie?

Mężczyzna zatrzymał się nagle i spojrzał hrabinie w oczy. Jego wzrok w ułamku sekundy się wyostrzył, jakby przetrzeźwiał. Teodora zadrżała pod tym spojrzeniem, w którym na moment rozbłysło coś niebezpiecznego. Idący obok kot zerknął na nią beznamiętnie i niczym wytresowany usiadł przed windą.

– Nie, nigdy tam nie byłem – odparł oschle. – Jest już bardzo późno hrabino, a ja jestem bardzo zmęczony, podobnie jak Hotep. Dobranoc.

Już miał odejść, gdy hrabina delikatnie złapała go za rękaw płaszcza, po czym zdziwiona własnym zachowaniem natychmiast go puściła. Sama nie wierzyła w to, co właśnie zrobiła, jednak Omar Al-Shakti miał w sobie coś takiego, co wbrew wszelkiej logice nakazywało hrabinie nakazało go zatrzymać. – Przecież nie tak zachowują się szczęśliwie mężatki! Takie zachowanie nie przystoi hrabinie! – zganiła się w myślach.

– Proszę zaczekać. Może znalazłby pan czas później, bardzo pana proszę. Dzisiaj wieczorem, albo jutro. Muszę się dowiedzieć, skąd pana znam.

Al-Shakti popatrzył na nią w milczeniu.

– Zatem do jutra, hrabino – odparł w końcu.  – O, moja winda – ucieszył się i przepuściwszy kota wszedł do środka.

– Ale panie Al-Shakti, gdzie się spotkamy? O której?

Winda zaczęła się zamykać. Postać Omara malała. Znikała, miażdżona przez zamykające się drzwi i dosłownie w ostatniej chwili, w wąskiej szczelinie hrabina ujrzała jego uśmiechającą się dziwnie twarz.

– Znajdę panią – wyszeptał i zaraz potem drzwi do windy zamknęły się z cichym kliknięciem.

 

II

 

– Przyda nam się spokojniejszy dzień. – Madison tęsknym wzrokiem spojrzała na pachnące obłędnie rogaliki, jednak wytarła usta i odstawiła talerz na bok. – Powiem ci Sam, że ten incydent na statku i wizyta w podziemiach, to jednak trochę za dużo. Dzień w bibliotece dobrze mi zrobi. Taka namiastka starych czasów, zanim zadzwonił do mnie sir Glutterby. To były dobre czasy, może trochę nudne, ale dobre.

– Nawet nie wyobrażam sobie przez co musiałaś przejść Madison, ale wiedz, że już nigdy nie zostawię cię samej. Nie chodzi o to, że w ciebie wątpię, albo nie jestem pewna twoich kompetencji, bo jestem, ale jesteśmy zespołem, ty i ja. Musimy działaś razem. Powodzenie tej misji zależy od nas, nie oszukujmy się.

Madison spojrzała na Samantę, zdziwiona powagą w jej głosie.

– Nic się przecież nie stało.

– Stało się, mogłaś zginąć – odparła ostro Samanta i, jakby nieco zawstydzona, sięgnęła po stojąca przed nią filiżankę.

– Tak, to prawda – zaczęła ostrożnie Madison – ale byłam jedyną osobą, która miała szanse w tym wyścigu. Nie sądzisz chyba, że któreś z nich mogło mieć większe – dodała już nieco ciszej. – To musiałam być ja.

– Wiem. Oczywiście masz rację. Nikt inny by sobie tam nie poradził. Niemniej jednak to był ostatni raz, gdy zostawiłam cię samą. Postanowione.

Madison, nieco zaskoczona, zerknęła dyskretnie na agentkę Hyde. Jej zwykle pogodną twarz przeciął nagły grymas bólu, a może smutku? Nie wiedziała, nie mogła wiedzieć, że siedząca obok Samanta wróciła pamięcią do wydarzeń z Misr House i nierozwiązanej sprawy zaginięcia jej ówczesnego partnera. Jego niewytłumaczalne zniknięcie wciąż nie dawała jej spokoju.

– Gotowi? – hrabina odstawiła filiżankę i rozejrzała się po siedzących przy stole towarzyszach. – Widzę, że tak. Zatem w drogę – wstała od stołu i dała znać kelnerowi, że śniadanie dobiegło końca. – Do której biblioteki powinniśmy się udać panie Geleyda? Wybór mamy całkiem spory.

Francis szybko przełknął ostatni kęs pieczywa i wytarł usta.

– Wydaje mi się, że najrozsądniej będzie udać się do Biblioteki Narodowej. Podejrzewam, że znajdziemy tam odpowiedzi na wszystkie interesujące nas pytania. Jeśli okazałoby się natomiast, że wiedza, której poszukujemy, znajduje się w zbiorach innych bibliotek, liczę na to, że personel wskaże nam, gdzie powinniśmy się udać.

– Dobry pomysł – zgodził się jezuita i wstał od stołu. – Zatem w drogę. Mamy misję do wykonania.

 

***

 

Biblioteka Narodowa w Paryżu okazała się być potężną, majestatyczna budowlą, przy której bledły wszystkie otaczające ją kamienice. Masywne kamienne ściany emanowały powagą i spokojem minionych stuleci. Potężna budowla była niczym milczący świadek burzliwej historii Paryża i jego mieszkańców. Mimo wczesnej godziny przed wejściem do biblioteki panował spory ruch. Profesorowie oraz studenci, rozmawiając głośno wspinali się po kamiennych, szerokich schodach i natychmiast milkli, gdy tylko przekraczali masywne dwuskrzydłowe wrota tej świątyni wiedzy.

Wewnątrz panowała nabożna, niemal klasztorna cisza, którą przerwały jedynie skryte szeptane szeptanymi rozmowy oraz skrzypienie bibliotecznych wózków uginających się pod ciężarem zgromadzonych na nich książek. Wysokie ściany ozdabiały obrazy przedstawiające historię Paryża i całej Francji. Wytwornie ubrani mężczyźni i kobiety, zamknięci w złote ramy płócien, spoglądali na kręcących się w dole gości z niekrytą wyższością i niechęcią.

Hrabina i pozostali, gdy tylko zostawili rzeczy w szatni, przeszli z lobby do właściwej części biblioteki, będącej jej sercem. Okrągłą przestronną salę zajmowały rzędy drewnianych, ciężkich biurek, przy których siedzieli zatopieni w lekturze goście. Pod ścianami stały masywne, wysokie drewniane regały uginające się pod ciężarem opasłych tomów. Wszystko w pomieszczeniu pachniało historią – każdy mebel, każda klamka zdawała się pamiętać czasy, o których goszczący w bibliotece ludzie mogli jedynie przeczytać. Powaga tego miejsca była niemal przytłaczająca, a głos sam zniżał się do cichego szeptu.

– Wygląda na to, że będziemy potrzebować pomocy – odezwała się cicho Madison. – Podejrzewam, że żadne z nas nie poradzi sobie wystarczająco szybko z przeszukaniem katalogów.

– Może ten pan nam pomoże?

Hrabina delikatnie kiwnęła głowa w stronę chudego, nieco neurotycznie zachowującego się młodzieńca, który intensywnie gestykulując, tłumaczył coś przez ladę wyraźnie skruszonej, młodej dziewczynie.

– Wygląda mi na strasznego sztywniaka. Pewnie to pracownik – skwitowała szybko Samanta.

– Zajmę się tym – oznajmił Geleyda i ruszył w jego stronę. – Dzień dobry – przywitał się łamaną francuszczyzną i uśmiechnął się najserdeczniej, jak tylko potrafił.

Odwrócony plecami młodzieniec podskoczył w miejscu i odwrócił się szybko w kierunku Francisa. Miał podłużną, pokryta archipelagami pryszczy twarz, wąski nos i popękane wargi. Poprawił małe, okrągłe okularki, za którymi tkwiła para intensywnie zielonych oczu i nerwowo podrapał się po czuprynie czarnych, niesfornych włosów.

– Dzień dobry, witam w Bibliotece Narodowej – odezwał się cichym, nosowym głosem, który przypomniał Francisowi dźwięk podstępnie ulatniającego się gazu. Młodzieniec poprawił kołnierzyk zapiętej pod samą szyję koszuli, odsłaniając poobgryzane niemal do krwi paznokcie. – Nazywam się Remi Vangeim. W czym mogę pomóc? Sądząc po akcencie nie jest pan stąd, prawda?

Geleyda skinął twierdząco głową, co wywołało na twarzy bibliotekarza uśmiech zadowolenia.

– Ma pan absolutną rację. Przybywam z Anglii. Tak się składa, że pracuję dla jednego z najbardziej poczytnych londyńskich periodyków. Do tej wspaniałej biblioteki – Geleyda wykonał ruch ręką – sprowadziły mnie poszukiwania dotyczące pewnego wyjątkowo ciekawego człowieka, Francuza. Liczę, że będzie mi pan w stanie w tym pomóc.

– Dziennikarz? I to aż z Anglii. Très bien, très bien. Czego, a raczej kogo pan szuka, monsieur?

– Cóż, przedmiotem moich badań jest sylwetka Comte Fenalika. Słyszał być może pan o nim?

Remi bezradnie rozłożył ręce.

– Pan wybaczy, monsieur. Francja wydała na świat tylu godnych zapamiętania synów, że nie ma możliwości, abym zapamiętał ich wszystkich. Czym wsławił się monsieur Fenalik?

Geleyda uśmiechnął się z satysfakcją.

– Według informacji, które zdobyłem dotychczas, Comte Fenalik był, jakby to ująć w sposób dyskretny, a jednocześnie dosadny – la frénétique extraordinaire, niezłym popaprańcem.

Twarz Remiego momentalnie zrobiła się czerwona. Bibliotekarz nerwowo podrapał się po twarzy, rozdrapując do krwi kilka pryszczy.

– Może i tak, może i tak. Zatem Comte Fenalik, dobrze. Czy to wszystko?

– Właściwie, to mam jeszcze jedno pytanie. Orientuje się pan może czym jest Chernaton?

– Oczywiście monsieur – Remi odzyskał na nowo rezon. – To malownicze prowincja na przedmieściach Paryża, niegdyś znana dzięki znajdującemu się tam zakładowi dla obłąkanych. Obecnie ma na szczęście do zaoferowania znacznie więcej. Jeśli ma pan kilka dni, to polecam udać się tam na spacer. Okolica zapiera dech w piersiach.

– To bardzo dobry pomysł, dziękuję. Przejdźmy jednak do konkretów. Nie będę ukrywał, że bardzo zależy mi na czasie. Na kiedy mógłby przygotować mi pan materiały dotyczące Comte Fenalika?

Remi wyciągnął spod lady niewielkich rozmiarów notesik i kiwając ciężko głową, mruczał coś pod nosem wyraźnie zmartwiony.

– Niedobrze, bardzo niedobrze monsieur. Mam bardzo dużo pracy. Wszyscy chcą wszystko na już, a przecież się nie rozdwoję. Myślę, że jeśli przyjdzie pan do mnie jutro po południu, to powinienem już coś mieć.

 Cholerny żabojad. Chce pieniędzy, łajdak.  skonkludował w myślach Geleyda i niezadowolony sięgnął do kieszeni, po czym położył na ladzie kolorowy banknot.

– Powiadają, że czas to pieniądz – Remi uśmiechnął się i szybko schował pieniądze. – Niemniej jednak, sprawa, o którą pan prosi, jest bardzo, bardzo trudna, très difficile. Wiele osób przed panem było u mnie z podobną prośbą. Kim bym był, gdybym zapomniał o nich i skupił się teraz na czym innym? W jakim świetle zostałbym postawiony, monsieur? 

Geleyda uśmiechnął się i udając, że to faktycznie problem i że doskonale rozumie dylemat, przed którym go właśnie postawił, pokiwał ze zrozumieniem głową, podczas gdy w środku cały płonął ze wściekłości. Łapówka, którą właśnie wręczył, nie była wcale mała. Podejrzewał, że ktoś taki jak ten pokraczny, nerwowy bibliotekarz załatwi sprawę od ręki po otrzymaniu zaproponowanej kwoty. – Francuzik ma czelność, psia mać – zaklął w myślach i spojrzał wymownie w kierunku hrabiny, która jakby domyślając się w czym tkwi problem, energicznie ruszyła w jego stronę, prowadząc za sobą pozostałych.

– Hrabina Teodora Upperton – zaczęła bez ogródek. – Przyjechałam tu z bardzo daleka i mam bardzo mało czasu. Stanowczo za mało. Widzę, że mają tu panowie jakiś problem, zgadza się Francis?

Geleyda energicznie pokiwał głową.

– Zatem proszę powiedzieć mi młody człowieku – zwróciła się w stronę widocznie oszołomionego bibliotekarza – w czym problem? Czyżby mój towarzysz nie wyraził się wystarczająco jasno?

Remi milczał przez chwilę, oszołomiony postawą hrabiny i dopiero po kilku chwilach zdołał wyjąkać, że wręcz przeciwnie, że wszystko jest w największym porządku, ale zadanie, które otrzymał jest niestety wyjątkowo czasochłonne.

– Chce więcej pieniędzy – Geleyda nachylił się do hrabiny. – Dałem mu już sporo, ale ten chciwy łajdak chce jeszcze.

Hrabina spojrzała zdumiona na Francisa. –  Skoro tak, szkoda marnować czas na jałowe dyskusje – postanowiła i spojrzała na Remiego.

– Mój towarzysz być może wyraził się nieprecyzyjnie. Bardzo zależy nam czasie, bardziej niż innym – oznajmiła i położyła przed bibliotekarzem plik kolorowych banknotów, który natychmiast zniknął w kieszeniach Remiego.

– Zaiste, tak, tak. Śmieszne nieporozumienie – zgodził się, energicznie kiwając głową. – Zatem, jeszcze raz. W czym mogę państwu pomóc?

– Tak jak mówiłem wcześniej – odparł poirytowany Geleyda – poszukujemy wszelkich informacji o Comte Fenaliku. Bez znaczenia, czy będą pochodzić z gazet, dzienników rewolucjonistów, ksiąg zażaleń czy kronik kościelnych.

– Tak, oczywiście – Remi nabazgrał coś w notesie.

– I słownika francusko-angielskiego – dodał jezuita.

– Tak, oczywiście.

– I może jeszcze coś o Bractwie Żmii – zaproponowała jakby od niechcenia hrabina.

– Tak, oczywi… – Remi urwał nagle i schowawszy głowę w ramionach, nerwowo rozejrzał się wokół. Jego palce bezwolnie zaczęły rozdrapywać świecące na twarzy pryszcze.

– Słucham? – hrabina wbiła wzrok z bibliotekarza, który przez chwilę bacznie jej się przyglądał, jakby nieco zaniepokojony, a może nawet przestraszony.

– Może porozmawiamy o tym później, pani hrabino. To nie jest dobry czas na rozmowę. Zaprowadzę państwa w ustronne miejsce, przyniosę materiały na interesujący państwa temat, a wieczorem, powiedzmy koło godziny siedemnastej porozmawiamy o bractwie. Będę wtedy już po pracy.

– Doskonale – zgodziła się hrabina.

 

***

 

Przez kilka kolejnych godzin agentki, Geleyda i hrabina w milczeniu wertowali przyniesione przez Remiego materiały. Kroniki, gazety i dzienniki okazały się być cennym źródłem informacji. Obok nich, szaleńczo wertując strony słownika, Di Frascimento starał się przetłumaczyć treść zwoju, który otrzymali od króla.

Chwilę przed siedemnastą jezuita z głośnym westchnieniem ulgi zamknął słownik i zwrócił się do pozostałych. Zmęczona, blada twarz zaniepokoiła Samantę. Wyglądało na to, że żmudna, benedyktyńska praca całkowicie wyczerpała jezuitę.

– Skończyłem. Na tyle, na ile mogłem przetłumaczyłem tę herezję. Jak postępy w poszukiwaniu informacji dotyczących Comte Fenalika?

– Dowiedzieliśmy się całkiem sporo – zaczęła Madison. – Za swojego życia Fenalik był jednym z bliskich przyjaciół Ludwika XVI. Obaj pozostawali w bliskich relacjach i zdarzało się nawet, że król odwiedzał posiadłość Fenalika, którą ten posiadał w miejscowości Poissy.

– Poissy?

– Tak. Dobrze się ojcu wydaje. Tą samą nazwę znaleźliśmy na skrawku papieru należącym do Makriata. Wracając jednak do sedna. Fenalik za życia wielokrotnie brał udział w skandalach obyczajowych, był również oskarżany o wiele niegodziwości. Wydaje się, że przed wyrokiem skazującym chronił go jedynie parasol bezpieczeństwa, jaki rozpostarł nad nim Ludwik XVI. Wszystko trwało jednak do czasu. Nasz bohater wdał się bowiem w romans z niewłaściwą kobietą. Była nią sama królowa. Tego było już za dużo i z woli Ludwika XVI Comte Fenalik został stracony bez jakiegokolwiek procesu.

– Niemożliwe – Geleyda otworzył trzymaną przez siebie cienką książeczkę. – Tutaj jest napisane, że było zupełnie inaczej. Według autora tego dziennika, a był nim Louis Mallon – oficer biorący udział w szturmie na dwór Fenalika – posiadłość w Poissy była istnym gniazdem niegodziwości i zepsucia, tak moralnego, jak i fizycznego. Okoliczni mieszkańcy żyli w ciągłym strachu przed szalonym hrabią, a z pobliskich wiosek znikały dzieci i dziewczęta. Podobno żadna z pokojówek nie wytrzymała tam dłużej niż tydzień; każda z nich całkowicie przerażona uciekała z posiadłości Fenalika, po czym znikała już na zawsze. Żadnej nigdy nie odnaleziono. Plotki o satanistycznych orgiach, czarnych mszach i najbardziej wymyślnych bezeceństwach dotarły w końcu do uszu króla, który postanowił to sprawdzić. Oszczędzę sobie tutaj krwawe opisy wyuzdanych bezeceństw, które Mallon znalazł na miejscu, w posiadłości Fenalika.

– Co więcej – odezwała się Samanta – osobisty lekarz królowej, Lucian Rigault, w swoim dzienniku pisze, że Comte Fenalik, jako szaleniec nieświadomy popełnionych przez siebie zbrodni, nie mógł zostać skazany na karę śmierci. Według niego Comte Fenalik został zamknięty w przybytku dla obłąkanych w Charenton.

– Zaraz, zaraz – zasępiła się Madison. – Coś się tutaj nie zgadza. Według jednej relacji Fenalik został stracony bez żadnego procesu, według drugiej zamknięto go w zakładzie dla umysłowo chorych.

– Owszem, nie zgadza się i to bardzo – zgodził się Francis. – Wygląda na to, że Fenalika wcale nie zabito. Być może napisano tak tylko dlatego, aby uspokoić wstrząśniętą gawiedź łaknącej jego śmierci za okrucieństwa, których się dopuścił. Być może uratowało go jego pochodzenie i tytuł?

– Albo choroba, o ile rzeczywiście był chory – dodała hrabina.

– Szczerze w to wątpię – Samanta schowała do kieszeni sporządzone przez siebie notatki. – Wygląda na to, że ten cały Comte Fenalik był prawdziwym popaprańcem. Sfingowana śmierć – takie rzeczy zdarzały się w przeszłości, zdarzają się teraz i będą się zdarzać. A jak poszło ojcu tłumaczenie?

Jezuita wzdrygnął się i chwycił pobazgraną kartkę. Następnie cichym głosem przeczytał, co następuje

...widziałem moce, podkradające się w nocy do namiotów i siejące strach w sercach tych, którzy czczą fałszywego boga Mahometa. Ja znam Jego i Jemu to oddaję cześć.

DERISIZ, Ten, który nie nosi skóry przemówił do mnie Sedefkara Olśnionego, dziedzica mądrości Al Hazredowych. W zaciszu nocy wyszeptał do mnie tajemnicze słowa, wyciął je na pergaminie mej duszy, teraz już wiem, co muszę uczynić. Doznałem wizji zesłanych przez mego Pana, widziałem Go kroczącego po ruinach miast. Kraje i ich władcy padali przed Jego majestatem, nawet wizerunki fałszywych bóstw ulegały Jego mocy.

Pomnę, gdym po raz pierwszy spojrzał na Jego dzieło, przeszyła mnie moc, siła, która pamięta początki człeka pławiącego się w szlamie życia. Lśnił jak najwspanialsze klejnoty, budził się za każdym razem, gdym obłupiał za pomocą Mims Sahis niewdzięcznika, każdego, który chciał ukraść mi mój skarb. Derinin Sunak na Jego cześć…

Tej nocy On przybył do mnie po raz pierwszy i powiedział mi, co mam czynić, poprowadził mnie ku mądrości DERISIZ. Medytowałem przed Jego majestatem czerwonej ciemności, składałem pokłon Jego Trójpłatowemu Oku, odmówiłem siedemnaście sur otwierających i otworzyłem relikwię po raz pierwszy… Symulakr wewnątrz był miękki i gładki, gdy przesunąłem dłonią po jego wnętrzu poczułem, jakbym dotknął skóry niemowlęcia, mimo tego, iż był to kamień.

Dziś złożyłem czworo dziatek w ofierze memu Panu, potem użyłem go pierwszy raz, mogłem przyodziać nową skórę jak kostium, nauczył mnie kontrolować artefakt…

W całej skromności wierzę, iż zrobiono To na moje podobieństwo, pobłogosławiony niechaj będzie wybraniec Władcy Obnażonego Mięsa. Będę uważał, aby To nie straciło blasku, materia ma barwę nieskazitelnej bieli, nie można zatem splugawić go zepsuciem…

Istnieją formuły, które pozwalają używać Jego mocy innym. Jest jeden, który idzie Jego tropem od setek lat, kiedyś miał inne imię, teraz jako piętno nosi miano Fenalik, moc artefaktu przywołuje go, nie pozwolę aby ten święty przedmiot wpadł w jego szpony. Pan wybrał mnie na swego orędownika, powołam Braci, aby strzegli relikwii…

…czas mnie nagli, muszę wszystko spisać, uczynię jeszcze cztery zwoje ku czci mego Pana, plugawe psy chcą zniszczyć Konstantynopol, pośpiech jest wskazany, moc Symulakrum może pomóc mi oszukać ich zmysły…

…Mims Sahis pozwala ściągać skórę jednym cięciem, skuteczną techniką jest żywemu bluźniercy ściągnąć skórę póki żyw jeszcze, wtedy taki płaszcz lepiej się nosi, a Pan przychylniej zsyła dary, widząc taką ofiarę. Skóra najlepiej schodzi gdy parzona jest wrzącą wodą czy gorejącą oliwą, jednak takowe zabiegi odbarwiają skórę i ofiara może omdleć, a z żywej obłupia się korzystniej, nacinając od nasady czaszki wzdłuż karku ku dołowi…

Gdy tylko jezuita skończył, nagle spomiędzy regałów, niczym zjawa, wyszedł Remi. Chłopak nerwowo spoglądał przez ustawione na półkach książki, jakby bał się, że ktoś go śledzi.

– Już siedemnasta? – Madison spojrzała z niedowierzaniem na zegarek.

– Tak, siedemnasta – odparł cicho Remi i podszedł do okrągłego stołu, przy którym siedziała Madison i reszta. Rzucił okiem na znajdujące się przed nim księgi, po czym zwrócił się bezpośrednio do hrabiny.

– Przychodzę w tej sprawie – wyszeptał. – Tej sprawie. Jeśli skończyli państwo, to możemy już iść.

– Gdzie iść, monsieur Remi? – spytała podejrzliwie hrabina i spiorunowała młodzieńca wzrokiem.

– Na górę, do Sali Osobliwości. Ja nie wiem za wiele o tej sprawie, ale jeden z naszych pracowników, odpowiadający za Salę Osobliwości i znajdujące się tam eksponaty, z pewnością państwu pomoże.

– Nie będziemy musieli znowu płacić, prawda? – Geleyda wstał znad stołu i zerknął groźnie w kierunku bibliotekarza. Siedząca obok niego Samanta niemal parsknęła śmiechem.

– Ależ skąd, nie jest złodziejem – oburzył się Remi. – Idziemy?

 

***

 

Sala Osobliwości była w istocie niewielkim pomieszczeniem, jednym z wielu znajdujących się na pierwszym piętrze biblioteki. Natomiast prowadzące do niej drzwi, jako jedyne ze wszystkich, były pokryte namalowanymi ręcznie symbolami, a także przybitymi do nich dzwoneczkami i tasiemkami. Obrazu dopełniała futryna, na której biała kredą wymalowano dziesiątki malutkich pentagramów. Di Frascimento odruchowo skrzywił się na ten widok.

Remi wyjął z kieszeni pokaźny pęk kluczy. Chwilę zajęło mu, zanim znalazł ten odpowiedni, ale gdy w końcu mu się udało, z uczuciem ulgi przekręcił kluczyk w drzwiach.

– Voilà, jesteśmy.

Na korytarz, przez uchylone drzwi wypłynęła fala niemal atramentowej ciemności, niosąca ze sobą zapach charakterystyczny dla długo zamkniętych, niewietrzonych poddaszy lub strychów. Remi otworzył drzwi szerzej i wyciągnąwszy rękę do środka, zaczął szukać włącznika światła. Chwilę później panujące wewnątrz egipskie ciemności rozświetlił blask wiszącego pod sufitem żyrandolu. Mieniące się świetliście kryształy wirowały w powietrzu, ukazując wnętrze Sali Osobliwości.

Naprzeciwko nich wisiał olbrzymich rozmiarów obraz, przedstawiający senny, fantastyczny krajobraz. Pod nim, jedna obok drugiej, stały trzy wysokie gabloty. Wewnątrz nich zaś znajdowały się trzy, przykryte czarnym suknem przedmioty. Po środku pokoju, na wysokim, okrągłym stoliku, leżało kilka starych rozpadających się ksiąg zabezpieczonych szklaną witryną. Ściany pomieszczenia – ciemno zielone i ponure, obwieszono mniej lub bardziej udanymi obrazami. Tak przynajmniej sądziła Samanta.

– Mogą tu państwo poczekać, tylko proszę niczego nie dotykać. I przez niczego rozumiem absolutnie niczego, dosłownie. Rozumieją państwo?

– Oczywiście – odparła w imieniu pozostałych hrabina.

– Doskonale – odparł i spojrzał na zegarek. – Dziwne, zatrzymał się. Ten model miał być podobno bezawaryjny – powiedział sam do siebie i zaczął go nakręcać. – Pójdę po kogoś, kto będzie mógł opowiedzieć o bractwie – oznajmił nakręciwszy zegarek i wyszedł z pokoju. – Absolutnie niczego! – krzyknął jeszcze na korytarzu i zbiegł po schodach.

– Nieźle to wykombinowali, naprawdę nieźle – Madison, ukucnęła obok jednej z gablot i z uznaniem pokiwała głową. –  Systemem zabezpieczeń jak ta lala. Wystarczy nawet jeden, mały ruch przy gablocie, a natychmiast uruchomi się system alarmowy. Dlatego radzę, aby nie przekraczać cienkiej czerwonej linii przed każdym z obiektów. Jeden ruch i tylko Bóg wie co się stanie.

– Znasz się na tym, co? – Samanta w milczeniu oglądała wiszący za trzema gablotami obraz. Pozornie senny, spokojny krajobraz wydawał się tętnić pod spodem dziką, wulkaniczną energią. Łagodne, kopulaste wzgórza, które porastał przyprószony śniegiem las, miały w sobie coś złowrogiego, tajemniczego. Podobnie jak ciężkie, fantastycznie zmierzwione chmury i olbrzymi księżyc, na tle którego zrywała się do lotu olbrzymich rozmiarów sowa o rubinowych ślepiach.

– Madison, jesteś pewna, że nie da się zajrzeć, do żadnej z tych gablot? Mam przeczucie graniczące z pewnością, że w środku znajduje się coś absolutnie fantastycznego. Dałabyś radę wyłączyć te zabezpieczenia? Chociaż na chwilę – Francis nerwowo dreptał wokół gablot.

– Byłoby to co najmniej wysoce nieroztropne Francis, a nawet katastrofalnie nierozważne.

Di Frascimento powoli przechadzał się po pomieszczeniu. Gdy tylko znalazł się wewnątrz Sali Osobliwości, natychmiast zrozumiał, z jakiego rodzaju eksponatami ma do czynienia. W jego przypuszczeniach utwierdziły go dodatkowo wiszące na ścianach pożółkłe ryciny. Przedstawiały one piekielne pieczęci, kabalistyczne klucze i inne okultystyczne symbole, których natura była na wskroś zła. Jezuita czuł wypełniającą pomieszczenie negatywną energię, która wiła się wściekle wokół gablot, odbijała od ścian niczym uwięzione w klatce zwierzę. Jej epicentrum znajdowało się dokładnie nad gablotą, wokół której kręcił się właśnie Geleyda. Di Frascimento widział czarne smugi wiatru kotłujące się między jego towarzyszami, którzy niczego nie dostrzegali. Zło, które upchnięto w tym miejscu, czekało tylko, aż ktoś nieopatrznie wypuści je na zewnątrz.

– Agentka Riley ma całkowitą rację Francis. Byłoby to katastrofalnie nierozważne.

Francis, nieco zdziwiony poważnym tonem jezuity, spojrzał w jego stronę i ostatecznie dał za wygraną.

– Idą, uspokójcie się – stojąca tuż przy drzwiach hrabina syknęła niczym rozgniewana nauczycielka. – Zachowajcie powagę, na litość boską. Niczego nie dotykajcie, nie pytajcie o głupoty. Interesuje nas tylko Bractwo Żmii. Wyraziłam się jasno? – Teodora zawiesiła głos i spojrzała w kierunku schodów. Kątem oka dostrzegła jeszcze, jak znajdujące się na obrazie naprzeciwko niej ludzkie sylwetki jakby się poruszyły. Malowidło przedstawiało tańczących wokół ogniska ludzi. Kobiety i mężczyzn uchwycono w momencie, gdy pochłonięci ekstatycznym tańcem, wirowali i skakali na tle buchającego płomienia. Całość kompozycji utrzymana była w ciemnych barwach, a mimo to hrabina zauważyła, że w twarzach świętujących ludzi tkwi jakaś zwierzęca dzikość, gadzia złośliwość. Z zadumy wyrwał ją nosowy głos Remiego.

Wraz z nim po wschodach wspinał się olbrzymich rozmiarów mężczyzna. Głośno sapiąc, z trudem stawiał kolejne kroki, pocąc się przy tym obficie. Remi rozmawiał o czymś z nieznajomym, cały czas nerwowo drapiąc się po twarzy i rękach. Olbrzym co jakiś czas spoglądał na Remiego i z niedowierzaniem kręcił masywną, z rzadka porośniętą blond włosami głową.

– Jesteśmy hrabino – Remy podszedł do Teodory i stanął obok niej. Następnie wyciągnął rękę w kierunku nieznajomego i odezwał się teatralnie. – Oto doktor Paul Madrin. Wybitny znawca czarnej i białej magii oraz sztuki okultystycznej, który specjalizuje się zwłaszcza w najwcześniejszych formach ludzkiej duchowości i jej rozwoju. Dodatkowo kustosz i pomysłodawca naszej Sali Osobliwości.

Przez moment cała trójka stała w jasno oświetlonym korytarzu. Hrabina spojrzała w kierunku doktora i cała zadrżała. W stojącym naprzeciwko niej mężczyźnie wszystko było nie tak. Głowa była za duża, ręce za długie, nogi za krótkie. Dłonie wielkości bochnów chleba zakończone serdelkowatymi palcami, olbrzymie stopy i przypominający piłkę lekarską brzuch pogłębiały już i tak fatalne pierwsze wrażenie. Sytuacji nie poprawiały przekoślawione pantofle, wymięte spodnie oraz poplamiona, krzywo zapięta koszula.

– Miło mi panią widzieć, hrabino – wyseplenił doktor Madrin i Teodora poczuła, jak przeszywa ją dreszcz obrzydzenia.

Twarz doktora wywołała u lady Upperton trudną do ukrycia odrazę. Grube, mięsiste usta oblizywane regularnie przez wysuwający się na zewnątrz masywny, różowy jęzor sprawiały, że miała ochotę jak najszybciej pożegnać się i wyjść. Drobne, zdeformowane uszy porastały kępki blond włosów, a skóra doktora sprawiała wrażenie śliskiej – jak u gada. Policzki oraz szyję pokrywały widoczne gdzieniegdzie, łuskowato wyglądające narośla. Jednak tym, co najbardziej przeraziło hrabinę, były oczy doktora Madrina. Drobne, żółte ślepia, które wpatrywały się w nią bez ruchu. Co więcej, w wyniku jakieś niechcianej mutacji źrenice doktora miały kształt pionowy, a jego powieki były wyjątkowo duże i luźne.

Widząc reakcję hrabiny, stojący obok Remi postanowił przerwać niezręczne milczenie.

– Pozwoliłem państwu wejść do naszej Sali Osobliwości. Obiecali niczego nie dotykać i sądząc po braku alarmu, dotrzymali państwo słowa. Państwo przychodzą w sprawie Bractwa. W całej naszej wspaniałej bibliotece kto inny, jak nie pan, doktorze, może wiedzieć na ten temat więcej.

– Racja, racja – zgodził się Madrin i spojrzał na hrabinę, a następnie na pozostałe osoby, które przyszły się przywitać. Jego uwagę w sposób szczególny przykuł jezuita. Na widok ojca Di Frascimento doktor Madrin wysunął swój zaróżowiony, mięsisty jęzor, który aż zadrżał z podniecenia.

Agentka Hyde obserwowała doktora Madrina ze słabo skrywanym obrzydzeniem. Mężczyzna przypominał jej przebranego w za duże ubrania klauna. W milczeniu przyglądała się wyjątkowo szpetnej fizjonomii, która w jakiś dziwny sposób pasowała do tego miejsca. Wyglądało na to, że kustosz Sali Osobliwości sam był jedną z nich. Im dłużej się przyglądała, tym coraz bardziej coś jej nie pasowało. W milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, a po głowie krążyła jej uporczywa myśl, że w scenie, której się przygląda czegoś brakuje.

– On nie ma cienia – wyszeptała nagle. – Madison, on nie rzuca cienia – zdążyła powtórzyć i nagle  Sala Osobliwości oraz korytarz znalazły się w całkowitych ciemnościach. Samanta usłyszała zdumiony krzyk hrabiny i Geleydy.

– Madison, jesteś tu? – rzuciła w stronę, w której ostatnio widziała agentkę Riley i w tym samym momencie światło nagle rozbłysło na nowo.

– Panie Remi!

Bibliotekarz leżał bez ruchu na podłodze z szeroko otwartymi oczami. Po doktorze Madrinie nie było śladu. Hrabina natychmiast uklękła przy nieprzytomnym mężczyźnie i zaczęła rozpinać guziki przy ciasno zapiętym kołnierzyku koszuli.

– Żyje! Pomocy!

– Oddycha? – Madison klęknęła obok i złapała mężczyznę za dłoń. – Jest puls. Chyba stracił przytomność. Samanto, co robimy? Nie podoba mi się tutaj.

Samanta już zamierzała odpowiedzieć, gdy kątem oka zobaczyła, że postacie na obrazie, przy którym właśnie stała, zaczynają się poruszać. Czarne, schematycznie namalowane sylwetki kucały, prężyły się i podskakiwały wysoko, jak w szamanistycznym tańcu. W ich ruchach była jakaś niezdrowa frenetyczność.

– Samanto, co robimy? – powtórzyła Riley.

Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, spojrzała na towarzyszkę, która bez słowa, zdumiona wpatrywała się w wiszący obok niej obraz. Gdy powędrowała za jej wzrokiem, również i ona zamarła. Płótno przedstawiało ich samych. Siedzieli na środku leśnej polany, związani, a z pomiędzy drzew wychodziły w ich stronę złowieszcze, czarne jak noc postacie.

– Cieszę się, że ojca widzę.

Zaskoczony jezuita podskoczył w miejscu i gwałtownie odwrócił się za siebie. Stojący przed nim doktor Madrin uśmiechał się tajemniczo i taksował go wzrokiem.

– Co tu się dzieje? Proszę natychmiast odpowiadać! – warknął w odpowiedzi Teodoré, jednak wyraz twarzy doktora pozostał bez zmian.

– Och, przecież dobrze ojciec wie. Czuje to ojciec – zaseplenił ciszej, a jego gadzie oczy rozszerzyły się na moment. Głos doktora zmienił się. Teraz był syczący, pełen złośliwej satysfakcji. – Nie ma się czego bać. Nie dzisiaj. Dam ojcu jednak dobrą radę na przyszłość: niech ojczulek nie zajmuje się rzeczami, które go przerastają. I uważa na swoich wścibskich towarzyszy.

Doktor Madrin przechylił lekko głowę, pozwalając na to, aby mięsisty, zaróżowiony jęzor wyślizgnął się z pomiędzy ust i nerwowo zatrzepotał.

W tym samym momencie Di Frascimento, przezwyciężywszy wstręt, jaki budził w nim doktor, złapał go za ramiona i z całych sił uderzył nim o ścianę. Obaj przywarli do siebie. Dłonie jezuity zaciskały się w żelaznym uścisku na barkach doktora, który nie był już tak bardzo pewny siebie.

– Puszczaj mnie, puszczaj, słyszysz!? Marna człeczyno nie wiesz nawet, z kim masz do czynienia!

Di Frascimento poczuł nagle, jak jego nogi odrywają się od ziemi. Jezuita zawisł w powietrzu i całkowicie oszołomiony patrzył na uśmiechającego się przebiegle doktora. Chciał zareagować, uderzyć lub kopnąć, lecz zanim nawet o tym pomyślał, poczuł, że leci, a chwile później z impetem uderzył o podłogę. Jęcząc z bólu, uniósł się na łokciach.

Doktor Madrin szedł powoli w jego stronę. Ciężkim, powolnym krokom towarzyszyło ciche syczenie. Geleyda, Madison i pozostali, którzy do tej pory zajęci byli Remim, spojrzeli na doktora, który pewnym krokiem zmierzał do jezuity, a jego wielki, czerwony jęzor drżał frenetycznie, jak u węża.

Sprawy wymykały się spod kontroli, więc nie czekając dłużej, Samanta wyciągnęła broń i wycelowała ją w doktora.

– Ani kroku dalej, bo odstrzelę ci łeb!

Doktor spojrzał na agentkę, ale nie zatrzymał się. Wycelowana w jego stronę broń nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

– Głupi, głupi ludzie. Przecież mogło być inaczej.

Doktor Madrin stanął okrakiem nad leżącym na podłodze jezuitą. Madison i Geleyda, zdezorientowani obserwowali całą scenę. Samanta, nie rozumiejąc nic z całej tej sytuacji, bezskutecznie nawoływała doktora, aby się uspokoił. Tylko hrabina, całkowicie pochłonięta nieprzytomnym Remim, niczego nie zauważyła.

– Głupi, mały człowieczek – zarechotał Madrin. Miał powiedzieć coś jeszcze, lecz nagle cały zastygł, wpatrzony w zawieszony na łańcuszku, mieniący się hipnotycznie srebrny krzyż w dłoni Teodoré. Jezuita wydał z siebie pełne ulgi westchnięcie i szybko stanął na nogi.

– Ojcze, co tutaj się do jasnej cholery dzieje!?

– Później ci to wyjaśnię Samanto. Mamy niewiele czasu. Moja hipnoza może wkrótce przestać działać. Teraz Madrin znajduje się pod wpływem mojej woli. Możemy wypytać go o bractwo, o co tylko chcemy. Byle szybko.

Samanta niechętnie opuściła broń i w napięciu oczekiwała na rozwój wypadków. Jezuita stanął naprzeciwko doktora Madrina.

– Mów, kim jesteś. Kim naprawdę jesteś.

Mięsiste wargi doktora otworzyły się nieznacznie.

– Wiesz dobrze, kim jestem, ojcze. Jestem przestrogą. Umierającym głosem rozsądku.

Geleyda i Madison w milczeniu spojrzeli na Madrina. Wyglądało na to, że stan Remiego ustabilizował się na tyle, że nie wymagał już opieki, więc hrabina odwróciła się w kierunku pozostałych. To, co zobaczyła, na chwilę ją oszołomiło.

– Co tu się dzieje? Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co się stało? – spytała, jednak nie usłyszała żadnej odpowiedzi.

– Z pieczęcią Boga Wszechmogącego na ustach i ogniem wiary w sercu rozkazuje ci, mów, kim jesteś! Uklęknij przed jaśniejącym majestatem Boga!

Stwór ani drgnął. Di Frascimento czuł, że ma nad nim kontrole, a jednak, w jakiś przedziwny sposób monstrum wciąż pozostawało przytomne.

– Jeśli uważasz, że powinieneś poznać prawdę, słuchaj. – Doktor Madrin odezwał się syczącym, nieprzyjemnym głosem. – Jestem synem Matki, która zmienia skórę dwa razy do roku, i synem Ojca, którego koniec daje nowy początek. Jestem potomkiem tych, którzy byli tu na długo przed wami. Byłem tu, gdy w waszych biednych, małpich mózgach pojawiła się pierwsza myśl. Byłem tu, gdy śmiertelnie przerażeni drżeliście z zimna w ciemnych, wilgotnych jaskiniach. Od tysiącleci żyję wśród was, starając się przetrwać. Nic mi nie zrobisz. Ani twój bóg, ani twoje czary, ani nawet broń twoich towarzyszy. Mnie nie da się zabić. Nas nie da się zabić – poprawił się. – Walka z nami nie ma sensu. Żyjemy w cieniu. Jesteśmy obok – niezauważalni i w ciszy przysłuchujemy się rytmowi waszych serc, wiedząc o tym, że czas waszej rasy wkrótce minie. – Stwór zrobił krok w kierunku jezuity. Stali teraz twarzą w twarz.  – Czeka na was zło.

Jezuita robił wszystko, co tylko mógł, aby dalej kontrolować doktora Madrina, a mimo to czuł, że jego wysiłki nie są wystarczające. Wola stojącej naprzeciwko niego istoty nie dawała się zepchnąć w róg. Co gorsza, powoli przejmowała władzę nad Teodoré. Świadomość Di Frascimento zaczęła powoli niknąć, zalewana falami czarnego, nieprzeniknionego przypływu, w którym rozbrzmiewało ciche cykanie zegara.

 

***

 

– Czym jesteś? Co to za miejsce?!

Di Frascimento zdał sobie nagle sprawę, że nie znajduje się już w Sali Osobliwości, lecz w przytulnie urządzonym gabinecie lekarskim. Siedział na wyjątkowo wygodnym fotelu w pomieszczeniu, którego ściany pomalowane na kojące, przyjemne kolory, ozdabiały zamknięte w szklanych gablotach motyle. Stojący w rogu zegar wypełniał pomieszczenie cichym cykaniem. Naprzeciwko niego, na szerokiej skórzanej kanapie siedział, założywszy nogę na nogę, doktor Madrin. Pomimo gadziego, wężowatego wyglądu był to doktor Madrin, w swojej prawdziwej, nieludzkiej formie. Jego mała, wężowa głowa przechyliła się lekko, a po gadzich ustach przemknęło coś, co mogło być chyba uśmiechem zadowolenia.

–  Role się odwróciły – zasyczał z zadowolenia doktor Madrin. Jego różowy, wibrujący jęzor wypełzł na zewnątrz. – Mówiąc szczerze, uważam, że tak jest lepiej, a na pewno o wiele przyjemniej.

– Mój Bóg ześle hufce anielskie, aby mnie stąd wyciągnęły, możesz być tego pewien. Nie pozostawi swego sługi na pewną śmierć, a ja nie ugnę się przed tobą, potworze – jezuita chciał zerwać się z fotela, ale ze zdumieniem zauważył, że pomimo starań wciąż pozostaje w miejscu. – Nie wiem, co to za diabelska sztuczka, ale nie boję się ciebie. Mów, czym jest dla ciebie Simulacrum i czemu interesuje się nim Bractwo Żmii?

Doktor Madrin zaśmiał się tylko w odpowiedzi i rozsiadł się wygodniej.

– Poszukujecie Simulacrum, ciekawe, ciekawe – stwór był widocznie zaciekawiony. –  Niestety muszę cię rozczarować. Ani ja, ani bractwo, ani mój lud nie poszukujemy Simulacrum. Wiemy, że są rzeczy, których nie należy szukać, których skomplikowana natura pozostaje poza naszym zasięgiem. Natomiast wy, małpy, lubicie się pchać tam, gdzie czeka was jedynie pewna zguba. Zero jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego – doktor pokręcił z dezaprobatą głową. – Kierowani irracjonalną ciekawością robicie wszystko, aby sprowadzić zagładę na swój własny gatunek. Jesteście jak dzieci we mgle. Jakkolwiek nie rozumiem tego podejścia i szczerze nim gardzę, to musze przyznać, że dobrze się na to patrzy. Wasze prowadzone po omacku badania, błędy i towarzyszące im katastrofy to przednia rozrywka.

Teodoré już miał odpowiedzieć, lecz podniesiona ręka doktora szybko go uciszyła.

– Zaszedłeś ojczulku daleko, bardzo daleko. Problem jednak w tym, że nie powinieneś tego robić – doktor rozłożył bezradnie ręce, a na jego gadzim pysku pojawił się wyraz współczucia i troski. – Twój mały, małpi mózg nie jest w stanie zrozumieć tego, co właśnie się wydarzyło. Co gorsza, próba zrozumienia skończy się jedynie popadnięciem w obłęd. Zwariujesz ojczulku i trafisz do czubków. A może już trafiłeś? Jak uważasz? Jesteś czubkiem, czy dopiero będziesz? – Madrin zaśmiał się cicho i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niej drewnianą, misternie zdobioną fajkę, którą zaraz zapalił. Powietrze wypełnił przyjemny, orzechowy zapach.

– Powiem ci teraz, co będzie. Masz dwa wyjścia. Wybór pozostawiam tobie – tak będzie bardziej humanitarnie.  Radzę ci, abyś dobrze się zastanowił, bo od tego będzie sporo zależało. Więc tak – albo zjem twój mózg, albo… – Madrin zawiesił teatralnie głos – albo cię wypatroszę, co wolisz? – spytał i jakby nigdy nic wytrzepał z fajki resztki tytoniu.

 

***

 

– Ojcze Teodoré, ojcze Teodoré! – hrabina bezskutecznie nawoływała jezuitę, który jak skamieniały wpatrywał się w stojące przed nim monstrum. Szeroko otwarte oczy ojca pełne były strachu.

Nie czekając dłużej, hrabina rozpędziła się i całą siłą natarła na stojącego do niej plecami doktora Madrina. Pomimo drobnej postury siła uderzenia była na tyle duża, że monstrum zachwiało się na nogach. Doktor odwrócił głowę w stronę Teodory i syknął gniewnie. W tym samym momencie zza pleców hrabiny doszedł głos robionego przez Geleydę zdjęcia i pokrzykiwania Samanty.

 

***

 

– Te przeklęte małpy – syknął gniewnie doktor Madrin i wbił wzrok w siedzącego nieruchomo, sparaliżowanego jezuitę. O tym, że wciąż żył świadczyły jedynie rozpaczliwie wirujące źrenice. – Zaraz skończy nam się transmisja ojczulku – oznajmił niepocieszony. – No cóż. Jednego możesz być pewien. Część ciebie zostanie tutaj na zawsze. Odgniecie się w tym fotelu i będzie ze mną do końca świata. Już zawsze będę na ciebie patrzeć, ojcze Di Frascimento.

 

***

 

Doktor Madrin odwrócił się w kierunku hrabiny i schyliwszy się, wykrzywił twarz w paskudnym grymasie. Jego różowy, rozdwojony jęzor drżał podekscytowany, jakby wyczuwał zbliżający się rozlew krwi. Z szybkością, o jaką Samanta nigdy by go nie podejrzewała, doktor Madrin ruszył w stronę bezbronnej Teodory.

– Przecież to już było – wyszeptała zdumiona hrabina, jakby nagle ją olśniło. Poczuła się tak, jakby przeżywała déjà vu. Przed oczami, niczym rozmyte smugi, przewijały się hrabinie sceny, które już widziała. Materializowały się przed nią tak, jakby świat, ten w którym żyła, przenikał się z innym, równoległym życiem, o którym istnieniu do tej pory nawet nie wiedziała. Rozedrgane, mieniące się fantastycznymi kolorami powietrze nabierało kształtów, nabierało dynamiki, jakby brała udział w projekcji filmowej.

Madrin biegł do niej w zwolnionym tempie, gdy niespodziewanie tuż przed nią, jak spod ziemi, wyrosła nagle Samanta i oddała w stronę doktora kilka strzałów. Hrabina nie słyszała huku wystrzału, widziała natomiast, jak pociski, wirując w zwolnionym tempie, trafiają doktora, który w tym momencie zachwiał się i zawirował wokół własnej osi.

– To się chyba nie dzieje – zastanawiała się Teodora. – Usłyszałabym przecież wystrzał.

Hrabina szybko porzuciła te myśli i spojrzała w bok. Wirujące w powietrzu, mieniące się na czarno drobinki układały się w kolejną scenę. Widziała w niej ojca Di Frascimento, który walczył z kolejnym, wężo podobnym stworem. Teodoré wyskoczył wysoko w górę, a poły sutanny zatrzepotały wokół jego głowy, jak skrzydła czarnego anioła śmierci. Jezuita wykonał znak krzyża, a następnie kopiąc z całych sił, uderzył w łeb monstrum. Uderzenie było na tyle potężne, że głowa oderwała się od tułowia i bryzgając krwią, poturlała w głąb korytarza.

– Giń maszkaro!

Hrabina ponownie się odwróciła. Przed oczami miała pędzącą z zawrotną prędkością smugę jarzącego się, szarego światła, przypominającą wykonane na płótnie pociągnięcie pędzlem. Jeden z jej końców zaczął nagle przypominać Francisa i faktycznie tak było. Geleyda w mgnieniu oka zmaterializował się na korytarzu i trzymając w dłoni otrzymany od Króla sztylet, rzucił się w kierunku stojącego przed nim potwora. Wężowa klinga zagłębiła się w ciele monstrum i posadzkę korytarz zalały strugi ciepłej, cuchnącej krwi.

– Za Barnabę!

Hrabina usłyszała nagle swój własny głos. Zdumiona spojrzała w kierunku, z którego dochodził. Nie wierzyła własnym oczom. – To halucynacje, na pewno halucynacje. Przecież to nie może być prawda – pomyślała i z całej siły uszczypnęła się w policzek. Obraz przed jej oczami jednak nie zniknął. Oszołomiona spoglądała na samą siebie. Stała z szeroko rozstawionymi nogami, w obu rękach trzymając wymierzony przed siebie rewolwer. W jej kierunku szedł olbrzymi człekopodobny jaszczur. Jego długie, łuskowate ręce sięgały podłogi, a czarne, zakrzywione szpony krzesały snopy iskier, gdy bezwiednie sunęły po posadce. Jaszczur podniósł łeb i w tej samej chwili wystrzeliła. Raz za razem pociągała za spust, aż wirujące, świszczące naboje, jeden po drugim, nie rozwaliły łba monstrum, a kawałki mózgu z obrzydliwym mlaśnięciem nie uderzyły o podłogę.

– To się nie dzieję naprawdę. To nie może być prawda. Madison! – krzyknęła hrabina. – Madison, gdzie jesteś.

W tym samym momencie powietrze przeszedł przeraźliwy gwizd, od którego aż zatrzęsły się okna. Zatkawszy uszy, hrabina spojrzała w kierunku, skąd dobiegał hałas. Jego przyczyną był sporych rozmiarów gwizdek, w który Madison dmuchała tak mocno, że całej jej policzki pokryły się intensywną czerwienią.

– Nie, to się nie dzieje naprawdę – powtórzyła hrabina i poczuła, jak zaczyna kręcić jej się w głowie. Już miała upaść, gdy nagle ktoś złapał ją za ramię.

– Hrabino, czy wszystko w porządku. Bardzo pani zbladła.

Teodora popatrzyła zdumiona na Remiego. Bibliotekarz patrzył na nią zatroskany i uśmiechał się niewyraźnie.

– Tak, tak – odpowiedziała szybko i spojrzała na swoich towarzyszy. Widząc ich zdezorientowane twarze i pytające spojrzenia, pomyślała, że być może padli ofiarą jakiejś zbiorowej halucynacji.

– Przeklęty zegarek, znowu się zatrzymał. Powiedziano mi, że ten model jest bezawaryjny. Tani nie był – Remi pokręcił zdenerwowany głową i zaczął nakręcać mechanizm. – To co, ja pójdę teraz po pana doktora, który słyszał o wielu dziwnych bractwach, a państwo tu poczekają, dobrze?

– Nie, nie – zaprzeczyła gwałtownie hrabina.

Remi spojrzała na nią, wyraźnie zbity z tropu i zaskoczony jej stanowczą odpowiedzią. – Nie mam już czasu, musimy iść. Jesteśmy umówieni, właśnie to sobie przypomniałam – Teodora zaśmiała się sztucznie. – Słyszycie? – zwróciła się do towarzyszy. Wzięła głęboki oddech, uspokoiła bijące wściekle serce i najspokojniej jak tylko mogła oznajmiła, że ku jej wielkiemu smutkowi muszą jak najszybciej udać się na spotkanie z Leopoldem Zborowskim.

Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zbiegać po szerokich, marmurowych schodach, po których w innej, równoległej rzeczywistości koziołkowała groteskowo potworna, wężowata głowa.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.

Horror w Orient Ekspresie – 5

Horror w Orient Ekspresie – 5

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 5

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

 

Następnego dnia rano wszyscy zasiedli przy wspólnym stole, który niemal uginał się od pysznie pachnącego pieczywa, kawy oraz apetycznie wyglądających serów i konfitur. Żadne z nich nie wiedziało, czy takie śniadanie uchodziło w hotelu Bristol za standard, czy też zapłaciła za nie hrabina, ale zarówno jezuita, jak i pozostali, w milczeniu, z radością korzystali z dobrodziejstw francuskiej kuchni.

– Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale francuska kuchnia na głowę bije nasze angielskie śniadania – Geleyda wytarł usta serwetką i dolał sobie kawy. – Tego mi było potrzeba, oj tak.

– Zdaje się, że wczorajszej nocy dosyć późno pan wrócił?

– Owszem, Madison. Postanowiłem zobaczyć, co Paryż ma do zaoferowania nocą i przy okazji odwiedzić kilku zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Nie spałaś?

Nie wiedziała, kiedy przeszli na „ty”, ale nie przeszkadzało jej to.

– Tak jakoś wyszło.

– I cóż też ciekawego pan wczoraj zobaczył, panie Geleyda – hrabina ruchem ręki dała znać kelnerowi, aby dolał jej kawy.

– Muszę powiedzieć, że miasto robi wrażenie. Miło było poprzebywać w towarzystwie elegancko ubranych panów i pięknych kobiet w modnych sukniach.

– Ach tak? Wydawało mi się, że miał pan odwiedzić swoich znajomych?

Geleyda przełknął uszczypliwość i tylko się uśmiechnął.

– Z nimi też. Tak, czy inaczej, miło jest zmienić otoczenie, popatrzeć na inne obyczaje i poznać nieco świata.

– Człowiek uczy się przez całe życie, panie Geleyda.

– Zostało zatem hrabinie bardzo mało czasu  pomyślał.

– Agentko Hyde, agentko Riley, a panie? Jak znajdujecie nasz hotel?

Samanta przełknęła łyk mocnej, czarnej jak węgiel kawy pozwalając, aby ciepło i kwaskowato zabarwiona gorycz rozlały się po gardle.

– Nie mogę narzekać – odpowiedziała z nonszalancją godną wyższej klasy. – Łóżko wygodne, pokój jasny, łazienka czysta, a i barek zaopatrzony w stopniu zadowalającym. Nie można tego jednak przyrównać z domem.

– Otóż to, otóż to – zgodziła się Madison i sięgnęła po apetycznie przyrumienionego rogalika.

Di Frascimento nie mówił za wiele podczas śniadania i tylko z grzeczności odpowiadał pojedynczymi słowami na zadawane mu pytania. Wciąż rozpamiętywał wczorajsze zwycięstwo. Nawet nie zauważył, gdy stanął przy nim elegancko ubrany kelner o wąskim, starannie zadbanym wąsie. Mężczyzna nachylił się dyskretnie.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mam przyjemność z ojcem Teodoré Di Frascimento?

– Owszem – potwierdził jezuita i spiorunował Francisa wzrokiem. – Czyżby już zdążył o mnie gdzieś napisać?

– Doskonale – ucieszył się kelner. – Widzi ojciec, tamte dwie zakonnice – dyskretnie kiwnął głową w stronę wejścia do części restauracyjnej – poprosiły mnie, abym przekazał ojcu, że proszą o spotkanie. Podobno ojciec je zna i, jak same twierdzą, jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki.

– Jak każda – pomyślał cierpko jezuita i odwrócił się na krześle w stronę wejścia. Ujrzał w nim dwie siostry zakonne, których habity sugerowały, że należą do zgromadzenia Nazaretanek. Jedna z nich była niska i swoją posturą przypominała jezuicie paciorek różańca. Drugą natomiast doskonale znał. Była to przeorysza Franciszka de Saloire. Wysoka i chuda niczym rzęsa, a jej cały czas zaciśnięte usta sprawiały, że wyglądała jak alegoria surowości i dyscypliny.

W przeszłości drogi przeoryszy i jezuity przecięły się parę razy i na podstawie tych kilku spotkań Teodoré uznał, że Franciszka to kobieta wielkiego ducha, a jej oddanie Bogu jest godne pochwały. Spojrzawszy teraz na przeoryszę, Di Frascimento przypomniał sobie jedną z rozmów, w trakcie której zakonnica ubolewała nad mieszkańcami Paryża, nad ich rozwiązłością i bezbożnością, które dzień po dniu ściągały ich na dno. Franciszka martwiła się o swoich rodaków, o ich toczone rozkładem dusze i to chyba dlatego tak bardzo zaangażowała się w opiekę nad najmłodszymi mieszkańcami miasta, dla których los nie był zbyt łaskawy. Właśnie to było przyczyną, tak przynajmniej wydawało się jezuicie, dla której Franciszka tyle czasu i zdrowia poświęciła prowadzonemu przez zgromadzenie Nazaretanek sierocińcowi.

– Niech pan je przyprowadzi – zdecydował w końcu. Kelner skłonił się i błyskawicznie podszedł do czekających przy wejściu zakonnic, które szybkim krokiem podreptały do jezuity.

– Szczęść Boże ojcze! Z nieba nam ojciec spadł! – zaczęła przeorysza i pocałowała wręczoną jej dłoń. – Dobrze, to bardzo dobrze.

– Proszę usiąść – jezuita wskazał dwa wolne krzesła, które kelnerzy dostawili właśnie do stołu. Hrabina, agentki i Geleyda w zdziwieniu obserwowali całą scenę. Zakonnice przywitały się z Teodoré jakby ten był co najmniej kardynałem.

– Skąd siostra wiedziała, że jestem w Paryżu? – spytał bez ogródek, gdy obie już usiadły.

– Jak to skąd? Z porannej gazety. Przyjazd tak znakomitej osoby nie mógł przecież przejść bez echa.

Di Frascimento mimo, że jego ego zostało przyjemnie połechtane, spojrzał wściekle na Francisa, który gwałtownie zaprzeczył.

– Już mniejsza o to. Z jaką sprawą do mnie przychodzisz Franciszko?

Zakonnica rozejrzała się po pozostałych osobach zgromadzonych przy stole, jakby wahała się, czy może mówić otwarcie. – Skoro są tu razem z jezuitą, to zapewne muszą być ludźmi wielkiej wiary –pomyślała i odezwała się przyciszonym głosem.

– Obawiam się, że na prowadzony przez nasz zakon sierociniec spadło wielkie nieszczęście, ojcze. Strach o tym mówić nawet teraz, w biały dzień. Myślę, że jeden z naszych podopiecznych, kilkuletni chłopczyk imieniem Dieter… został opętany.

– Opętany? – Teodore odstawił filiżankę od ust.

– Tak, ojcze – potwierdziła skwapliwie przeorysza. – Chłopiec płacze cały czas, nie jest w stanie wykrztusić nawet słowa. Za każdym razem, gdy myślimy, że jest już po wszystkim, ciałem malca wstrząsa kolejny napad histerycznego płaczu. Co więcej, w niewytłumaczalny sposób z zakonu zniknęły także dwie zakonnice, które na co dzień opiekowały się naszymi podopiecznymi, w tym Didierem. Zapadły się, jak kamień w wodę. Nie ma po nich żadnego śladu. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie.

Siedząca obok zakonnica potwierdziła te słowa gwałtownym ruchem głowy.

– Mogłaby rozbić tak stos cegieł – zaśmiał się w duchu Francis, który, jako że znał trochę francuski, zrozumiał z prowadzonej rozmowy kilka słów. Wystarczyło mu to jednak, aby jako wiernemu uczniowi Mahoney’a, połączyć wszystko w całość.

– Opętany bachor – szepnął. – Chcą go prosić o pomoc.

– A nasze simulacrum? Nie mamy chyba tyle czasu? – hrabina gniewnie spojrzała na jezuitę. – Barnaba czeka.

– Spokojnie hrabino, do wyjazdu pociągu jest jeszcze trochę czasu. Jestem pewna, że uda nam się zarówno sprawdzić tropy, które znaleźliśmy przy Makriacie, jak i pozwolić wykazać się naszemu sławnemu egzorcyście. Będziemy też mieć czas, aby dowiedzieć się, kim był Comte Fenalik i co stało się z simulacrum.

– Zazdroszczę pani tego spokoju ducha, agentko Riley – hrabina zrobiła wielkie oczy i zdumiona spojrzała na Madison.

– To przez konfitury hrabino. Uwielbiam konfitury.

W tym samym czasie jezuita i przeorysza rozmawiali ze sobą o sprawach, które, jak przypuszczała reszta, dotyczyły opętania w sierocińcu. Rozmowa trochę trwała, a w jej trakcie Di Frascimento kilkukrotnie musiał uspokajać siostry, gdyż te były już niemal bliskie płaczu. Ostatecznie jednak wstały zadowolone i ucałowawszy wcześniej dłoń jezuity, szybkim krokiem opuściły restaurację.

– Cóż za brak manier – zauważyła cierpko hrabina i spojrzała na jezuitę. – A więc?

– Nie chcę wchodzić w niepotrzebne szczegóły, ale wygląda na to, że muszę udać się do prowadzonego przez siostry przybytku. Tak się składa, że jedna z sióstr, które towarzyszyły nam niespodziewanie przy śniadaniu, to przeorysza zakonu prowadzącego sierociniec i jednocześnie moja dobra znajoma – siostra Franciszka de Saloire.

– Jaki to ma związek z naszą sprawą? – spytała Samanta, która pomimo ciężkiej nocy gotowa była działać.

– Najprawdopodobniej żaden, agentko Hyde. Nie mogę jednak przejść obojętnie koło takiej tragedii. Jeden z wychowanków, kilkuletni chłopiec imieniem Didier, padł najprawdopodobniej ofiarą opętania i w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pójść mu z pomocą. Domyślam się, że dla państwa to nic nieznaczący inncydent, mi sumienie nakazuje jednak, abym jak najszybciej pospieszył z pomocą. Oczywiście, o ile macie ochotę, możecie udać się tam Państwo ze mną. Obiecuję, że gdy tylko uwolnię duszę tego nieboraka, natychmiast rozpoczniemy nasze śledztwo.

Hrabina nie była do końca przekonana. Los Barnaby nadal pozostawał nieznany. Należało się też dowiedzieć, kim był Comte Fenalik, który przez jakiś czas pozostawał w posiadaniu simulacrum. Z drugiej strony, ludzka przyzwoitość nakazywała jej pomóc chłopcu na tyle, na ile będzie mogła. Co więcej, nie otrzymała jeszcze informacji zwrotnej od Zborowskiego.

– Zgoda – odparła w końcu. – Ale proszę pamiętać ojcze, że nasze priorytety wyglądają zgoła inaczej.

Jezuita skinął tylko głową i ruszył w stronę wyjścia.

– To będzie dobre – Geleyda poprawił wiszący na szyi aparat i dopiwszy resztę kawy, wstał od stołu.

 

II

 

Prowadzony przez nazaretanki sierociniec był prostym, jednopiętrowym budynkiem zbudowanym z szarej cegły. Skromna, niemal ascetyczna fasada mieniła się dwoma rzędami dużych, jasnych okien, w których już z daleka jezuita dostrzegł przylepione do szyb dziecięce twarze.

O wiele bardziej monumentalny był przylegający do sierocińca klasztor. Wysokie, wykonane z kamienia mury nadawały budowli posępnego charakteru. Nad nimi widać było czarne, dwuspadowe dachy gotyckich budynków i smukłą wieżę kościoła, którą z każdej strony obsiadły niezliczone wrony.

– Proszę, wejdźcie.

Przeorysza otworzyła skromne, niepozorne drzwi prowadzące do sierocińca i po chwili wszyscy znaleźli się wewnątrz. W środku panował istny harmider. Płacz mieszał się z pokrzykiwaniem sióstr i dzikimi wrzaskami biegających po korytarzu dzieci. Kilkoro z nich zatrzymało się na chwilę, aby przyjrzeć się gościom, lecz zaraz pobiegło dalej, pochłonięte zabawą. W porównaniu z przybytkiem prowadzonym przez ojca Hughesa, ten sierociniec pełen był życia.

Przeorysza podeszła do jednej z sióstr, która głośnym gwizdnięciem przywołała do siebie brykające wokoło dzieci, a następnie wszystkie, jedno za drugim zniknęły w głębi korytarza.

– Teraz, gdy jesteśmy już sami, pozwolą państwo, że przedstawię wam Didiera. Z przyczyn oczywistych odizolowaliśmy go od pozostałych dzieci. Nie chcieliśmy wprowadzać wśród nich paniki.

Cała piątka ruszyła za przeoryszą wąskim, ciemnym korytarzem, po którego obu stronach znajdowały się pokoje wychowanków. Sądząc po panującej ciszy, wszystkie z nich musiały być puste. Geleyda wzdrygnął się mimowolnie. Miejsca takie jak to przyprawiały go o dreszcze. Sierocińce kojarzyły mu się z zabiedzonymi, brudnymi dziećmi, które padły ofiarą niesprawiedliwego losu, lub same będąc bez winy, musiały płacić straszliwą cenę za błędy lub głupotę swoich rodziców. Owszem, świat był okrutny i nie miał litości dla nikogo. Francis tę lekcję pojął już dawno temu, ale nieszczęście najmłodszych i czyniona dzieciom krzywda wciąż mocno na niego działały.

– To tutaj – oznajmiła przeorysza i odsunęła się na bok, robiąc tym samym miejsce jezuicie.

Na końcu korytarza, po prawej stronie znajdował się kolejny pokój. Drzwi do niego były otwarte, a ze środka dochodził cichy dziecięcy szloch, przerywany nagłymi atakami rozdzierającego serce zawodzenia.

– To Didier. Wciąż na przemian płacze i wyje. Nawet na chwilę się nie uspokoił. Musi nam ojciec pomóc – wyszeptała.

Jezuita uważnie przyjrzał się przeoryszy. Była przerażona. Jednak poza strachem o chłopca dostrzegł coś jeszcze, coś, co, jak mu się przynajmniej wydawało, dotyczyło zupełnie innych spraw.

– No dobrze. W imię Boga, zaczynajmy – przeżegnał się i wszedł do środka.

Siedzący na łóżku drobny, wychudzony chłopiec ujrzawszy postawnego jezuitę na chwilę zamilkł. Spojrzał na Di Frascimento załzawionymi, czerwonymi od płaczu oczami. Wychudzone, delikatne ciało całe drżało, a kosmyki czarnych włosów opadały na uszy i czoło malca.

– Ty jesteś Didier, tak? – Di Frascimento uśmiechnął się i ukląkł przed chłopakiem, który rozdziawiwszy szeroko buzię skinął głową. – Jestem tutaj, aby ci pomóc – Teodoré położył rękę na ramieniu Didiera, który na chwilę się uspokoił. – Przyjechałem z bardzo daleka i jestem tu, bo wierzę, że razem uda nam się przepędzić smutek z twojego serca. Gdybym nie wierzył, że to możliwe, nie byłoby mnie tu. Wierzysz mi?

Smarknąwszy głośno, Didier pokiwał twierdząco głową.

Przez kilka sekund Di Frascimento bacznie przyglądał się chłopcu. Ku jego zdziwieniu i wbrew temu, co twierdziła zakonnica, nie wyczuwał w otaczającej chłopca aurze żadnych śladów demonicznej energii.

– Nasz pan, Jezus Chytrus ma wielką moc. Cząstkę tej mocy przekazał mi i dzięki temu jestem w stanie rozproszyć każdy mrok, zepchnąć i wypalić każdy, nawet najdrobniejszy cień. Jeśli tylko mi zaufasz, to obiecuję ci, że już niedługo Ty i ja staniemy skąpani w ciepłym, jaśniejącym blasku słońca. Musisz mi jednak pozwolić sobie pomóc.

Samanta ze zdziwieniem obserwowała przemianę jezuity. Szorstki i arogancki Di Frascimento nagle zniknął. W jego miejscu pojawił się czuły i opiekuńczy zakonnik, który z troską postanowił zaopiekować się zwykłym znajdą.

– Tak – zgodził się chłopiec i drobną rączką chwycił jezuitę za dłoń.

– On mówi! On mówi! To cud! – wykrzyknęła przeorysza i spojrzała na pozostałych. – To cud! Odezwał się, słyszeliście?!

Samanta spojrzała z politowaniem na siostrę Franciszkę.

– Nic nie rozumiem – odparła po angielsku.

– Spokój, proszę zachować spokój – odezwał się Teodoré. – Przeoryszo, czy możemy przejść do innej sali? Najlepiej takiej, w której będzie dużo miejsca.

Samanta przyglądając się całej scenie dostrzegła, jak chłopczyk rzuca w stronę przeoryszy ukradkowe, pełne strachu spojrzenie.

– Ależ oczywiście. Poproszę siostry, aby coś przygotowały.

Chwilę później Di Frascimento siedział naprzeciwko szlochającego Didiera w dużym, pustym pokoju. Poza nimi w pomieszczeniu znajdowała się jeszcze sama przeorysza oraz towarzysząca jej starsza, przygarbiona zakonnica, która nie kryjąc niechęci do jezuity i jego towarzyszy, wprowadziła ich do pomieszczenia. Obok, za lustrem weneckim stała hrabina, agentki Interpolu i Geleyda.

– Jak myślicie, zobaczymy demona? Albo lewitujące meble?

Samanta spiorunowała Francisa wzrokiem.

– Pan bywa kiedyś poważny?

– Owszem, bardzo często. Zwłaszcza wtedy, gdy czekam na czyjś egzorcyzm – wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– A więc proszę się też tak zachowywać i nie przeszkadzać.

– Chyba się zaczyna – Madison wskazała palcem znajdującego się po drugiej stronie pomieszczenia ojca Teodoré.

– Didier, jesteś tutaj całkowicie bezpieczny i nic ci nie grozi. Dopóki nad tobą czuwam, wszystko będzie dobrze. Musimy jednak porozmawiać. Siostra Franciszka powiedziała mi, że od pewnego czasu dzieje się z tobą coś nietypowego i widzę, że ma rację. Czy powiesz mi, dlaczego płaczesz?

Di Frascimento dostrzegł, jak chłopiec ukradkiem zerknął na przeoryszę i drugą zakonnicę. W jego oczach ujrzał strach i ból. Gdy sam spojrzał w kierunku stojącej pod drzwiami siostry, ta spuściła wzrok w ziemię i wymamrotała coś gniewnie pod nosem.

Cała ta sytuacja coraz mniej mu się podobała. Wyczuwał unoszące się w powietrzu napięcie. Uważał, że przeorysza nie powiedziała mu wszystkiego, musiało być coś jeszcze. Czym jednak była ta straszna tajemnica? Czy aby na pewno chodziło tylko o dwie zaginione zakonnice, czy może doszło do jakichś nadużyć wobec wychowanków? A może za wszystkim faktycznie stał Wielki Nieprzyjaciel?

– Tak – chłopiec złapał jezuitę za rękę. – Ale to wszystko przeze mnie, to moja wina – Didier ponownie zalał się łzami i zaniósł się głośnym płaczem. – Ukarze mnie ksiądz teraz? Proszę, nie. Nie chcę, żeby bolało – zaszlochał spazmatycznie.

Di Frascimento z niedowierzaniem spojrzał na chłopca, a potem odwrócił się w kierunku zakonnic. Obie natychmiast odwróciły wzrok, lecz jezuita dostrzegł, jak przeoryszy drżą usta.

– Didier, posłuchaj mnie. Nasz Pan, Jezus Chrystus wie, że my, ludzie, czasem błądzimy, że robimy złe rzeczy, których potem żałujemy. Jednak za każdym razem może nam to zostać wybaczone, jeśli tylko przyznamy się do popełnionej winy i będziemy żałować naszych czynów. Nie obawiaj się chłopcze, tylko powiedz mi na spokojnie, w czym rzecz. Obiecuję ci, że w mojej obecności możesz powiedzieć wszystko. Bez konsekwencji.

Didier wlepił w jezuitę wilgotne od płaczu, brązowe oczy i zaczął nerwowo wyginać palce.

– Ja… ja je tam zaprowadziłem – chłopiec znowu zaniósł się szlochem. Mokre od łez usta drżały, gdy mówił dalej. – W dół, do piwnicy. Spotykam się tam z kimś, kto przychodzi do mnie z ciemności. On przyszedł po siostry i je zabrał.

Stojąca za weneckim lustrem Madison westchnęła głośno. Gdy spojrzała w kierunku przeoryszy, dostrzegła na jej twarzy autentyczne zdziwienie. Wyglądało na to, że siostra Franciszka o niczym nie wiedziała.

– Z ciemności?

– Tak, spod ziemi. Z miejsca, w którym ukrywałem się, gdy mnie bolało. Wtedy zawsze do mnie przychodził. Nie robił mi krzywdy – chłopiec smarknął głośno i wbił w jezuitę wzrok. – Nic mi nie zrobił, nigdy. Był dobry. Powiedział, że może mi pomóc, jeśli go poproszę.

– Ale kim on jest chłopcze, jak wygląda? To bardzo ważne, abyś mi powiedział – Di Frascimento złapał chłopca za ramię. Dzieciak cały drżał i trząsł się, jakby trawiony febrą. Po policzkach spływały strugi niekończących się łez. – Czyżby chłopak faktycznie był opętany? – zawahał się.

– Jest wysoki, bardzo wysoki, wyższy od księdza i ma długie, owłosione nogi i ręce. Jest zgarbiony i chodzi, podpierając się rękami. To śmieszne – zakwilił. – On wiedział, że robią nam tu złe rzeczy. Powiedziałem mu, bo nikt inny by mi nie uwierzył. Chciał pomóc.

Nagle chłopiec wstał z krzesła, odwrócił się tyłem do jezuity i podciągnął koszulkę, ukazując plecy.

Lady Upperton wyraźnie dostrzegła przez szybę czerwone, krwawe pręgi, z których gdzieniegdzie sączyły się krople krwi. Wyglądało to tak, jakby chłopiec był wielokrotnie biczowany.

– Mój Boże! – Hrabina westchnęła głośno i opadła na krzesło. – Takie rzeczy!

Di Frascimento poczuł się tak, jakby dostał nagle obuchem w łeb. Nie wiedział, co bardziej go zszokowało – historia o przybyszu z głębin, czy krwawe rany na plecach dziecka. Powoli, ciężko dysząc, odwrócił głowę w stronę zakonnic. Stojący za lustrem Geleyda dostrzegł gniew i powoli wzbierającą wściekłość w jego oczach. Zaciskając dłonie w pięści, jezuita powoli podszedł do przeoryszy.

– Oczekuję wyjaśnień – wycedził przez zęby tonem nie znoszącym sprzeciwu. Mocnym, niczym uderzenie spiżowego dzwonu. – Teraz.

– Proszę ojca – usłyszał zza pleców łamiący się głos Didiera. – Musimy je ratować, szybko. Ale ja nie chciałem zrobić im krzywdy. Po prostu bolało, tak bardzo bolało…

– Tak, tak, najpierw siostry – dodała nerwowo przeorysza i złapała Teodoré za rękaw. – Najpierw siostry, my jeszcze zdążymy porozmawiać. Obiecuję – wyszeptała.

 

III

 

Wspomniana przez chłopca kryjówka okazała się być jednym z dawno nieużywanych piwnicznych pomieszczeń, które mogło niegdyś służyć za piwniczkę na wino. Teraz jednak, zamiast butelek szlachetnego alkoholu, wszędzie walały się kawałki desek, kamienie i inne rupiecie, a ze ścian i sufitu zwisały dywany pajęczyn.

– To tutaj – chłopiec podszedł do jednej ze ścian i odsunął oparte o nią deski. Za nimi znajdowała się sporych rozmiarów wyrwa.

– Wygląda na to, że siostry nie do końca radzą sobie z podopiecznymi – zauważyła hrabina i ostrożnie zajrzała do środka. Wewnątrz panowała absolutna ciemność, wywiewana przez chłodne, wilgotne powietrze.

Jezuita ukucnął przed chłopcem. Didier zaprowadził ich tu w całkowitym milczeniu. Od czasu do czasu zerkał ukradkiem na jezuitę i zakonnice, ale nie powiedział ani słowa. W jego postawie Teodoré dostrzegł jednak podekscytowanie, jakby chłopiec zaczynał właśnie kolejną zabawę.

– Czego możemy się tam spodziewać? Czy wiesz, gdzie mieszka twój przyjaciel? Możesz nas do niego zaprowadzić?

– Tak – Didier ponownie zaniósł się płaczem. – Proszę, nie róbcie mu krzywdy. To nie jego wina. On chciał mnie bronić.

– Spokojnie Didier, wsłuchaj się teraz w mój głos – jezuita położył malcowi dłoń na głowie i zaczął nią delikatnie kiwać. – Jestem twoim przyjacielem, tak jak i moi towarzysze. Musisz powiedzieć mi wszystko, co wiesz na temat tego miejsca i swojego przyjaciela. Jeśli o czymś zapomnisz lub celowo przemilczysz, wszystkich nas może spotkać coś bardzo, bardzo złego. Rozumiesz?

Chłopiec bez słowa wpatrywał się w jezuitę. Madison ze zdumieniem zrozumiała, że jezuitani mniej, ni więcej właśnie zahipnotyzował chłopaka, który kiwając się w przód i w tył, stał i spoglądał na Teodoré nieobecnym wzrokiem.

– Tak – odpowiedział pustym głosem, który z całą pewnością nie należał do chłopca.

– Boże Didier! Co ci się stało?! – przeorysza skoczyła w kierunku malca i objęła go ramieniem. – Didier, słyszysz mnie? Didier!?

– Spokojnie – Di Frascimento złapał Franciszkę za łokieć i przyciągnął do siebie. – Didierowi nic nie będzie, ręczę za to. Już dosyć się wycierpiał – przeorysza wbiła wzrok w ziemię. – Po prostu przekonałem go, aby był ze mną absolutnie szczery, czyż nie Didier?

– Tak – powtórzył i pokracznie odwrócił się w stronę Teodoré.

– Dobrze, powiedz mi zatem, czy coś nam tam grozi?

– Nie wiem, mi na pewno nie. Gargantua, mój przyjaciel, zna mnie i wie, że nic mu nie zrobię. Nie wiem jednak, czy się was nie przestraszy. Jest was bardzo dużo. Prosił mnie, żebym nikomu o nim nie mówił. Nie chcę, żeby się na mnie rozgniewał.

Istotnie, grupa ratunkowa była wyjątkowo liczna. Poza jezuitą i jego towarzyszami, w jej skład wchodził oczywiście Didier, przeorysza i towarzysząca jej mrukliwa i wielka niczym dąb zakonnica, która przedstawiła się jako Helga.

– Ja mogę zostać – zaoferowała od razu hrabina. Pomimo, że los chłopca i obu zakonnic był wyjątkowo tragiczny i jak najszybciej należało rozwiązać tę tajemnicę, to nie mogła ryzykować. Jej nadrzędnym celem było przecież odnalezienie Barnaby.

– Zostanę z hrabiną. – Samanta usiadła na koślawym taborecie, który wygrzebała spomiędzy rupieci. – Madison da sobie radę, wy może też – odpaliła papierosa. – Niemniej jednak, ktoś musi tu zostać, aby wezwać pomoc, gdybyście długo nie wracali.

Geleyda, nieco zadziwiony decyzją agentki, już miał ją skwitować złośliwie, gdy nagle poczuł, jak Di Frascimento łapie go za ramię i wciąga do środka.

Ciemność, w której się nagle znalazł, pełna była cichego popiskiwania, wilgoci i oblepiających twarz pajęczyn. Nie widział dosłownie nic. Dopiero, gdy jezuita i przeorysza zapalili latarki, ujrzał, że stoi w czymś w rodzaju przedsionka. Na jego drugim końcu znajdowały się prowadzące w dół schody, które niknęły w mroku.

– Choćbym szedł ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. – cicha modlitwa dodała otuchy jezuicie, który ostrożnie postawił krok w ciemność. Trzymając się ściany, szedł powoli do przodu, przeganiając szczury, które z piskiem uciekały spod stóp i znikały w rozległych pęknięciach. Teodoré niemal czuł znajdujący się niżej mrok. Czuł, jak tętni i pulsuje, niczym bulgocząca w piekielnym kotle smoła, gotowa zaraz zalać ich wszystkich. Nie mógł się jednak zatrzymać. Nie mógł dać po sobie poznać, że się waha. Dawał świadectwo nieskończonej potęgi Boga, a los zakonnic spoczywał w jego rękach.

Wąskie, śliskie schody prowadziły stromo w dół, w samo serce kłębiącego się mroku. Francisowi wydało się przez moment, że słyszy dochodzący z niego cichy, diabelski chichot, a następnie przeraźliwy ryk. Szybko jednak o tym zapomniał. Przed oczami stanął mu obraz, jakby żywcem wyjęty z Dantego.

– Przeze mnie droga w miasto utrapienia, Przeze mnie droga w wiekuiste męki, Przeze mnie droga w naród zatracenia – wyszeptał i w tej samej chwili poczuł, jak uderza w niego pęd rozgrzanego, palącego powietrza, jakby otwarto na raz wszystkie piece piekieł. Francis zachwiał się na nogach i tracąc równowagę, ześlizgnął się kilka stopni w dół. Miał wrażenie, że cały płonie, a w jego żyłach i żołądku płynie czysty ogień.

– Wszystko w porządku? – Madison załapała Francisa za ramię. – Ale się zgrzałeś.

Geleyda wymamrotał coś niezrozumiale w odpowiedzi i szybko ruszył do przodu.

– Uważaj na nogi – dodała i sama ruszyła w dół.

W ciemność.

Kroczący na czele Teodoré zatrzymał się nagle. Przed sobą ujrzał masywne drewniane drzwi okute żelazem. Zza nich dochodziło go ciche zawodzenie wiatru.

– Kolejne drzwi – krzyknął do kroczących za nim towarzyszy. – Mamy je otworzyć chłopcze?

Didier skinął głową.

Madison przepchnęła się do przodu i przyświecając sobie latarką naparła na drzwi. Znalazła się w kolejnym korytarzu. Ten jednak był o wiele większy i przypominał szeroki kolejowy tunel. – Pomieściłby tu z setkę ludzi – pomyślała i skierowała światło latarki w górę.

Geleyda miał już iść za nią, gdy nagle usłyszał ciche jęknięcie Madison. Agentka stała w miejscu i drżącymi rękami świeciła latarką po pomieszczeniu.

– Co się stało?!

Di Frascimento błyskawicznie znalazł się przy Madison, która bez słowa wodziła wzrokiem po ścianach i suficie. Światło latarki rozproszyło prastarą, zatęchłą ciemność, ukazując pożółkłe czaszki i piszczele, z których wzniesiono to miejsce. Były ich tysiące. Madison uświadomiła sobie nagle ze zgrozą, że każda z nich została umieszczona tutaj z niezwykłą precyzją, tak, aby wszystkie elementy do siebie pasowały. Była to przemyślana konstrukcja, zaplanowana w każdym, najdrobniejszym detalu.

Geleyda, gdyby tylko wiedział, co odkryła Madison, zastanowiłby się dwa razy, zanim ruszyłby dalej. Tak się jednak nie stało i gdy tylko wszedł do tunelu, usłyszał, jak coś nieprzyjemnie zachrzęściło mu pod stopą. Coś jakby żwir, jakby kruszące się kamienie, jakby… Francis głośno przełknął ślinę i powoli skierował latarkę w dół. Na ziemi, tuż przed nim leżała popękana ludzka czaszka, w której oczodole dostrzegł znikający szczurzy ogon. Geleyda poczuł, jak robi mu się słabo. Bezwiednie oparł się o ścianę i natychmiast odskoczył od niej z krzykiem.

Dziesiątki pustych oczodołów wpatrywały się w niego, niczym ponure memento, wyśpiewywane przez hulający między omszałymi grobami wiatr. – Mogę jeszcze zawrócić – pomyślał rozgorączkowany, lecz w tej samej chwili spojrzał na Teodoré. Ponury, pełen gniewu wyraz twarzy jezuity sprawił, że w świetle latarki Di Frascimento wyglądał niczym średniowieczny inkwizytor. Ponura determinacja jezuity napełniła Francisa spokojem

– Przecież to katakumby! – przeorysza ze zdziwieniem rozejrzała się po korytarzu. – Ale jak to możliwe? Na planach, które widziałam, nie było o nich mowy. A uwierzcie mi, że budując nasz sierociniec, dokładnie przejrzałam wszystkie mapy, którymi dysponuje ratusz. Katakumby tuż pod naszym sierocińcem!? Didier – zakonnica podbiegła do chłopca, na którym makabryczny widok nie robił żadnego wrażenia. – Didier, proszę cię, powiedz mi, gdzie zaprowadziłeś nasze siostry. To miejsce jest bardzo niebezpieczne, słyszysz?

– Tak – chłopiec odpowiedział beznamiętnie i odwrócił się w kierunku, z którego napływało ciepłe, smrodliwe powietrze. – Tam.

Nagle, ciemność przeszył przeciągły, nieprzyjemny zgrzyt, jakby tarły o siebie dwa kawałki zardzewiałego żelastwa. Metaliczne, dudniące echo poniosło się korytarzem i powietrze wypełnił smród spoconego, brudnego ciała. Madison i Geleyda natychmiast skierowali w tamtą stronę latarki. W ich świetle zobaczyli, jak w mroku tuż przed nimi zapala się powoli para ogniście czerwonych oczu.

– Matko Bosko, to diabeł! – Francis upuścił latarkę i zaczął się cofać, gdy wtem, z głębi tunelu doszło ich ciche, melodyjnie pogwizdywanie i nagle po czerwonych ślepiach nie było już śladu.

– Możemy iść – usłyszeli za sobą rozbawiony głos Didiera.

 

***

 

– Nuda.

– Ano nuda – zgodziła się Samanta i wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów. – Pali hrabina?

Lady Upperton zawahała się przez chwilę, po czym wzięła jednego.

– Z nudów zapalę, dziękuję.

– Drobiazg – odparła Hyde i wygrzebawszy spomiędzy rupieci kolejny taboret, podsunęła go hrabinie. – Może niezbyt wygodne, ale zawsze coś.

Teodora uśmiechnęła się kwaśno i ostrożnie usiadła na niskim, chyboczącym się zydelku.

 

***

 

– Jeśli to naprawdę katakumby, to jesteśmy w poważnym niebezpieczeństwie – Geleyda podszedł do jezuity, gdy cała szóstka maszerowała we wskazanym przez chłopca kierunku. – Czytałem kiedyś o nich.

– Jest pan zatem bardzo oczytanym człowiekiem – jezuita starał się spławić Francisa, jednak ten nie odstępował go na krok i bzyczał koło ucha niczym natrętny komar.

– A żeby ojciec wiedział. I wie ojciec, co tam wyczytałem? Już mówię.

– Wątpisz w to, że jesteśmy w katakumbach Francis? Rozejrzyj się. – spytała kpiąca Madison.

– Nie, dziękuję Madison. Już dosyć widziałem – wzdrygnął się Geleyda. – Wracając jednak do tematu. Te tunele zamieszkują wszyscy ci, dla których nie ma miejsca na powierzchni, rozumie ojciec? Chętnie wyliczę: wyrzutki, przestępcy, żebracy, dewianci, pomyleńcy, popaprańcy, sodomici. Cała plejada szaleńców i typów spod ciemnej gwiazdy. Chłopak zapoznał się z jednym z tych dziwaków, poskarżył mu się na siostry, a ten powiedział dzieciakowi, że zajmie się jego problemem. Didier na to przystał, przyprowadził zakonnice i już. Jak kamień w wodę. Obie nie żyją. Bankowo.

– Niegłupie, panie Geleyda – zgodziła się Madison. – Może ci, jak to pan powiedział, pomyleńcy, szykowali się nawet do ataku na sierociniec? Ale jedna rzecz mi tu nie pasuje. Chłopiec wspomniał o tym, że jego przyjaciel Gargantua to nadmiernie owłosiony olbrzym poruszający się przy pomocy lokomocji knykciowej.

– Jakiej?

– Chodząc, opiera się na knykciach; na rękach.

– Acha – Francis machnął ręką. – Zmyśla, albo ten jego kompan to wyjątkowo szpetny odmieniec. Jeden z tych, których obejrzeć można w cyrku.

Jezuita miał już szczerze dosyć towarzystwa reportera i Madison. Przyspieszył kroku i zrównał się z Didierem. Gdy mijał przeoryszę, ta próbowała złapać go za rękę, lecz karcące spojrzenie jezuity odwiodło ją od tego pomysłu.

– Didier, zatrzymaj się zarządził i chłopak bez słowa stanął w miejscu.

Szli korytarzem przeszło kwadrans i nie widać było końca. Światła latarek ukazywały jedynie pogrążone w ciemnościach ściany ludzkich kości i uciekające w popłochu szczury wielkości kotów. Ględzenie Geleydy sprawiło, że jezuita nie był już wcale pewien tego, czy chłopak jest z nim całkowicie szczery. Wiedział, że diabeł nie zawaha się wykorzystać nawet tak niewinnej istoty jak dziecko, byle tylko zaszkodzić wiernemu słudze Boga, za jakiego uważał się jezuita.

– Czemu stanęliśmy? Zawracamy? – zapytał z nadzieją Geleyda.

– Nie. Nie zawrócimy, dopóki nie dowiemy się, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Postanowione. Jeśli pan chce, może pan zawrócić.

– Zawracać? Miałbym przegapić taki materiał? Nigdy w życiu – roześmiał się Francis, ale nie wypadł zbyt przekonująco.

Di Frascimento zignorował reportera i stanął naprzeciwko chłopca, który podniósł głowę i spojrzał na niego pustymi oczami.

– Didier, chłopcze, zapytam ostatni raz – głos jezuity sprawił, że Madison mimowolnie drgnęła. Teodoré przypominał jej teraz surowego wykładowcę, z którym nie warto było zadzierać. – Powiedz mi wszystko o tym miejscu. O tym, gdzie idziemy, co nas tu czeka, kim jest Gargantua i gdzie go spotkamy. Słyszysz?

Chłopiec skinął głową.

– Już niedaleko. Gargantua dał nam znać, że możemy iść dalej. Bez jego zgody już dawno byśmy się zgubili. Korytarz, którym idziemy, zaprowadzi nas do Bawialni, miejsca, w którym mieszkańcy podziemi całymi dniami bawią się i oddają przyjemnościom. To coś jak wesołe miasteczko, ale tylko dla dorosłych. Za Bawialnią znajduje się Miasto, miejsce, w którym żyje lud podziemi. Nigdy tam nie byłem, a Gargantua nie chciał mi o nim opowiadać. Nic więcej nie wiem.

Głos Didiera pozbawiony był jakichkolwiek emocji. Mówił w sposób senny i monotonny, niemal mechaniczny.

Madison, Geleyda i przeorysza spojrzeli na zakonnika, w napięciu oczekując jego reakcji. Cała trójka bez uzgadniania tego między sobą uznała Teodoré za naturalnego szefa ich ekspedycji. To od niego zależało, co zrobią dalej.

Jezuita tymczasem bacznie obserwował stojącego przed nim chłopca, próbując dostrzec w otaczającej go aurze choćby najdrobniejszy ślad diabelskiej energii. Zamknąwszy oczy, położył dłoń na czole Didiera. Sekundy mijały, jednak nic się nie wydarzyło. Chociaż trudno było mu w to uwierzyć, chłopak mówił prawdę.

– Idziemy dalej – oznajmił.

 

***

 

– Stój – Geleyda poczuł, jak idąca za nim agentka łapie go za ramię.

Przed nimi, po prawej stronie, Madison dostrzegła coś, co mogło być wylotem korytarza, który łączył się z tym, którym właśnie maszerowali. Dała znać pozostałym, aby się zatrzymali, a sama, idąc powoli pod ścianą, podeszła do bocznej odnogi tunelu. Opowieść Geleydy o zamieszkujących katakumby bandytach i wykolejeńcach silnie nią wstrząsnęły. Spotkanie z taką dziką bandą mogłoby skończyć się dla nich wszystkich tragicznie. Madison odgoniła od siebie te myśli. – Jestem agentką Interpolu  powtórzyła w myślach i ostrożnie wychyliła głowę za winkiel.

W głębi wąskiego tunelu dostrzegła trzy czarne sylwetki. Dwie z nich musiały należeć do osób dorosłych, podczas gdy trzecia, wyraźnie niższa i drobniejsza, mogła być dzieckiem. Czarne sylwetki rozmawiały o czymś podniesionymi głosami, a rozmowie tej towarzyszyły niemal zwierzęce warknięcia i piski. Madison nie rozumiała ani słowa, ale intuicyjnie odniosła wrażenie, że znajdujące się przed nią postacie o coś się kłócą. Nagle, jedna z sylwetek, wyraźnie masywniejsza od pozostałych, syknęła głośno i podniosła palec do ust. Madison zastygła w bezruchu i ostrożnie zrobiła krok w tył. Zanim ukryła się za rogiem, dostrzegła jeszcze, jak czarny kształt sięga po wisząca na ściennie pochodnię i głośno człapiąc rusza w jej stronę. W migoczącym, czerwonym blasku Madison dostrzegła nalaną, niezdrowo opuchniętą twarz i parę wybałuszonych oczu.

– Nie, nie, nie.  Madison przywarła plecami do ściany, starając się z całych sił nie myśleć o kościach wbijających się w jej łopatki. – Skup się, skup. Oddychaj ciszej – skarciła się w myślach i w napięciu nasłuchiwała zbliżających się kroków.

Jeden.

Drugi.

Trzeci.

Spojrzała w bok. Widziała już blask zbliżającej się pochodni. Nagle poczuła, jak świat wokół niej zaczyna wirować. Serce biło jej jak oszalałe.

I wtedy, gdy była już święcie przekonana, że lada moment to coś zauważy ją i zabije, kroki nagle ustały. Powietrze wypełnił kwaśny smród niemytego ciała.

Najciszej jak tylko mogła wzięła głęboki oddech i cała zamarła w bezruchu.

Sekunda.

Druga.

Kolejna.

Madison czuła, że to coś znajduje się tuż obok. Wystarczy, aby wychyliło się za róg i zobaczy ją – przestraszoną i bezbronną; podaną jak na tacy. Zamiast tego, postać nagle zachrypiała nieludzko. Madison ugryzła się w rękaw, aby tylko nie krzyknąć i pełna napięcia czekała na to, co wydarzy się dalej. Po kilkunastu nieznośnie długich sekundach kroki zaczęły się oddalać.

Jeden.

Drugi.

Trzeci.

Odczekała jeszcze moment i biegiem wróciła do pozostałych.

– Są tam! Popaprańcy i sodomici, o których wspomniał Francis! Myślałam już, że mnie usłyszeli, ale na szczęście nie. Stoją w korytarzu, który łączy się z naszym tunelem – wyszeptała roztrzęsionym głosem.

– Przejdziemy? – przeorysza zerknęła na jezuitę.

– Musimy – Teodoré odwzajemnił spojrzenie i ostrożnie ruszył w stronę, z której wróciła agentka Riley.

 

***

 

– Nie jest pani ciężko?

Samanta spojrzała na hrabinę znad sterty rupieci, które z braku innego zajęcia zaczęła od niechcenia przeglądać.

– Proszę mówić mi Samanta. Ciężko z czym?

– No wie pani, znaczy no wiesz – cała ta praca, etat, Interpol?

Samanta oparła się o pokracznie stojący wieszak i wnikliwie spojrzała na lady Upperton.

– Czy ciężko? Na pewno nie jest to łatwe, zwłaszcza dla kobiety. Z jakiegoś durnego powodu przyjęło się myśleć, że kobiety nie nadają się do takich rzeczy, a jest wręcz przeciwnie. Gdzie samcza krótkowzroczność i duma nie widzą rozwiązania, tam kobiecy spryt i intuicja potrafią znaleźć wyjście z sytuacji. Hrabina wybaczy, że odpowiadam tak ogólnikowo, ale charakter pracy nie pozwala mi mówić otwarcie. Niemniej jednak praca daje mi mnóstwo satysfakcji. Wybuchy, pościgi, strzelaniny. Życie na pełnych obrotach, adrenalina.

Hrabina uśmiechnęła się i ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Rozumiem, co masz na myśli. Młodość jest zbyt krótka, aby marnować ją na coś, czego się nie czuje. Minie raz dwa i nagle okazuje się, że częściej niż na randki i kolacje ze znajomymi wychodzi się na wizyty do lekarzy.

– Nie jest chyba tak źle – Samanta uśmiechnęła się ciepło. – Hrabino, jeśli pani pozwoli, też chciałabym o coś spytać. Chodzi o naszą podróż.

– O ile nie będzie to zbyt intymne, postaram się odpowiedzieć – odparła rzeczowo hrabina.

– Chciałabym spytać o hrabiego Upperton. Czy udało się pani ustalić coś nowego? Wiem, że ostatnie dni były wyjątkowo intensywne i wyczerpujące, ale może ma pani jakieś nowe wieści?

Hrabina pokiwała przecząco głową.

– Niestety, nihil novi. Żadnych nowych wieści o Barnabie. Gdybym tylko wiedziała wcześniej, że spotka go taka nieprzyjemność, na pewno bym mu nie pozwoliła nigdzie jechać. Dąsałby się i marudził, ale przynajmniej nie groziłoby mu niebezpieczeństwo. A tak? Muszę tłuc się przez całą Europę, aby go znaleźć i wykaraskać z tarapatów, w których niechybnie się znalazł.

– Niepotrzebnie się hrabina obwinia. Nie mogła przecież hrabina wiedzieć, że sprawy przyjmą taki obrót.

– Oczywiście, że nie, kochanieńka. Ale jest jeszcze intuicja, kobieca intuicja, o której sama wspomniałaś. Powinnam była jej posłuchać. Jakkolwiek niedorzecznie to zabrzmi, to tak właśnie powinnam postąpić.

– W trakcie naszej podróży usłyszałam już bardziej niedorzeczne pomysły, hrabino, proszę się nie przejmować. Wierzę, że jesteśmy w stanie ocalić hrabiego, no i oczywiście odnaleźć simulacrum. To jest w ogóle strasznie niesamowita historia. A wydarzenia na promie? Gdybym na własne oczy tego nie widziała, nigdy, naprawdę nigdy bym w to nie uwierzyła.

– Dokładnie tak, Samanto! – Agentka dostrzegła, jak oczy hrabiny rozbłyskują młodzieńczym zapałem. – Myślałam już, że na starość nie spotka mnie nic ciekawego, a tu proszę, taka przygoda! Poza zniknięciem męża oczywiście – dodała szybko nieco zawstydzona. – Mam jednak wrażenie, że sprawy simulacrum i mojego Barnaby w jakiś przedziwny sposób są ze sobą powiązane. Tak przynajmniej podpowiada mi intuicja.

– Zatem, za intuicję! – Samanta schyliła się po coś i po chwili wyprostowała się, trzymając w ręce butelkę wina.

– Za intuicję! – zaśmiała się lady Upperton.

 

***

 

– To tu – wyszeptał Didier. – Jesteśmy blisko Bawialni.

Tunel, którym szli, od jakiegoś czasu stopniowo się zwężał. Ściany i sufit wyglądały na coraz starsze i były też o wiele bardziej zniszczone. Nie zmienił się tylko budulec, z którego zostały wykonane, chociaż pewnym makabrycznym novum był fakt, że teraz, pomiędzy mozaiką ludzkich szczątków, znajdowały się niekiedy stare, zniszczone tablice nagrobne. Wilgotne, ciepłe powietrze osadzało się na skórze lepką, cuchnącą mgiełką, której nie sposób było się pozbyć. W miejscu, w którym się właśnie znaleźli, tunel był wyjątkowo ciasny i niski.

– Coś jest przed nami – Geleyda skierował przed siebie światło latarki. W głowie wciąż widział płonące żywym ogniem oczy, które nagle, niczym znicze zapłonęły w ciemnościach. – To pewnie któryś z tutejszych rezydentów. Chciał nas przestraszyć i tyle – powtarzał w głowię tak długo, aż uznał, że rzeczywiście w to uwierzył.

Teraz jednak, blade światło latarki odsłoniło w ciemnościach kolejny makabryczny obraz – wisielca, który kołysał się, owiewany cuchnącym, lepkim powietrzem. Stojące z tyłu zakonnice krzyknęły i natychmiast zaczęły się modlić.

Zwisający ze stropu trup obracał się leniwie wokół własnej osi, czemu towarzyszył cichy, nieprzyjemny dźwięk naprężającej się liny. Uchwycony w groteskowym tańcu śmierci, spoglądał w ich stronę pustymi, czarnymi oczodołami. Ubrany był w podarte, brudne łachmany, a zżarte do połowy nogawki spodni odsłaniały pozbawione mięsa, zżółknięte kości.

– Ładna mi bawialnia – skitowała Madison.

Przycisnąwszy do ust kawałek materiału zbliżyła się do trupa i przyświecając sobie latarką, zaczęła mu się przyglądać.

– Całkiem świeża sprawa. Co ciekawe, wygląda na to, że mięso ściągnięto z niego w sposób mechaniczny z bardzo dużą wprawą. Nie jestem oczywiście patologiem, ale nie widzę na kościach ani śladu zniszczeń, ani śladów po ewentualnych narzędziach.

– Czy… czy to może być jedna z zakonnic? – jęknęła przeorysza i upadłaby zemdlona, gdyby w ostatniej chwili nie złapała jej stojąca obok siostra Helga.

Madison podeszła bliżej, aby lepiej się przyjrzeć.

– Nie, miednica sugeruje, że mamy tu do czynienia ze szkieletem mężczyzny.

Obie zakonnice odetchnęły z ulgą.

– Cisza! Nie ruszajcie się!

Jezuita skierował snop latarki przed siebie. W jej blasku dostrzegł czarny, poruszający się z nadludzką prędkością kształt, który wspinał się właśnie po ścianie. Di Frascimento drugą ręką wyciągnął z kieszeni krzyż i wymierzył go w mrok. W tej samej chwili odniósł wrażenie, że stwór pędzi po suficie wprost na niego. Nie cofnął się jednak.

– Apage, Satanas! – wychrypiał.

Pozostałe osoby natychmiast otoczyły jezuitę i wszyscy w napięciu oczekiwali nadejścia bestii. Sekundy mijały, jednak nic się nie działo. Madison, spodziewając się najgorszego, skierowała powoli snop światła na sufit tuż nad nimi.

– Gdzie bachor? – zapytał Francis, nie widząc między nimi malca.

– Didier, wracaj tu – przeorysza krzyknęła w stronę chłopca, który po prostu stał i im się przyglądał.

Nagle, tuż za nim zmaterializował się czarny, olbrzymi kształt. Powietrze wypełnił lepki fetor brudnego, gnijącego ciała i nad głową chłopca zapłonęła para krwiście czerwonych oczu.

– Didier! – zakonnica wrzasnęła przerażona i rzuciła się w stronę chłopca. W tej samej chwili stojący za Didierem kształt wyparował.

– Czas na zabawę – oznajmił absurdalnie spokojnym głosem Didier i z całych sił walnął w jedna z nagrobnych płyt.

– Didier! Jaką zabawę!? Chłopcze, jesteś cały rozpalony – przeorysza z całych sił tuliła malca, który całkowicie ją ignorował. – Ojcze Di Frascimento, potrzebny jest egzorcyzm, natychmiast. Didier nie wie co mówi, opętał go szatan! On prowadzi nas prosto do piekła!

– Nonsens – Didier wyślizgnął się z objęć zakonnicy i stanął obok. W postawie dziecka było teraz coś niepokojącego, jakaś niegodziwa pyszałkowatość i całkowity brak strachu, pomimo jeżących włosy okoliczności. – Musimy iść, już blisko oznajmił i bez słowa zniknął w ciemności.

Teodoré nie miał innego wyjścia. Tak więc minąwszy wciąż obracającego się trupa wszyscy ruszyli dalej. Po kilku kolejnych minutach stanęli przed masywnymi, drewnianymi drzwiami okutymi żelazem. W świetle latarki Madison odkryła, że znajdująca się obok nich tablica nagrobna nosi ślady trzech pazurów. Ślady wyjątkowo głębokie.

– Będziemy się bawić – Didier odezwał się głosem, który bardziej należał do zawodowego konferansjera niż dziecka. – Jedno z was będzie przynętą. Musicie kogoś wybrać.

– Co proszę? – jezuita zrobił wielkie oczy i skierował snop światła na twarz Didiera. W świetle latarki skóra chłopca wyglądał niczym zrobiona z wosku, a oczy lśniły jak u lalki. – Skończ tę zabawę chłopcze i mów, gdzie znajdziemy zakonnice! – cierpliwość Teodoré powoli się kończyła

– Ale inaczej nie przejdziemy dalej. Jedno z was musi wziąć udział w zabawie. Takie są zasady.

– Chłopcze, jedyne zasady, które mnie obowiązują, wyryte zostały na kamiennych tablicach. Nie pogrywaj sobie z mną.

– Na litość Boską Didier! O jaką zabawę ci chodzi? – przeorysza załamała ręce.

– To proste. Jedno z was ucieka. Zabawa polega na tym, aby nie dać złapać się Ogarowi. To taki berek. Ale z krwią.

– Dlaczego nie ty!? – Geleyda wycelował palcem w Didiera, pomimo że wiedział, iż nie jest to zbyt bohaterskie.

Dzieciak spojrzał na niego rozbawiony.

– No dobrze, już dobrze – Madison dała znać pozostałym, aby do niej podeszli. – Opętany, czy nie, musimy zagrać w tę grę, jeśli chcemy dowiedzieć się, jaki los spotkał zakonnice i kim jest ten cały Gargantua. Nie mamy innego wyboru. Możemy oczywiście zawrócić, ale skoro nie zawróciliśmy do tej pory, uznaję, że taki rozwój wydarzeń nie wchodzi w grę.

– To próba wiary. Zły wystawia nas na próbę. Chce zasiać w nas ziarno zwątpienia. Nie pozwolę na to. Choćbym miał stanąć oko w oko z Lucyferem, odnajdę zakonnice i poznam prawdę o tym miejscu. Idę.

– Zaraz, zaraz – Geleyda złapał jezuitę za rękaw. – Owszem, słyszałem, że Jezus chodził po wodzie, ale nie że był wybitnym sprinterem. Kto jak kto, ale ojciec musi tu zostać. Ojciec zna się na demonach, czartach i jest naszą najmocniejszą kartą, watykańskim asem. Nie ma nawet takiej opcji, aby nas ojciec opuścił. Mam inną kandydaturę – Francis skierował latarkę w stronę siostry Helgi. – Ona nic nie mówi, w niczym nam się nie przydała, niech idzie.

– To niezbyt szlachetne, panie Geleyda – przeorysza stanęła w obronie siostry. W tym czasie Helga zrobiła krok do przodu i wbiła we Francisa upiorne, pełne gniewu spojrzenie, pod którym reporter mimowolnie zadrżał.

– Ja pójdę – Madison dała znak ręką, aby jej nie przerywać. – To najlepsze rozwiązanie. Szybko przeanalizowałam naszą sytuację kadrową oraz pełnione przez nas role i doszłam właśnie do takiego wniosku. Już mówię, dlaczego. Ojciec Teodoré iść nie może, bo jest jedyną osobą, która potrafi radzić sobie z demonicznymi manifestacjami i tylko on wie, jak rozmawiać z Didierem. Przeorysza Franciszka także nie może wziąć udziału w grze. Zauważyłam, że męczy się najszybciej z nas wszystkich, a i bieganie w habicie nie jest najlepszym pomysłem – ograniczałoby ruchy, przez co już na starcie miałaby przeorysza dość spore trudności w osiągnięciu wymaganej prędkości, budującej przewagę nad ścigającym. Z tego też względu także kandydatura siostry Helgi, w tak heroiczny sposób zaproponowana przez pana Geleydę, musi zostać rozpatrzona negatywnie. Co zaś się tyczy Francisa – Madison spojrzała na redaktora, jakby wahała się, co powiedzieć – strata tak wielkiego talentu byłaby niepowetowaną stratą nie tylko dla nas, ale i dla całego dziennikarskiego świata. Co więcej, Francis z racji swojej, że tak to powiem, płynnej, elastycznej moralności, jest w stanie dogadać się tam, gdzie praworządny charakter jezuity i sióstr może nie przynieść pożądanych rezultatów. Najlepszą kandydatką do tego zadania jestem ja. Jako jedyna zdałam testy sprawnościowe i pozostaję w wysokiej formie sportowej większą część roku. Noszę także spodnie, więc szanse moje i ścigającego równoważą się. No i jestem agentką Interpolu. Byle kto nim nie zostaje.

Nikt nie zaprotestował. Głos Madison i przedstawiona argumentacja nie pozostawiały miejsca na dyskusje.

– Zatem dobrze – Di Frascimento podszedł do agentki Riley i wykonał na jej czole znak krzyża. – Pan jest z tobą, tak samo jak twój Anioł Stróż. Zawierzyłem cię ich opiece i masz moje błogosławieństwo.

Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, gdy Geleyda objął ją niespodziewanie i mocno przytulił. – Żeby wygrać, nie zawsze należy grać uczciwie – wyszeptał jej do ucha i w tym samym momencie poczuła, jak Francis wsuwa jej za pasek pistolet.

– Przejdźmy zatem do zasad – Didier, widocznie zniecierpliwiony całą sceną, podszedł do jednej ze ścian, która nagle przesunęła się z hukiem, wzbijając kłęby ciężkiego, szarego kurzu. Po drugiej stronie znajdował się oświetlony latarniami wąski, niski korytarz. Madison dostrzegła, że na ścianach co jakiś czas powtarza się wymalowany czerwoną farbą symbol krzyża.

– To drogowskazy – Didier uprzedził pytanie Madison. – Zasady są proste. Nie możesz dać się złapać.

Madison, pomimo, że cała roztrzęsiona, zagryzła wargi i z ponurą miną podeszła do korytarza. Gdy mijała Didiera, chłopak nawet nie zareagował. Zza pleców dochodziły ją za to stłumione westchnięcia zakonnic i cichy szept jezuity. Gdy tylko weszła do środka, przejście zatrzasnęło się za nią głośnym hukiem.

Madison zrobiła kilka ostrożnych kroków do przodu. Wytężywszy słuch i wzrok przepatrywała ciemność w poszukiwaniu czegoś, co zdaniem Didiera miało ją ścigać. Nagle, kątem oka dostrzegła, jak coś, niczym czarna smuga, opadło na ziemię tuż za nią i mrok wypełnił cichy, diaboliczny chichot. Ostrożnie odwróciła się do tylu. Tuż przed nią kucał wychudzony mężczyzna, ubrany w długi, poprzecierany płaszcz. Chichocząc złowieszczo. podniósł powoli głowę. W pełzającym, czerwonym blasku Madison ujrzała twarz, która przypominała popękaną, łuszczącą się woskową maskę.

– Uciekaj – wypowiedziana szeptem groźba niemal całkowicie ją sparaliżowała. Jednak gdy mężczyzna zaczął powoli odliczać do dziesięciu, Madison pędziła już z całych sił przed siebie.

 

***

 

– Nuda – Samanta zachichotała i wręczyła hrabinie butelkę wina.

Lady Upperton, zanim przyjęła wręczoną jej butelkę, po raz kolejny wymogła na agentce obietnicę, że nigdy nikomu nie powie o tym, że ona, hrabina Teodora Upperton piła wino wprost z butelki w jakiejś zatęchłej piwnicy, po czym bez skrępowania wypiła resztę.

– Puste – odrzuciła butelkę na bok i spojrzała na swoją towarzyszkę. – Chyba długo nie wracają?

– Coś im się schodzi, to fakt. Co to w ogóle był za pomysł, aby posłuchać tego dzieciaka? Robi sobie z nich żarty, takie mam zdanie. Nabrali się, nic więcej.

– A siostry? Gdzie zniknęły? Przecież nie wyparowały – zaśmiała się głośno hrabina, po czym uzmysłowiła sobie, że w świetle wydarzeń, których była świadkiem, nagłe wyparowanie zakonnic nie było wcale takie niemożliwe. – To pewnie szatan – machnęła ręką i sięgnęła po papierosa.

– Może same wykopały ten korytarz, żeby uciec z zakonu? Ja bym uciekła.

– Nie przestajesz mnie zadziwiać kochaniutka – lady Upperton nachyliła twarz do siedzącej tuż obok Samanty. – Tyle w tobie energii, tyle stanowczości! Jesteś jak dzika tygrysica, właśnie tak!

Agentka wybuchnęła śmiechem i z niedowierzaniem pokręciła głową.

– Ależ nie ma się z czego śmiać! Naprawdę tak myślę! Muszę powiedzieć, że uważam kobiety takie jak ty za awangardę kobiecej emancypacji i symbol walki o równość. To musi być niezwykle angażujące i absorbujące. A do tego jeszcze Interpol! Wyobrażam sobie, że życie agentki to ciągły stres i masa wyrzeczeń. Życie w ciągłym napięciu musi być niesamowicie wymagające. Czy nie pragnęłaś nigdy ciszy i spokoju? Opieki mężczyzny, małżeństwa?

– Oj hrabino – Samanta złapała lady Upperton za ramię. – Faktycznie, bywa czasem ciężko, ale proszę mi wierzyć – nigdy nic nie wymęczyło mnie tak, jak wykład profesora Smitha.

 

***

 

Płuca paliły ją żywym ogniem. Czuła, jak płomienie wypełniają każdy jej nerw, a każdy kolejny oddech jest coraz bardziej bolesny. Serce waliło jak oszalałe. Z trudem było w stanie nadążyć z pompowaniem krwi i Madison była święcie przekonana, że zaraz, za moment po prostu tu umrze.

Ciężko dysząc, pędziła wąskimi, ciasnymi korytarzami, a każdy kolejny krok powodował nową falę nieznośnego bólu w łydkach, nogach i płucach.

Biegła.

Za sobą słyszała cichy, diabelski chichot i kroki ścigającego ją monstrum.

Zakręt.

Ledwo się zatrzymała się. W ostatniej chwili wyhamowała tuż przed ścianą i wystającymi z niej kośćmi.

– Uciekaj, uciekaj.

Korytarz rozbrzmiał echem złowieszczego szeptu. Madison nie miała złudzeń – tylko przez strach nie dała się jeszcze złapać. Nie wierzyła w błogosławieństwo Teodoré ani w broń wręczoną mu przez Geleydę. Mogła liczyć tylko na siebie i swoje coraz bardziej wyczerpane ciało.

Biegła.

Nie mogła się zatrzymać. Sapiąc i dysząc niczym lokomotywa, przeskakiwała nad walającym się wszędzie gruzem, z trudem łapiąc równowagę na zawilgoconej powierzchni.

Biegła.

 

***

 

– A pani, hrabino? Pani życie, przynajmniej ostatnio nie jest chyba usłane różami. Strata profesora Smitha, rozłąka z mężem.

Lady Upperton wpatrywała się w Samantę dziecinnymi, pełnymi zachwytu oczami. Była pod wrażeniem sprytu i obrotności agentki, która niespodziewanie znalazła kolejną butelkę wina. Co prawda było podłe, ale przynajmniej nie siedziały bezczynnie.

– Kochaniutka, nie ma nawet, o czym mówić. Oczywiście, bardzo niepokoję się o hrabiego, nie zrozum mnie, ale takie rozłąki zdarzały się nam już wcześniej. Z racji tego, że oboje wybraliśmy taką dziedzinę nauki, która łączy się z częstym podróżowaniem, zdążyłam do tego przywyknąć. Część życia po ślubie spędziliśmy z tego powodu osobno i nie widzę w tym nic złego, ba! Posłuchaj starszej pani, skorzystaj z jej doświadczenia i zapamiętaj, że takie rozstania dobrze robią. Są jak przeciąg, który wpuszcza do małżeńskiej sypialni nieco świeżego powietrza.

 

***

 

Gdzie jest ta pieprzona meta!?

Madison starała się nie myśleć o bólu, który rozsadzał jej ciało od środka, ale nie mogła. Jej cały świat był bólem. Pulsującym, nieznośnym bólem. Paląca żywym ogniem klatka piersiowa i bijące wściekle serce świadczyły jednak o tym, że wciąż miała szanse przeżyć. Pot lał się z niej strumieniami, a skurcze, jeden po drugim boleśnie łapały za nogi. Podejrzewała też, że być może zwichnęła kostkę.

Biegła.

Monstrum, które ją ścigało, cały czas pozostawało niebezpiecznie blisko. Czasem, gdy gwałtownie skręcała za kolejnym rogiem labiryntu, jej oko w ułamku sekundy rejestrowało pędzącą, czarną postać. Poły jej rozpiętego płaszcza wirowały wokół głowy, trzepotały niczym czarne skrzydła śmierci.

Nagle poczuła, że traci równowagę i że nogi niebezpiecznie jej się rozjeżdżają. Szlag! Szlag! 

Dosłownie w ostatniej chwili zdążyła złapać się ściany i nie upaść. Odetchnęła z ulga i spojrzała za siebie. Czerwone, płonące oczy Ogara rozbłysły w złowieszczym zadowoleniu. Nie tracąc więcej czasu, odepchnęła się od ściany i wtedy podłoga pod jej nogami nagle się zapadła. Madison z impetem uderzyła o stertę gnijących na dnie kości. Poobgryzane, połamane ludzkie szczątki zasypywały ją, uderzały o głowę i koziołkowały dalej. Nagle, tuż przed jej twarzą wylądowała popękana ludzka czaszka. Tego było już za wiele. Madison krzyknęła przerażona i po omacku zaczęła wygrzebywać się spod sterty kości. Strach dodał jej sił. Zaczęła wspinać się po wilgotnej, cuchnącej ściennie. Zakrwawionymi dłońmi łapała za wystające ze ścian kości i jęcząc z bólu, powoli wygrzebała się z grobu.

 

***

 

– Jak znajdujesz Paryż kochaniutka? – lady Upperton pociągnęła kolejny łyk wina.

Samanta nie zdążyła nawet odpowiedzieć. Najwidoczniej było to pytanie retoryczne. Nie przeszkadzało jej to jednak. Z rozbawieniem obserwowała, jak lady Upperton, ubrana iście po hrabiowsku, siedzi na rozklekotanym taborecie i popija z butelki. Paląc papierosa, z przyjemnością słuchała o młodzieńczych latach hrabiny, która niejednokrotnie bawiła wówczas w Paryżu. Opowiadała o ludziach, którzy dawno już odeszli, i o miejscach, których urok dawno przeminął; o młodzieńczych szaleństwach i miłostkach, o nieskrępowanej, szczęśliwej młodości, której świadkiem były restauracje i kamienice Paryża.

– Gdy tylko przyjechaliśmy, napisałam liścik do mojego dawnego znajomego. Może go znasz, to Leopold Zborowski?

– Przykro mi hrabino. Wydaje mi się, że to za wysokie progi.

– Racja, racja. Ale to nic złego! – hrabina zmitygowała się i delikatnie pogłaskała Samantę po policzku. – Biedactwo. Ale to nie twoja wina kochaniutka. Jesteś taka dzielna – dodała czule. – Ale do rzeczy. Leopold jest kolekcjonerem dzieł sztuki i osobą znaną w artystycznym świecie. Myślę, że jeśli ktoś ma nam pomóc w znalezieniu więcej informacji o simulacrum, to będzie to właśnie stary, dobry Leopold. Nikt inny.

 

***

 

Nareszcie!

Madison odetchnęła z ulgą. Przed sobą, nie dalej niż dwieście metrów, zobaczyła koniec korytarza. Rozświetlone po obu stronach pochodniami wyjście musiało być metą tego szaleńczego pościgu. Widok ten dodał jej sił. Poczuła, jak zmęczenie i ból nagle znikają i wypełnia ją dzika, pierwotna siła.

Wyrwała do przodu, niczym wypuszczona z boksu klacz. Nie patrząc pod nogi, pędziła na łeb na szyję.

Byle szybciej.

Wtem, tuż za sobą poczuła czyjąś obecność. Powietrze wypełnił smród przetrawionego alkoholu, potu i brudu. Przerażona, jeszcze bardziej przyspieszyła. Biegła ile sił w nogach, a za nią i przed nią, z dołu i z góry, korytarz wybuchnął nagle przeraźliwym rykiem. Ściany i sufit zaczęły się obsypywać. Madison z trudem lawirowała pomiędzy spadającymi fragmentami kości, jednak nawet na chwilę nie zwolniła.  Nagle, niedaleko przed sobą dostrzegła wysoki, ceglany murek. Za nim majaczyły pochodnie oznaczające metę.

Już blisko, dasz radę.

Pędem rzuciła się w stronę przeszkody. Z trudem wspięła się po wyślizganych, mokrych kamieniach i już przeskakiwała na druga stronę, gdy poczuła jak coś ohydnie zimnego i obślizgłego musnęło jej włosy. Krzycząc, niemal na czworaka rzuciła się w stronę mety, za sobą słysząc jedynie złośliwy, diabelski rechot.

 

***

 

Jezuita, zakonnice i Geleyda po prostu milczeli. W pełnym napięcia oczekiwaniu wpatrywali się w chłopaka, który, jakby tego nie dostrzegał i po prostu patrzył przed siebie. Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, aż w końcu chłopak drgnął nagle.

– Wygraliście – oznajmił i chwile potem znajdujące się za nim drzwi otworzyły się powoli.

– Gdzie Madison? – krzyknął Teodoré. – Gdzie ją zabrali!?

– Niech się ojciec nie martwi. Jest już w Mieście. Za moment się spotkacie – odparł i zniknął między uchylonymi drzwiami, które prowadziły ich dalej.

W ciemność.

 

***

 

– Udało się! Ja żyję!

Madison skakała z radości, a po jej twarzy strumieniami spływały łzy szczęścia. Nagle cała adrenalina i napięcie opuściły jej ciało, pozostawiając miejsce niewypowiedzianej uldze i satysfakcji. Czuła się jak nowo narodzona.

– Zwyciężyłam! – krzyknęła i wyrzuciła ręce w powietrze w geście triumfu. Radość jednak szybko prysła. Ze strachem uświadomiła sobie, że tak właściwie nie wie, gdzie jest i gdzie są jej towarzysze. W tej samej chwili, gdy lodowate palce przerażenia zaczynały zaciskać się na jej gardle, ku swej niewysłowionej uldze dostrzegła pojedyncze światła latarek i nawołujących ją towarzyszy. Była ocalona! Ze łzami w oczach podbiegła do nich, przytulając ich z całych sił i nie kryjąc łez. Całe napięcie opadło, pozostawiając agentkę roztrzęsioną i zmęczoną. Nie było jednak mowy o odpoczynku i sama dobrze o tym wiedziała. Trzeba było ratować zakonnice.

– Doskonale, zatem możemy iść teraz do Miasta. Czego tak właściwie szukacie?

Z ciemności tuż przed nimi wyszedł powoli wychudzony, ubrany w długi płaszcz mężczyzna, którego twarz przypominała popękaną, łuszczącą się woskową maskę. W świetle latarek dostrzegli, że pokracznie narysowana linia ust jest niepokojąco czerwona. Mężczyzna spojrzał z uznaniem na Madison i zachichotał cichutko.

– To on, to Ogar – agentka nachyliła się do jezuity.

– Przyszliśmy tu po zakonnice. Oddajcie je na mam i każdy pójdzie w swoją stronę – Teodoré zrobił krok w przód.

Mężczyzna ryknął tylko śmiechem i zaczął się spazmatycznie trząść.

– Oddajcie, oddajcie – przez chwilę przedrzeźniał jezuitę cienkim, kobiecym głosem, lecz nagle spoważniał. – Nigdzie nie pójdziecie, jeśli taka będzie wola króla. Rozumiesz, klecho? – wycedził przez zęby.

Madison była przekonana, że Ogar zaraz odgryzie jezuicie twarz, lecz zamiast tego mężczyzna tanecznym krokiem podszedł do drżących ze strachu zakonnic.

– Widziałem tu takie dwie. Śmiesznie krzyczały. Wymachiwały nad głową różańcami, jakby miały zaraz odlecieć. Mieliśmy z nimi dużo śmiechu. Chcemy więcej! – Ogar rzucił się w stronę zakonnic, jakby miał zamiar zacząć je łaskotać.

– Prowadź nas zatem do króla. Nie mamy czasu.

Ogar dał spokój zakonnicom i niechętnie wrócił do jezuity.

– Nudziarz. – westchnął ciężko i odwrócił się w kierunku Didiera. – Słyszałeś mały? Chcą widzieć się z królem. Co robimy?

Geleyda zerknął na Didiera, który z nich wszystkich zachowywał chyba największy spokój.

– Moim przyjacielem jest Gargantua. Może chodźmy najpierw do niego. On powie nam, co powinniśmy dalej zrobić.

– I to jest plan! – Ogar klasnął w ręce i spojrzał w oczy jezuicie. – Idziemy!

 

IV

 

Widząc potężne, okute żelazem drzwi, Franciszek Geleyda cały zadrżał. Wyrysowane na ich powierzchni symbole sprawiły, że przed oczami, jak żywe pojawiły mu się demoniczne przedstawienia i pieczęcie pochodzące wprost z owianego tajemnicą Lemegetonu.

Prowadzące do miasta wrota godne były starożytnego Jerycha. Były niezniszczalne. Żadna ludzka siła nie była nawet w stanie lekko ich poruszyć. Wystarczył natomiast jeden diabelski kaprys i znajdujące się przed nimi wrota otworzyły się z przeciągłym jęknięciem, jakby otwierała się właśnie rana samego łona ziemia. Żadne z nich nie miało co do tego żadnych wątpliwości – schodzili w głąb piekła.

Starodawne wierzeje otworzyły się szerzej, ukazując buchające wysoko płomienie i kłęby gęstej mgły, w której dostrzegli ukradkowo przekradające się czarne kształty.

– Piekło wita.  Francis wzdrygnął się na myśl o czekających go okropieństwach. Spojrzał na jezuitę, który wyciągnąwszy różaniec, w milczeniu wpatrywał się przed siebie.

– To miejsce pozbawione jest Boga. Pozbawione jest Twego światła i Twej łaski. Nie mi oceniać powody, dla którego tak się stało. Jestem wszak tylko narzędziem w Twych ojcowskich dłoniach, przedłużeniem Twej wszechpotężnej woli. Ścieżka, którą mi przygotowałeś, zaprowadziła mnie tutaj, w samo serce Edomu, do ludu, który w swej nieskończonej mądrości przeznaczyłeś na potępienie. I chociaż boję się, a strach mój paraliżuje me członki niczym trucizna, nie zawaham się. Wejdę tam umocniony wiarą, która niczym gwieździsty szkaplerz uchroni mnie od Złego, od zakusów Goga i Magoga, którzy natchnieni szatańskim tchnieniem czają się na moje życie.

To piekło. To samo dno Szeolu. Wchodzę w najczarniejszą noc pozbawioną jakiegokolwiek światła i jakiejkolwiek nadziei. W przeklęty naród grzeszników i demonów, gdzie krew i występek są niczym chleb powszedni. Strzeż mnie Panie, bo Tobie zaufałem.

  To miejsce pozbawione jest Boga – wyszeptał pełnym strachu głosem i powoli ruszył w stronę wrót, prowadząc za sobą pozostałych.

Wewnątrz ich oczom ukazał się przerażający, pełen bólu i szaleństwa krajobraz piekła. Było w nim jednak coś obrazoburczo pięknego, jakaś diaboliczna maestria kolorów, zapachów i krzyków, która zachwyciła Geleydę.

Znaleźli się w olbrzymich rozmiarów przedsionku, w porównaniu z którym wszystkie budowle starożytnego Rzymu i Grecji były jedynie dziecinną zabawą. Ozdobione motywem dance macabre ściany ciągnęły się wysoko w górę i cicho znikały w mroku. Z niewidocznego sufitu zwisały, zawieszone na potężnych łańcuchach, olbrzymie, drewniane koła, na których płonęły setki świec. Nisko zawieszona, zielonkawa mgła, rozlewała się wokół ich nóg, niczym pierwsze fale nadciagającego nieuchronnie przypływu. Wraz z nią dotarł do nich także przyprawiający o mdłości smród mokrej sierści, wymieszany z fetorem gnijących w ciemnych dziurach ciał.

Zakonnice z trwogą spojrzały na jezuitę, który bez słowa kroczył dalej. Natchnięte jego postawą szybko podążyły za nim, mijając rozglądającego się wokół Geleydę. Madison, zostawszy na końcu, czujnie przyglądała się Ogarowi, który beztrosko rozmawiał o czymś z Didierem.

– Słyszycie?

Madison spojrzała na Francisa, który z szeroko otwartymi ustami nasłuchiwał czegoś uważnie. Zanim zdążyła pomyśleć, że zwariował, sama usłyszała cichą, wygrywaną na organach muzykę, która z każdą chwilą robiła się coraz głośniejsza. Dudniące, potężne dźwięki wprawiały w kołysanie zwisające z sufitu koła, a rozchwiany muzyką blask świec rzucał wokół groteskowo wyglądające cienie. Madison odniosła wrażenie, że wraz z nacierającym coraz mocniej crescendo dryfująca nad podłogą mgła zaczyna bulgotać.

– Stójcie – z zadumy wyrwał ją głos ojca Di Frascimento.

Gęste opary cuchnącej mgły wirowały przed jezuitą. Z jej wnętrza dochodziło go ciche zawodzenie i towarzyszące mu urywane, pospieszne szepnięcia, których nijak nie rozumiał. We mgle dostrzegał także kiwające się czarne postacie, pomiędzy którymi z diabelską chyżością przekradały się garbate, powykręcane sylwetki.

Stopniowo w mgle przed jezuita zaczął zarysowywać się kształt innej istoty, która widocznie dominowała nad pozostałymi i powolnymi, ciężkimi krokami zbliżała się w jego stronę. Wygrywana na organach muzyka ponownie przybrała na sile. Brzmiała teraz niczym wygrywany na piekielnym instrumentarium marsz. Wychudzona niczym trup postać zbliżała się. Jej nisko osadzona głowa kiwała się miarowo na boki, a długie, zakończone pazurami dłonie szurały po kamiennej podłodze, krzesząc delikatne, ledwo widoczne we mgle iskry. Ciemność, z której została utkana zbliżała się i rosła coraz bardziej, aż w końcu, niczym uwolniony ze zwierciadła koszmar, stanęła tuż przed ojcem Di Frascimento.

Łysa, wysuszona czaszka zawisła naprzeciwko twarzy jezuity. Teodoré wyraźnie widział jej nieproporcjonalnie duże oczy, wąskie wargi i wysuwające się zza nich psie kły. Długie, wychudzone ręce opierały się o podłogę i istota wyglądała tak, jakby kucała. Jej klatkę piersiową, szyję i uda pokrywała mozaika blizn i ran. Niektóre z nich jątrzyły się paskudnie, a ich smrodliwa zawartość niespiesznie skapywała na podłogę.

Gdy monstrum zatrzymało się przed zakonnikiem, stojące dotąd nieruchomo sylwetki błyskawicznie okrążyły nowo przybyłych, zamykając ich w pierścieniu dyszącej i powarkującej czerni. Muzyka urwała się nagle.

– Euronymos – wyszeptał Geleyda, lecz jego głos zagłuszył pełen radości krzyk Didiera.

– Gargantua, jesteś! Musisz mi pomóc! Obawiam się, że narobiłem niezłego zamieszania.

Stwór wykrzywił twarz w grymasie, który musiał być chyba uśmiechem i chłopiec natychmiast do niego podbiegł.

W tym samym czasie jezuita po prostu gapił się nie stojące przed nim monstrum. Sam widok sprawiał, że serce zakonnika zaczynało walić jak oszalałe, pełne strachu i niewypowiedzianego wstrętu. Wysuszona czaszka, szpony i zębiska – ta istota musiała być zła do szpiku kości. Musiała być zła, a mimo to jezuita nie zauważył wokół niej żadnej demonicznej aury, niczego, co w jakikolwiek sposób świadczyłoby o jej diabelskiej naturze. Nie było wokół niej jednak też nic dobrego. Była… nijaka. Jakby wymykała się ludzkiemu pojmowaniu świata – trwała poza dobrem i złem, poza Bogiem i diabłem.

Stwór przyglądał się w milczeniu jezuicie, jakby dawał mu czas na to, aby ten otrząsnął się z pierwszego wrażenia. Przyjrzał się także pozostałym. Geleyda głośno przełkną ślinę, gdy ich spojrzenia się spotkały, Madison wydała natomiast cichy, pełen strachu jęk. Zakonnice, wbiwszy wzrok w ziemię, odmawiały drżącymi głosami różaniec.

– Po co tu jesteście? – stwór odezwał się świszczącym głosem. Każdy wypowiedziany wyraz wybrzmiewał w jego ustach straszliwie długo, rozciągał się w czasie. – Chłopiec wspomniał, że przyszliście tu po zakonnice.

– Tak –  Di Frascimento zająknął się w odpowiedzi i z najwyższym trudem zmusił się, aby spojrzeć na Gargantuę. – Powiedz nam, gdzie je znajdziemy i natychmiast opuścimy to miejsce.

Stwór dał znak Didierowi, aby wrócił do zakonnic.

– Nie ja decyduję o losie tych, którzy wchodzą do Miasta. Nie ja jestem tu prawem. Jeśli chcecie poznać los swoich samic, musicie spotkać się z królem.

Tysiące gardeł otworzyło się nagle, powtarzając pełnym trwogi głosem: król, król, król. Organy natychmiast rozbrzmiały na nowo, odpowiadając przeraźliwym, ogłuszającym jazgotem. Pojedyncze, wygrywane z niesamowitą pasją dźwięki nie składały się jednak na żadną melodię. Chaotyczna plątanina tonów sprawiała niemal fizyczny ból. Gęsta mgła rozpłynęła się sennie, ukazując zebranym pełnie koszmaru, o którym dawno temu pisał Dante.

Nie dalej niż kilkadziesiąt metrów od siebie ujrzeli ogromną, owalną jamę, pełną ocierających się o siebie ciał. Mężczyźni i kobiety splatali się ze sobą i wili niczym kopulujące węże, zanurzeni w grzechu i rozpuście, które sprowadziły boski gniew na mieszkańców Sodomy i Gomory. Pełne grzesznej rozkoszy jęki i mlaśnięcia przyprawiały jezuitę o mdłości.

Centralnie nad jamą znajdowało się coś, co przypominało Francisowi wężową gardziel lub pulsujący, zaróżowiony flak. Ohydna, sprzeczna z Naturą narośl wyglądała niczym napęczniały czyrak, gotów w każdej chwili pęknąć, uwalniając tym samym jątrzącą się w nim chorobę. I tak też się stało! Bo oto nagle, zwisająca z ciemności gardziel otworzyła się z obrzydliwym pęknięciem i z jej wnętrza wysypało się kilka nagich ciał, które z impetem spadły w znajdujący się w jamie tłum ludzi. Ci zaś, jakby nagle wybudzeni z somnambulicznego transu, natychmiast rzucili się na nowe ciała, rozrywając je zębami i rękami. Jama, w której byli do tej pory zamknięci, w parę chwil zamieniła się w krwawiące, jęczące z bólu i rozkoszy bajoro.

– Dobry Boże!

Geleyda usłyszał za sobą krzyk zakonnic, które pobudzone nagłym impulsem zaczęły po prostu uciekać. Pomimo nawoływań Madison, obie siostry, najwyraźniej całkowicie oszalałe, po prostu zniknęły. Szybko jednak machnął na nie ręką, w jakiś bluźnierczy sposób zachwycony całą sceną. Buchające w mroku płomienie ognia, blask szaleńczo dymiących świec, zielonkawa mgła i znajdujące się w samym środku tego szaleńczego inferno jezioro śmierci wyglądały tak, jakby namalował je sam Jan z Fiesole lub Giotto di Bondone.

– Król! Król! Król! – krzyk setek gardeł przyśpieszał coraz bardziej, aż w końcu zamiast słów słuchać było tylko przeraźliwe buczenie.

I wtedy nadszedł on.

Król.

Powoli wyłonił się ze środka jeziora, a bulgocząca w nim krew rozprysła niczym fontanna. W milczeniu, które przejęło ich trwogą, skierował swój wielki, spuchnięty łeb prosto na nich. Pojedynczym ruchem umięśnionych ramion wygrzebał się z dołu i ociekając krwią ruszył w ich stronę, idąc po głowach i ramionach swoich poddanych. Niektórzy z nich padali martwi pod ciężarem piekielnego majestatu swego władcy, co tylko jeszcze bardziej podniecało wyjący tłum. Geleyda z chorą fascynacją patrzył, jak król – odziany jedynie w brudną przepaskę biodrową, przy której groteskowo podskakiwała ludzka czaszka, powoli zbliża się do skulonego ze strachu jezuity.

Tymczasem w umyśle Teodoré odbywała się szaleńcza gonitwa myśli, które krążyły tylko wokół jednego – ten potwór, ociekający parującą krwią Lewiatan był ostatecznym dowodem na to, że Boga nie ma.

– Szatanie, szatanie! Teraz widzę twoją potęgę! Przyjdź i weź mnie! Weź mnie, weź moją duszę! Oto w twe cuchnące siarką ręce składam ducha mego! – krzyknął i zerwawszy z siebie ubranie rozwarł szeroko ramiona, jakby sam składał się w ofierze.

Madison poczuła, jak jej umysł zalewa fala ciemności, a jej członki i mięśnie wiotczeją. Szeroko otwartymi oczami, pełna dławiącego ją strachu patrzyła, jak olbrzymi, muskularny kształt zatrzymuje się przed jezuitą i pochyla nad nim głowę. W tym samym momencie cała wrzawa nagle ucichła, a jej miejsce zastąpiło nerwowe, spragnione krwi i szaleństwa oczekiwanie. Poczuła, jak bezładnie osuwa się na ziemie. Zanim straciła przytomność, ujrzała jeszcze Geleydę, który na kolanach, z rękoma złożonymi jak do pacierza wyszeptuje szaleńczo imiona diabłów i demonów.

Król stał zaś w milczeniu przed jezuitą i lekko przechyliwszy głowę, spoglądał na zakonnika i jego towarzyszy.

– Weź mnie, weź nas! Nie daj nam dłużej czekać! Rozerwij moje serce! Rzuć mnie na pożarcie swym sługom. Daj im mojej krwi, Szatanie, władco świata! – wrzasnął Teodoré i położył się na ziemi.

Kompletnie nagi, drżąc i śmiejąc się nerwowo, spoglądał w beznamiętne oblicze Strasznego Kusiciela. I gdy myślał już, że oto wybiła godzina, w której jego ciało i dusza wydłużą cień rzucany przez Wieczną Śmierć, monstrum odezwało się absurdalnie melodyjnym, niemal anielskim głosem.

– Witajcie, moi bliscy. Wydawałoby się, że nigdy się nie spotkamy. A jednak, pamięć o mrocznych wiekach przetrwała wśród was i przyprowadziła do mnie. Trzeba wielkiej odwagi albo desperacji, by zapukać do bram tego miejsca. Miejsca, w którym prawa rządzące na powierzchni nie mają żadnej mocy. Jestem pod wrażeniem.

Król nachylił się nad jezuita i wyciągnąwszy muskularne ramię, delikatnie pomógł mu wstać.

– Nie jesteśmy waszymi wrogami. Dobrowolnie zeszliśmy w mrok, aby nie mieć udziału w świecie, który od chwili naszych narodzin był dla nas obcy. Odnaleźliśmy się w mroku, wśród dawno minionej przeszłości. Lata mijały, rządy rodziły się i upadały, Paryż zmieniał się, przeoblekał w coraz straszniejsze formy, a my wciąż tu trwaliśmy. W ciszy i mroku. Dobrowolnie skazaliśmy się na wygnanie, schodząc do samej kloaki świata.

Jezuita w milczeniu patrzył na Króla i uważnie słuchał jego słów. Nagle przestał się bać. Stojąca przed nim istota, chociaż odrażająca i straszliwa, nie wywoływała w sercu zakonnika strachu. Po prostu była. Spokojny ton głosu Króla zadziałał także na Francisa i Madison, którzy z szeroko otwartymi oczami, jakby dopiero co przebudzili się z długiego snu, rozglądali się wokół, nic nie pamiętając.

– Jesteś… piękny – Teodoré szepnął pełen zachwytu. – Jesteś piękny… bo jesteś dzieckiem Boga. Wszystkie jego dzieci są piękne, bez względu na formę i kształt.

Król uśmiechnął się tajemniczo.

– Jedna z samic po które przyszliście, musiała ponieść karę. – Król zmienił temat. – Natomiast druga z nich żyje. Oddam wam ją pod warunkiem, że nie skrzywdzi już nikogo więcej. Czy jesteś w stanie mi to obiecać?

– Zakonnice! – przypomniał sobie nagle Teodoré i zaczął rozglądać się za przeoryszą i siostra Helgą. – Oczywiście Królu, masz moje słowo, ale były tu jeszcze dwie siostry. Czy one… też? – zawiesił głos.

– Spokojnie. Te dwie, które przyszły tu z wami, są chwilowo niedysponowane, ale żyją. Gdy będziecie opuszczać to miejsce przypilnuję, aby do was dołączyły.

– O wielki władco Tartaru! Mroczny królu piekieł żydowskich, chrześcijańskich, arabskich i wszystkich, jakie tylko są! – Geleyda, na czworaka z głową nisko przy ziemi podpełzł do Króla i strachliwie zwrócił ku niemu oczy. – Raczyłeś wspomnieć, o straszliwy Euronymosie, o tym, że trwasz w swym pięknym królestwie już od wielu, wielu lat, być może nawet wieków. Czy byłeś tu, gdy owo parszywe robactwo, same nazywające się dumnie ludzkością toczyło ze sobą spór, który do historii przeszedł jako Rewolucja Francuska?

Król spojrzał nieco rozbawiony na płaszczącego się przed nim mężczyznę i twierdząco skinął głową.

– O Wielki Pożeraczu Światła, czy może zatem słyszałeś, a może znałeś kogoś takiego jak Comte Fenalik? Albo o potężnym artefakcie, który ludzkość zapamiętała jako Simulacrum Sedefkara?

Król z zaciekawieniem spojrzał na Francisa.

– Czy po to tu przyszliście?

– Niejako tak – wtrącił się Teodoré jakby w obawie, że niewyparzony język Francisa zaraz ściągnie na nich gniew tej pięknej istoty. – To można powiedzieć główny powód, dla którego znaleźliśmy się w Paryżu, a nasza wizyta tutaj to czysty przypadek. Naszym pierwotnym celem jest znalezienie Simulacrum nim wpadnie ono w niepowołane ręce.

– A więc podążacie tropem Czarnego Faraona. Tego, którego ohydny język zdążył splugawić każdy czas.

– Być może, królu. Jeśli to ta sama istota, która widziałem w wizji pod imieniem Nyarla… –

Di Frascimento nie zdążył dokończyć. Nagle, olbrzymia, zakończona szponami łapa zakryła usta Teodoré. Madison westchnęła przerażona, obawiając się najgorszego. Nic takiego się jednak nie stało. Król odezwał się spokojnym, wyważonym tonem.

– Przestań. Macie dużo pytań i tak się szczęśliwie składa, że być może dysponuję odpowiedziami. Przejdźmy jednak do biblioteki, tam będziemy mieć nieco więcej spokoju i prywatności.

 

***

 

Biblioteka okazała się być wielką jaskinią. Na podłodze, w naturalnie uformowanych skalnych półkach i niszach płonęły setki świec. Gdy tylko weszli do środka, z pod jednej ze ścian natychmiast poderwało się kilka niskich, garbatych postaci. Stanąwszy bez ruchu, poprawiły przekrzywione, popękane okulary i wysunąwszy swe małe główki do przodu bacznie przyjrzały się gościom. Zauważywszy jednak króla, szybko wróciły do swoich zajęć. Madison ostrożnie zrobiła krok do przodu, przyświecając sobie latarką.

Na ziemi i pod ścianami porozrzucane leżały dziesiątki ksiąg i woluminów w różnym stopniu rozkładu. Niektóre księgi leżały rzucone w kąt, inne starannie zgromadzono na stosy, a jeszcze inne tworzyły fantastycznie skręcające się wieże. Na starych, butwiejących regałach opasłe tomiszcza sąsiadowały z bielejącymi makabrycznie kośćmi. Ksiąg było tyle, że niejedna z czołowych europejskich bibliotek mogłaby poczuć się zawstydzona tak bogatym księgozbiorem. Agentka schyliła się po jedną z ksiąg, jednak zapisany krętym językiem tytuł nic jej nie mówił. Odrzuciwszy książkę, postanowiła przyjrzeć się dziwnym stworom, które najwidoczniej były gospodarzami tego miejsca. Idąc w ich kierunku, zauważyła wiszącą na jednej ze ścian olbrzymią, białą płachtę, na której umieszczono coś, co przypominało jej gwiazdozbiory ziemskiego nieba – z tą jednak różnicą, że nie potrafiła rozpoznać żadnego z nich. Skupiska gwiazd nosiły fantastyczne, trudne do wymówienia nazwy Yugoth i Kadath.

– Szukacie zatem simulacrum. Jeśli mogę wiedzieć, w jakim celu? – Król spojrzał na jezuitę i ziewnął głośno, odsłaniając rzędy ostrych, czarnych zębów.

–  Tak się składa Królu, że zostaliśmy wplątani w całą tę kabałę trochę wbrew naszej woli. Nie wiedzieliśmy, na co się piszemy. Można powiedzieć, że nasza misja jest w istocie spełnieniem ostatniej woli kogoś, kto odnalazł trop simulacrum. W obawie że może ono wpaść w niepowołane ręce, poprosił nas, abyśmy wyruszyli wraz z nim na poszukiwania artefaktu. Pomysłodawca niestety zginął, a nam nie pozostało nic innego, jak wypełnić złożoną w chwili śmierci obietnice.

– Właśnie tak, czcigodny Królu – Geleyda poddańczo skinął głową. – Udało nam się ustalić, że simulacrum w pewnym momencie należało do mężczyzny znanego jako Comte Fenalik. Może jego Przerażająca Potworność słyszał o nim? Nawet najdrobniejsza wskazówka jest na wagę złota.

Król w milczeniu przyglądał się Francisowi. Nie wiedział, czy płaszczący się przed nim mężczyzna bardziej bawi go, czy irytuje. Jedno było natomiast pewne – był konkretny i miał wyobraźnię.

– Owszem, pamiętam go z czasów tuż przed rewolucją. Straszliwa kanalia. Szarlatan i szaleniec, skalą dokonanych potworności dorównujący niemal markizowi de Sade. Wiem, że ostatnie lata swego życia spędził w Charenton. Co zaś się tyczy samego simulacrum. Wierzę w czystość waszych intencji. Nie zawahaliście się tu przyjść, aby uratować zaginione zakonnice. Świadczy to o waszej wyjątkowej odwadze i poczuciu odpowiedzialności. Jako gest mojej dobrej woli, weźcie zatem to.

Król wydał z siebie niski pomruk i natychmiast podbiegła do niego jedna z istot, które widzieli wcześniej. Była to krępej budowy ciała, garbata, wychudzona hybryda człowieka i psa. Bijąc bałwochwalcze pokłony, uklęknęła przed Królem i poprawiwszy sterczące na nosie okulary, wręczyła mu zawinięty w brudną szmatę pakunek.

– Oto Zwój Głowy – Król rzekł uroczyście i wręczył go Francisowi. – Manuskrypt o potężnej mocy. Całkowity swój potencjał ukaże jednak dopiero wówczas, gdy połączony zostanie z pozostałymi zwojami. W tych zapiskach drzemie wielka moc. Użyta w sposób niegodziwy może przynieść waszemu światu wiele cierpienia.

Król położył szponiastą łapę na zawiniątku i dodał:

– Chrońcie tego za wszelką cenę. Jeśli wasz misja ma się powieść, musicie być wyjątkowo czujni i wypatrywać cieni, które niechybnie krążą wśród was.

– Ależ oczywiście, Królu. Nasze oczy cały czas wypatrują zagrożenia, a uszy wyczulone są na szepty tych, którzy knują przeciwko naszej chwalebnej krucjacie – Di Frascimento spojrzał na króla z powagą. – Wiemy o zagrożeniach, które na nas czekają, niemniej jednak dziękujemy za ostrzeżenie.

– Ależ tak, oczywiście. Niektóre z nich opisano nawet w czołowym brytyjskim czasopiśmie, którego jestem skromnym reporterem. Nazywa się Prawdziwa Bomba, może słyszał Król o nim? Bardzo poważany periodyk – dodał Francis, ignorując nerwowe chrząknięcie jezuity.

– Niestety nie. Mam nadzieję jednak, że pisząc o tej sytuacji, a niechybnie tak się stanie – wspomni pan o nas dobrym słowem. Odrzucając na bok uprzedzenia i strach, mieszkańcy powierzchni mogą tylko zyskać na kontakcie z nami.

– Ależ oczywiście – potwierdził skwapliwie Francis. – Prawdziwa Bomba słynie z rzetelności. Stanie się tak, jak Król sobie życzy.

– Doskonale. Jeśli nie ma zatem więcej pytań, muszę poprosić was o opuszczenie biblioteki i całego miasta. Spędziliśmy już wystarczająco dużo czasu.  Zanim jednak wyjdziecie, przejrzyjcie tamte rupiecie, być może znajdziecie coś przydatnego.

Król wskazał znajdującą się w kącie stertę gratów i Geleyda natychmiast podbiegł we wskazanym kierunku.

Wygląda na to, że usprawniłam nieco proces przepisywania ksiąg – Madison, widocznie zadowolona z siebie, podeszła do jezuity i Króla. Z ciemności za nią dochodziły pełne podziwu westchnięcia, a nawet pełne entuzjazmu oklaski. Chwilę potem, ciemność biblioteki wypełniło cichutkie, miarowe stukanie.

– Słucham? – Król zwrócił oczy na Madison, która starała się wyczyścić dłonie z czegoś, co na pierwszy rzut wyglądało na tusz.

– No tak – odparła agentka, jakby stwierdziła właśnie najzwyklejszą rzecz na świecie. – Poddani Króla, te urocze, wyjątkowo sprytne istoty, całymi dniami, w marnym oświetleniu zajmowali się metodycznym przepisywaniem ksiąg. Zupełnie tak, jakbym znalazła się nagle w średniowiecznym scriptorium – zachichotała. –  Tak się szczęśliwie składa, że zanim wyruszyłam w podróż, o której moi koledzy poinformowali już Waszą Królewską Mość, zajmowałam się pewnym projektem, który miał na celu przyspieszenie tworzenia kopii dokumentów, przy zachowaniu oczywiście jak najwyższej jakości. Wstępnie nazwałam to urządzenie automatyczną kopiarkę do manuskryptów. Co prawda królewska biblioteka nie dysponujemy podzespołami, na których wcześniej pracowałam, udało mi się jednak znaleźć substytuty tychże. Jakkolwiek całość sprawia wrażenie dosyć rachityczne i może się wydawać, że cała maszyna rozleci się przy najcichszym chociaż kichnięciu, proszę mi wierzyć, że to cudeńko posłuży jeszcze królewskim skrybom jakiś czas.

– To chyba dobrze. Dziękuję – Król odparł zaskoczony.

– Patrzcie co znalazłem! – Geleyda pojawiał się obok, trzymając w dłoniach zawinięty w materiał pakunek. – Może coś nam się przyda, kiedyś. A jak nie, będzie to żywa pamiątka, że naprawdę tu byliśmy.

Di Frascimento pokiwał z dezaprobatą głową, natomiast Madison zerknęła zaciekawiona w jego stronę.

– Musicie już iść – oznajmił Król i wyprostował się.

Dopiero teraz ujrzeli go w pełni i aż westchnęli z podziwu. Zbudowany był niemalże z samych mięśni, grubych niczym cumownicze liny. Światło świec pełgało po jego ciele, ukazując stare, czarne rany i dziwnie wyglądające tatuaże; w migoczącym świetle przypominał wykuty z metalu posąg. Nieforemną, guzowatą głowę pokrywało kilka nabrzmiałych, lśniących guzków, czy też narośli. Ten liczący ponad dwa metry kolos mógł zmiażdżyć ich pojedynczym, leniwym machnięciem szponiastej łapy, a mimo to nie uczynił tego. Więcej, pomógł im w misji, o której właśnie się dowiedział. Zaufał im.

– Dziękujemy za wszystko Królu – jezuita skłonił się i w milczeniu ruszył w kierunku wyjścia z biblioteki.

Zanim wyszli z miasta, dołączyły do nich pozostałe zakonnice. Siostra Helga i zaginiona siostra Anna szły bezwiednie za przeoryszą, cały czas płacząc i śmiejąc się na przemian. Zwłaszcza siostra Anna, której jedynej udało się przeżyć, wyglądała wyjątkowo przygnębiająco. Szła, ciągnąc za sobą brudny, porwany habit, o który co jakiś czas się potykała i upadała, za każdym razem nerwowo oglądając się za siebie. Miała wychudzona, poranioną twarz, a jej drobne usta cały czas drżały. Zakonnica wciąż pozostawała w szoku, o czym dobitnie świadczyły wybałuszone, pełne strachu oczy, którymi nieustannie spoglądała na boki. Madison szczerze wątpiła, aby siostra Anna jeszcze kiedykolwiek doszła do siebie.

W trakcie drogi powrotnej ojciec Di Frascimento odbył z przeoryszą poważną rozmowę, w której surowo nakazał jej wyprostowanie spraw w sierocińcu i znalezienie osób, które dopuściły się jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych nadużyć. Oznajmił też, że gdy tylko znajdą się na powierzchni, natychmiast napisze list do Watykanu z prośbą, aby do sierocińca przyjechał zewnętrzy obserwator, który podejmie decyzje co do przyszłości prowadzonej przez nazaretanki placówki.

 

***

 

– Chyba idą Sam – hrabina podniosła się z taboretu i na wszelki wypadek oparła się o ścianę. Musiała przecież wyglądać godnie, a wino, chociaż fatalne, okazała się zdumiewająco mocne.

– Ano idą, idą. Nasi bohaterowie. Widziałem, że jeśli tylko pójdzie z nimi Madison, to wrócą cali i zdrowi. To było pewne jak w pacierzu amen.

– Oczywiście, że tak. Chociaż my też nie miałyśmy lekko Samanto. Pełniłyśmy wartę. Czuwałyśmy, pomimo nudy.

– Z nudą poradziłyśmy sobie hrabino i to nawet nie najgorzej – Samanta odpaliła papierosa i wręczyła hrabinie paczkę. – Powiedziałabym nawet, że wycisnęliśmy z tej sytuacji więcej, niż miała nam do zaoferowania.

– Co prawda, to racja Sam! – hrabina uśmiechnęła się do agentki i pokiwała zadowolona głową.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.

Horror w Orient Ekspresie – 4

Horror w Orient Ekspresie – 4

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 4

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

 

Pomimo zmęczenia i późnej godziny sen nadal nie przychodził do ojca Di Frascimento. Wydarzenia dzisiejszego dnia wciąż nie dawały mu spokoju. Z jednej strony był rad, że zdołał pomóc swoim towarzyszom, że udało mu się odeprzeć zagrażające im diabelskie siły, a z drugiej strony był świadom, że zwycięstwo nie było pełne. Szatańska siła, naprzeciwko której stanął, była mocniejsza, straszliwsza od wszystkiego, z czym do tej pory przyszło mu się zmierzyć. Myśl o nieopisanej potędze Złego przerażała go i nie pozwalała zasnąć, a było jeszcze zagadkowe pytanie, które zadała mu agentka Riley.

Czy jest jakiś sposób, aby zmierzyć objętość duszy? Albo sprawdzić, czy nic jej nie uszkodziło? – powtórzył w myślach i zafrasował się. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Jak zmierzyć coś tak ulotnego, a jednocześnie tak rzeczywistego, jak ludzka dusza? Jak sprawdzić, czy jest cała?

Ze studiów pamiętał, że Ojcowie Kościoła pisali o tym, czym jest, a czym nie jest dusza ludzka, jednak żaden z nich nie zastanawiał się nigdy nad kwestią jej trwałości. Według Tomasza z Akwinu dusza była przygodnym bytem integralnie połączonym z ciałem. Akwinata, podobnie jak wcześniej Arystoteles, twierdził także, że składa się ona z trzech elementów – wegetatywnego, zmysłowego i racjonalnego, i to właśnie połączenie tych trzech elementów tworzy jedną substancję duszy – Una anima secundum substantiam. Skoro zatem – myślał Teodore, zawstydzony nieco własnymi spostrzeżeniami i ich potencjalnie heretyckim charakterem – dusza składa się z trzech części, czy możliwe jest jej rozczłonkowanie?

Z drugiej strony, św. Augustyn w swoim dziele O Wielkości Duszy przekonywał, że dusza jest niematerialna. – Jak zatem rozerwać coś, co pozbawione jest ciała? – zastanawiał się jezuita.

Im dłużej o tym myślał, tym bardziej złościło go, że nie przynosi to żadnych rezultatów. Pytania mnożyły się jedno po drugim, podczas gdy nie padła nawet jedna odpowiedź.

Teodore powrócił pamięcią do chwili, kiedy straszliwe monstrum chwyciło bezbronną Madison i złożyło na jej ustach nekrotyczny pocałunek śmierci. Jezuita czuł wtedy jej ból, czuł zimno i ciemność, które popłynęły żyłami agentki Riley. Widział, jak monstrum wysysa z niej życie, jak czarny jęzor sieje spustoszenie w jej duszy, jak piętnuję ją czarnym znakiem samego Diabła.

Jeśli dusza Madison faktycznie ucierpiała, jeśli zalęgło się w niej zło lub pozbawiona została boskiego pierwiastka, to obowiązkiem ojca Teodore było to sprawdzić i, jeśli będzie to możliwe, uleczyć jej duszę.

 

***

 

– Dobrze cię widzieć, Hyde. Mam nadzieję, że wszystko ostatecznie dobrze się skończyło? – sir Glutterby wiedział, że jego najlepsza agentka rzadko chodziła na urlop, więc skoro sama, powołując się na sprawy rodzinne, poprosiła go o wolne, sprawa musiała być naprawdę poważna.

Samanta skinęła twierdząco głową i sir Glutterby odetchnął z ulgą.

– Kawy?

– Chętnie – odparła. Ten poranek był wyjątkowo pochmurny i paskudny. – Czekamy na Madison? – zerknęła na stojące obok puste krzesło.

– Tak, musimy porozmawiać o postępach w waszym śledztwie. Sporządzony przez ciebie raport jest, jakby to powiedzieć… – zawiesił na chwilę głos – dosyć niezwykły.

Samanta skrzywiła się na to słowo. Wiedziała, że jej przełożony nie cierpi wszystkiego, co niezwykłe lub niesamowite.

– W pełni się zgadzam inspektorze. Wydarzenia, których Madison i ja byłyśmy świadkami, są w istocie dosyć nietypowe. Śmierć Juliusza Smitha, jej okoliczności i informacje, które zdążył nam przekazać, stanowią dosyć nietypową mozaikę. Wszystko to aż na kilometr śmierdzi jakimiś okultystycznymi fanaberiami. Najchętniej w ogóle bym się w to nie pakowała, mamy jednak trupa, cztery trupy – poprawiła się szybko – a wszystkie ślady prowadzą nas do Makriata, którego jednak dotąd nie udało nam się dorwać. Mam podejrzenie, że to właśnie on lub ktoś z jego otoczenia stoi za włamaniem i podpaleniem mieszkania Smith’a. Jeśli Makriat także poszukuje simulacrum, to musimy znaleźć je przed nim. Nie wiem, jakie odgrywa ono znaczenie w całej tej historii, ale pomocnik profesora twierdzi, że to sprawa wielkiej wagi, międzynarodowej.

– I to mnie właśnie martwi Hyde – zasępił się Glutterby. – Jeśli to sprawa międzynarodowa, to nie dość, że musimy mieć ją pod kontrolą jako pierwsi, to ponadto musimy działać z najwyższą dyskrecją – zaznaczył ruchem dłoni.

– Naturalnie.

– W raporcie napisałaś, że denat chwilę przed śmiercią wytypował ciebie i Riley do tego, abyście razem z nim wyruszyły w podróż poszukiwawczą Orient Ekspresem, zgadza się?

Madison skinęła głową.

– Profesor nie może wziąć w niej udziału z przyczyn oczywistych, ale cała wyprawa ma odbyć się według zaplanowanego wcześniej scenariusza – odparła rzeczowo. – Wraz z nami ma wyruszyć wspomniany we wcześniejszych raportach jezuita, ojciec Teodore Di Frascimento, hrabina Teodora Upperton i… Franciszek Geleyda.

– Ten Geleyda?

Samanta z dezaprobatą pokiwała głową.

– Niedobrze, bardzo niedobrze. Jeśli chcemy, aby cała akcja przebiegła po chichu, obecność żądnego sensacji reportera jest nam wybitnie nie po drodze – zmartwił się.

– Taka była wola denata – Hyde rozłożyła bezradnie ręce. – Niestety przeczucie podpowiada mi, że Geleyda nie zrezygnuje z takiej okazji.

– Musisz mieć go zatem na oku. Pilnuj, co pisze i komu to wysyła, by w razie potrzeby przechwytywać całą jego korespondencję.

– Oczywiście – zgodziła się natychmiast.

Gdy zegar wybił dziewiątą, drzwi do gabinetu otworzyły się nagle. Do środka energicznym krokiem weszła Madison.

– Samanto! Jak dobrze cię widzieć. Nie uwierzysz, co mi się wczoraj przydarzyło!

Sir Glutterby zrobił wielkie oczy i chrząknął, zaznaczając swoją obecność.

– Dzień dobry inspektorze – Riley wyprostowała się i skinęła głową w stronę przełożonego.

Sir Glutterby wyjął z gabloty trzy szklanki, nalał w nie brandy i postawił na biurku. Z szuflady wyciągnął cygara na specjalne okazje.

– Sprawa jest poważna – oceniła sytuację Samanta i bez skrępowania sięgnęła po szklankę.

– Witaj, Madison. Skoro już wszyscy jesteśmy, przejdźmy może do rzeczy. Po pierwsze, jak postępy w śledztwie? Po drugie, raport, który mi zostawiłaś jest dosyć…

– Niezwykły, tak. – dokończyła Riley i dostrzegła, jak usta inspektora wykrzywiają się w grymasie. – Ale tak właśnie było. Wszystko, co zostało przedstawione w raporcie, odpowiada stanowi faktycznemu zaistniałych wydarzeń.

– Jaki raport? – spytała Hyde.

Sir Glutterby dał znać Madison, aby streściła po krótce wydarzenia ostatniego dnia.

– To było tak – rozpoczęła swoja opowieść. – Siedzieliśmy na herbatce u hrabiny: ja, Geleyda i ojciec Di Frascimento. Ustalaliśmy szczegóły naszej podróży Orient Ekspresem, gdy Geleyda wyciągnął zza pazuchy świeży numer „Prawdziwej Bomby”, gdzie na pierwszej stronie znajdowała się informacja o niezwykłym samozapłonie. Nie uwierzysz, ale jego ofiarą był Stanley.

– Ten Stanley? – Samanta zrobiła wielkie oczy. – Stanley, którego nazwisko znalazłyśmy w księgach handlowych Makriata?

– Ten sam, nie inaczej! Co więcej, w mieszkaniu, w którym doszło do wypadku, znaleziono również kolejkę, którą Stanley zakupił od naszego podejrzanego. Nie czekaliśmy dłużej i, pomimo dezaprobaty ojca Teodore, wyruszyliśmy pod wskazany w gazecie adres. A tam! Nie uwierzysz!

– Obawiam się, że będę musiała.

Następnie Madison streściła przebieg wydarzeń poprzedniego dnia z niemal minutową dokładnością. Gdy skończyła, złapała Samantę za dłoń.

– Tak więc widzisz, ja i pozostali musieliśmy paść ofiarą jakiejś podstępnej miniaturyzacji, a następnie zostaliśmy przeniesieni do wnętrza zabytkowej kolejki.

– No dobrze, rozumiem, tak mi się przynajmniej wydaje – Hyde powoli dochodziła do siebie. – A te potwory?

– Och, to musiał być wynik działania jakiegoś halucynogennego specyfiku, którym zostaliśmy potraktowani. Może w wyniku jego działania przytrafiło nam się to, co pan Geleyda nazwałby grupowym, świadomym snem?

– Nie podoba mi się to – burknął sir Glutterby i oparł się o biurko. – Miniaturyzacja, zamknięcie w modelu kolejki, nieumarłe stwory, sobowtóry… Przyznacie same, że brzmi to jak fabuła groszowej powieści z dreszczykiem – inspektor podrapał się po policzku. – Nie lubię takich historii. Może inaczej – nie wierzę w nie. Przynajmniej nie wierzyłem do tej pory, ale teraz, po rewelacjach związanych z Misr House, Makriatem, odczytem profesora Smitha i akcją w kolejce, chyba nie mam już wyboru, co?

Samanta uzmysłowiła sobie, że to pierwszy raz, gdy widzi szefa tak bardzo niezdecydowanego. Sir Glutterby zazwyczaj szybko podejmował decyzje i wykazywał niemal irytującą asertywność. A teraz? Ten wielki, postawny mężczyzna skubał nerwowo resztki zarostu, jakby nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

– Okazuje się, że świat, w którym żyję, jest o wiele bardziej złożony i tajemniczy, niż myślałem – kontynuował. W jego głosie Samanta wychwyciła nutę autentycznego przygnębienia. – Zupełnie tak, jakbyście po długiej, mroźnej zimie pojechały do swojego domku lotniskowego, a na miejscu okazało się, że wszystkie meble stoją inaczej, niż je zostawiłyście. To ten sam dom, ale wszystko jest w nim teraz nowe, inne. Rozumiecie?

Samanta i Madison skinęły głowami. Przypominały teraz parę uczennic, które wezwał na dywanik. Prawda była jednak inna. Rolę się odwróciły. To on był uczniem, to on czekał, aż te dwie silne kobiety pokażą mu stronę, w którą powinni się kierować.

– Jak to możliwe, że na trasie Londyn Liverpool nagle, zupełnie znikąd, pojawia się część dawno zaginionego pociągu? Jak to możliwe? Mam przeczucie, że to, czego doświadczyłaś Madison, to przełomowy dzień w historii Anglii, a może i całego świata. Nie znajduję logicznego wytłumaczenia dla tego, czego obie byłyście świadkami i mówiąc szczerze, przeraża mnie to. A pozostaje jeszcze sprawa Makriata. Co on ma z tym wspólnego?

– To istotnie niezła kabała – zaczęła Hyde, chcąc dodać otuchy przełożonemu. – Nie możemy jednak pozwolić na to, aby ta sprawa nas przerosła. Nie możemy się poddać. Na chwilę obecną nasze tropy faktycznie są dosyć marne, ale to się wkrótce zmieni. Dopiero zaczęłyśmy śledztwo, sprawa jest rozwojowa. Mamy trupa…

– Cztery trupy – dodała szybko Madison.

– Cztery trupy i trop, który wiedzie nas do Europy. Mamy simulacrum, o którym prof. Smith wspomniał przed śmiercią. Nie wiem jak ty, Madison, ale ja mam przeczucie, że całe to zamieszanie jest jakoś z nim związane.

– Całkowicie się z tobą zgadzam Samanto i jestem absolutnie pewna, że wszystkie te niesamowite zdarzenia będę mogła niedługo w racjonalny sposób wytłumaczyć.

Inspektor spojrzał w ich stronę i uśmiechnął się słabo. Przez chwilę cała trójka milczała, paląc cygara i popijając brandy.

– Zatem, zgodnie z wolą profesora Smith’a obie wyruszycie w podróż Orient Ekspresem – zaczął powoli sir Glutterby. – Uważajcie na siebie, zwłaszcza na siebie, a dopiero potem na tego przeklętego reportera i pozostałych. Niewykluczone, że jest wśród nich ktoś, kto zagraża powodzeniu naszej misji. Miejcie oczy dookoła głowy i pamiętajcie, że operacja musi przebiec dyskretnie. Zaraz poinformuję nasze europejskie kontakty o trasie waszej podróży, żebyście mogły liczyć na ich wsparcie. Nie jestem wstanie określić, jak dokładnie będzie ono wyglądać, ale to wciąż lepsze niż nic.

– Dziękujemy – Samanta podniosła się z fotela i uśmiechając się szelmowsko, wyciągnęła rękę w kierunku inspektora. – Proszę się niepotrzebnie nie zamartwiać. Będzie dobrze!

 

II

 

Punktualnie o godzinie trzynastej wszyscy goście zaproszeni przez hrabinę Upperton zasiedli w pokoju gościnnym. Wśród nich byli: ojciec jezuita Teodore Di Frascimento, reporter „Prawdziwej Bomby” Franciszek Geleyda, dwie agentki Interpolu – Samanta Hyde wraz Madison Riley – oraz oczywiście gospodyni – hrabina Teodora Upperton.

Hrabina podzieliła spotkanie na dwa etapy. Pierwszy, którego główną osią był wystawny obiad mający zrobić wrażenie na gościach, właśnie się skończył. Należało zatem podać herbatę, przejść do gabinetu i rozpocząć część oficjalną. Barnaba nie mógł dłużej czekać.

– Miło mi, że widzimy się w komplecie – odezwała się hrabina, gdy przeszli już do gabinetu. – Po wczorajszych wydarzeniach wszyscy mamy zapewne jakieś przemyślenia. O niektórych z nich dowiemy się zapewne z prasy. Pani Riley, agentka Hyde jest, jak mniemam, na bieżąco?

– Oczywiście – odpowiedziała i zawiesiła wzrok na soczyście zielonych liściach figowca, w którego cieniu usiadła.

– Doskonale – uśmiechnęła się hrabina. – Pozostaje nam zatem, o ile nikt nie zrezygnował, doprecyzować szczegóły wyjazdu: kiedy i o której godzinie wyjeżdżamy, a także jaki mamy plan na tę podróż.

– Plan mamy oczywiście jeden – zaczął jezuita. – Odnaleźć ów diabelski przedmiot, o którym wspomniał przed śmiercią profesor Smith. Odnajdując go, ocalimy cały nasz świat. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Sugeruję, abyśmy po opuszczeniu Anglii jak najszybciej udali się do Wenecji. Mieszka tam mój dobry znajomy, który być może zdoła nam pomóc.

– To brzmi jak plan – zgodziła się hrabina.

– Proszę wybaczyć, ale wydaje mi się, że nasza podróż ma już z góry zaplanowaną trasę i niewiele w tej kwestii możemy zmienić. Z tego co wiem, Orient Ekspres nie zatrzymuje się w Wenecji – Geleyda spojrzał na jezuitę i bezradnie rozłożył ręce. – Prawdę mówiąc, nasza podróż Orient Ekspresem zacznie się dopiero w Paryżu.

– Co pan proponuje, panie Geleyda? – hrabina odstawiła filiżankę na wysoki, elegancki stolik tuż obok fotela.

– Nic nadzwyczajnego hrabino. Z Londynu musimy dostać się do Calais, najpierw pociągiem, następnie promem, a dopiero stamtąd do Paryża.

– Gdyby tylko udało się przekopać pod dnem morza jakiś tunel – zamyśliła się Madison. – Wtedy cała podróż byłaby o wiele prostsza i krótsza, a przez to także bezpieczniejsza. O tej porze roku morze jest zazwyczaj silnie wzburzone.

– No dobrze. W takim razie pozostaje nam tylko kupić bilety i przygotować bagaże. Jedni większe, drudzy mniejsze – hrabina rzuciła okiem na Geleydę.

– Biorąc pod uwagę to, że każde z nas ma zapewne jakieś sprawy do dokończenia, proponuję, abyśmy wyruszyli w najbliższy piętek, 22 stycznia. Z tego co wiem, pociąg do Calais wyrusza z Londynu o godzinie dziesiątej – oznajmiła Samanta.

– Zatem w drogę, rycerze Jezusa! – Teodore energicznie podniósł się z fotela. Perspektywa podróży rozweseliła zasępionego dotąd jezuitę. Myśl, że oto rozpoczyna krucjatę przeciwko Szatanowi zepchnęła na bok wszelkie rozterki dnia poprzedniego. Był gotów do działania. Czuł, że napędzany Bożą łaską, jest w stanie przenosić góry.

– Chwileczkę – Geleyda wstał z fotela i podszedł do dużego okna, za którym Londyn tonął w strugach zimnego, brudnego deszczu. – Zanim tak entuzjastycznie wyruszymy w czekającą nas podróż, czy wiemy w ogóle, po co tak naprawdę ruszamy?

– Jadę ratować swojego męża, panie Geleyda – wycedziła przez zęby hrabina. – Dość już czasu straciliśmy na głupoty, dlatego proszę, aby niepotrzebnie nie przedłużał pan tego spotkania.

– Ależ hrabino – Francis odwrócił się na pięcie i z niedowierzaniem spojrzał na hrabinę. – Takie oskarżenia? Pod moim adresem? Proszę uwierzyć, że w tym, co mówię, nie ma nawet krzty wyrachowania, a los hrabiego interesuje także mnie.

Hrabina zacisnęła ręce na oparciu fotela tak bardzo, że zbielały jej knykcie.

– Czy wiedzą państwo, czym jest simulacrum Sedefkara?

– Jak to czym!? – zagrzmiał zniecierpliwiony jezuita. – Czy państwo są aż tak ślepi? Wszystko, z czym mieliśmy ostatnio do czynienia: ta przeklęta kolejka, wydarzenia w Misr House – to wszystko pochodzi od diabła! Tak samo owo simulacrum – to z pewnością kolejna zabawka, kolejne narzędzie Wiecznego Nieprzyjaciela, który za wszelką cenę chce zniszczyć nasz świat, zawładnąć naszymi duszami!

Samanta kątem oka zauważyła, jak Riley wyraźnie się wzdrygnęła.

– Doświadczyłem tego, gdy byliście zamknięci  w kolejce – kontynuował. – Ta lekkomyślność mogła skończyć się naszą śmiercią! – jezuita spiorunował wzrokiem Francisa i Madison. – To nie może się powtórzyć! Jeśli naprawdę chcemy wygrać te walkę, musimy działać wspólnie, działać według planu, a nie podejmować decyzje pod wpływem nagłego impulsu. Zrozumcie, jesteśmy w trakcie wojny. Siły dobra walczą z armią ciemności, a my – Rycerze Jezusa – jesteśmy tu po to, aby przechylić szalę walki na naszą stronę. Dlatego ja, Teodore Di Frascimento – jezuita uniósł ręce nad głowę – mocą nadaną  mi przez papieża, napełniony darami Ducha Świętego, zawierzam te niewinne dusze w Twoje ręce, Panie! Pobłogosław nas darem mądrości i odwagi, napełnij nasze serca roztropnością! Przeprowadź nas przez czas trwogi i niepokoju tak, jak niegdyś przeprowadziłeś Mojżesza przez Morze Czerwone! Miej nas w swojej opiece, bo pełnić będziemy Twą wolę!

Zapanowała cisza. Zgromadzone w gabinecie osoby dyskretnie spojrzały po sobie.

– Tak – szepnął pod nosem Geleyda, po czym dodał już głośniej. – Simulacrum w języku łacińskim oznacza podobieństwo lub pozór. Mianem tym określamy obiekty, które naśladują rzeczywistość. Może to być manekin imitujący dorosłą osobę, może to być lalka imitująca dziecko. Może to być także model kolejki – Geleyda zawiesił głos i spojrzał po pozostałych.

– Albo sobowtór – odezwała się cicho Samanta.

– Albo sobowtór – powtórzyła Madison i z uznaniem spojrzała na Geleydę. – Myśli pan, że te trzy trupy, które znaleźliśmy w hotelu, to właśnie simulacra?

– Nie wiem – odpowiedział szczerze Francis – ale może tak być. Tak samo kolejka.

– No dobrze – zgodziła się hrabina. Geleyda wyraźnie ją zaskoczył. – Co jeszcze pan wie?

– Sedefkar, do którego owo simulacrum należało, to, jak przynajmniej podejrzewam, nikt inny, jak Sedefkar Mehmed Agha – osmański architekt, który przeszedł do historii jako projektant Błękitnego Meczetu w Stambule.

– Czy to nie tam, według pozostawionych przez Smith’a informacji, powinniśmy się udać, aby owo simulacrum zniszczyć?

– Dokładnie tak, agentko Hyde – zgodził się Geleyda. – Sedefkar był za życia człowiekiem wielu talentów – studiował między innymi muzykę i architekturę, znany był także ze swoich intarsji z masy perłowej. Jego talenty w końcu zaprocentowały i został mianowany głównym architektem cesarskim na dworze ormiańskim. Co ciekawe, podobno urodził się w małym miasteczku Elbasan, na terenie dzisiejszej Albanii. Być może, jeśli uznamy to za istotne, w trakcie naszej podróży odwiedzimy to miejsce.

– Widzę, że naprawdę się pan zaangażował – hrabina z uznaniem spojrzała na Francisa.

– Jak już się za coś biorę, to zawsze na poważnie, hrabino – skłonił się z uśmiechem.

– Czy to już wszystko? Jeśli tak, to muszę przygotować się do podróży – Di Frascimento rozejrzał się po zgromadzonych osobach.

– Pozostaje jeszcze kwestia broni.

Wszyscy poza Madison spojrzeli zaskoczeni na Samantę. Wiedzieli, że wyprawa, w którą ruszają, wiąże się być może z niebezpieczeństwem, jednak postawione przez agentkę pytanie uświadomiło im, że zagrożenie jest realne.

– Razem z Madison dysponujemy niezbędnym, moim zdaniem, wyposażeniem i o nas jestem spokojna. Państwu radziłabym, o ile to możliwe, zaopatrzyć się w broń. Tak jak wspomniał ojciec Teodore, czeka nas wiele niebezpieczeństw. Na szczęście niektóre z nich giną od kul.

***

 

Chwilę później, gdy wszyscy już się rozeszli, hrabina Upperton usiadła w fotelu i wzięła głęboki oddech. – Zaczęło się – pomyślała i spojrzała na trzymaną w dłoniach fotografię męża. Tak bardzo się o niego martwiła, tak bardzo za nim tęskniła. Nagle wszystkie irytujące nawyki Barnaby odeszły w niepamięć. Wiele by teraz dała, aby poprawić krzywo zapięte guziki mężowskiej koszuli lub usłyszeć, jak dzwoni łyżeczką o filiżankę, mieszając herbatę. – Muszę go uratować, muszę sprowadzić go do domu.

Hrabina tęsknym wzrokiem spojrzała przez okno. Przez moment wydało jej się, że spływające po szybie krople deszczu układają się w twarz Barnaby.

 

III

 

Dwudziestego drugiego stycznia, punktualnie o godzinie dziesiątej rano, cała piątka ruszyła pociągiem do Dover, skąd promem miała dotrzeć do Calais. Pomimo że przekraczając próg wagonu, część z nich wzdrygnęła się na wspomnienie wydarzeń z mieszkania Stanleya, żadne z nich nie zawróciło.

Podróż odbyli w niemal  całkowitym milczeniu. Co jakiś czas ktoś próbował nawiązać rozmowę, jednak ta szybko się urywała. Di Frascimento w milczeniu odmawiał różaniec, hrabina tęsknym wzrokiem spoglądała przez okno, a Geleyda skrobał coś na kolanie. Madison, wsłuchana w rytmiczny stukot kół, już prawie zasypiała, gdy poczuła, jak Samanta delikatnie łapie ją za kolano.

– Coś się dzieje?

– Nie nic, spokojnie. Słuchaj, czy mogłybyśmy porozmawiać chwilę na osobności?

– Jasne – odparła nieco zdziwiona.

Hrabina odprowadziła wzrokiem agentki, które po chwili opuściły przedział.

– Czy coś się stało? Kogoś widziałaś? – wyszeptała Madison, gdy znalazły się same.

– Na szczęście nie. Nic z tych rzeczy. Muszę cię o coś spytać. Na spotkaniu u hrabiny zauważyłam, że dziwnie zareagowałaś, gdy jezuita wspomniał o walce z diabłem i pożeraniu ludzkich dusz. Może przesadzam, jeśli tak, to wybacz mi moją wścibskość, ale czy stało się coś, o czym nie napisałaś w raporcie?

– Agentka Hyde jest wyjątkowo bystra – uznała z podziwem Madison i spojrzała w oczy swojej partnerki. Nie widziała w nich wścibskości, ani niezdrowej fascynacji. Zobaczyła w nich…troskę? Tak przynajmniej uznała. – Czy powinnam jej o tym mówić? Przecież tak naprawdę nie wiem, czy coś mi się stało. A jeśli Samanta nie wierzy w koncept duszy? Wtedy cała ta sytuacja pozbawiona będzie dla niej jakiegokolwiek znaczenia. Z drugiej strony, czy między partnerami powinny istnieć jakiekolwiek tajemnice? Czy rozmyślanie o tym potwornym momencie wpłynęło na moje zachowanie? Czy stałam się nieuważna? Roztrzepana? Cholera! Nie mogę sobie na to pozwolić. Jestem agentką Interpolu na tajnej międzynarodowej misji. Nie mogę dać plamy!

Samanta wciąż na nią patrzyła i nie zanosiło się na to, aby przestała.

– No cóż, cała ta sytuacja była nieco niezwykła – zaczęła ostrożnie. – Miniaturyzacja, międzywymiarowa podróż, nieumarłe stwory, ludojad – zaśmiała się nerwowo. – To nie był niedzielny wypad za miasto. Jest o czym myśleć. Niesamowite doświadczenie, w istocie. Potrzebowałam chwili, aby ułożyć to sobie w głowie. Spisanie raportu dla sir Glutterby’ego bardzo mi w tym pomogło, zadziałało niemal terapeutycznie.

– Na pewno? – Samanta wciąż świdrowała ją wzrokiem. – Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zwierzyć się, to jest to odpowiednia chwila.

– Był taki jeden moment… – zawahała się –  gdy jedna z tych bestii wgryzła mi się w twarz. Poczułam wtedy chłód, jakby ulatywało ze mnie życie. To było przerażające… Poczułam się wtedy tak, jakby coś nadgryzło moją duszę, jakby wgryzło się w sam rdzeń mojej egzystencji i naruszyło fundamenty mojego ja. Czuję się tak, jakby czegoś mnie pozbawiono.

Samanta przyglądała jej się chwilę bez słowa, po czym w milczeniu przytuliła Madison.

– Riley, posłuchaj mnie. Jesteśmy w tym razem. Jesteśmy tu, aby pomagać sobie nawzajem. Jeśli tylko poczujesz się źle, albo będziesz chciała porozmawiać, możesz śmiało z tym do mnie przyjść. Nie możemy mieć teraz przed sobą sekretów. Powodzenie misji zależy przede wszystkim od nas, nie oszukujmy się. Nie możemy sobie pozwolić na to, aby jakaś męcząca ciebie lub mnie sprawa działała na nas niekorzystnie. Dlatego, jeśli tylko poczujesz, że potrzebujesz rozmowy, możesz z tym do mnie przyjść. Nawet nie możesz, a musisz. To polecenie służbowe.

Samanta roześmiała się cicho.

– Możesz być pewna, że ja do ciebie przyjdę i będziesz musiała wtedy słuchać jakichś nonsensów, które spędzają mi sen z powiek, albo niepotrzebnie rozpraszają uwagę. Jasne?

– Tak, tak. Wszystko w porządku, nie ma powodu do obaw. Ale dziękuję ci. Jeśli tylko poczuję, że potrzebuje rozmowy, to od razu zwrócę się do ciebie. To miłe – Riley uśmiechnęła się.

– Dobrze – odwzajemniła uśmiech Samanta i obie wróciły do przedziału.

 

***

 

Punktualnie o dwunastej cała piątka weszła na pokład promu, który miał zabrać ich do Calais. Na horyzoncie powoli zaczęły gromadzić się ciemne, ponure chmury, które niechybnie zwiastowały pogorszenie pogody. Silny, lodowaty wiatr, który uderzał w nich od strony Londynu, niósł ze sobą widmo burzy i sztormu.

Wchodząc po drewnianym pomoście, jezuita z niepokojem spojrzał na kotłującą się pod nim ciemną wodę. Szybko jednak wziął się w garść i po chwili stał już na pokładzie promu. Następnie, on i pozostała czwórka skierowali się do swoich kajut.

Gdy tylko Di Frascimento zamknął się w swojej kajucie, przed oczami stanęły mu wydarzenia, których był świadkiem podczas podróży do Southampton. Na samo wspomnienie tamtych okropieństw poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa przechodzi go zimny dreszcz. Pamiętał ów okropny, obślizgły jęzor, demoniczny głos i obrzydliwego, otyłego Chińczyka, który zapukał wtedy do jego drzwi. Pamiętał też olbrzymi, wyłaniający się zza wyspy kształt i grozę, która mu wtedy towarzyszyła.

W tym samym czasie Geleyda, rzuciwszy walizkę na koję, wyszedł na pokład i poszedł na dziób statku. Daleko przed nim czarna linia horyzontu oddzielała zimne wody morza od granatowych, złowrogich chmur. Lodowate fale uderzały o burty, rozpryskując wokół kropelki słonej wody. Francis rozejrzał się wokół. Wszędzie, aż po horyzont ciągnęły się zastępy hipnotycznie unoszących się i opadających fal. Towarzyszący im nieustający, ogłuszający szum wiatru wprowadził Francisa w dziwny trans. Nagle zrozumiał, jak bardzo jest mały,  jak niewiele znaczy i  to odkrycie na moment pozbawiło go tchu. Owszem, tam w Londynie był kimś – cieszył się szacunkiem, reputacje i popularnością, lecz tutaj, stojąc na dziobie statku płynącego wprost w kierunku rodzącej się na horyzoncie burzy, był nikim. Ziarenkiem piachu wobec potęgi morza i nieba. Chwilowym incydentem. Jego marzenia i nadzieje były jak bryzgające wokół krople wody. Były na chwilę, na moment. Bez znaczenia wobec upływającego czasu, wobec ogromu czynników, na które nie miał żadnego wpływu.

Spojrzał na krańce horyzontu. Co go tam czekało? Czym tak naprawdę było simulacrum Sedefkara? Czy jego przypuszczenia były słuszne? Umysł Francisa zalała lawina pytań, na które nie znał odpowiedzi. Z zadumy wyrwały go krople deszczu. Wyciągnął aparat i zrobił kilka szybkich zdjęć morskiemu krajobrazowi. Daleko na horyzoncie zamajaczyła pojedyncza błyskawica. Zbliżała się burza. Zbliżał się sztorm.

Gdy się odwrócił, ujrzał stojącą przy burcie agentkę Hyde. Samanta, opatuliwszy się szczelnie szarym płaszczem, stała i paliła papierosa. Podmuchy wiatru rozwiewały jej długie, brązowe włosy, które co jakiś czas ze złością odgarniała z twarzy. Nagle, niczym zjawa, wyrosła za nią wychudzona, czarna sylwetka i złapała ją za ramię. Agentka w ułamku sekundy odwróciła się i stanąwszy nisko na nogach, przyjęła pozycję obronną.

– Pan Beddows? Co pan tu robi? – spytała zaskoczona.

Geleyda dostrzegł, jak starszy mężczyzna uśmiecha się smutno.

– Cóż, moje życie w Londynie dobiegło końca wraz ze śmiercią kochanego profesora Smitha – rozłożył bezradnie ręce i Samanta dojrzała, że rękawy płaszcza są ściśle owinięte wokół przegubów. – Nie mam w Londynie rodziny, ani nikogo, kto mógłby sprawić, że chciałbym tam zostać – Beddows spojrzał w oczy Samancie.

Agentka odniosła wrażenie, że z mężczyzną jest coś nie do końca w porządku. Uśmiechnęła się blado i już miała się pożegnać, gdy kątem oka zobaczyła idącego w ich stronę Geleydę.

– Uśmiech! – krzyknął i pociągnął za spust aparatu. – Mam nadzieje, że wyszło. Pan Beddows, co za nie nieoczekiwane spotkanie!

– Witam pana reportera – Beddows nagle zachwiał się i w ostatniej chwili złapał za reling. Prom zakołysał się potężnie pod nagłym uderzeniem rozwścieczonej fali, która przelała się przez pokład. Geleyda i Samanta stanęli szerzej na nogach. Gdy pokład przestał się w końcu kołysać, Beddows wydał z siebie skrzekliwy rechot.

– Ale buja. Lepiej zejdźmy pod pokład. Wkrótce i tak mają wołać na obiad.

– Słuszna uwaga – Geleyda schował twarz w wełniany golf i spojrzał na horyzont. Przed nimi błyskawice jedna po drugiej przecinały niebo, które stało się nagle stalowo szare. – Gdzie pan się wybiera, panie Beddows?

– No cóż, tak jak mówiłem, po śmierci profesora nic już nie trzyma mnie w Londynie. Gdy tylko skończył się pogrzeb, spakowałem się i wsiadłem w pociąg z myślą o tym, aby rozpocząć nowe życie we Francji, a może w Belgii lub Niemczech. Mówią, że starych drzew nie należy przesadzać, ale zobaczymy, co los przyniesie. A państwo? Czyżbyście postanowili wypełnić ostatnią wolę profesora? Ruszyliście tropem simulacrum?

Samanta ujrzała, jak oczy staruszka rozbłysły nagle dziwnym blaskiem. Beddows zagryzł wargi i w milczeniu czekał na odpowiedź. Agentka spojrzała znacząco na Geleydę, ale ten wydawał się tego nie widzieć.

– Ano tak, panie Beddows. Ostatnie życzenie rzecz święta. Muszę przyznać, że pogrzeb profesora odbył się w iście ekspresowym tempie. Mówiąc szczerze, myślałem, że poinformuje nas pan o tym.

– Kochany panie Geleyda, nie było czasu. Rodzina naciskała, aby pogrzeb odbył się jak najszybciej. Nie miałem prawa się sprzeciwiać, sam pan rozumie.

– Jasna sprawa. Ciekawe, co podadzą na obiad? – odparł beztrosko Geleyda i ruszył w kierunku schodów prowadzących pod pokład.

Idąc jako ostatnia, Samanta bacznie przyglądała się maszerującemu przed nią staruszkowi. Chociaż nie umiała tego wytłumaczyć, coś podpowiadało jej, że idący przed nią mężczyzna jest inny, obcy. – Widziałam go ledwie raz w życiu. Może jest przybity śmiercią profesora, może to załamanie nerwowe? – skarciła się w myślach i weszła do sali jadalnej.

 

***

 

Dla Geleydy obiad był świetną zabawą. Morze rozszalało się na tyle, że cały prom bujał się teraz w tą i z powrotem, niczym olbrzymia kołyska, więc talerze i cała zastawa jeździły po stole i z brzdękiem spadały na podłogę. Śmiejąc się pod nosem, patrzył, jak pasażerowie nieudolnie starają się jeść z uciekających im sprzed twarzy talerzy.

Hrabinie nie było jednak do śmiechu. Po kilku nieudanych próbach ostatecznie zrezygnowała z posiłku i bacznie przyglądała się Beddowsowi. Coś w jego twarzy, w jego oczach i ruchach mierziło hrabinę. Sposób w jaki jadł, w jaki sięgał po pieczywo był… ordynarny. Hrabina co prawda rzadko jadała w jego towarzystwie, ale wątpiła, by człowiek tak elegancki i dyskretny jak Beddows, tak łapczywie wpychał pieczywo do ust. Nigdy też nie podejrzewałaby, że Beddows byłby w stanie ją okłamać, a przecież okłamał ją chwilę temu. Nie wierzyła w to, że pogrzeb profesora odbył się tak szybko ze względu na prośbę rodziny. Ktoś tak zasłużony jak Juliusz Smith z pewnością zostałby pochowany z honorami, a w uroczystościach pogrzebowych poza rodziną i znajomymi uczestniczyliby także wykładowcy uniwersyteccy i ludzie nauki. Beddows kłamał, ale dlaczego?

Obecność Beddowsa niepokoiła także jezuitę. Gdy ich spojrzenia na moment się spotkały, Di Frascimento dostrzegł w oczach staruszka coś złowieszczo przebiegło. Poczuł się dokładnie tak samo, jak tamtego wieczora, gdy spotkali się z profesorem Smithem.

Gdy skończyli,  Beddows ukłonił się nisko i ciężko powłócząc nogami, poszedł do swojej kajuty.

– Musimy porozmawiać o Beddowsie, natychmiast – zawyrokowała hrabina i nie czekając na pozostałych, udała się do swojej kabiny.

 

***

 

– To nie jest Beddows – oznajmiła, gdy wszyscy znaleźli się już w kajucie.

Madison i Geleyda zrobili wielkie oczy.

– Tak też myślałam – odparła Samanta i odetchnęła z ulgą. – Bałam się już, że wariuję, ale odniosłam dokładnie takie samo wrażenie, gdy rozmawiałam z nim na pokładzie. Jeszcze ta bajka o pogrzebie. Czemu kłamie?

– Halo, tu ziemia – odezwał się Geleyda. – Może staruszek faktycznie chce zmienić na starość otoczenie? Całe życie komuś służył, więc teraz chce skorzystać z wolności i na stare lata zwiedzić trochę świata. Albo chce pomóc nam w poszukiwaniach.

– Panie Geleyda – odezwał się jezuita – hrabina i agentka Hyde mają racje. W postawie pana Beddowsa jest coś nienaturalnego. Jest w nim jakaś podłość, której wcześniej od niego nie czułem.

– To nie jest Beddows – powtórzyła hrabina. – Juliusz Smith był moim wieloletnim przyjacielem. W ciągu tych lat zdołałam poznać co nieco Beddowsa: jego upodobania, zwyczaje, drobne gesty i ulubione słówka. Proszę mi wierzyć, że patrząc dzisiaj na niego, widziałam zupełnie obcego człowieka. Może i wygląda jak Beddows, ale to na pewno nie on. Mam całkowitą pewność.

– Myślicie, że to sobowtór? Jak w przypadku Makriata? – spytała Madison.

– Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać – odparł Geleyda. – Musimy się z nim skonfrontować. Jeśli to faktycznie sobowtór, to nie pozostaje nam nic innego, jak poznać jego prawdziwą tożsamość. – Geleyda, chociaż wątpił w słowa jezuity, Samanty i hrabiny, gotów był to sprawdzić. Gdyby się mylił, miałby pierwszorzędny materiał. – Jestem gotów pójść do niego i wybadać sytuację.

– Panie Geleyda – Madison westchnęła z zachwytem.

Francis uśmiechnął się tylko i spojrzał po pozostałych.

– Mam iść?

– To faktycznie nie jest głupi pomysł – zgodził się Teodore.

Statek zakołysał się gwałtownie. Stojący w kajucie Francis i Teodore z impetem uderzyli plecami o ścianę kabiny.

– Na litość boską! – krzyknęła lady Upperton, a jej twarz zrobiła się niepokojąco blada.

– Wszystko w porządku? – Samanta złapała hrabinę za dłoń.

– Tak, tak. Nie przywykłam po prostu do takich warunków. To kołysanie źle na mnie działa, ale do rzeczy. Uważam, że powinien pan tam pójść. Potrzebny jest jednak pretekst.

– Może powiem, że uważam, że państwa intencje są nie do końca czyste? Że zamierzają wykorzystać państwo simulacrum do własnych celów?

– Nabierze się na to? – Teodore spojrzał pytająco na hrabinę, która wzruszyła tylko ramionami.

 

***

 

Geleyda ledwo zdołał wyjść z zajmowanej przez hrabinę kajuty. Hulający na zewnątrz wiatr był tak silny, że niemal z powrotem wcisnął go do środka. Olbrzymie, niemal granatowe fale uderzały o burty statku, jakby za wszelką cenę chciały go zatopić. Francis zaklął pod nosem i przytuliwszy się do ściany powoli, krok za krokiem szedł w kierunku zajmowanej przez Beddowsa kajuty. Wsadziwszy głowę między ramiona i naciągnąwszy mocniej kapelusz, powoli pełzł na spotkanie ze staruszkiem w strugach deszczu i morskiej wody. Zignorował okrzyki obsługi, która nakazała mu chyba wracać do kajuty (przez szum fal i wichurę nie był w stanie usłyszeć, co mówią) i uparcie parł do przodu. Gdy w końcu stanął pod odpowiednią kajutą, zapukał z całych sił, licząc na to, że pomimo szalejącej wichury staruszek go usłyszy. Po chwili drzwi uchyliły się lekko i w panującym wewnątrz półmroku Francis dostrzegł starą, pomarszczoną twarz Beddowsa.

– Pan Geleyda? – zapytał zdziwiony.

– Musimy porozmawiać. Pan mnie wpuści, bo cały zaraz przemoknę, a proszę mi wierzyć, że niewiele brakuje.

– No dobrze, dobrze – Beddows odparł niechętnie i cofnął się. Francis szybkim krokiem wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Strugi wody spływały po nim na podłogę, tworząc sporych rozmiarów kałużę.

– O co chodzi? – Beddows stanął naprzeciw i w milczeniu wpatrywał się we Francisa.

– Tak, już mówię – wyszeptał Geleyda. – Sprawa dotyczy ostatniej woli profesora. Obawiam się, że powodzenie misji jest zagrożone. Intencje moich towarzyszy wydają mi się sprzeczne z tym, o co prosił nas profesor. W grę wchodzą jakieś prywatne interesy i układy.

Francis zamilkł i z napięciem czekał na reakcje Beddowsa. Wcześniej widział go zaledwie raz, ale jako reporter był w stanie szybko określić, z jakim typem człowieka ma do czynienia. Wtedy, na zapleczu sali wykładowej, Beddows był cichy i skromny, a jego słowa ostrożnie wyważone i starannie dobrane. Wyglądało to tak, jakby staruszek zaplanował nawet, w którym miejscu postawi przecinek i w którym momencie weźmie oddech. W jego oczach była pogodna łagodność i serdeczność. Natomiast oczy, które wpatrywały się w niego teraz, błyszczały okrutną złośliwością, były szyderczo rozbawione.

– Kochany panie Francisie, bardzo dobrze, że mi pan o tym mówi – głos Beddowsa był miękki i spokojny. Francis odniósł wrażenie, że niczym nie zaskoczył staruszka, ba! Wyglądało na to, że ten sam już o wszystkim wiedział. – Proszę się jednak nie martwić, nie ma potrzeby – wyszeptał, stanąwszy twarzą w twarz z Francisem. – Wszystko idzie zgodnie z planem, wszystko jest pod kontrolą – głos staruszka był niemal hipnotyzujący. Francis poczuł, jak powieki nagle same mu się zamykają i otula go ciepły welon snu. Otrząsnął się z tego uczucia, a gdy otworzył oczy, Beddows leżał na swojej koi z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Znalazł się tam, bezszelestnie, w ułamku sekundy! W panującym w kajucie półmroku oczy staruszka błysnęły demonicznie.

Francis nerwowo przełkną ślinę. Jego uwagę przykuła leząca przy łóżku, wypchana po brzegi skórzana torba. Na tyle, na ile zdołał jej się przyjrzeć, Francis dostrzegł wyrysowane na niej arabskie znaki.

– To… ja już może pójdę. Tak, czas już na mnie. Nie będę panu przeszkadzał – oznajmił i złapał za klamkę.

– Do zobaczenia Francis – usłyszał za plecami złowieszczy szept Beddowsa.

 

***

 

– Dobry Boże, to nie jest Beddows!

Francis zamknął za sobą drzwi i usiadł na koi tuż obok zdumionej hrabiny. Nerwowo wykręcał palce i wyglądał na silnie wzburzonego. Chwilę minęło zanim doszedł do siebie.

– Proszę mówić panie Geleyda. Co pan ustalił?

– Nie słyszał ojciec? Ustaliłem, że Beddows wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Nie ma mowy!

– Wiedziałam – hrabina klasnęła w ręce i natychmiast się zasępiła. – Co teraz robimy?

– Wygląda jak Beddows, ale jego oczy i głos zupełnie nie są jego – kontynuował Francis, jakby mówił sam do siebie. – Staliśmy przy drzwiach, mówiłem mu o tym, że prawdopodobnie staracie się znaleźć simulacrum dla własnych celów, a on uśmiechnął się tylko, powiedział, że o wszystkim wie i gdy mrugnąłem z niedowierzania oczami, leżał już na łóżku z rękami skrzyżowanymi na piersiach jak u umarlaka. To niemożliwe, żeby tak szybko się położył. Co więcej, obok jego łóżka stała wypchana po brzegi skórzana torba, pokryta arabskimi gryzmołami!

– Coś takiego – zdumiała się Madison. – Czyżby Beddows, albo ktoś, kto go udaje, jest w posiadaniu jakiegoś rodzaju teleportera?

Samanta spojrzała zdumiona na swoją partnerkę.

– O tym pomyślimy później, Madison. Teraz, jak słusznie zauważyła hrabina, musimy zdecydować, co zrobić dalej.

– Powinniśmy się z nim oczywiście skonfrontować – oznajmił jezuita. – Mamy przewagę liczebną i… broń. Co taki staruszek jak Beddows może nam zrobić? Ufam, że nasze agentki wiedzą, jak przesłuchiwać podejrzanych, nawet tych najbardziej krnąbrnych.

– O to proszę się nie martwić, ojcze Di Frascimento – Samanta uśmiechnęła się szelmowsko.

– Zatem, skoro mamy już plan, czas go zrealizować.

Wtem, wszyscy zgromadzeni w kajucie usłyszeli stanowcze pukanie. Cała piątka popatrzyła po sobie wystraszona.

– Kto to może być? – szepnęła hrabina.

– Nie widzę niestety przez ściany hrabino – prychnął Geleyda i otworzył  drzwi. Po drugiej stronie ujrzał czarną sylwetkę, która, targana podmuchami huraganowego wiatru, ledwo trzymała się poręczy. Nagle nieznajomy rzucił się w stronę Geleydy. Impet był na tyle silny, że obaj przewrócili się i wylądowali z hukiem na podłodze po środku kajuty.

– To przecież Beddows! – krzyknęła hrabina i poderwała się z koi, a Francis ostrożnie zaczął wygrzebywać się spod ciała staruszka, który nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po zgromadzonych osobach. Był cały przemoczony, drżał, a kosmyki mokrych włosów oblepiały mu twarz. Wyglądał jak wyciągnięty z wody topielec.

– Coś dorzucili mi do alkoholu – odezwał się, ciężko dysząc, gdy Di Frascimento i Madison posadzili go na krześle. Hrabina, niemal ze łzami w oczach, patrzyła na wrak człowieka, który kiedyś musiał być Beddowsem.

– Obawiam się Beddows, że nie ma pan wiele czasu.

– I vice versa hrabino! – staruszek podniósł nagle głowę i wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.

W tej samej chwili stojąca pod drzwiami Samanta wyciągnęła broń i wymierzyła w staruszka.

– Wiemy, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Dlatego dobrze ci radzę. Przejdź do konkretów, bo twój czas już naprawdę się kończy.

Beddows spojrzał wyzywająco w jej stronę i nagle jego ciałem wstrząsnęła potężna fala torsji. Staruszek niemal stracił przytomność i wyczerpany osunął się na krześle, jęcząc coś niezrozumiale.

Stojący w kącie kajuty Teodore ze zgrozą patrzył na siedzącego na krześle mężczyznę. Wszystkie jego przypuszczenia właśnie znalazły potwierdzenie. Wokół Beddowsa kłębiła się czarna, demoniczna energia. Taka sama, jaką jezuita wyczuł wokół profesora Smitha. Beddows był martwy. Był skorupą, którą wypełniła złośliwa, diabelska siła.

– Wyganiam cię, Szatanie! – Di Frascimento wyciągnął przed siebie ciężki, pozłacany krzyż, który nosił na szyi, i stanął przed Beddows’em. – W imieniu Pana Boga Wszechmogącego nakazuje ci, abyś opuścił to ciało i przepadł precz! Apage, Satanas!

W tym samym momencie, gdy jezuita rozpoczął egzorcyzm, hrabina zauważyła na lewym nadgarstku Beddowsa ślad po świeżo zagojonej ranie. Szybko chwyciła go za dłoń i wyżej podwinęła rękaw.

– Puszczaj, dziwko! – Beddows wyrwał się nagle z uchwytu hrabiny. Dzikim wzrokiem rozejrzał się po kajucie i zarechotał złowieszczo. – O, wy biedni, głupi durnie. Nie uda się wam, nie uda – zachichotał diabelsko. – Nie wygracie. Wszystko zostało już zaplanowane. Jesteście jak ci śmierdzący, zawszeni żebracy, który z twarzą przy ziemi krążą wokół pańskiego stołu.

Francis poczuł, jak cały drży. Samanta, niewzruszona, wciąż celowała w szyderczo uśmiechającego się dziadygę.

– Beddows, uspokój się, nie jesteś sobą.

– Właśnie, że jestem! Jestem sobą teraz jak nigdy wcześniej! – staruszek wyciągnął szyję w stronę hrabiny. – Teraz jestem wolny – przechylił głowę i wystawił długi, czarny jęzor.

– Apage, Satanas. W imieniu Boga i wszystkich świętych nakazuję ci, abyś opuścił to ciało! Precz, diable! – kontynuował Di Frascimento.

Geleyda ze zdumieniem patrzył na całą scenę, gdy nagle poczuł, jak ktoś szarpie go rękaw.

– Jeśli chcemy przejrzeć torbę Beddowsa, poszukać jakichś śladów, to jest to najlepszy moment panie Geleyda.

– Tak, tak – zgodził się Francis i otworzył drzwi. – Idziemy… po lekarza. Pan Beddows jest chory i potrzebuje pomocy.

– Nie inaczej – krzyknęła Madison i oboje zniknęli na zewnątrz.

Siedzący na krześle Beddows wyprostował się powoli i sycząc, spojrzał na stojącego przed nim jezuitę. Di Frascimento poczuł, jak krzyż w jego rękach robi się niewiarygodnie ciężki.

– Jeszcze nie teraz ojczulku – zaśmiał się szyderczo. – Wierny pies fałszywego boga – splunął pod stopy jezuicie.

– Wody, hrabino, poproszę trochę wody – wyszeptał drżącym głosem jezuita i na nowo rozpoczął egzorcyzm.

Beddows spojrzał na stojącą przy drzwiach Samantę i obleśnie oblizał wargi.

 

***

 

– To tutaj – oznajmił Geleyda i ostrożnie nacisnął klamkę.

Drzwi do kajuty były otwarte. Wewnątrz panowała ciemność. Madison wyciągnęła dwie latarki, jedną z nich wręczając Francisowi. Reporter spojrzał na nią z uznaniem i oboje ostrożnie weszli do środka. Gdy zamknęli za sobą drzwi, natychmiast uderzyło ich wilgotne, smrodliwe powietrze. Tłumiąc mdłości, Geleyda włączył latarkę i… jęknął.

Kajuta Beddows’a wywrócona była do góry nogami!

W tej samej chwili on i Madison upadli na podłogę. Ich błędniki całkowicie oszalały, a zawroty głowy niemal pozbawiły przytomności. Leżeli teraz na suficie (!), kurczowo trzymając się pojedynczej lampy i z niedowierzaniem patrzyli na wiszące nad nimi łóżko, stolik i krzesło. Odruchowo zakryli głowy, spodziewając się, że meble lada moment zaczną na nich spadać. Nic się jednak nie wydarzyło. Trzęsąc się, Geleyda stanął w końcu na drżących nogach i pomógł podnieść się Madison.

– Czy wcześniej też tak tu było? – spytała, starając się zapanować nad zawrotami głowy.

– Oczywiście, że nie – Geleyda skierował snop światła w górę. – Tu było zupełnie normalnie.

– A to ciekawe – Madison oświetliła wiszące nad nimi łóżko. Koło niego rzeczywiście stała wypchana po brzegi torba. Choć nie była zamknięta, nic się z niej nie wysypało. – Dziwne, bardzo dziwne – dodała i stanąwszy na palcach, sięgnęła po bagaż.

 

***

 

– Teraz jestem wolny. Naprawdę wolny – Beddows nic nie robił sobie ze stojącego przed nim jezuity i wpatrywał się w hrabinę, która za wszelką cenę starała się nie okazać rosnącego w niej przerażenia. – Pani, hrabino, jest częścią starego ładu, który wkrótce zniknie. Nie zostanie po pani nawet ślad. Wszystko powstanie na nowo, na gruzach tego świata wyrośnie nowy, lepszy.

– Co za bzdura Beddows! – hrabina poczuła, jak wzbiera w niej fala gniewu. – Arystokracja jest gwarancją stabilności.

Staruszek zachichotał tylko i spojrzał Teodorze prosto w oczy. Hrabinę przeszedł nieprzyjemny dreszcz, jednak wytrzymała spojrzenie.

– Niech się pani nawet nie łudzi. Nie zostanie kamień na kamieniu. Tak jak pisze święty Łukasz, prawda ojczulku?

Ramiona jezuity płonęły żywym ogniem, podobnie jak łokcie i dłonie. Złoty krzyż drżał w jego rękach, a spływające po nim krople potu z syknięciem uderzały w mokrą od wymiocin podłogę.

– Apage, Satanas – powtórzył Di Frascimento i silniej ścisnął krucyfiks.

– Skończ te brednie – odezwała się Samanta, która nawet przez moment nie przestała celować w staruszka. Mężczyzna napawał ją obrzydzeniem i w głębi duszy bardzo chciała nacisnąć za spust. Wszystko w jego posturze było odrażające: głos, wygląd, śmiech. – Mów, co zrobiłeś z Beddowsem.

Mężczyzna zarechotał tylko i ponownie wbił wzrok w hrabinę.

– Proszę się też nie łudzić, że pani małżonek – Beddows wybuchnął nagle atakiem ostrego kaszlu.

– Co wiesz o Barnabie! Mów! – hrabina zerwała się na nogi i stanęła obok jezuity. Gotowa była w tej chwili rzucić się na niego i wyrwać mu odpowiedź z gardła.

Beddows zaśmiał się tylko cichutko i rozsmarował językiem krew po zębach.

– A co ja mogę wiedzieć? Prawda, proboszczu?

Samanta w milczeniu przypatrywała się, jak hrabina nerwowo zaciska pięści i zagryza wargi.

 

***

 

Madison przeglądała naprędce zawartość torby i pokrywające ją dziwne znaki. Ze zdziwieniem zauważyła, że przeszukując jej zawartość, odczuwa dziwny niepokój i najchętniej w ogóle by przestała. Szybko jednak odrzuciła od siebie te myśli. Z uwagą obejrzała znajdujące się na powierzchni torby symbole. Rozpoznała wśród nich kilka znaków, które na pierwszy rzut oka przypominały litery alfabetu arabskiego, jednak pozostałe z niczym jej się nie kojarzyły. To było dziwne. Madison, z racji pełnionych wcześniej obowiązków, znała się na sztuce różnych, nawet najbardziej egzotycznych krajów, jednak te symbole były jej całkowicie obce. Wszystkie z nich układały się na powierzchni torby w coś rodzaju okręgu. Nagle, silny impuls, nad którym nie miała kontroli, nakazał  jej zamknąć torbę, co też błyskawicznie uczyniła.

W tym samym czasie Geleyda przeczesywał latarką resztę kajuty. W pewnym momencie dostrzegł coś, jakby świstek papieru, zwisający spod jednej z nóg łóżka. Wyciągnąwszy się jak struna sięgnął po niego. Gdy tylko złapał go w palce, zrozumiał, jak bardzo się mylił. To, co wziął za bilet, lub notatkę, okazało się bowiem kawałkiem skóry. Z obrzydzeniem poczuł, jak po jego dłoni zaczynają ściekać krople krwi, a kilka z nich spadło mu na twarz.

Nagle cała kajuta zakołysała się silnie i Madison wraz z Francisem upadli na podłogę. Pomieszczenie zaczęło wirować wokół własnej osi, trzęsło się i kołysało, jakby zaraz miało się rozpaść. Oboje odbijali się od ścian i mebli, jak wrzucone do pustego kanistra kamyczki. Madison poczuła, że spadają, że pędzą w dół ze zdumiewającą szybkością. W uszach słyszała świst powietrza. Znajdujący się obok Geleyda machał rozpaczliwie ramionami, jakby miało to spowolnić tempo upadku.

Wtem, tak samo nagle, jak się rozpoczęło, kołysanie i poczucie lotu zniknęło, a drzwi do kajuty otworzyły się z nieprzyjemnym skrzypnięciem. Madison i Francis spojrzeli po sobie, nic nie rozumiejąc.

 

***

 

– No, pora już na mnie – Beddows wstał z krzesła i skłoniwszy się ojcu Di Frascimento, wyszczerzył zęby do stojącej pod drzwiami Samantę. – Puścisz mnie skarbie, prawda? Bądź grzeczną dziewczynką – warknął, nagle zmieniając głos.

– Ani kroku – Samanta odgarnęła niesforny kosmyk włosów i spojrzała na Beddowsa.

– Jaka władcza. Lubię takie.

– Beddows, proszę Cię – hrabina odezwała się ostrożnie. – Francis i Madison poszli po lekarza, może zdoła ci jakoś pomóc.

– Durnia ze mnie robisz? – Beddows wycelował palcem w Teodorę. – Przecież wiem, że te dwa półgłówki pobiegły wprost do mojej kajuty. Mogą się trochę zdziwić – zachichotał złośliwie. – Ten marny dziennikarzyna przyniesie wam tylko kłopoty. Zapamiętajcie radę starego, dobrego wuja Beddowsa – dodał i ruszył w kierunku drzwi.

– Beddows, proszę cię, przez wzgląd na Juliusza, wytłumacz nam, co tu się do jasnej cholery dzieje?

Beddows zatrzymał się nagle. Hrabina zobaczyła, że jego ręce zaczynają drżeć, a głowa trzęsie się nerwowo. Tym, czego nie mogła widzieć, a co ujrzała stojąca pod drzwiami Samanta, była wykrzywiona w pełnym nienawiści grymasie twarz. Beddows, ciężko dysząc, odwrócił się powoli w stronę hrabiny.

– Przez wzgląd na tego martwego durnia? O nie, nigdy! Całe życie mu poświęciłem i co dostałem w zamian? Nic! Straciłem najlepsze lata, doglądając tego starego pierdziela. „Beddows, czy widziałeś moje notatki?”, „Beddows, czy nie pamiętasz, gdzie położyłem tamten atlas?” Beddows to, Beddows tamto. O nie – powtórzył i z całej sił uderzył się pięścią w głowę. – Nie! Nie! Poświęciłem mu całe swoje życie.

– Nie przesadzaj.

– Zamknij się! Zamknij się, słyszysz! Nic nie wiesz. Ty nic nie wiesz! – wrzasnął, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Już miał postawić krok, gdy nagle, jak spod ziemi wyrosła przed nim Samanta i przystawiła mu lufę do piersi.

– Ani kroku – wycedziła z odrazą.

Staruszek uśmiechnął się przebiegle i nagle, w mgnieniu oka, wychudzonymi rękoma chwycił Samantę, z dziecinną łatwością podniósł ją do góry i cisnął o drzwi, jakby była słomianą lalką.

Widząc to, jezuita nie wahał się nawet przez chwilę. Błyskawicznie podszedł do staruszka. „Opuść tego człowieka, szatanie!” krzyknął i z całej siły uderzył go krzyżem w głowę. Beddows natychmiast runął na ziemię.

W tej samej chwili drzwi do kajuty otworzyły się z hukiem. Francis i Madison z niedowierzaniem rozejrzeli się po pomieszczeniu. Di Frascimento, ciężko oddychając, stał w rozkroku nad leżącym na ziemi Beddowsem, trzymając w rękach złoty krucyfiks.

– Szybko, musimy go związać – hrabina nie traciła zimnej krwi. Beddows, czy nie, ten ktoś wiedział coś o jej mężu i musiała dowiedzieć się co.

Jezuita i Francis podnieśli nieprzytomnego mężczyznę i związali mu ręce za plecami. Madison w tym czasie podbiegła do Samanty, która z grymasem bólu trzymała się za głowę.

– Samanto, co tu się stało? Nic ci nie jest?

– Wszystko w porządku – burknęła. – Co z nim, żyje?

Di Frascimento szybko sprawdził puls staruszka.

– Żyje – odparł z ulgą.

– Rozbierzcie go.

– Słucham? – Geleyda z niedowierzaniem spojrzał na hrabinę.

– Czy ja mówię w jakimś obcym języku? Rozbierzcie go! Musimy zobaczyć, czy nie ma takich śladów, jakie miały sobowtóry Makriata. Wydaje mi się, że jeden widziałam na przegubie jego lewej dłoni.

– Mamy go rozbierać? Teraz? Gdy już związaliśmy mu ręce.

– Nie dyskutuj Francis, tylko rób, co mówi – warknęła Samanta i po chwili Beddows, nagi do pasa, leżał do góry brzuchem na łóżku.

– Załóżmy mu coś na głowę – odezwała się nagle Madison. Nie czekając na zgodę, podbiegła do łóżka i naciągnęła Beddowsowi torbę na głowę przyniesioną z jego kajuty.

– Spójrzcie – Samanta wskazała palcem wątłe plecy mężczyzny. Na łopatce i tuż nad prawym biodrem widniały takie same blizny jak u sobowtórów Makriata. – Tak samo jak w kostnicy.

– Jasna cholera – Geleyda już wyciągał aparat, lecz Samanta powstrzymała go stanowczym ruchem dłoni.

– Nie mamy czasu.

– Hrabino, proszę spojrzeć na to – Madison podeszła do łóżka i wskazała na zdobiące torbę znaki. – Rozpoznaje je pani? Część z nich jest według mnie pochodzenia arabskiego, ale pozostałe?

Lady Upperton nachyliła się nad torbą. Przez chwilę odniosła wrażenie, że słyszy dochodzące z niej ciche szeptanie, ale szybko pozbyła się tego wrażenia – Beddows był przecież nieprzytomny.

Część znaków faktycznie miała arabski charakter, pozostałe z nich pochodziły jednak z o wiele bardziej zamierzchłych czasów. Wśród nich znalazła między innymi fragmenty pisma klinowego Sumerów. Hrabina odniosła wrażenie, że wszystkie te pojedyncze znaki tworzą na powierzchni coś, co z dużą dozą sceptycyzmu uznać można było za celowo wykonany wzór.

Z zadumy wyrwał hrabinę zniekształcony, dudniący z zewnątrz głos, który informował o tym, że za niecały kwadrans prom dobije do Calais.

– Co robimy? – Madison rozejrzała się po pozostałych.

– Cóż, sytuacja nie wygląda ciekawie – Samanta ruchem głowy wskazała na leżącego na łóżku mężczyznę.

– Wygląda jak jedno wielkie szambo – doprecyzował Francis i spojrzał na jezuitę. – Ma ojciec jakiś pomysł?

Ojciec Di Frascimento jakby nagle ocknął się i spojrzał mętnym wzrokiem na pozostałych.

– Jeszcze nigdy w swojej karierze egzorcysty nie spotkałem się z tak silnym przypadkiem opętania. Kilkanaście minut walczyłem o dusze Beddowsa, albo o to, co z niej zostało, jednak uścisk złego jest zbyt silny.

– Może powinniśmy złapać się za ręce? – spytała niepewnie Madison.

Zdaniem Geleydy było to bardzo głupie, ale gdy tylko zrobił zdjęcie uwieczniające jezuitę, hrabinę i agentki trzymających się za ręce, sam, lekko zażenowany, dołączył do kręgu i zgodnie z poleceniem jezuity zamknął oczy.

– Dobry Boże, Ty, który sprawiasz, że po każdej nocy nadchodzi dzień. Ty, którego dobroć i miłość, niczym promienie wschodzącego słońca, wlewają nadzieję w serca najgorszych grzeszników, spójrz na mnie, swego wiernego sługę, który głosem zagubionego na pustyni prosi Cię, abyś zesłał na mnie łaskę swej nieskończonej mocy. Pomóż mi wyplenić zło, które zagnieździło się w duszy tego nieszczęśnika. Spraw, abym kierowany Twoją mądrością, przegonił koszmary wiekuistej nocy, która przesłoniła temu biedakowi horyzont zbawienia.

Di Frascimento poczuł nagle, jak jego serce wypełnia niesamowity spokój, a żar wiary rozlewa się po umyśle. Dusza, wypełniona anielskim śpiewem Tronów, Potęg i Archaniołów, zapomniała o tym, czym jest strach.

– Pan tu jest – wyszeptał i otworzył oczy.

Naprzeciwko niego stał Beddows. Torba i kajdanki, którymi został skuty, leżały obok na podłodze. Staruszek, w którego oczach jezuita dostrzegł teraz pełzające cienie, wyszczerzył zakrwawione zęby. Spomiędzy nich wysunął się powoli czarny, wężowy jęzor.

– Znowu się spotykamy, klecho. Czego od nas chcesz? Czy nie wiesz, że twój pan nie ma tu żadnej mocy? – jęzor Beddowsa zadrżał nerwowo. Jednak w jego głosie nie było już śladu początkowej pychy. Di Frascimento odniósł też wrażenie, że głos, który do niego mówi, nie jest tak zajadły jak wcześniej.

– Apage, Satanas! – jezuita krzyknął z całych sił i stojący naprzeciwko Beddows aż skulił się od mocy, która biła od  słów Teodore; od wiary, którą ojciec cały emanował. – Jestem narzędziem Pana, Wyzwoliciela, który nie ma sobie równych, którego imię wyśpiewują wszystkie gwiazdy nieba i wszystkie stworzenia mórz i lądów. Jestem niezwyciężony, bo mój Pan nigdy nie zaznał klęski. Apage, Satanas!

Beddows skulił się w sobie i wściekłym wzrokiem spojrzał na jezuitę. Wężowy jęzor cały czas drgał nerwowo na wąskich, sczerniałych ustach. Nagle głowa Beddowsa oderwała  się od reszty ciała z obrzydliwym mlaśnięciem i jakby w zwolnionym tempie poturlała się pod nogi jezuity. Gdy Di Frascimento spojrzał w dół, ujrzał nie twarz Beddows’a, lecz opaloną, wąsatą twarz Mehmeta Makriata, który nienawistnym spojrzeniem wciąż patrzył na egzorcystę. Skóra wokół jego oczu i ust zaczęła spalać się i łuszczyć, odsłaniając zaróżowione mięso i czaszkę.

– To koniec? Jak to? – nienawiść w oczach Makriata zastąpił nagle paniczny strach. – Ja, Mehmet Makriat, kierujący Bractwem Skóry nie mogę… Nie mogę, tak po prostu się… skończyć. Nie mogę… niezliczone żywoty, nieśmiertelność…potęga… One są moje, przecież są moje… Panie… ratuj mnie!

– Chwała niech będzie Bogu, który spojrzał na prośbę swego sługi – wyszeptał w głębi serca jezuita i puścił trzymające go dłonie. – Stało się, możecie otworzyć oczy.

Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Geleyda rozejrzał się po kajucie, jakby szukał śladów walki.

– Zdejmijcie mu to z twarzy – oznajmił pewnym głosem egzorcysta i ucałował krzyż, który ponownie zawiesił na szyi.

Madison zrobiła dokładnie to, o co poprosił jezuita i krzyknęła z przerażenia, gdy z torby wyturlała się na podłogę głowa Mehmeta Makriata.

– Ale jak to?! Przecież to niemożliwe! – Geleyda z niedowierzaniem spojrzał na leżącą po środku kajuty głowę Makriata.

– Ciężko będzie to wytłumaczyć – skwitowała cierpko Hyde i spojrzała na Madison, która właśnie w tym momencie, jakby przestraszona, odrzuciła trzymaną w dłoniach torbę.

– Ona szepcze, ta torba szepcze!

Torba, gdy tylko uderzyła o podłogę, natychmiast zaczęła spalać się bez dymu i chwilę później na podłodze została po niej tylko czarna, cuchnąca plama.

– Dopłynęliśmy, proszę opuścić pokład – usłyszeli głos zza drzwi, które powoli zaczęły się otwierać.

 

IV

 

Posterunek policji w Calais nie był sympatycznym miejscem, na szczęście nie musieli spędzić tam wiele czasu. Samanta, powołując się na międzynarodowy list gończy wysłany z Makriatem i rangę organizacji, dla której obie z Madison pracowały, przedstawiła żandarmom wersję wydarzeń w formie, którą wcześniej ustaliły z pozostałymi towarzyszami. Żandarmi kiwali nieco głowami, sugerowali, że sprawę należałoby popchnąć nieco wyżej, ale stanowczość agentki Hyde sprawiła, że po niecałej godzinie Samanta, Madison i pozostali siedzieli już w pociągu jadącym do Paryża.

Tym razem całą podróż spędzili na rozgorączkowanej rozmowie. Bali się, że taki obrót wypadków mógł nie do końca zadziałać na ich korzyść. Denat był ich głównym podejrzanym. Wraz z jego śmiercią prawda o ostatnich wydarzeniach prawdopodobnie przepadła raz na zawsze. Hrabinę najbardziej zabolało to, że wraz ze śmiercią Makriata przepadły także informacje dotyczące Barnaby, które ten przeklęty Arab być może posiadał. Ostateczny cel, czyli zniszczenie simulacrum, był nadal aktualny. Pojawiły się też nowe tropy.

Zanim torba należąca do Makriata spłonęła, poza pokaźną sumą gotówki, Geleyda zdążył wygrzebać z niej także sygnet oraz kartkę papieru, na której eleganckim pismem napisano dwa słowa – Poisyy oraz Lorien. Wszyscy jednogłośnie zgodzili się, że gdy tylko przyjadą do Paryża, muszą zbadać ten nowy trop.

Zmierzchało, gdy w oddali pojawiły się pierwsze zabudowania Paryża. Czerwona, niemal metaliczna tarcza słońca tonęła powoli za horyzontem, podpalając majaczące daleko zabudowania. Niewyraźne, piętrzące się w niebo budynki, wyglądały na tle wściekle czerwonego nieba jak żywcem wyjęte z piekielnych wizji Boscha. Smukłe wieżyce kościołów, skąpane w ognistym blasku, przypominały teraz czarne, osmolona pale, na których przed wiekami płonęły czarownice. Było w tym obrazie coś nieskończenie romantycznego, pomyślał Geleyda i stanął przy oknie przedziału. Paryż zbliżał się coraz szybciej, a wraz nim jego tajemnice. Nagle przypomniał sobie wiersz, który dawno temu przeczytał z polecenia swojego polskiego kolegi:

Patrz! przy zachodzie, jak z Sekwany łona
Powstają gmachy połamanym składem,
Jak jedne drugim wchodzą na ramiona,
Gdzie niegdzie ulic przeświecone śladem.
Gmachy skręconym wydają się gadem,
Zębatą dachów łuską się najeża.
A tam, — czy żądło oślinione jadem?
Czy słońca promień? czy spisa rycerza?
Wysoko — strzela blaskiem ozłocona wieża.

Zgromadzone w przedziale osoby spojrzały zdumione na stojącego w oknie Francisa, który tęsknym, rozmarzonym wzrokiem patrzył, jak unosząca się nad Paryżem czerwona łuna powoli gaśnie, zalana falą złowrogiej ciemności.

 

***

 

Zgodnie z rozkładem jazdy, pociąg zatrzymał się na stacji Gare du Nord punktualnie o 20. Stamtąd, za namową hrabiny, która niejednokrotnie w swoim życiu bawiła w Paryżu, cala piątka udała się do położonego w sąsiedztwie Pól Elizejskich hotelu Bristol.

Budynek już z daleka zrobił wrażenie na wszystkich, poza hrabiną, która była przyzwyczajona do tego typu widoków. Wysoki i monumentalny górował nad całą okolicą. Krzątający się przy wejściu chłopcy hotelowi uwijali się jak w ukropie, nosząc w tę i z powrotem olbrzymie, ciężkie walizy. Pomimo późnej godziny hotel tętnił życiem.

Stojący na recepcji szczupły, uśmiechnięty concierge błyskawicznie przydzielił im pokoje i po chwili każde z nich zamknęło się w swoim pokoju.

Samanta rzuciła bagaże w kąt i z uczuciem niewysłowionej ulgi skoczyła na ogromne, miękkie łóżko. Leżąc na plecach, zzuła buty, zamknęła oczy i nie myśląc o niczym, po prostu cieszyła się chwilą. Postanowiła, że w tym momencie nie będzie myśleć ani o pracy, ani o misji, z która przyjechała do Paryża. Zapomniała o egzorcyzmie, nieludzkiej sile, którą dysponował Makriat, i o jego toczącej się po kajucie głowie. Czas na relaks – zadecydowała i sięgnęła w kierunku znajdującego się obok łóżka barku, i bez wahania wyciągnęła butelkę schłodzonego wina.

– To będzie miły wieczór – uśmiechnęła się i sięgnęła po korkociąg.

W tym samym momencie Madison, po tym, jak starannie rozpakowała swoja walizkę i ułożyła ubrania w szafie, usiadła na skraju łóżka i schowała twarz w dłoniach. Ten dzień obfitował w niesamowite wydarzenia i trudno było jej znaleźć jakiś racjonalny sposób na to, aby je sobie wytłumaczyć. W głębi duszy wiedziała, że to niemożliwe, że nie da się wyjaśnić tego, jak głowa Makriata, niczym kula do kręgli, podskakując groteskowo, przeturlała się po kajucie hrabiny. Z drugiej strony wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę – najpierw kolejka Stanleya, a teraz to – niewytłumaczalna dekapitacja i gadająca torba.

Opadła na łóżko i przez chwilę po prostu wpatrywała się w sufit. Podobał jej się ten widok. Był nieskomplikowany, prosty i nie pozostawiał żadnego pola do interpretacji. – Sufit, to po prostu sufit –stwierdziła zadowolona. Chociaż nie – wyprostowała się zezłoszczona. – W kajucie Makriata sufit był podłogą, a podłoga sufitem. Zły trop.

Madison rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co nie kojarzyłoby się jej z niczym niezwykłym. Nagle, kątem oka, dostrzegła w lustrze jakiś czarny kształt, który w tej samej chwili zniknął. Zobaczyła coś, co przypominało czarną smugę. Agentka wstała z łóżka i chwyciwszy za świecznik, ostrożnie podeszła do lustra, gotowa na to, że w każdej chwili coś może z niego wyskoczyć. Ostrożnie przysunęła się do powierzchni zwierciadła, jednak nie zobaczyła w nim nic poza swoją własną twarzą.

– Co ja właściwie robię? – wyszeptała zażenowana i z poczuciem wstydu odstawiła świecznik na stół. – Madison, jesteś agentką Interpolu. Nie możesz reagować tak na byle głupstwo, na głupi zwid. Wzrok płata ci figle. Po tak intensywnym dniu to nic dziwnego – powtarzała sobie w myślach, ale dla wszelkiego spokoju sprawdziła jeszcze, czy nie ma nikogo ani w szafach, ani w łazience.

Gdy w końcu położyła się na łóżku, po raz pierwszy od lat poczuła wewnętrzną potrzebę, aby się pomodlić. Czuła się z tym głupio, jednak odmówiła modlitwę, którą jako dziecko co noc odmawiała przed zaśnięciem. Nawet nie zauważyła, gdy zasnęła.

Ten sen nie przyniósł jej jednak wytchnienia i po kilku godzinach obudziła się z krzykiem, ciężko łapiąc powietrze. We śnie po raz kolejny znalazła się w piekielnej kolejce, po raz kolejny stanęła twarzą w twarz z nieumarłymi i po raz kolejny poczuła, jak coś nieskończenie złego wyrywa jej kawałek duszy.

Di Frascimento nie krył zadowolenia. Sposób, w jaki rozprawił się z Makriatem, dawał nadzieję na to, że jego umiejętności, w które przez chwilę zwątpił, nadal były skuteczne. Nadal nosił w sobie ogień wiary, który gotów był rozjaśniać mroki nocy. Napełniony Bożą Łaską i pełen wdzięczności ukląkł przed ustawionym na stoliku krzyżem i pełnym pasji szeptem zawierzył siebie i swoich towarzyszy opiece Boga.

Zanim jeszcze weszła do swojego pokoju, hrabina przysiadła przy jednym ze stolików znajdujących się w hotelowym lobby. Skoro byli już w Paryżu, tropiąc części czegoś, co było potencjalnie dziełem sztuki, warto było uruchomić dawne kontakty. Oczywiście nie na tyle dawne, aby nosiło to znamiona desperacji. Tak się szczęśliwie składało, że jeden z mieszkających w Paryżu znajomych hrabiny był marszandem i tym samym potencjalnym sprzymierzeńcem. Nie czekając dłużej, hrabina szybko wypełniła elegancki liścik i ruchem ręki przywołała do siebie gońca. Chłopak nie wyglądał na zbyt bystrego, ale liczyła na to, że kilka franków więcej załatwi sprawę.

– Zanieś to chłopcze do pana Leopolda Zborowskiego. Zrozumiałeś?

Chłopak energicznie kiwnął głowa i wybiegł na zewnątrz.

Geleyda z zadowoleniem zapalił papierosa i wyjrzał przez okno. Z przyjemnością obserwował toczące się niżej nocne życie Paryża. Zgiełk, harmider i widok przemieszczających się szybko przechodniów działały na niego kojąco. Wydarzenia ostatnich kilku dni sprawiły, że chodził nerwowy, poddenerwowany. Czuł wewnętrznie, że nadeszła chwila, aby odpocząć, a Paryż, zwłaszcza nocą, nadawał się do tego znakomicie.

Jednym duszkiem wypił resztę wina, wziął szybki prysznic i pogwizdując wesoło, opuścił pokój. Przez chwile zastanowił się, czy nie zaprosić może której z agentek, ale ostatecznie zrezygnował. Nocne życie Paryża oferowało wystarczająco wiele atrakcji.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.

Horror w Orient Ekspresie – 3

Horror w Orient Ekspresie – 3

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 3

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

 

Poranne słońce zajrzało do gabinetu redaktora Mahoney’a, ukazując wirujące spiralnie warkocze kurzu. Siedzący za biurkiem Irlandczyk zapalał właśnie pierwsze tego dnia cygaro. Lubił poranki takie jak ten. Lubił nisko wiszące słońce, błękitne niebo pozbawione chmur i mróz, który malował na szybach fantastyczne, geometryczne wzory. Dzień był na tyle piękny, że redaktor nie zwracał nawet uwagi na pulsujący ból z tyłu głowy. Zadowolony, patrzył przez okno na miasto, które, jak sam przynajmniej uważał, nie miało przed nim tajemnic.

– To będzie dobry dzień – zamruczał cicho i bez skrępowania zapadł w drzemkę.

Przed oczami redaktora natychmiast zaczęły pojawiać się miłe jego sercu sceny, które pamiętał jeszcze z czasów młodości. Rumiane twarze Irlandek uśmiechały się do niego znad drewnianego kontuaru. Rozkosznie frywolne, siadały mu na kolanach i bawiły się czupryną niesfornych, rudych włosów.  Pogwizdując ulubioną piosenkę, popijał ulubionego portera w świecie, którego już nie było, a za którym każdego dnia tęsknił.

– Można?

Mahoney poderwał się na krześle i wytarł kantem dłoni drobną strużkę śliny, która zawisła w kąciku ust. Gdy zerknął w kierunku drzwi, ujrzał stojącego w nich Geleydę.

– Ach, to ty Francis. Jasne, że możesz, co to za pytanie w ogóle? Z czym do mnie przychodzisz? Opowiadaj synek.

Geleyda bez słowa usiadł na krześle. Mina Francisa powiedziała Mahoney’owi, że przyszedł z czymś naprawdę poważnym. Cieszyło go to. W myślach postanowił nawet, że musi go za to wynagrodzić. Jego ostatnie artykułu były naprawdę dobre.

– Kawy, herbaty, coś mocniejszego?

Geleyda zaprzeczył ruchem głowy.

– Byłeś wczoraj na tym spotkaniu Towarzystwa Zwalczania Zabobonów, prawda? – redaktor zmrużył oczy. – Coś się wydarzyło, widzę to! Mów szybko, to puścimy to w wieczornym wydaniu.

– Byłem – odpowiedział tajemniczo Geleyda i podszedł do drzwi, aby upewnić się, że dobrze je zamknął. W tym samym czasie Mahoney wstał i bez słowa zasłonił żaluzje w oknach. W półmroku zapłonęły papierosy.

– Mów – szepnął Mahoney i zaciągnął się mocno.

– Tak. Jak umówiliśmy się z profesorem Smithem, punktualnie o wskazanej w zaproszeniu godzinie stawiłem się na odczycie. Było tam kilku wystrojonych bubków, kilka wyperfumowanych dam. Typowa klientela, że tak powiem. Nic ciekawego. Popijali szampana, gadali o jakiś bzdetach. Nuda.

– Tak myślałem – skrzywił się Mahoney.

– Ale, ale, wśród gości zauważyłem dwoje dobrze znanych mi z Misr House osób: tego świątobliwego klechę i hrabinę Upperton. Okazało się, że Smith osobiście zaprosił ich na odczyt, tak samo jak nas.

– Pierdolisz? – Mahoney był zachwycony.

– Mówię, jak było szefie. Zamieniliśmy kilka słów (okazało się, że mąż hrabiny wyjechał gdzieś do Turcji) i chwilę później zaczął się odczyt. Wystarczy, że powiem, że nigdy nie widziałem tak zestresowanego, tak fatalnego prelegenta, a studiowałem przecież literaturę, więc siłą rzeczy jakieś rozeznanie mam. Profesor Smith jąkał się i dukał. Chaotycznie opowiadał o jakimś zjawisku bram, o poltergeistach, wyrwach w czasie i możliwym podróżowaniu w przeszłość i przyszłość. Tematy ciekawe, nie powiem, ale zaprezentowane w tak niespójny sposób, że z trudem mogłem się skupić. Smith sprawiał wrażenie bardzo zestresowanego, a chaotycznie prezentowane tezy nie zjednały mu publiki. Wyglądał też dziwnie, jakby toczyła go poważna choroba. W ogóle nie przypominał mężczyzny, którego wcześniej obaj widzieliśmy. Cień człowieka.

Mahoney pokiwał głową.

– Co dalej?

– Po odczycie poszliśmy na zaplecze. Tam, zgodnie z wolą profesora Smitha, mieliśmy porozmawiać w ciszy i spokoju. W międzyczasie, jak spod ziemi, wyrosła przed nami agentka Hyde…

– Jasny gwint! – Mahoney walnął pięścią w stół. – To nie ta sama, coś ją spotkał przy Misr House?

Geleyda pokiwał głową. Twarz redaktora rozpromienił szeroki uśmiech.

– Razem z nią była druga agentka, niejaka Riley. Obie z Interpolu. W tym momencie w głowie nie zapaliła mi się lampka, ale cały pieprzony lunapark. Coś musiało być na rzeczy. Tylko skończony kretyn nie zauważyłby, że sprawa zaczyna być szyta coraz grubszymi nićmi. Po krótkim zamieszaniu weszliśmy na zaplecze. Aha, był jeszcze z nami pomocnik profesora nazwiskiem Beddows – starszy, wysuszony jak zapałka, siwy gość.

– Co na zapleczu? Co na zapleczu? Daruj sobie te nazwiska Francis.

– Na zapleczu szefie, to, że tak się wyrażę, wybiło całe szambo – zaśmiał się i zapalił papierosa.

Ktoś zapukał do drzwi, lecz Mahoney pognał go do stu diabłów.

– Nie teraz! Nikt nie wchodzi, dopóki sam stąd nie wyjdę! – krzyknął. – Mów dalej Francis.

– Nasz gospodarz ciężko opadł na krzesło. Zapanował moment konsternacji i nagle ten szalony klecha wyciągnął dłonie i zaczął modlić się nad Smithem, jakby ten już nie żył! Żegnał się z jego duszą, odpędzał demony. Normalnie, jak na pogrzebie!

– P i e r d o l i s z !?   –  twarz Mahoneya cała drżała.

– No właśnie nie! Wybuchło zamieszanie. Hrabina rzuciła się na papistę, a agentki, zażenowane, w milczeniu przyglądały się całemu temu cyrkowi. Jezuita w kółko powtarzał, że Smith jest martwy, że to tylko pusta skorupa, a ja stałem i walczyłem sam ze sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Kątem oka obserwowałem też profesora, ale ten nie reagował. Powieka mu nawet nie drgnęła. Gdy złapałem go za rękę, poczułem, że jest jakiś zupełnie zimny. Zaraz potem jednak odezwał się cichym, pełnym bólu głosem i opowiedział nam tak fantastyczną historię, że trudno w nią uwierzyć.

– Dawaj, mów, co wiesz – Mahoney nalał im po whisky.

– Otóż Smith trafił na trop jakiegoś starożytnego przedmiotu. Artefaktu o wielkiej, potężnej mocy. Ten artefakt zdaniem profesora był na tyle potężny, że trafiwszy w niepowołane ręce, mógłby być śmiertelnym niebezpieczeństwem dla całej planety. Całej planety! – podkreślił Geleyda i zapalił papierosa. – To musi być jakaś broń, czy coś. Może puszka Pandory, albo jakiś trybularz zarazy, co to wywoła światową epidemię niewyleczalnego choróbska? Szczegółów nie znam, bo Smith – było jak mówię – nagle wyzionął ducha! Tak jak siedział – Geleyda pstryknął palcami przed nosem Mahoneya. – Trup.

– Cudownie, po prostu cudownie! – redaktor poklepał się po udach.

– Zapanował chaos, ale w jakiś sposób nad sytuacją zapanował Beddows. Powiedział, że profesor Smith chciał wyruszyć z nami w podróż w poszukiwaniu tego artefaktu. Że z tego powodu ktoś spalił jego dom i próbował zabić. Nie wie, kim byli napastnicy, ale jest święcie przekonany, że miało to związek z badaniami profesora. Nie wie, dlaczego profesor wybrał akurat nas, ale poprosił, abyśmy zgodnie z ostatnią wolą zmarłego, wyruszyli w podróż Orient Ekspresem i znaleźli fragmenty „tego czegoś”. Zaraz, jak on to nazwał? – Geleyda wyjął zza pazuchy notatnik. – Jest, simulacrum Sedefkara. To jakaś figura. Kiedyś stanowiła całość, lecz w ciągu wieków rozłożono ją na części, które rozsiano potem po całej Europie. Jedna część podobno jest w Trieście, inna w Sofii, jeszcze inna w Paryżu.

– I on za to wszystko płaci? Za całą pieprzoną podróż Orient Ekspresem po Europie?

– Tak jest.

– Pojedziesz tam, nie ma innej opcji – podejmowanie błyskawicznych decyzji było mocną stroną redaktora. – Ta sprawa może nas wywindować jeszcze wyżej. Nas – wolne dziennikarstwo oczywiście.

Geleyda skinął głową.

– Dostaniesz też coś na drogę od wujka Mahoney’a, spokojna twoja głowa. Wyposażymy cię w najlepszy możliwy sprzęt. jaki tylko zdobędziemy. Porozmawiam nawet w tej sprawie z takim jednym wynalazcą. Może ma coś dla ciebie.

– Dziękuję szefie. Zastanawia mnie jednak jedna rzecz. Z jakiego powodu profesor Smith wezwał do siebie arystokratkę, papistę i agentów Interpolu? Dlaczego zaprosił tam nas?

Mahoney wlepił wzrok w rozmówcę.

– I co wymyśliłeś? Widzę przecież, że coś ci się już tam gotuje pod kopułą.

– Wydaje mi się – Geleyda ściszył głos – że to jakiś wyścig zbrojeń. Arystokracja chcę wejść w posiadanie tego czegoś, aby utrzymać status quo i  dalej przedłużać swoje nieodwracalne wymieranie. Papiści wysłali tu agenta, aby ten położył łapska na całej Anglii, a może i świecie. Interpol, no tutaj nie trzeba nawet nic mówić. Mając w swoim arsenale taką broń, staną się niemal niepokonani i bez trudu rozprawią się z każdym, kto ich zdaniem będzie zagrzał Królestwu. Pamięta szef, co było w 1924, po aferze z listem Zinowiewa, i strajki w 1926. Z tą bronią władza będzie mogła zdusić każde zamieszki. To gra o wielką stawkę – Francis nagle spoważniał.

– No dobrze Francis, ale pomyśl. Po co Smith miałby mówić o tym im wszystkim? Żeby napuścić ich na siebie, ale dlaczego? Oczywiście, mógł mieć w tym też ukryty, znany tylko sobie cel, zgoda. Po co jednak chciał, aby wziął w tym udział przedstawiciel wolnych mediów? Przecież doskonale wiedział, że wszystko opiszemy.

– Może bał się, że to całe simulacrum wpadnie w ręce kogoś innego? Kogoś o wiele bardziej niebezpiecznego. Wiedział, że zaproszone przez niego osoby nie przepuszczą okazji zdobycia takiej broni i w tym upatrywał szansy na to, aby simulacrum nie wpadło w ręce ludzi jeszcze gorszych. A może chciał odwrócić naszą uwagę od wydarzeń jeszcze ważniejszych, o których nie mamy nawet pojęcia?  A my? To jest dobre pytanie. Może wiedział, że bez przenikliwego, dziennikarskiego umysłu całe poszukiwania utkną w marnym punkcie?

– To by się akurat zgadzało – Mahoney zgodził się i zamilkł.

Sprawa była pierwszorzędna, w to nie wątpił. Jego niepokój wzbudzało jednak coś innego – skala całego przedsięwzięcia. Nie wątpił w to, że Geleyda sobie poradzi, ale puszczając go w tę podróż, niemal własnymi rękoma wpychał go między Scyllę a Charybdę, nie wspominając już nawet o szalonym papiście. Kątem oka spojrzał na Francisa. – Chłopak jest zaradny, nie da się. Nauczyłem go dziennikarskiej sztuki najlepiej, jak umiałem. Przeżył LesserEdale, przeżył Misr House, przeżyje i to. Nie chciałbym, aby stała mu się krzywda – pomyślał z niemal ojcowską czułością i poczuł, jak wilgotnieją mu oczy.

– Szefie wszystko w porządku?

Mahoney przetarł oczy kantem dłoni.

– Pewnie, że tak Geleyda. Myślę, po prostu myślę. Kiedy wyjeżdżasz?

– W ten piątek. Zdaje się, że to będzie dwudziesty drugi.

– Dobra, do tego czasu masz wolne. Przygotuj się, korzystaj z życia, bo ta podróż może nie być wcale tak zabawna, jak ci się wydaje. Masz na siebie uważać, jasne? Jak tylko poczujesz, że sprawy zaszły za daleko to wiej. Nie mogę stracić swojego najlepszego reportera.

– Spokojnie, szefie, nie dam się. No, ale czas na mnie. Mam jeszcze kilka spraw do dokończenia, a o trzynastej umówiony jestem z hrabiną na herbatę w jej rezydencji.

– Dobra, leć. Aha! Łap jeszcze to – rzucił Geleydzie najnowszy numer „Prawdziwej Bomby”. – Niedawno trzy trupy tego samego gościa, teraz samozapłon. Dzieje się w tym naszym Londynie, oj dzieje!

Franciszek spojrzał na nagłówek. Człowiek znikający w chmurze dymu! Czyżby doszło do samozapłonu? Czy istnieje związek z trzykrotnym morderstwem?

– Oczywiście, jeśli masz chwilę, mógłbyś przyjrzeć się tej sprawie.

Geleyda spojrzał w kierunku redaktora naczelnego, który stał przy oknie i głośno smarkał w chustkę.

O szybę uderzyły pierwsze krople deszczu

 

II

 

Hrabina Teodora Upperton odstawiła filiżankę z herbatą na porcelanowy spodek. To była jej ulubiona zastawa. Kupili ją wraz z Barnabą w trakcie podróży po południowych Włoszech. Teraz jednak, zamiast przywoływać wspomnienia wspólnie spędzonych chwil, uświadamiała hrabinie nieobecność jej kochanego męża. Lady Upperton rzuciła okiem przez długi, dębowy stół na miejsce, które zazwyczaj zajmował Barnaba i poczuła, jak smutek chwyta ją za serce. Wstrzymała napływające do oczu łzy, wstała od stołu i ruszyła do garderoby. Nie miała czasu na łzy, nie mogła pozwolić sobie na chwilę słabości. Nie teraz, gdy Barnaba był w niebezpieczeństwie.

Bo odkąd przyśnił jej się tamten sen, nie miała wątpliwości, że tak właśnie jest – Barnaba wpadł w tarapaty i jej obowiązkiem jest jak najszybciej ruszyć mu z pomocą. Ów sen, wykład profesora Smitha i jego tajemnicza śmierć zdawały się składać Teodorze w jedną całość. Nie rozumiała jeszcze łączących je zależności, ale przeczucie podpowiadało hrabinie, że te na pozór oddzielne wydarzenia składają się w jedno. Do tego dochodziła jeszcze potrójna śmierć Makriata oraz sensacyjne nowiny przekazane im przez Beddowsa.

A może to wszystko zwykła blaga? – pomyślała, wybierając kreację na dzisiejsze spotkanie. Jednak jej wzrok, zamiast skupić się na rzędach równo wiszących, eleganckich sukni i garsonek, cały czas wędrował na porozrzucane w nieładzie krawaty Barnaby. Ten drobny szczegół, który tak irytował ją na co dzień, teraz, pod nieobecność hrabiego sprawił, że tłumione od dawna łzy, jedna po drugiej, popłynęły po twarzy hrabiny.

 

***

 

Ojciec Di Frascimento oschle rzucił adres, pod który zmierzał i zamknął drzwi eleganckiej, czarnej taksówki. Wygodnie rozsiadł się na miękkiej, beżowej kanapie i oparł głowę o zagłówek. Czuł się zmęczony. Był wyczerpany fizycznie i psychicznie, a deszczowa angielska pogoda bynajmniej nie poprawiała samopoczucia jezuity. Smutnym wzrokiem obserwował spływające po szybie krople deszczu i znajdujących się na zewnątrz przechodni. Ich rozmyte w kroplach deszczu sylwetki przypominały bardziej zjawy, niż ludzi.

Di Frascimento nadal przeżywał wydarzenia ostatniego wieczora. Nieustannie rozmyślał o demonie, który tchnął w profesora iluzję życia, który zrobił z niego pustą, gadającą kukłę. Jezuita rozpamiętywał swoja klęskę, bo przecież nie udało mu się ocalić Smitha. Wolał nawet nie myśleć, co teraz dzieje się z duszą biednego profesora.

Z poczuciem duchowej porażki jechał do hrabiny i patrzył, jak świat za oknem rozmywa się w kolejnych kroplach zimnego, brudnego deszczu.

 

***

 

– Bardzo dziękuję za zaproszenie hrabino. Rad jestem, że możemy się spotkać ponownie. Czy pozostałe osoby już przyszły? – Di Frascimento oddał płaszcz staremu lokajowi i spojrzał na hrabinę Teodorę Upperton.

– Tak się szczęśliwie składa, że jest ojciec pierwszy – uśmiechnęła się. – Mamy zatem chwilę dla siebie – dodała i zadowolona ruszyła wysokim, długim korytarzem.

Pokój, w którym hrabina zamierzała przyjąć swoich gości, nie był może najbardziej okazałym pomieszczeniem w całej rezydencji, ale doskonale pasował do dyskretnego, nieformalnego charakteru spotkania, które zorganizowała. Błędem byłoby jednak zakładać, że pokój urządzony został pospolicie. Wzdłuż brązowych ścian stały rzeźbione dębowe regały, uginające się pod ciężarem ksiąg i atlasów. Na ścianach wisiały reprodukcje holenderskich mistrzów, a także liczne dyplomy. Przez wysokie, jasne okna widać było nadciągające nad Londyn groźne chmury. Stojący pod jedną ze ścian wysoki, drewniany zegar wybił właśnie południe.

Hrabina wskazała ojcu, aby usiadł na kanapie, a sama zasiadła w głębokim, kwiecistym fotelu. Chwyciwszy stojący na stoliczku obok dzwonek, zadzwoniła nim radośnie.

– Czego się ojciec napije?

– Doprawdy, proszę się nie kłopotać hrabino – odparł. –  Ale skoro już nadarzyła się okazja, to poproszę o kawę. Jeśli można – skłonił się lekko.

Hrabina wydała odpowiednie polecenie lokajowi, który nagle, bezszelestnie niczym duch, zjawił się w pokoju i chwilę potem zniknął.

– Zatem do rzeczy ojcze Di Frascimento. Zaraz przyjdą kolejne zaproszone osoby, a chciałabym zamienić kilka zdań z kimś – zamyśliła się na moment – o podobnych przekonaniach i podobnym sposobie myślenia. Oczywiście nie jesteśmy z tych samych sfer – podkreśliła – ale wydaje mi się, że w związku z wyjątkową sytuacją, która spotkała nas wszystkich, powinniśmy się dogadać.

– Ależ oczywiście – zgodził się jezuita. – Faktycznie, sytuacja, w której zostaliśmy postawiani, jest nieco zaskakująca. Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi pracować z kimś takim, jak pan Geleyda. O ile obecność agentek Interpolu jest nam jak najbardziej przydatna, to udział tego podrzędnego dziennikarzyny może przyprawić nas tylko o ból głowy.

– Otóż to, ojcze. Być może pan Geleyda ma jakieś głęboko ukryte zalety, ale aby je znaleźć, należy po pierwsze chcieć je dostrzec, a po drugie mocno wytężyć wzrok. Powiem szczerze, że nie wiem, czy mam na to ochotę.

– W pełni panią rozumiem. Nie ma nic gorszego, niż szukający sensacji gryzipiórek. Wola profesora Smitha jest jednak jednoznaczna – Geleyda ma razem z nami wybrać się w podróż Orient Ekspresem, o ile sam nie zrezygnuje – Di Frascimento spojrzał w oczy hrabinie.

– Rozumiem chyba, co ma ojciec na myśli – odpowiedziała powoli, ważąc każde słowo. – Pozostaje nam zatem liczyć, że problem rozwiąże się sam. Powiem ojcu szczerze, że ta cała wyprawa wydaje mi się w jakiś przedziwny sposób być powiązana z moim mężem i nie mogę sobie pozwolić na to, aby ktoś taki jak Geleyda w jakikolwiek sposób zadziałał na naszą szkodę. To przedsięwzięcie nabrało dla mnie osobistego charakteru i, jeśli wolno mi tak powiedzieć, zrobię wszystko, aby całą tę sprawę doprowadzić do końca.

– Otóż to. Sam papież, ojciec święty Pius XII, zgodził się, abym przyjechał do Londynu i przyjrzał się tej sprawie. Jakkolwiek pani stosunek do mojego przełożonego pozostaje chłodny, to musimy się zgodzić, że gdyby sprawa nie była poważna, to nie zaprzątałby sobie nią głowy. Walczymy z samym Antychrystem hrabino.

Teodora Upperton zrobiła wielkie oczy i westchnęła ciężko. Jezuita chyba jednak tego nie dostrzegł.

– Z Wężem Kusicielem, Najwyższym Księciem Piekielnym – kontynuował – który postanowił uczynić z tego świata swoje diabelskie igrzyska. Przyświeca nam wielki cel hrabino. Idziemy do boju napełnieni łaską i błogosławieństwem pana naszego Jezusa Chrystusa, który już raz wyłamał wrota śmierci i starł się w zwycięskim boju z Kusicielem. Nie możemy pozwolić, aby cokolwiek nam w tym przeszkodziło. Rozumie mnie hrabina? Nadchodzi apokalipsa. Zza horyzontu widać już łunę powoli nadchodzącej paruzji. Musimy być gotowi. Musimy czuwać, aby gdy wybije godzina i słowo Boga spłynie na jego lud, a trzepot anielskich skrzydeł wypełni ziemię, ruszyć do boju z Te Deum na ustach.

– Muszę odnaleźć Barnabę – Hrabina wbiła wzrok w jezuitę – i nie powstrzyma mnie przed tym żaden katolicki diabeł.

 

***
 

Punktualnie o trzynastej żółty Citroen Torpedo zatrzymał się pod rezydencją hrabiny Upperton. Geleyda energicznie otworzył drzwi i po chwili głośno zaklął. Wlazł w kałużę. Lodowato zimna woda wlała się do buta, czuł nawet jak chlupocze. Szlag by to trafił. Iść na spotkanie z hrabiną, do jej własnego domu w mokrym, chlupoczącym bucie! Zezłoszczony złapał za leżący na siedzeniu obok bukiet bergamotek, odpalił papierosa i ruszył w kierunki drzwi. Pod nimi dostrzegł znaną mu już kobietę. –Agentka Madison Riley – upewnił się w myślach.

– Witam serdecznie panią agentkę do zadań specjalnych!

Kobieta odwróciła się widocznie zaskoczona, po czym uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń.

– Dzień dobry panie Geleyda, miło mi pana widzieć.

– Cała przyjemność po mojej stronie, proszę mi wierzyć. Ale nie widzę nigdzie pani koleżanki. Czyżby zrezygnowała?

– Ależ skąd. Samanta, to znaczy agentka Hyde, nigdy nie rezygnuje. To nie w jej stylu. Inne ważne sprawy uniemożliwiły jej być tu dzisiaj z nami, ale nadal jest członkinią naszej wyprawy. Proszę się nie martwić. Opiszę ją pan? – spytała ciszej.

– Agentkę Hyde? – zdumiał się. – Kto by chciał o tym czytać?

– Nie, naszą wyprawę! – odparła rozbawiona . – Proszę ze mnie nie żartować.

Geleyda podniósł ręce do góry i kiwnął głową w stronę drzwi.

– Dzwoniła pani?

Riley skinęła twierdząco głową i w tym samym momencie drzwi otworzyły się. Stanął w nich wysoki, ubrany na czarno lokaj z długimi, zakręconymi wąsami.

– Hrabina już na państwa czeka – powiedział, gdy weszli do środka, a następnie odebrał płaszcze i wolnym, posuwistym krokiem odniósł je do garderoby. Gdy po kilku chwilach wrócił, bez słowa dał znać, aby podążyli za nim.

– O, są nasi kolejni goście – hrabina wstała z fotela.

– To dla pani, hrabino – Geleyda wyciągnął zza pleców bukiet i zobaczył teraz, że cały pokój ozdobiony jest egzotycznymi, cudownie pachnącymi kwiatami, których nazw nawet nie znał. Soczyście zielone liście i kolorowe kwiaty kontrastowały z widoczną przez okno szarówką. Hrabina zrobiła wielkie oczy.

– Nie trzeba było, panie Geleyda – odparła nieco zażenowana rodzajem kwiatów i wielkością bukietu. – Ale to oczywiście bardzo miłe – dodała szybko i natychmiast przekazała kwiaty lokajowi. – Zrób z tym coś.

Lokaj ukłonił się lekko i wyszedł z pokoju.

Ojciec Di Frascimento wstał powoli z kanapy i skinął głową właśnie przybyłym.

– A pani Hyde? – spytała hrabina.

– Agentkę Hyde zatrzymały inne, równie ważne obowiązki służbowe. Proszę się jednak nie martwić, jej udział w naszej wyprawie nie jest zagrożony. Jestem upoważniona, aby na tym spotkaniu reprezentować także i jej zdanie.

– Oczywiście, oczywiście – odparła hrabina, nieco zaskoczona oficjalnym tonem. – No to możemy chyba przejść do rzeczy.

– Zaczynajmy – zgodził się Di Frascimento, kątem oka patrząc na Geleydę, który bezceremonialnie usiadł na zajmowanym przez hrabinę dotychczas fotelu i bawił się zapalniczką.

– Jak zapewne wiecie, powód, dla którego się tutaj dzisiaj spotkaliśmy, związany jest z nieszczęśliwymi wydarzeniami, których wszyscy byliśmy świadkami. Wydarzeniami oraz ostatnią wolą mojego drogiego przyjaciela profesora Juliusza Smitha, którego śmierć położyła się cieniem zarówno na kręgach nauki jak i na gronie jego przyjaciół – hrabina dostrzegła, że Geleyda tłumi ziewnięcie – Ale nie zaprosiłam tu państwa, aby opłakiwać Juliusza. Wszyscy zgodziliśmy się wziąć udział w wyprawie Orient Ekspresem i o ile wszyscy nadal podtrzymujemy to zdanie…

– Nadal można zrezygnować – wtrącił Di Frascimento.

– I o ile wszyscy podtrzymujemy to zdanie, należy przedyskutować plan działania. Pozostawiona nam przez Juliusza kwota pozwala pokryć koszty podróży. Pozostaje zatem kupić bilety i ustalić dzień wyjazdu. Każde z nas ma zapewne prywatne sprawy, które chciałoby zamknąć przed wyjazdem. Poza ojcem – hrabina uśmiechnęła się do jezuity. – Czy wiadomo, kiedy agentka Hyde będzie do naszej dyspozycji?

– O ile mi wiadomo agentka Hyde jutro powinna być już w pracy – odparła oficjalnie Riley. Pierwszy raz była gościem kogoś z wyższych sfer.

– Doskonale – odparła hrabina. – A pan, panie Geleyda? Czy obowiązki służbowe na pewno nie uniemożliwiają panu udania się w tę podróż razem z nami? Co prawda profesor Smith chciał, abyśmy pojechali razem, ale praca reportera bywa wyjątkowo angażująca.

Francis Geleyda także po raz pierwszy w życiu był gościem kogoś z wyższych sfer, ale kompletnie go to nie deprymowało. Założywszy nogę na nogę, obserwował krocząca po saloniku hrabinę.

– Bardzo mi miło, że docenia pani trud pracowników „Prawdziwej Bomby”. To prawda, dziennikarska robota do łatwych nie należy, ale z przyjemnością mogę hrabinę zapewnić, że mój udział w tej podróży jest bardziej niż pewny.

– Ach tak? – Geleyda wyczuł cień rozczarowania w głosie hrabiny. – Czy na pewno?

– Owszem, nasi czytelnicy na pewno zasługują na to, aby być świadkami całej tej niesamowitej historii. Jestem przekonany, że cykl reportaży będący pokłosiem tej podróży bardzo się im spodoba.

– Niesamowitej podróży? – jezuita nie wierzył w to, co właśnie usłyszał. – Dla pana to jest niesamowita podróż? Szansa na sensacyjny reportaż?! Otóż nie, panie Geleyda! Jedziemy na wojnę, na pierwszą linię frontu. Jedziemy walczyć z Antychrystem! – grzmiał Di Frascimento.

Geleyda wetchnął, ciężko przewracając oczami.

– Znowu to samo – szepnął do siedzącej obok Madison.

– Ja sobie nie życzę, aby ktoś taki jak pan, marny gryzipiórek, pisał o mnie w tym swoim podłym szmatławcu! – jezuita trząsł się w nerwach. – Jestem światowej sławy egzorcystą, reprezentuję Watykan! I Ojca Świętego! Nie mogę pozwolić na to, aby moja reputacja i wizerunek w jakikolwiek sposób ucierpiały, a chociażby wzmianka o mnie w pańskiej podrzędnej gazetce będzie jak splunięcie mi w twarz! Jak splunięcie w twarz papieżowi – zagotował się Di Frascimento. Ten podrzędny pisarzyna wytrącił go z równowagi.

– Oj, proszę się nie martwić ojcze – Geleyda odparł z troską. – Jak już mówiłem, nasza gazeta pisze tylko o ludziach ważnych. Ważnych – powtórzył wolniej. – Zatem może ksiądz spać spokojnie.

Twarz ojca Di Frascimento zrobiła się purpurowa, szczęka nerwowo drżała, ale milczał.

– Panowie, panowie, proszę się uspokoić – załamała ręce hrabina. – Jesteśmy tu wszyscy dorosłymi ludźmi i z pewnością uda się nam wypracować jakiś kompromis. Przyświeca nam wspaniały cel. Nie zapominajmy o tym. Tylko współpracując ze sobą, jesteśmy w stanie spełnić ostatnią wolę Juliusza. Przez szacunek dla jego osoby nalegam – hrabina surowo spojrzała w kierunku jezuity i Geleydy – abyśmy zachowywali się poważnie. Apeluję tu do pana profesjonalizmu, panie Geleyda. Proszę też, aby z szacunku dla niezwykłej sławy ojca Teodore, którą duchowny na każdym kroku potwierdza swoją wyrozumiałością wobec klas niższych, oszczędził mu pan niepotrzebnych niedogodności.

Geleyda przygryzł wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem.

– Zatem – hrabina spojrzała na obu mężczyzn – czy mogę liczyć na to, że będą panowie współpracować?

– W imię wyższego dobra – zgodził się niechętnie Teodore.

– Z przyjemnością będę przypatrywał się wielkiemu egzorcyście w akcji.

– Zatem, jeśli już wszystko sobie wyjaśniliśmy, powinniśmy odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: co robimy?

Siedząca obok Francisa Madison puściła mu oko.

– Inferno dekadencji – wyszeptała.

Geleyda spojrzał na nią z uznaniem i pokiwał głową.

– Na litość boską, nie zaczynajmy znowu tej samej jałowej dyskusji – hrabina spiorunowała ich wzrokiem.

– Jak na swoje lata – Geleyda ujrzał, że oko hrabiny zaczyna drżeć – ma pani hrabina nie najgorszy słuch. Choć z drugiej strony nic w tym dziwnego, bo jak mi wiadomo uszy rosną przez całe życie – wyszczerzył się w uśmiechu.

– Słuch odziedziczyłam po ojcu, panie Geleyda – wycedziła. – Był muzykiem.

– Doprawdy? – ucieszył się Francis. – Był muzykiem z zawodu?

Hrabina spojrzała na niego zdumiona.

– Nie, z zawodu był… hrabią. – Hrabina zrobiła pauzę i uśmiechnęła się szeroko, widząc, jak uszy Geleydy robią się coraz bardziej czerwone. – Muzyką zajmował się hobbystycznie.

– Ah, tak, tak – odparł nieco zmieszany Francis. – Być może słyszał, albo pani słyszała o znanym litewskim kompozytorze Geleydzie? Tak się składa, że to mój ojciec. Powszechnie szanowany w Królewskiej Akademii Muzycznej.

– Owszem, ale niestety nie mieliśmy przyjemności posłuchać jego dzieł. W naszym domu słuchaliśmy przede wszystkim klasyków – Bach, Beethoven.

– A szkoda, bo pomimo, że nazwisko mego ojca jest mniej znane, to kunsztem, fantazją i rozmachem niczym nie ustępuje on pani faworytom. Sam również kiedyś grywałem – dodał.

– Ach tak? – ucieszyła się hrabina. – Tak się szczęśliwie składa, że w bawialni obok mamy działający fortepian. Może dałby nam pan próbkę swoich umiejętności?

Geleyda zaśmiał się nerwowo.

– Ach, niestety hrabino. To poruszające ducha wydarzenie musimy niestety przełożyć w czasie. Grywam tylko i wyłącznie na klawesynie. Fortepian jest zbyt plebejski. Każda jedna arystokratyczna rodzina szczęśliwym zbiegiem okoliczności taki posiada. Rozdawali je, czy co?

Siedząca obok Madison zachichotała cicho.

– To jest jakiś żart! – Di Frascimento nie wytrzymał i zerwał się z fotela. – Hrabino, udział pana Geleydy w naszej podróży to nic innego, tylko świadomy akt sabotażu. Jak on – wycelował palcem w Francisa – ma nam pomóc? Ja nigdzie z nim nie pojadę! Ten człowiek jest po prostu śmieszny!

– A ja lubię origami.

Di Frascimento wlepił w Madison zdumione spojrzenie. Agentka, rozbawiona całą sytuacją, jakby nigdy nic popijała herbatę.

– To nie żaden demon proszę księdza, spokojnie – wyszczerzył zęby Geleyda.

– Dość! – krzyknęła hrabina. Po raz ostatni proszę o spokój. Ostatnią wolą mojego przyjaciela było, abyśmy wspólnie wyruszyli w tę podróż. Nakazuję panom natychmiast się uspokoić i zacząć się tolerować. Nie proszę o to, aby panowie zapałali do siebie sympatią, ale nalegam – podkreśliła Teodora – aby w imię wyższego dobra zaczęli się panowie tolerować.

Ton hrabiny był na tyle władczy, że obaj posłusznie skinęli głowami i zasiedli na swoich miejscach.

– Zatem – odezwała się zmęczonym głosem hrabina – jakie kroki powinniśmy podjąć w pierwszej kolejności?

– Może takie – Geleyda wyciągnął z kieszeni marynarki „Prawdziwą Bombę” i wręczył ją agentce. – Kiepsko napisane, ale to jakiś trop. Nie ja to pisałem – dodał szybko.

– Ciekawe, bardzo ciekawe – oznajmiła Madison. – Człowiek znikający w chmurze dymu. – przeczytała nagłówek. – Niejaki Henry Stanley zginał w wyniku samozapłonu w swoim mieszkaniu w Stoke Newington. Pan Stanley był członkiem Londyńskiego Stowarzyszenia Miłośników Kolei i znany był ze swojego zaangażowania w sprawy z nią związane. Obok tekstu umieszczono twarz Stanleya, której charakterystycznymi elementami były odstające uszy i krzywy nos.

Gdy skończyła, podniosła wzrok znad gazety i zamyśliła się przez chwilę.

– Ten Stanley, to chyba nasz Stanley. Jestem pewna, że tak.

– Jaki nasz? – hrabina spojrzała na nią pytająco.

– Razem z agentką Hyde natrafiłyśmy w sklepie Makriata na księgę handlową, w której wymieniono to nazwisko. O ile dobrze pamiętam, to pan Henry Stanley nabył od pana Makriata cenną kolekcjonerską wersję modelu kolejowego za symbolicznego pensa. Wcześniej model ten należał do niejakiego Randolpha Alexisa.

– Randolph Alexis – powtórzyła hrabina. – Coś mi mówi to nazwisko. Oczywiście, to nikt z wyższych sfer, ale jeśli się nie mylę, było o nim swego czasu głośno. Mówiono o nim w kontekście jakiejś katastrofy kolejowej… jak to było? – Hrabina krążyła w kółko po saloniku, aż nagle głośno klasnęła w dłonie.

– Już wszystko wiem! Oczywiście, że tak. Randolph Alexis był członkiem dwóch okultystycznych stowarzyszeń – Hermetycznego Zakonu Złotego Smoka i Hermetycznego Zakonu Srebrnego Mroku. To były pomniejsze, lokalne kluby niesamowitości, które bardziej niż poszerzaniem horyzontów i kontaktem z duchami, interesowały się alkohol i orgietki. Mniejsza jednak o to. W 1897 roku – pamiętam dokładnie, bo wtedy razem z Barnabą udaliśmy się w podróż do Indii – Alexis został oskarżony o rytualne morderstwo. Jakaś paskudna historia. Nie wiem, na ile prawdziwa, a na ile… nieważne – rzuciła okiem w kierunku Geleydy i szeroko się uśmiechnęła. – Sprawa zrobiła się jednak na tyle nieciekawa, że  Alexis postanowił uciec i ostatecznie zginął w katastrofie kolejowej na trasie Londyn – Liverpool. Co ciekawe – zawiesiła głos – znaleziono tylko część pociągu.

– Jak to? To przecież niemożliwe! Pociągi, nawet ich części, nie rozpływają się w powietrzu – zaprzeczyła Madison.

– No właśnie! – uśmiechnęła się Teodora – Ale tak właśnie było! Na pewnym etapie trasy tory przerzucone są nad rzeką i to właśnie tam doszło do katastrofy. Pociąg, którym podróżował Alexis, wykoleił się na moście, a następnie spadł w przepaść. Co ciekawe, jak już wspomniałam, znaleziono tylko część pociągu, tę tylną. Po lokomotywie, wagonie restauracyjnym i wagonie pierwszej klasy nie było ani śladu. Sytuacja o tyle dziwna, że rzeka w tym miejscu jest wyjątkowo łagodna i nie ma możliwości, aby porwała ze sobą pół pociągu! A awet jeśli, to przecież gdzieś dalej ktoś by na to trafił!

– Ma pani absolutną rację hrabino – odezwała się Madison, w zamyśleniu rwąc róg przyniesionej przez Francisa gazety. – Uważam, że powinniśmy tam pojechać i się rozejrzeć.

Di Frascimento rzucił jej zaskoczone spojrzenie.

– Naprawdę? Teraz, gdy lada dzień mamy wyruszyć w podróż Orient Ekspresem? Teraz, gdy hufce piekielne z każdym dniem coraz bardziej rosną w siłę, chce pani, abyśmy przyjrzeli się jakiejś zabaweczce? To przecież nonsens – spojrzał na hrabinę, szukając w niej poparcia.

– Uważam, że to doskonały pomysł agentko Riley – zaprotestował Geleyda, ignorując spojrzenie jezuity. – Nie dość, że to naprawdę ciekawa historia, to przecież Makriat jakoś w tym wszystkim uczestniczył. Być może uda nam się z całej tej sytuacji wyciągnąć wnioski, które popchną naszą sprawę do przodu.

Hrabina przez moment wahała się, co zrobić. Musiała opowiedzieć się po którejś ze stron, a przy tym nie urazić tej, z którą się nie zgadzała. Ostatecznie postanowiła jednak, że skoro mają już adres pana Stanleya i faktycznie Makriat miał z nim kontakt, to nie zaszkodzi tego sprawdzić.

 

III

 

Było około trzeciej po południu, gdy dwa samochody – żółty citroen Torpedo i elegancka, czarna limuzyna – zatrzymały się pod szarym, smutno wyglądającym domem. Prowadzący do drzwi kamienny chodnik z dwóch stron otoczony był pustym, przypominającym ściernisko ogródkiem, o który nikt od dawna już nie dbał. Pod samymi drzwiami stała, rozmawiając ze sobą, dziwnie wyglądająca para. Wysoki, elegancko ubrany mężczyzna zgiąwszy się w pół, usilnie tłumaczył coś niskiej, ubranej w poplamiony fartuch staruszce, która co jakiś czas machała ręka, jakby starała się odgonić od siebie muchę.

– No przecież mówię, jak było. Koło ósmej usłyszałam krzyk, a gdy zaniepokojona weszłam do jego mieszkania, to zobaczyłam tylko kłęby dymu. Po panu Stanleyu nie było ani śladu. Pewnie to ta kolejka wybuchła, co mi się ją chwalił… Nie ma mowy, nie ma absolutnie żadnej mowy – Geleyda usłyszał jej skrzekliwy głos. – Płacisz pan tyle, co wszyscy, albo guzik pan zobaczysz. Czy to jasne? – staruszka złapała się pod boki.

– Ależ droga pani – nieznajomy odezwał się nosowym głosem – jestem prezesem Londyńskiego Stowarzyszenia Miłośników Parowozów, a pan Stanley to mój bliski przyjaciel i jednocześnie honorowy członek naszej organizacji. Znamy się od wielu lat. Być może znajdę w jego mieszkaniu coś, co należy do Stowarzyszenia.

– Dwa pensy – zaskrzeczała w odpowiedzi staruszka i wyciągnęła dłoń.

Prezes Stowarzyszenia już sięgał do kieszeni, gdy Geleyda nagle wepchnął się między niego a staruszkę.

– Witam serdecznie, Francis Geleyda, „Prawdziwa Bomba”, bardzo mi miło.

Staruszka zmierzyła go obojętnym wzrokiem.

– Dwa pensy – zaskrzeczała.

– Zapłacę 10 pensów, jeśli puści pani mnie i moich towarzyszy przodem. Zgoda?

– Ejże! – krzyknął prezes, zaskoczony taką bezczelnością.

Staruszka skinęła głową.

– Zapłaci tamta pani – Geleyda wskazał palcem hrabinę, która w towarzystwie jezuity i Madison, szła dostojnie w ich stronę.

Dom okazał się być dwupiętrową, czynszową kamienicą, którą poza panem Stanleyem i gospodynią zamieszkiwali inni lokatorzy. W środku panował chłód i wilgoć.

– Zatem, pani Atkins, co może nam pani powiedzieć o panu Stanley’u?

– Mości baronowo, a co ja biedna mogę wiedzieć? Słuch nie ten, zdrowie nie to, ledwo po schodach wchodzę. To i owo jednak mi się o uszy obiło. Ten Stanley to poczciwy chłop był. Trochę dziecinny i dziwak, bo jaki dorosły chłop się kolejkami bawi?

– Mówił pani o kolejce?

– Ano – odparła i smutno pokiwała głową. – Gadał tyle, że aż mi się jedzenie na fajerce spaliło. Ale jak tu mogłam chłopu przerwać? Gadał jak najęty, szczęśliwy jak dziecko. Mówię pani, gdyby miał ogon, to merdałby nim, jak szczeniaczek. A poza tym? Czynsz płacił regularnie, kłopotów z nim nie było. O, tu mieszkał – oznajmiła, gdy znaleźliśmy się na pierwszym piętrze.

Geleyda zrobił ukradkiem kilka szybkich zdjęć.

– No, ma baronowa piętnaście minut, ale można prolongować – pani Atkins przekręciła klucz w zamku i zaprosiła przybyłych do środka. Wyjrzała przez znajdujące się na klatce schodowej okno i pokręciła głową. – Same kłopoty teraz z nim mam. Odkąd zaginął, w tych, jak to tam napisali w gazecie… niesamowitych okolicznościach, to ciągle ktoś chce zobaczyć jego mieszkanie. A jest co – dodała szeptem, skłoniła się baronowej i sadząc po dwa stopnie na raz, zbiegła na dół, bo przed budynkiem zrobił się już spory tłum.

Salon, w którym się znaleźli, wyglądał tak, jakby właśnie zeszła tu lawina. Meble były roztrzaskane w drobny mak, a ściany popękane. Ostał się jedynie pojedynczy regał, na którym, poza książkami i atlasami poświęconymi kolejnictwu, stał model kolejki.

Hrabina Upperton przepuściła swoich towarzyszy i w milczeniu obserwowała pokój. Smuciło ją i dziwiło, że ludzie są w stanie mieszkać w tak małych, zdaniem hrabiny nawet klaustrofobicznych, miejscach. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że mogłaby kiedyś znaleźć się w takiej sytuacji. Rozejrzała się wokół i jej uwagę zwróciły czarne, jakby wypalone pręgi, które przecinały w poprzek wypłowiały, brązowy dywan. Przypominały hrabinie nieco szyny kolejowe, co, biorąc pod uwagę, że była w czyimś mieszkaniu, a nie na peronie, od razu wydało jej się niedorzeczne.

W tym czasie Geleyda stanął pod jedną z osmolonych, czarnych ścian i pisał coś w notatniku.

Wszystkie ściany osmolone, jakby coś tu wybuchło. Na dywanie ślady przypominające tory. Poza tym niewiele rzeczy, na pewno żadnych osobistych dupereli. Na jedynym ocalałym regale znajdują się oczywiście książki poświęcone kolejnictwu oraz model kolejki. Co ciekawe, odłamki szyby, która z pewnością wybuchła, znajdują się niemal w całości wewnątrz pokoju.

– Proszę, proszę – odezwała się Madison i wzięła w ręce stojący na regale model kolejki. Przez chwilę ostrożnie obracała go w dłoniach. – Ciekawe… wewnątrz znajdują się inicjały i rok. Ktoś zgadnie?

Hrabina i Geleyda spojrzeli tylko pytająco. Jezuita nie odezwał się ani słowem, odkąd weszli do mieszkania i krążył tylko po pokoju. Widać było, że o czymś intensywnie myśli.

– Otóż – kontynuowała Madison – R i A oraz rok 1897. Wygląda na to, że mamy tu należący do Randolpha Alexisa model kolejki, w której on sam zginął. Co za przewrotna historia – uśmiechnęła się.

Jezuita w milczeniu krążył po pokoju, uważając, aby nie pobrudzić świeżo wypastowanych butów. Irytowało go, że musiał tu przyjechać i traci teraz czas, który mógłby spożytkować o wiele lepiej. Jego zdaniem wycieczka tu była wyłącznie stratą czasu. Nie rozumiał, dlaczego dla hrabiny i pozostałych nie było to oczywiste. Jednak w pewnym momencie, gdy po raz kolejny minął duży płat osmolonej ściany, Di Frascimento poczuł bijące od niej ciepło.

Zdumiony rozejrzał się po pozostałych, jednak zajęci byli przyglądaniem się kolejce. Teodore ostrożnie przyłożył rękę do ściany i natychmiast ją odsunął. Ściana była gorąca, jakby po drugiej stronie znajdował się rozpalony piec.

Jezuicie natychmiast stanęła przed oczami przypowieść o trzech młodzieńcach i piecu. Chwilę potem dostrzegł, jak znajdująca się na ścianach sadza zaczyna się wić. – To pułapka –  uświadomił sobie jezuita. Podbiegł do pozostałych i złapał za model kolejki. Była rozgrzana. Z niedowierzaniem spojrzał na pozostałych Jak mogli tego nie zauważyć?!

– To miejsce jest nawiedzone! Ta kolejka również! Nie czujecie, że jest gorąca?!

Jezuita pokręcił tylko głową i w tym momencie kątem oka dostrzegł jakiś ruch od strony trzymanej w dłoniach kolejki. Podniósł ją bliżej twarzy i zaniemówił. W środku, za miniaturową szybą krzątał się tłum miniaturowych ludzkich postaci. Przez moment wydało mu się, że rozpoznaje nawet jedną z nich. Zamknięte w środku ludziki machały do niego, waliły pięściami w szyby, krzyczały. Wyglądało to tak, jakby wołały o ratunek. Di Frascimento wcisnął kolejkę w dłonie Madison, a sam zaczął się modlić. Ponownie stawał się narzędziem Boga.

– Może spróbujemy rozłożyć tę kolejkę? – usłyszał głos Geleydy i poczuł, jak żar wiary robi się jeszcze gorętszy.

Ojcze Niebieski, Ty, który swym światłem rozświetlasz noc, pomóż mi, wiernemu, skromnemu słudze w pełnieniu Twojej woli. Wlej we mnie siłę, wlej we mnie strumienie wody żywej, abym, jak ci młodzieńcy zamknięci w piecu ognistym nie zawahał się w momencie próby, lecz napełniony wiarą, czynił Twoje imię niezwyciężonym – modlił się w myślach Di Frascimento.

– Czemu nie? Może będę mogła lepiej zbadać mechanizm tej zabawki.

– Trochę powagi, litości – żachnęła się hrabina. – Przyszliśmy tu szukać tropów, które w jakiś sposób doprowadzą nas do Makriata, a nie bawić się kolejką. I jeszcze to – rzuciła okiem na jezuitę. – Jak to wszystko łączy się z wykładem Juliusza, z zaginięciem mojego męża, z Makriatem?

Madison i Geleyda, za nic mając sobie reprymendy hrabiny, rozstawili na dywanie zabytkową kolejkę. W momencie gdy wszystkie elementy zostały połączone, a na szynach ustawiano miniaturową kopię pociągu, podłoga jakby zadrżała.

Geleyda i Madison spojrzeli na siebie.

Drżenie nie ustawało. Ba! Robiło się coraz silniejsze. Stojące na regale książki spadły na podłogę, a z sufitu zaczął sypać się tynk. Szklany żyrandol kręcił się wkoło, jakby wsadzony na karuzelę. Zaskoczona hrabina spojrzała na jezuitę, który z zamkniętymi oczami cały czas się modlił. Madison i Francis stali na środku pomieszczenia i rozglądali się wokół. Pokój trząsł się tak, że Geleyda z trudem był w stanie złapać równowagę.

– Co tu się dzieje!? – wrzasnął.

Wtem, pokój wypełniły nagle kłęby buchającej zewsząd pary. Powietrze zadrżało od przeraźliwego świstu, który mógł pochodzić tylko z komina lokomotywy. Chwilę później pomieszczenie wypełniło się gwarem rozmów i pokrzykiwaniem bagażowych. Madison usłyszała wyraźnie wybijające się ponad wszystko okrzyki zawiadowców i konduktorów. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanych maszyn i węgla.

– Hrabino, Panie Geleyda, ojcze Di Frascimento! – Madison krążyła wśród kłębiącego się białego dymu i z całej siły starała się znaleźć swoich towarzyszy. – Panie Geleyda, tutaj jestem! Wydaje mi się, że niechcący uruchomiliśmy jakiś mechanizm projektujący. Nie wiem, jak to wyłączyć. Gdzie pan jest? Ojcze Di Frascimento! Pani Hrabino!

Geleyda jednak nie słyszał. Zdumiony, szedł właśnie peronem wzdłuż błyszczącego, czerwonego wagonu. Przez okna widział srebrne, starannie wypolerowane sztućce i białe niczym śnieg talerze. Wokół niego panował chaos. Pasażerowie, wszyscy ubrani tak, jakby wyjęci żywcem z epoki wiktoriańskiej, jeden przez drugiego starali się wejść do wagonu. Sapiąc, dźwigali ciężkie walizy i błagalnym głosem krzyczeli do konduktora, aby ten jeszcze chwilę na nich poczekał.

Gdy pokój zaczęły wypełniać pierwsze kłęby smogu, ojciec Di Frascimento przerwał egzorcyzm i chwyciwszy hrabinę wyprowadził ją na korytarz. Stali teraz w progu mieszkania, które w całości pochłonął biały, buchający zewsząd dym.

– Głupcy! – wycedził przez zęby jezuita. – Ich ciekawość kiedyś nas wszystkich zgubi. Przecież mówiłem, aby nie ruszali tego przeklętego przedmiotu.

– Nie sądzi chyba ojciec, że to wina tej zabawki? – zdumiała się hrabina.

– A właśnie, że tak! W jej środku widziałem zamkniętych ludzi! To musi być jakaś diabelska pułapka, kolejny szatański fortel.

Hrabina przestała nawoływać towarzyszy i spojrzała na jezuitę.

– Jeśli tak, to musimy im jakoś pomóc! Nie możemy tu tylko stać i się patrzeć.

– Obawiam się hrabino, że pozostała nam już tylko modlitwa.

– Nonsens – odparła zdecydowanie i szybko, szybciej, niż jezuita mógł zareagować, rzuciła się w kłęby dymu.

Hrabina miała wrażenie, że spada, że ze straszliwą szybkością pikuje w dół i lada moment siła pędu rozerwie ją na strzępy. Gdy ze strachu zamknęła oczy, ujrzała obraz zatroskanego, smutnego Barnaby, który w milczeniu patrzył, jak z jaskini za nim zaczyna wypełzać powoli nieludzki, gargantuiczny kształt.

Nagle wszystko stanęło. Hrabina otworzyła oczy i zamarła. Siedziała przy elegancko nakrytym stole w wagonie restauracyjnym, a obok niej, równie zdezorientowani, siedzieli Madison i Geleyda. Pociąg ruszył nagle z gwałtownym szarpnięciem i przez buchające spod kół kłęby dymu ujrzeli w tyle oddalający się peron i machających w ich kierunku ludzi. Na błękitnym niebie ponad nimi, olbrzymia niczym słońce, zawisła gładko ogolona twarz jezuity, który krzyczał w ich stronę niezrozumiale.

– Co tutaj się dzieje do jasnej cholery? – Geleyda rozejrzał się nerwowo po wagonie. Poza nimi znajdowały się tu jeszcze trzy osoby, które z jakiegoś powodu stały w rogu wagonu, twarzami zwrócone do ściany.

– Musieliśmy paść ofiarą przebiegle zastawionej na nas pułapki – oceniła chłodno sytuację Madison.

– Diabelskiej?

Riley i Francis spojrzeli zdumieni na hrabinę.

– Oczywiście, że nie, chociaż skonstruować taką pułapkę mógł jedynie ktoś o błyskotliwym umyśle. Wydaje mi się, że działa ona na zasadzie projektora zaprogramowanego na miniaturyzację obiektów, który następnie transportuje ofiary do tego miejsca.

Geleyda zamrugał oczami, niewiele z tego rozumiejąc.

– No dobrze – zaczęła ostrożnie hrabina – ale jak się stąd teraz wydostać?

– To jest bardzo dobre pytanie – zgodziła się Riley. – Musimy jak najszybciej znaleźć na nie odpowiedź, nie wiemy przecież, czy pobyt tu jest bezpieczny.

– Na pewno nie – rozwiała wszelkie wątpliwości lady Upperton. – Gdzie my w ogóle jesteśmy?

Na zewnątrz, poza olbrzymią twarzą jezuity, roztaczał się łagodny, wiejski pejzaż, który niknął powoli wraz z miarowym stukotem kół. Zielone pastwiska ciągnęły się w nieskończoność, niczym wody szmaragdowego oceanu, a pojedyncze wiekowe drzewa wybijały się nad jego taflę, jak maszty dawno zapomnianych, zatopionych statków.

– We śnie? – zapytał głupio Francis.

Jego uwagę absorbowała trójka nieznajomych, która cały czas stała w rogu. Poza nimi nie było tu nikogo innego – ani pozostałych pasażerów, ani załogi pociągu, nawet kelnera, który znudzony przecierałby kieliszki. Tylko oni i ta trójka w rogu. Geleyda wychylił się nieco i przyjrzał im się dokładnie.

Dwóch mężczyzn i kobieta, wszyscy troje ubrani na wiktoriańską modłę, stali przy ścianie z pochylonymi głowami. Nic nie mówili, a jednak do Geleydy docierało coś, jakby ciche mruczenie, może jęczenie. Nagle, między nogami jednego z mężczyzn Francis dostrzegł kawałek ludzkiej twarzy. Białe, przestraszone oko zatrzymało się na nim, a Geleyda, przerażony, schował się za kanapę.

– Tam ktoś jest – wyszeptał.

Agentka i hrabina wychyliły się zza stolika. W kącie, tuż przy wyjściu do kolejnego wagonu faktycznie znajdowały się trzy osoby, które mruczały coś niezrozumiale i powoli, niczym w letargu kiwały się na boki.

– I co?

– Troje dziwnie zachowujących się osób, nic więcej. Ale czego innego można się spodziewać po tym miejscu? Już sama nasza obecność tu jest już dziwna.

– A między nogami? Spojrzałyście między nogi?

Hrabina z niedowierzaniem spojrzała na Francisa.

– Proszę? – zdołała odpowiedzieć, ale Geleyda już nie słuchał. Ponownie wychylił się zza oparcia i zerknął w miejsce, w którym wcześniej ujrzał kawałek ludzkiej twarzy. Znowu tam była. Teraz jednak widział ją wyraźniej. Widział dokładnie krzywy nos, odstające uszy i brązowe, pełne strachu oczy. Drżące usta bezgłośnie starały się przekazać mu jakąś informację. Geleyda skupił się, aby dokładnie wyczytać z ruchu warg, co nieznajomy ma na myśli. Pomocy – wyszeptał pod nosem i nagle go olśniło. Już widział tę twarz! Tym skulonym na podłodze mężczyzną był nikt inny, tylko Henry Stanley, którego twarz widział dzisiaj w gazecie.

– To Stanley – Francis błyskawicznie wrócił na miejsce. Hrabina, wciąż lekko w szoku wychyliła się zza stołu. – Prosi, abyśmy mu pomogli. Może wie, jak się stąd wydostać?

– Musi – oznajmiła zdecydowanym głosem Madison i wstała od stołu.

 

***

 

Ojciec Di Frascimento stał przed mieszkaniem Stanleya, z którego cały czas buchały kłęby gorącej pary i dochodził dźwięk miarowo stukających kół. Jezuita zamknął oczy i wymówił imię swojego Boga. Na końcu języka poczuł nagle charakterystyczny gorzki smak. Gdy otworzył oczy, w kłębach dymu ujrzał trzy wijące się, czarne cienie. Bijące od nich zło było niemal namacalne. Z pewnością, której źródłem mogło być jedynie boskie wstawiennictwo, Di Frascimento skupił całą swoja moc na cienistym kształcie, który niczym wąż wił się w oparach dymu.

Przed oczami pojawił mu się obraz Madison, która wstawała właśnie znad stołu i energicznym ruchem zmierzała w kierunku trzech opętanych istot stojących nad skulonym, przestraszonym mężczyzną. Nagle jedna z nich, otoczona woalem negatywnej energii, odwróciła się w jej stronę i spojrzała spode łba. Chwilę potem rzuciła się na nią, zawodząc bezrozumnie.

Siłą swojej woli jezuita zatrzymał bestię w momencie, gdy ta zamachnęła się na Madison.

 

***

 

Geleyda ujrzał, jak mężczyzna zamachuje się na Madison i nagle zastyga w bezruchu. Chwycił więc stojącą na stole cukiernicę i odbiwszy się od kanapy, skoczył na przeciwnika. Ciężka cukiernica trafiła go w głowę i Geleyda usłyszał nieprzyjemne trzaśnięcie. Chwilę potem z rozbitej głowy zaczęła ściekać czarna, oleista ciecz. Monstrum odwróciło się powoli w stronę Francisa. Wyglądało jak żywy trup.

– Szybko, za mną! Musimy uciekać! – Stanley podniósł się z ziemi. – Szybko, zanim nas zabiją!

Geleydy nie trzeba było długo namawiać. Złapał za ręce hrabinę i Madison i rzucił się w stronę przejścia do kolejnego wagonu. Pozostałe monstra stały nieruchomo i pustymi oczami przypatrywały się całej scenie.

Hrabina energicznie podążyła za Geleydą, starając się za wszelką cenę nie spojrzeć na to coś, co przed chwila rzuciło się na Madison. Czuła bijące od tego zło i obcą, złowrogą aurę, która przeszyła ją dreszczem. Pragnęła jak najszybciej się stąd wydostać. Żałowała, że nie ma z nimi jezuity

Podobnie jak hrabina, Madison także od razu ruszyła za Geleydą. W tym samym momencie poczuła jednak, jak dłonie monstrum zaciskają się na jej ramieniu niczym imadło i z dziecinną łatwością zatrzymują w miejscu. W ułamku sekundy potwór obrócił ją i zbliżył swoją zimną, uchwyconą w śmiertelnym grymasie twarz.

Madison próbowała się wyrwać, w amoku biła monstrum pięściami, jednak nie robiło to na nim żadnego wrażenia. – Myśl, myśl – powtarzała w głowie, wymierzając kolejne uderzenia. Nieumarła istota otworzyła nagle usta i wbiła się nimi w twarz Madison. Po wagonie rozniósł się mrożący krew w żyłach wrzask.

 

***

 

Jezuita zgiął się w pół z bólu. Poczuł całą niewypowiedzianą okropność nekrotycznego pocałunku, którego ofiarą padła właśnie Riley. Di Frascimento widział, jak żyły agentki wypełnia czarna, zepsuta krew, a świetlisty całun jej duszy pruje się, rozdzierany diabelskim pazurem.

– Boże – odezwał się drżącym głosem, oszołomiony bólem, który niespodziewanie sam poczuł. – Panie, Ty, który gotów byłeś ocalić całe miasto przez wzgląd na jednego sprawiedliwego, spójrz łaskawie na moją prośbę i ocal to życie.

Nagle wokół ojca zaczęły wirować czarne jęzory ognia. Buchając piekielnym żarem, owinęły się wokół szyi i rąk jezuity. Paliły go żywym ogniem, wgryzały się w ciało. Di Frascimento jednak, siłą swojej woli cały czas w skupieniu powtarzał słowa modlitwy, zawierzając Madison i siebie boskiemu miłosierdziu.

 

***

 

Madison krzyczała. Czuła, jak monstrum wpycha jej do gardła zimny, obślizgły jęzor. Próbowała się wyrwać, jednak żelazny uścisk był zbyt silny, aby mogła się wydostać. Szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami patrzyła w twarz swojego kata. Była sina, blada, martwa! W jego białych oczach ujrzała swoją własną śmierć.

Hrabina krzyczała. Chciała przestać, ale wrzask przerażenia sam, bez jej woli, wydobywał się z gardła. Przerażona patrzyła jak to coś wysysa z Madison życie. Chciała zareagować. Chciała podbiec i spróbować ją uwolnić. Nie mogła jednak się ruszyć. Widziała, że agentka słabnie. Madison wisiała bezwiednie w rękach potwora, który niczym pijawka karmił się jej ciepłem.

Geleyda krzyczał. Trzymając w dłoni szpikulec do lodu, ruszył na ratunek Madison. Gdy był już blisko i niemal zamachnął się na nieumarłe monstrum, stało się coś niewytłumaczalnego. Potwór nagle jakby zapadł się w sobie, a jego głowa przekręciła się z głośnym chrupnięciem. Piekielny uścisk zelżał i Madison w ostatniej chwili odsunęła się od monstrum, które nagle zawisło w powietrzu, jakby chwycone niewidzialna dłonią, a następne z impetem roztrzaskało się o podłogę.

– Za mną, szybko! – usłyszeli krzyk Stanleya.

Geleyda chwycił Madison i zaczął biec w stronę wyjścia. Po drodze złapał jeszcze osłupiałą hrabinę i wyminąwszy dwa pozostałe monstra, wbiegli do kolejnego wagonu.

Ciężko dysząc, popatrzyli na Stanleya, który nerwowo rozglądał się po korytarzu.

– Agentko Riley, czy wszystko w porządku?

Madison powoli odwróciła się w stronę hrabiny. W jej oczach lady Upperton dostrzegła pustkę, która dopiero po chwili rozjarzyła się blaskiem życia. Agentka skinęła powoli głową. Była oszołomiona i ciężko było jej oddychać. Przed oczami wciąż widziała gębę tamtego piekielnego monstrum, czuła bijące od niej zło i paraliżujący chłód. Powoli, bardzo powoli, odzyskiwała przytomność umysłu.

– Mów, jak stąd wyjść! – Francis rzucił się na Stanleya, który odruchowo się skulił.

– Ja nie wiem, ja nie wiem – zapiszczał – Gdybym wiedział, to przecież by mnie tu nie było! Musimy się schować. Widzicie, on zjadł własną żonę. Randolph Alexis zjadł własną żonę.

Wszyscy zrobili wielkie oczy i w tym samym momencie ujrzeli stojącą na końcu korytarza postać. Powoli ruszyła w ich stronę, ciągnąc za sobą okropnie wyglądającą siekierę.

– To on, to on – piszczał Stanley, nerwowo przeskakując z nogi na nogę, aż w końcu wskoczył do przedziału obok.

– Kogo my tu mamy? Witam państwa serdecznie – usłyszeli elegancki, lekko kpiący głos. – Co dzisiaj zaoferuje nam niezastąpiony szef kuchni? Nowe, świeże mięsko – jakie to ekscytujące! – zarechotał obłąkańczo.

Mężczyzna ubrany był w wytarte brązowe spodnie, zachlapane czarne pantofle i koszulę z podwiniętymi rękawami, która kiedyś musiała być biała. Teraz zdobiły ją czerwone plamy i odpryski, które hrabinie i pozostałym jednoznacznie kojarzyły się z krwią. Mężczyzna miał zaczesane do tyłu włosy i zakręcony, starannie wypielęgnowany wąs, pod którym nerwowo drżały wąskie usta. Randolph spojrzał na nich dzikim wzrokiem szaleńca. Przechylił głowę na bok i wyszczerzył zęby w kierunku hrabiny.

– Szlachetne mięsko! – zaśmiał się głośno, a następnie uniósł nad głowę zakrwawioną siekierę i zamachnął się na hrabinę.

Lady Upperton w ostatniej chwili uniknęła ciosu, który z pewnością by ją zabił. Madison i Geleyda odskoczyli od szaleńca i wyczekiwali jego kolejnego ruchu.

– Polowanko! – zachichotał i ponownie rzucił się na hrabinę. Zamachnął się potężnie i siekiera wbiła się tuż nad jej głową. Lady Upperton krzyknęła przerażona i runęła do tyłu, lądując na podłodze przedziału. Oczy Randolpha rozbłysły złym blaskiem

Geleyda z furią rzuciła się na kanibala. Przez chwilę dwaj mężczyźni siłowali się ze sobą. Madison widziała, jak twarz Geleydy pokrywa sieć pulsujących żył. Słyszała zgrzytanie zębów, gdy próbował powalić przeciwnika na ziemię.

– Panie Geleyda, bij go pan! – krzyknęła i zamarła.

Na prowadzące do wagonu drzwi napierały od zewnątrz dwa monstra. Waliły w nie rękoma i głowami. – Nie mamy dużo czasu – pomyślała i błyskawicznie zanurkowała do przedziału. Po chwili podstawiła pod drzwi rozkładane krzesło. Gdy się odwróciła, Geleyda leżał na ziemi, pojękując, a Randolph Alexis stał nad hrabiną okrakiem. Nad głową trzymał siekierę.

 

***

 

– Ojcze, czy wszystko w porządku?

Di Frascimento usłyszał zaniepokojony głos pani Atkins, która delikatnie złapała go za łokieć.

– Tak, tak siostro. Medytuję, chwila refleksji. Nic więcej – próbował ją spławić.

– O matko! Znowu to samo!? – pani Atkins krzyknęła na widok buchających z mieszkania kłębów pary. – Gdzie pana koledzy? Gdzie baronowa!? W środku? Jak tak, to trzeba ich natychmiast wyciągnąć. Dom mi puszczą z dymem!

Staruszka już niemal wchodziła do środka, gdy poczuła na ramieniu ciężką dłoń jezuity. Nerwowo odwróciła się w jego stronę, z przygotowaną na końcu języka ripostą, jednak zamarła. Ojciec Di Frascimento spoglądał na nią zamkniętymi oczami, a spod powiek wylewało się na zewnątrz delikatne, jaśniejące światło. Całą postać jezuity otaczał pulsujący, złoty blask.

– Jesteś aniołem – wyszeptała z uwielbieniem i padła na kolana.

Poradziwszy sobie z gospodynią, jezuita ponownie skoncentrował się na trwającej w wagonie walce. Widział stojącego nad hrabiną szaleńca, który szczerzył się do niej niczym wilk. Nad głową trzymał siekierę, która lada chwila miała na nią spaść.

– Boże! Ty, które nie zostawiasz swoich owiec na pastwę wilka. Pasterzu, który dla jednej owcy nie zawahałeś się zostawić pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu, błagam Cię! Ocal życie tej kobiety, daj jej szansę, aby doświadczywszy twej nieskończonej łaski, przejrzała na oczy, a w jej sercu rozkwitł dar prawdziwej wiary.

Jezuita skoncentrował się na postaci hrabiny. Czuł jej strach, czuł też ogromną wolę życia i poczucie misji. Zaintonowawszy w jej sercu cichy psalm, uniósł w górę ręce i grzmiącym głosem wezwał imię Pana.

Klęcząca u jego stóp pani Atkins padła na twarz.

 

***

 

– Barnaba. Nie mogę zawieść Barnaby – myślała przerażona hrabina i spoglądała na wykrzywioną w szaleńczym uśmiechu twarz. Zaczesane do tyłu włosy i podkręcone wąsy Randolpha sprawiały, że wyglądał, jak wyjęty z groszowej opowieści grozy. Siekiera, którą trzymał nad głową, była jednak prawdziwa. Hrabina zasłoniła twarz drżącymi rękami, ale po chwili przestała, zrozumiawszy absurdalność tego gestu. – Spojrzawszy w oczy śmierci pozostanę dumna i niewzruszona – postanowiła.

– Od czego zaczynamy? Skrzydełko, nóżka, uszko? Śpiewaj mi tu moja duszko!

Hrabina zrozumiała, że to koniec. Była gotowa zamknąć oczy i po prostu czekać na śmierć, lecz w tej samej chwili poczuła, jak jej serce nagle wypełnia odwaga i pewność, że nie wszystko jeszcze stracone. Odwróciła głowę i ujrzała leżącą pod siedzeniem siekierę. Chwyciła ją i w tej samej chwili siekiera opadła ze świstem. W ostatniej sekundzie hrabina uniknęła ciosu, odturlała się na bok, błyskawicznie stanęła na nogach i z całą mocą zagłębiła siekierę w plecach nieznajomego.

Geleyda i Madison zdumieni spojrzeli na hrabinę, która ciężko dysząc, stała nad trupem Randolpha.

– Tego bym się nie spodziewał – zagwizdał z uznaniem Francis.

Hrabina, jakby nagle się ocknąwszy, spojrzała na trupa, na siekierę i z obrzydzeniem odrzuciła broń.

– Na litość boską! Co tu się dzieje?! – spojrzała na nich przerażona.

– Nie żyje! On naprawdę nie żyje! –  do przedziału wpadł Stanley i zachwycony przyglądał się trupowi. – Teraz mamy szansę. Możemy jeszcze przeżyć. Gdy ludojad zginął, mamy szansę. Chodźcie za mną – oznajmił.

Po chwili znaleźli się w ostatnim przedziale, za którym znajdowała się już tylko lokomotywa. Od strony, z której przyszli, dochodziło ich coraz głośniejsze nawoływanie nieumarłych, którzy nieustannie napierali na drzwi.

– Kwestią czasu jest kiedy tu wejdą. Musimy się śpieszyć – oświadczyła Madison i zamknęła drzwi do przedziału.

W środku panował półmrok. Przez zaciągnięte zasłony wpadały do środka pojedyncze promienie słońca, które oświetlały makabryczną zawartość przedziału. Wyglądało na to, że to pomieszczenie pełniło funkcję kuchni i jadalni Randolpha Alexisa. Podłoga była lepka od krwi, w kącie przedziału leżała sterta różowego mięsa, a obok niej świeżo rozczłonkowane zwłoki.

– Dobry Boże – jęknęła hrabina i zasłoniła usta dłonią.

– No dobrze i co dalej – Madison spojrzała na Stanleya, ignorując makabryczny wystrój. Mężczyzna stał i nerwowo wykręcał palce

– Jak to, co? Głupie pytanie. Teraz nas uratujecie, tak?

– Słuchaj no – Geleyda złapał Stanleya za koszulę i przygwoździł do ściany. – Dosyć mam twoich gierek. Uważam, że doskonale wiesz, jak się stad wydostać. Tylko albo o tym zapomniałeś, albo bawi cię to, że tu utknęliśmy. Jeśli zapomniałeś, to wbiję ci tę wiedzę z powrotem do łba, a jeśli się bawisz, skończysz jak Alexis, jasne?

Stanley przestraszony skinął głową.

– A więc mów!

– Ja nie wiem, nic nie wiem! Randolph wiedział ale, ale nie żyje! Zabiliście go! –  zawył i zalewając się łzami, skulił się pod drzwiami.

Geleyda poczuł, jak wzbiera w nim złość. Unoszący się w przedziale zapach krwi podniecał go. Miał ochotę rzucić się na Stanleya, bić go, kopać, gryźć i szarpać, dopóki nie poczuje ulgi. Ciężko dysząc, nachylił się nad Stanleyem i nerwowo zaciskał pięści.

– To na nic, panie Geleyda – odezwała się Madison. – Rozmowa z nim to strata czasu. Musimy wykorzystać to, co mamy, aby zoptymalizować nasze szanse na przeżycie. Proponuję tu spojrzeć.

Na podłodze przedziału znajdował się ułożony z jelit znak nieskończoności. Wyglądał dokładnie tak samo, jak tor kolejki, którą Francis i Madison ułożyli w mieszkaniu Stanleya.

– Co do jasnej cholery? – mruknął

– Wygląda to dosyć dziwacznie, racja. Wydaje mi się, co następuje. Jelita ułożone w znak nieskończoności symbolizują trwającą nieustannie podróż. Pytanie jednak, gdzie nasz wagonik? Jeśli go znajdziemy, to być może uda nam się odwrócić efekt tego czegoś – zaklęcia, mechanizmu, projekcji – zwał jak zwał – odezwała się rzeczowo Madison.

– Chyba znalazłam – hrabina schyliła się i wyjęła spod siedzenia pokrytą śluzem szkatułkę, a następnie wręczyła ją Madison

Agentka otworzyła ją ostrożnie. W środku znajdowało się czarne, wysuszone ludzkie serce.

– Wygląda na to, że wagonik się znalazł. Teraz potrzebujemy instrukcji, jak postąpić dalej.

Skulony pod drzwiami Stanley uśmiechał się głupkowato w ich stronę i mamrotał coś niezrozumiale.

 

***

 

– Nie wytrzymam, jest ich zbyt wiele, są… za silni.

Ojciec Di Frascimento wciąż stał z wysoko uniesionymi rękoma. Jego ramiona drżały, płonęły żywym ogniem. Ból, który czuł w ramionach, w karku i rękach był niemal nie do wytrzymania. Mógł go znieść tylko dzięki sile woli, którą dawała mu wiara. Klęcząca, rozmodlona pani Atkinson co jakiś czas przecierała twarz jezuity wilgotną, chłodną szmatką i znowu padała na kolana.

– Ta mała staruszko ma w sobie nadzwyczaj dużo wiary – uznał jezuita i ta myśl dodatkowo go pokrzepiła. Czekała go kolejna walka. Czuł napływającą falę negatywnej energii, która za wszelką cenę będzie chciała zrobić wyłom w jego umyśle i zalać go najgorszym koszmarem.

Zamknąwszy oczy, Teodore ujrzał jak hrabina, Madison i Geleyda debatują nad czymś żywiołowo. Wokół nich gęstniał mrok. Teodore widział wirujące między nimi czarne smugi diabelskich podszeptów, jednak dzięki swoim modlitwom był w stanie trzymać je na dystans. Tylko raz było blisko, gdy Geleyda nachyliwszy się nad Stanleyem, był niemal gotów go zabić.

– Śpieszcie się – stęknął boleśnie.

W tym samym momencie poczuł, jak siła Złego uderza w niego z nową mocą. Z furią setek demonów przełamała barierę umysłu i zalała go wizjami najstraszniejszych koszmarów. Wśród nich dostrzegł czarny, złowieszczy kształt, który trzepocząc skrzydłami, leniwie zbliżał się w jego stronę. Zanim zemdlał, ojciec Di Frascimento zobaczył jeszcze, jak stojące pod drzwiami dwa upiorne kształty przełamują postawioną przez Madison barierę i wkraczają do środka.

 

***

 

– Słyszałyście? Co to za hałas?

Nie czekając na odpowiedź, Geleyda doskoczył do prowadzących na korytarz drzwi. Lekko je uchylił i wystawił głowę na zewnątrz.

– Jasna cholera! – zaklął.

Na końcu korytarza dostrzegł idące w ich stronę dwa nieumarłe monstra, które zostawili w poprzednim wagonie. Zamknął za sobą drzwi, podkładając pod klamkę stojące w przedziale krzesło.

– Mamy mało czasu, bardzo mało. Idą tu po nas

Madison poczuła, jak przechodzi ją zimny dreszcz. Nie mogła jednak pozwolić na to, aby cokolwiek ją rozproszyło. Nawet wspomnienie swojej własnej śmierci.

– Pani hrabino, czy możemy mieć tu do czynienia z jakimś rytuałem? Zna się pani na tym. Może dostrzega pani jakąś, nawet najdrobniejszą, paralelę między naszą sytuacją a czymś, o czym pani czytała?

– Jakbym sama na to nie wpadła – zezłościła się w myślach hrabina i rozłożyła bezradnie ręce. Nigdy w życiu nie czytała o czymś, co mogłoby być chociaż odrobinę podobne do tego.

– Chwileczkę, a to co?

Hrabina podążyła wzrokiem za ręką agentki i dostrzegła wypisaną na suficie krwią inskrypcję. Litery zlewały się ze sobą, były rozmazane i nieczytelne. Niewątpliwie jednak znalazły się tam intencjonalnie i składały się w jedną całość.

– Szybko, mamy mało czasu – syknął przyklejony do drzwi Geleyda. – Są już bardzo, bardzo blisko.

– Serce przesunąć po linii jelit – przeczytała hrabina, nie ukrywając obrzydzenia.

– Słucham?

– Dobrze słyszałaś Madison, serce przesunąć po linii jelit. Tak jest tu napisane.

– Tak, tak! Dobrze – zapiszczał nagle Stanley i zaczął nerwowo drapać się po głowie – Serce na jelita. Tak, tak. Rytuał, zaklęcie. Szybko. Ratujcie nas. Ludojad też tak robił.

Nie zwlekając dłużej, Madison chwyciła za sczerniałe serce i ostrożnie poprowadziła je po linii jelit. Raz, drugi, trzeci. Nic się jednak nie wydarzyło.

– No i co? – rozejrzała się pytająco i w tej samej chwili coś potężnie uderzyło w drzwi, zostawiając w nich pokaźną szczelinę. Stojący przy nich Geleyda uskoczył przed pazurzastymi dłońmi, które niczym macki wdarły się do środka i bezskutecznie zaciskały czarne, szponiaste palce.

– Może przejedź nim w drugą stronę? – zaproponowała hrabina, ściskając w dłoniach siekierę.

Madison zgodziła się i bez słowa zrobiła, co zasugerowała lady Upperton. Nic się nie stało.

– To on! On wie, co powinniśmy zrobić! – Geleyda chwycił Stanleya za ramiona i uderzył nim o drzwi tak, że jego twarz znalazła się tuż przy wyłomie. Zakończone czarnymi pazurami dłonie uderzały o twarz Stanleya, który zaniósł się rozpaczliwym szlochem.

– Ja nic nie wiem, naprawdę. Jestem ofiarą, jak i wy. Ludojad wiedział, ale go zabiliście. Sercem przesunąć po jelitach, sercem przesunąć po jelitach! – wrzeszczał.

Madison raz jeszcze złapała ze serce i energicznie przesunęła nim po linii jelit.

Nagle wagon zadrżał i poczuli, że pędzą teraz z niesamowitą prędkością. Chwilę później dostrzegli przez szparę w zasłonach pojedynczy, eksplodujący z siłą setek bomb błysk. Ich uszu doszło pojedyncze, przeciągłe pogwizdywanie lokomotywy.

– Chyba się udało!

Geleyda puścił Stanleya, które bezwładnie upadł na podłogę, i odsunął zasłony. Za oknem dostrzegł rozsiane tu i ówdzie domy i zagrody oraz zabłocone, jałowe pola Anglii.

– Udało się! Naprawdę się udało! – krzyknął, wychyliwszy głowę przez okno.

Nie cieszył się jednak długo.

W ich stronę z naprzeciwka zmierzała rozpędzona lokomotywa.

– Nie, to niemożliwe…– wyszeptał i zrezygnowany opadł na kanapę. – Zginiemy. Po prostu zginiemy – zaśmiał się histerycznie

Hrabina i Madison z zaciekawieniem wyjrzały przez okno.

– Faktycznie nieciekawie – zgodziła się lady Upperton.

– Panie Geleyda! – zagrzmiała nad reportem Madison. – Kto jak kto, ale pan, dziennikarz śledczy, złote dziecko „Prawdziwej Bomby” nie może się poddać. Kto to później opisze? Taki materiał! Jest to pan winny swoim wiernym czytelnikom, swoim fanom. Proszę brać się w garść. Już!

Francis, zawstydzony reprymendą, błyskawicznie podniósł się z kanapy. Faktycznie. Taka historia, pomimo że niesamowita i zapewne nikt w nią nie uwierzy, mogłaby stać się szkieletem jakiejś fantastycznej powieści. – Muszę to przeżyć – zadecydował i ruszył w kierunku drzwi przedziału.

– Do maszynowni, musimy iść do maszynowni! Tam na pewno jest jakiś mechanizm, który zatrzyma nasz pociąg. Tak to chyba jest skonstruowane?

– Zatem w drogę – odparła Madison.

Geleyda potężnym kopnięciem otworzył drzwi, które niemal wypadły z zawiasów. Na zewnątrz, tuż przy progu, kłębiło się kilka zawodzących bezmyślnie stworów, które zaskoczone odskoczyły od drzwi. Wykorzystując chwilową przewagę, hrabina Upperton zamachnęła się siekierą, aby utrzymać bestie na dystans.

Przy pokrzykiwaniu Madison cała czwórka ruszyła korytarzem w kierunku lokomotywy. Na jego końcu, tuż przed drzwiami stała pojedyncza bestia. Zgarbiona, przyglądała im się pustymi oczami, rytmicznie zaciskając szponiaste dłonie.

– Dalej panie Geleyda – ponaglała Madison. – Wyminiemy tego stwora i jesteśmy na miejscu. Potem już będzie z górki.

Francis głośno przełknął ślinę i ostrożnie ruszył w stronę lokomotywy. Im bliżej był bestii, tym wyraźniejszy był bijący od niej smród gnijącego ciała. Geleyda spojrzał w jej oczy i poczuł, jak ogarnia go nieprzyjemny chłód. Bestia nie poruszała się. Apatycznie zerkała w ich stronę, jakby pogrążona w letargu.

Teraz, albo nigdy zadecydował Geleyda i jednym susem prześlizgnął się obok bestii, a  za nim Madison, Riley i Stanley. Wszedłszy do lokomotywy, zatrzasnęli za sobą obite żelazem drzwi i przekręcili zamek.

Przed sobą mieli trzy dźwignie.

Powietrze przeszył kolejny rozpaczliwy gwizd nadjeżdżającej lokomotywy. Po nim był kolejny i jeszcze jeden. Prędkość z jaką zmierzali i towarzyszący jej pęd powietrza niemal pozbawił ich tchu. Pociąg, którym jechali, pędził coraz szybciej wprost, ku nieuniknionej katastrofie.

– Na Boga, zatrzymajcie to! – krzyknęła hrabina i zaczęła ciągnąć za dźwignie. Na marne. Pociąg wciąż pędził przed siebie, a pojedyncze pogwizdywania nadciagającej z naprzeciwka lokomotywy zlały się w jeden, ciągły sygnał.

– Panie Geleyda, węglarka! – Madison wskazała leżącą obok stertę węgla i znajdującą się na jej szczycie dźwignię. – To musi się udać!

Nie było na co czekać. Geleyda zaczął wspinać się po bryłach węgla. Podmuchy wiatru niemal zrzuciły go z pociągu, jednak wola życia była w nim silniejsza. Na czworakach wdrapał się na szczyt i powoli wstał. Chwiejąc się na nogach, skulony obserwował, jak pędzący z naprzeciwka pociąg zbliża się do nich ze straszliwą prędkością. Niemal widział bladą z przerażenia twarz maszynisty, który raz po raz chwytał za sznur gwizdka.

Mając przed oczami obraz Wolność wiodąca lud na barykady, Francis Geleyda załapał za dźwignię.

Ani drgnęła.

– Jasna cholera!

Kolejne gwizdy zaczęły przeszywać powietrze. Jeden, drugi, trzeci.

– Panie Geleyda, niech nas pan ratuje! Na litość boską!

Geleyda wbił stopy w podłoże i zaparłszy się mocno, całym ciężarem naparł na dźwignię. Przez chwilę nic się nie działo. Wtem, lokomotywa zaczęła nagle hamować. Zwalniała z potwornym jazgotem, krzesząc spod kół snopy iskier, a przeraźliwy zgrzyt niemal rozsadził im głowy. Upłynęło kilkanaście sekund, zanim wśród kłębów buchającego dymu i iskier lokomotywa w końcu się zatrzymała.

– Uciekamy! – krzyknęła Madison i zeskoczyła na tory.

Chwilę później cała czwórka biegła przez pola w kierunku znajdujących się na horyzoncie zabudowań.

 

IV

 

Około piętnastej cała czwórka z powrotem znalazła się pod kamienicą. Stanley, nie czekając na pozostałych, pobiegł w kierunku domu, nie zdążył jednak wejść do środka, bowiem niemal natychmiast w drzwiach stanęła pani Atkins.

– Stanley! Gdzieś pan był tyle czasu! – zaczęła bez ogródek – Ile ja tu kłopotów przez pana miałam! Szkody moralne, nieprzespane noce! Na zdrowiu upadłam! Znacznie – dodała i wycelowała w Stanleya palcem – Zapłacisz mi pan za to, ekstra.

Stanley, oniemiały, kiwnął tylko głową, a w tym czasie do drzwi podeszła pozostała trójka. Widząc ich, gospodyni zrobiła wielkie oczy.

– Baronowa? Tutaj? Ale jak to, przecież jestem pewna, że nie wychodziliście z domu. Stałam tu na dole i pilnowałam porządku. Co to za czary? – zmrużyła oczy podejrzliwie.

Hrabina uśmiechnęła się zmęczona.

– Jakie czary kochana pani? W naszej Anglii w XX wieku nie ma miejsca na czary – zaśmiała się wymuszenie lady Upperton. – Może po prostu nas pani nie zauważyła? Ruch w końcu spory. W takim zamieszaniu łatwo coś ominąć.

Gospodyni nie wydawała się być przekonana, ale w końcu machnęła ręką.

– Po księdza żeście przyszli? Gorzej się poczuł biedaczek. Pewnie myślał, żeście zniknęli, jak i ten – wycelowała palcem w Stanleya, który rzucił się w górę po schodach. – Położyłam go spać i drzemie. Anioł nie człowiek. Budzić?

– Jeśli byłaby pani tak miła – skinęła głową hrabina.

Gospodyni poszła po jezuitę, a Geleyda, Madison i hrabina ruszyli za Stnaley’em do jego mieszkania.

Wewnątrz panował taki sam bałagan, jak poprzednio. Kolejka znajdowała się w miejscu, w którym rozłożyli ja Francis i Madison. W mieszkaniu było gorąco, jakby ktoś postawił w nim hutniczy piec.

– Niemożliwe, niemożliwe – Stanley rozejrzał się po pomieszczeniu i złapał się za głowę. – Co ja teraz zrobię? Jak ja to wyremontuję?! – przejechał palcem po ścianie. – Wszystko jest w sadzy. To wy! To wszystko wasza wina! – odwrócił się w stronę hrabiny.

Madison, szybciej niż ktokolwiek mógł zareagować, podeszła do Stanleya i uderzyła go w twarz.

– Jak pan w ogóle śmie! Oskarżać nas? Nas!? Powinien pan nam raczej dziękować, że uratowaliśmy panu życie. Gdyby nie my, dalej jeździłby pan tą przeklętą kolejką, albo skończyłby w brzuchu ludojada!

Stanley schował głowę w ramionach i spojrzał na nią przepraszająco.

– No – odparła zadowolona Madison. – A teraz proszę powiedzieć, co łączyło pana z Makriatem?

– Z tym Arabem? – zdziwił się. – A co mnie miało łączyć? Kolejkę od niego kupiłem. Nic więcej. Pomocny, uprzejmy, ale takim trzeba być, żeby zarobić. Nic więcej nie wiem. Ale zaraz! Ja wszystko sobie zapiszę! Jesteście jakimiś magami, tak? – Stanley wyjął z kieszeni marynarki notes i sylabizując pod nosem, zapisał nazwiska Madison, Francisa i hrabiny.

– I co tam pan zapisujesz? – spytał drwiąco Francis.

– Wasze nazwiska!

– To przecież wszyscy słyszymy – Madison i hrabina zaśmiały się cicho. – Pytam po co?

– A, no tak – chrząknął. – Opiszę to wszystko i sprzedam jakiejś gazecie.

Geleyda wybuchnął śmiechem. Stanley spojrzał na niego pytająco.

– Kochany panie Stanleyu, tak się składa, że pracuję w „Prawdziwej Bombie” i proszę mi wierzyć, że opiszę to lepiej od pana. Z suspensem, z biglem, z dramatycznymi zwrotami akcji. Zrobię to ze smakiem, a pan wyłożysz po prostu kawę na ławę.

– Ja, ja podam nazwiska!

– I co dalej, proszę mi powiedzieć? Ale zanim pan odpowie, podsunę panu wskazówkę. Komu ludzie zaufają: członkowi Stowarzyszenia Kolejek, czy poważnemu dziennikarzowi, hrabinie lub agentce od zadań specjalnych?

Stanley pobladł i zrezygnowany odłożył notes.

– No dobrze – odparł smutno. – ale z czym w ogóle mieliśmy tu do czynienia?

– Osobiście uważam, że kolejka jest czymś w rodzaju projektora wyposażonego w funkcję miniaturyzacji obiektów. Może w wyniku błędu urządzenia zostaliśmy zamknięci w tej kolejce? – odpowiedziała Madison

– Nonsens.

Do pokoju wszedł ojciec Di Frascimento. Krocząca krok w krok za jezuitą pani Atkinson wpatrywała się w niego jak w święty obrazek. Teodore wyglądał na zmęczonego, a jednocześnie biła od niego pewność siebie, jakiej jeszcze u jezuity nie widzieli.

– Ah! Dobrze księdza widzieć – ucieszyła się hrabina. – Mamy tyle rzeczy do opowiedzenia.

– Ależ nie trzeba – odparł poważnym tonem. – Wszystko widziałem.

Francis zrobił wielkie oczy.

– Tak, panie Geleyda, czuwałem nad wami, gdy wy, zamknięci w tej piekielnej pułapce walczyliście o życie. Chroniłem was przed Złym, odpędzałem od was szatańskie moce, abyście mogli tu wrócić. Ta zabawka – szturchnął końcem buta kolejkę – to katalizator silnych, diabelskich mocy. Powinniśmy się go jak najszybciej pozbyć.

– Może najpierw moglibyśmy ją zbadać? – zaproponowała natychmiast Madison.

– Nie, nie ma mowy! – krzyknął Stanley i złapał zabawkę w ręce. To moja własność i to ja jako jedyny mogę decydować o jej losie.

 

***

 

Rozmowa trwała jeszcze kilka minut, po czym cała czwórka opuściła mieszkanie Stanleya. Hrabina zaproponowała, aby spotkać się nazajutrz i ostatecznie zamknąć kwestie dotyczące wyjazdu, na co uzyskała jednogłośną zgodę.

Ojciec Di Frascimento już wsiadał do samochodu hrabiny, gdy poczuł nagle delikatnie szarpnięcie.

– Ojcze, czy mogłabym o coś zapytać?

Nieco zaskoczony, Teodore skinął twierdząco głową.

– W czym mogę służyć agentko Riley? Obawiam się, że niestety nie pomogę w kwestiach technicznych.

– Ja nie w tej sprawie – uśmiechnęła się słabo. – Przychodzę w kwestiach wiary.

– Ach tak? – Di Frascimento był mile zaskoczony.

Madison chwilę się wahała, po czym spojrzała jezuicie prosto w oczy.

– Czy jest jakiś sposób, aby zmierzyć objętość duszy? Albo sprawdzić, czy nic jej nie uszkodziło?

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.

Horror w Orient Ekspresie – 2

Horror w Orient Ekspresie – 2

https://www.si.edu/openaccess

OPOWIADANIA

Horror w Orient Ekspresie – 2

Autor: Ernest Smutalski
Korekta i redakcja: Katarzyna Salejko

I

Ojciec Di Frascimento podniósł się na łóżku i spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia w nocy. Na samą myśl o tej godzinie jezuita wykonał znak krzyża. –  Dobry Boże, strzeż mojej duszy, nie pozwól, aby padła łupem Kusiciela – pomyślał i opadł na łóżko.

Tej nocy znowu śnił ten sam sen. Odkąd wrócił do Watykanu wspomnienia wydarzeń z Misr House – wspomnienie Gavigana, ojca Hughesa i jego piekielnego dobermana – nie odstępowały go na krok. Parę razy złapał się nawet na tym, że mijający go przechodnie, całkowicie mu obcy, przypominali mu tamtych ludzi. Nieświadomie wypatrywał jakiegokolwiek podobieństwa w twarzach, ruchach i gestach ludzi, których znał od lat – w twarzy siostry Judyty, nawet w twarzy ojca Gino.

Czyżbym wariował?

Jednak nie to przerażało ojca Di Frascimento. Jego strach wzbudzało coś o wiele potworniejszego – pozbawiona oczu, uszu i nosa twarz, którą rok temu ujrzał w wizji w Misr House. Noc niosła ze sobą trzepot jej skrzydeł. Trzepot, który za każdym razem zdawał się być coraz bliżej.

Rok temu w Londynie po raz pierwszy poczuł, że jego życie i dusza znalazły się w niebezpieczeństwie. Nigdy wcześniej szpony diabła nie zacisnęły się tak blisko jego twarzy. Nigdy wcześniej demoniczna obecność sług pana ciemności nie była tak namacalna. Nigdy wcześniej ojciec Di Frascimento nie wątpił, że zdoła pokonać szatana i jego sługi.

Aż do tamtego momentu.

Bał się, że znowu poczuje zalewającą go niemoc i całkowitą beznadzieję. Absolutne przeświadczenie o tym, że ani on, ani jego Bóg  nie mają na nic wpływu. To doświadczenie niemal go zabiło.

Nie pamiętał, jak opuścił Misr House, ani tego, co działo się potem. Jak przez mgłę widział twarze kobiet i mężczyzn, którzy się nim opiekowali. W tym czasie, w którym jawa mieszała się ze snem, jego świadomość cały czas krążyła wokół wizji z Misr House. Demoniczne stwory o nietoperzowych skrzydłach wirowały wokół jezuity, wgryzały się w jego ciało, rozszarpywały go żywcem.

Dopiero kilka tygodni po tragicznych wydarzeniach w rezydencji Gavigana poczuł się na tyle dobrze, aby podjąć decyzję o powrocie do Watykanu. Zanim jednak wyjechał, w jednym z podłych brukowców przeczytał, że ojciec Hughes został zatrzymany i skazany za molestowanie nieletnich.

Po powrocie do Wiecznego Miasta jezuita poczuł, że powoli dochodzi do siebie. Włoska kuchnia,  wino i słońce miały na ojca Di Frascimento zbawienny wpływ. Wielką pomoc i oparcie znalazł Di Frascimento u swojego przyjaciela, ojca Gino. Przyjaciele spędzili wiele godzin i wypili wiele butelek wina, nim dusza ojca Di Frascimento ponownie odnalazła spokój.

Pomimo tego każdej nocy, punktualnie o trzeciej, przed oczami jezuity pojawiała się wciąż ta sama scena, w której olbrzymi demon pojedynczym ruchem skrzydeł odbija się od szczytu czarnego obelisku i spogląda na niego.

Tak mijały miesiące. Czas stopniowo zacierał wspomnienia. Wszystko zmieniło się pod koniec roku 1925, gdy ojciec Di Frascimento zaczął odczuwać silny niepokój. Trawiące go noc w noc koszmary stały się jeszcze bardziej zajadłe, wizje jeszcze bardziej bluźniercze i zdumiewająco realistyczne.

Pod sam koniec roku, w okresie Świąt Bożego Narodzenia, ojciec Di Frascimento z dnia na dzień popadł w dziwną apatię. Tej zaskakującej zmiany nie poprzedziły żadne wstrząsające wydarzenia. Nie wydarzyło się absolutnie nic podejrzanego, nic, co wykraczałoby poza codzienne obowiązki i zwyczaje jezuity.

Przez niemal pięć tygodni ojciec Di Frascimento jedynie modlił się pościł. W tym czasie medytował nad swoim życiem, starał się nazwać i określić źródło swoich lęków, próbował zrozumieć naturę, a przed wszystkim cel wizji, które odkąd wrócił z Londynu nawiedzały go co noc. Klęcząc pod drzewem krzyża, wypalał z siebie resztki grzechu, w słodkich, niemal niekończących się litaniach odnalazł spokój; błogą ciszę, w której jego dusza na nowo odnalazła więź łączącą go z Panem.

Po pięciu tygodniach ojciec Di Frascimento skończył post. W trakcie rozmowy ze swoim przyjacielem, ojcem Gino, zwierzył się, że ten długi, ciężki dla niego okres był czymś w rodzaju katharsis.

– Wróciłem silniejszy ojcze. Czuję, jak wypełnia mnie zdrój wody żywej bijący wprost z serca Jezusowego. Czuję, jak płonie we mnie gniew naszego Pana, jak ogień Ducha Świętego pali mnie od wewnątrz, rwie się do działania.

– Cieszę się Teodore, tak bardzo się cieszę – ojciec Gino uśmiechnął się łagodnie. – Obawiałem się już, że doświadczenia z Londynu złamały twojego ducha. Po tym, co mi powiedziałeś…. To, czego doświadczyłeś… Dobry Boże! Twoja wiara została wystawiona na wielką i ciężką próbę! Pozostałeś jednak przy Panu, nie zachwiała się twoja wiara, nie zgasł zapał. Tak bardzo się cieszę Teodore, tak bardzo się cieszę.

Jezuita uśmiechnął się na ułamek sekundy.

– Świat na zewnątrz jest o wiele gorszym miejscem, niż dotychczas sądziłem. Nie ma w nim za wiele Boga ojcze. W ludzkich sercach zalęgło się zło, o którym nie uczono mnie w seminarium. Zły jest niemal namacalnie obecny. Widzę jego dzieła, gdy spoglądam na twarze przechodniów, słyszę jego diabelskie podszepty w rozmowach ludzi. Świat stoi na krawędzi. Stoi toczony wewnętrzną zgnilizną, nieświadomy, że umiera od środka. Muszę mu pomóc. Czuję, że po to Pan wezwał mnie do siebie.

Ojca Gino cieszył zapał, który ponownie wypełnił serce jego przyjaciela. Bijąca z oczu Teodore determinacja upewniła starszego jezuitę, że Di Frascimento ponownie znalazł się na drodze, którą przygotował mu Pan.

Teodore sięgnął do kieszeni sutanny. Wyjął z niej list, który podsunął starszemu z jezuitów.

– Znowu list – zafrapował się ojciec Gino.

– Mhm – mruknął Di Frascimento i poczekał, aż jego przyjaciel zapozna się z treścią.

 

Drogi Ojcze Teodore,

Od czasu, kiedy się ostatnio widzieliśmy, minął niemal rok. Tragiczne wydarzenia w Misr House odcisnęły piętno na każdym z nas. Ufam jednak, że znajduję Ojca w dobrym zdrowiu, w pełni sił fizycznych i umysłowych. Nie ukrywam, że będą mi one potrzebne.

Zdaję sobie sprawę, że taka deklaracja, złożona przez ledwo znaną Ojcu osobę może wydawać się czymś dziwnym, czymś nie na miejscu. Proszę mi jednak wierzyć, ja – Juliusz Smith – pozostając w pełni władz umysłowych, świadom wagi poczynionych przeze mnie odkryć, muszę, tak, muszę, prosić Ojca o pomoc.

Mniemam, że osoba tak wyczulona na działanie sił… diabelskich, będąc w Misr House owej feralnej nocy doświadczyła czegoś niezwykłego, czegoś, co być może nie dawało później Ojcu zasnąć przez dni, a może i tygodnie.

Tak się szczęśliwie składa, że wydarzenia w Misr House, zamiast sparaliżować mój umysł, zadziałały na niego stymulująco. Gdy tylko udało mi się dojść do siebie, niezwłocznie rzuciłem się w wir pracy naukowej. Jej efektem było odkrycie zjawiska, które na swoje własne potrzeby nazwałem zjawiskiem bram. Wedle zgromadzonej przeze mnie wiedzy, popartej miesiącami żmudnych badań i kwerend, zjawisko to umożliwia łączenie ze sobą przeszłości i przyszłości w obrębie teraźniejszości.

Zdaje sobie sprawę, jak niedorzecznie brzmią te słowa. Wiem, że opisane przeze mnie lapidarnie zjawisko wydaje się równie fantastyczne, co pomysł lądowania na księżycu.

Proszę jednak, aby rozważył ojciec moje zaproszenie do Londynu. Dnia 18 stycznia w budynku należącym do Natural History Museum odbędzie się spotkanie Towarzystwa Zwalczania Zabobonów. W jego trakcie zamierzam przybliżyć odkryte przeze mnie zjawisko bram. Po odczycie, już na osobności, chciałbym porozmawiać z ojcem o wydarzeniach, których obaj byliśmy uczestnikami.

To, czego doświadczyliśmy w Misr House, wydarzyło się naprawdę. Nie było to zbiorową halucynacją, nie było to zorganizowanym przez zblazowane klasy wyższe balem przebierańców, sabatem, orgią. Ten koszmar wydarzył się naprawdę i zmienił nas, czy tego chcieliśmy, czy nie. Otworzył nam oczy na świat, którego do tej pory nie widzieliśmy.

Dlatego właśnie, powołując się na wspólne doświadczenie i mając na uwadze Ojca niespotykane doświadczenie w kwestiach „niesamowitych”, jeszcze raz gorąco proszę, aby wziął Ojciec udział w zaplanowanym na osiemnastego stycznia 1926 roku odczycie. Spotkanie będzie miało miejsce w Londynie, w budynku należącym do Natural History Museum. Obiecuję, że znajdę chwile czasu, aby porozmawiać z ojcem na osobności.

Z wyrazami szacunku,
 prof. Juliusz
Smith

 

Ojciec Gino powoli odłożył list na biurko.

– Mam nadzieję, że odmówiłeś.

W ciszy, która zapadła, ojciec Di Frascimento pokręcił przecząco głową.

– Ależ Teodorze! – starszy jezuita podniósł się z fotela. – Przecież to może być pułapka, fortel! Ten Smith może być zamieszany w wydarzenia z Misr House, może być jednym z nich! Może chce cię zwabić, a następnie… zamordować!

– Ojcze Gino – Di Frascimento złapał starszego z jezuitów za roztrzęsione dłonie. – Być może tak właśnie jest – odezwał się spokojnym, wyważonym głosem. – Być może ten człowiek jest sługą diabła. Jeśli tak, to tym bardziej powinienem tam pojechać, spotkać się z nim i, jeśli taka będzie wola Pana Boga Wszechmogącego, zetrzeć go w pył z powierzchni ziemi. Jego i wszystkich jego popleczników. Ten demon, którego ujrzałem w wizji w Misr House…. mam przeczucie, że to sam diabeł. Żaden z jego sług, lecz właśnie on, w całym swoim piekielnym majestacie. Sam diabeł rzucił mi wyzwanie, ojcze Gino. Robiąc to, dowiódł swojej słabości, odsłonił się na cios. Cios, który wyprowadzi dłoń silna, nie znająca strachu. Dłoń, w której krzyż i miecz łączą się w narzędzie boskiego gniewu. To jest moja dłoń, przyjacielu. Dłoń tego, który w obliczu najstraszliwszego koszmaru nie wyrzekł się swojego Pana. Wydarzenia z Misr House miały mnie złamać, zasiać czarne ziarno zwątpienia, a zamiast tego wykuły mnie na nowo, zahartowały! Jestem gotów, przyjacielu, spojrzeć w oczy Bestii i zmiażdżyć ją i jej sługi z powierzchni ziemi.

Ojciec Gino, trochę wystraszony, nie oponował. Ogień, który nagle buchnął z oczu Di Frascimento, pewność głosu, kiedy się odezwał, zdumiały go. Nigdy nie wątpił w oddanie swojego przyjaciela, jednak ten zapał, ta bezgraniczna wiara w słuszność decyzji onieśmielały go. Di Frascimento jeszcze nigdy nie był tak zdeterminowany.

Oby nie zgubiła cię pycha, stary przyjacielu – pomyślał i uśmiechnął się słabo.

 

***

 

Kilkanaście dni później ojciec Di Frascimento walczył z chorobą morską w jednej z kajut statku płynącego do Londynu. Czuł, jak żołądek wywraca mu się do góry nogami, jak cały jego organizm trzęsie się od wzbierających co chwila mdłości. Zakładając taki bieg wydarzeń, specjalnie zapłacił więcej, aby nie musieć dzielić z nikim kabiny. Słabość własnego organizmu zawstydzała jezuitę.

Szepcząc w myślach modlitwy do świętego Krzysztofa i Mikołaja z Miry, wypatrywał przez małe okienko świateł Southampton. Szybko jednak przestał. Zażenowany, poczuł zbliżający się napad mdłości.

Nagły dreszcz wstrząsnął jezuitą, który odniósł wrażenie, że nie jest już w kajucie sam. Teodore rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. Łóżko naprzeciwko niego postawało puste. Ciałem Di Frascimento szarpnęła kolejna fala mdłości, a jego żołądek skręcił się niczym wyżymana szmata. Jezuita poczuł, jak coś obleśnie wilgotnego dotknęło jego skóry.

Spanikowany, zaczął to z siebie strząsać.

– Jestem tu po ciebie – ciche syknięcie wypełniło kajutę. – Nigdy cię nie zapomniałem. Nigdy cię nie opuszczę.

Przerażony ojciec Di Frascimento zastygł w bezruchu. Ten głos, ten piekielny szept. Jezuita rozejrzał się po kajucie. Zajrzał pod koje, jednak nikogo tam nie było. Zajrzał do dwóch, lichych szafek – nic.

Kajutę wypełnił złowieszczy chichot.

Di Frascimento za wszelką cenę starał się opanować. Powstrzymać drżenie rąk, uspokoić bicie serca i rozbiegany wzrok. Gorzki smak na czubku języka uświadamiał mu, że coś się zbliża.

– Gdy brama się otworzy – cichy głos nie przestawał szeptać – uczynię cię swoim oblubieńcem. Swoim czempionem, który zmiażdży moich wrogów. Sprawisz, że na dźwięk mojego imienia klękną wszystkie narody, góry zajęczą z bólu a morza i oceany zbuntują się przeciwko niebu.

– Kim, kim jesteś?! – wykrzyknął jezuita i przywarł plecami do ściany. – Pokaż się, w imię Boga Ojca Wszechmogącego ukarz mi się, abym mógł cię wypędzić! Nakazuję ci!

W ciszy, która zapadła, słychać było tylko cichy, diabelski chichot.

– Jego tu nie ma mój synu, jego nigdy nie było. Jestem tu ja i mój syn – demoniczny szept sączył się do uszu jezuity, niczym skapująca ze sztyletu trucizna. – Sześćdziesiąt sześć dni. Wystarczy sześćdziesiąt sześć dni, aby na ziemi zapanował nowy ład, nowy Eden. Ty mi w tym pomożesz, bo nosisz moje dziecko, mój sługo.

Di Frascimento poczuł, jak nagle coś z przeraźliwym bólem zaczyna w nim rosnąć, jak rozsadza jego żołądek od środka. Pulsujący, ostry ból niemal pozbawił go przytomności. Wijąc się i jęcząc, jezuita osunął się z nóg. W ciemności, która wypełniła kajutę, widać było tylko pełne strachu oczy ojca Di Frascimento. Jezuita cały się trząsł. Krople śmierdzącego potu zalewały mu oczy i twarz.

– Czujesz, jak rośnie? – syczący głos był coraz bliżej jezuity. – Czujesz go?

Kolejny spazm bólu zgiął jezuitę w pół.

Nagle, na przeciwko siebie Di Frascimento zobaczył wielki, czerwony jęzor. Cały pokryty był ropiejącymi wrzodami i cuchnącymi strupami, spod których sączyła się czarna, obrzydliwa ciesz. Jęzor wystrzelił błyskawicznie w kierunku jezuity, zostawiając po sobie ślady parującego śluzu i oplótł się wokół jego nóg.

–  Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą…

– Ona nic nie zrobi! Nie pomoże ci! – jezuita poczuł, jak wszystkie kości pękają mu jednocześnie, a umysł zalewa fala ostrego bólu.

– Błogosławionaś…. Ty między niewiastami i… błogosławiony owoc żywota Twojego… –kontynuował przez zaciśnięte zęby.

Coś z niewiarygodną siłą podniosło naglę jezuitę i cisnęło nim o ścianę, jakby był szmacianą lalką. Di Frascimento błyskawicznie zerwał się z ziemi, strząsając ociekający śluzem jęzor i podbiegł do drzwi. Gdy je otworzył, w bladym świetle pojedynczej jarzeniówki dostrzegł stojącego przed nim grubego Azjatę i towarzyszących mu trzech, ubranych na czarnych zbirów.

Azjata spojrzał na niego zdziwiony. Uśmiechnął się szeroko i oblizał wargi.

– Jesteś z nami, tak? – zaskrzeczał gadzio. – Pan powiedział, że jesteś z nami. Ja jestem Ho Fong i …

Nieznajomy spojrzał w głąb kajuty i przerwał. Ze zwinnością, o którą jezuita by go nie podejrzewał, przemknął obok  i podbiegł do wijącego się po podłodze jęzora. Upadł na kolana i zaczął się o niego ocierać. Obłąkańczym głosem, pełnym chorego podniecenia powtarzał w kółko „o panie, o panie!” i całował ociekający śluzem kawał mięsa.

Ojciec Di Frascimento nie czekał dłużej. Odtrącił pozostałych zbirów i zaczął uciekać. Biegł długim, pulsującym czerwonym światłem korytarzem. Za sobą słyszał niezdrowo podniecony głos Azjaty, który obrzydliwie rozpustnymi słowami przemawiał do tego, co zostało w kajucie.

Biegł i biegł, a korytarz zdawał się nie mieć końca. Pulsujące, czerwone światło stawało się coraz silniejsze, aż w końcu jezuita zakrył oczy dłonią i biegł na oślep. W końcu uderzył o coś i poczuł, jak owiewa go zimna, morska bryza. Szybko zamknął za sobą drzwi.

– Pomocy, pomocy! Potrzebuję pomocy!

Cisza. Podmuch chłodnej, nocnej bryzy zaniósł błagalne krzyki jezuity daleko między morskie fale.

Teodore rozejrzał się wokół. Pokład był całkowicie pusty, nie świeciło żadne światło. Gdy spojrzał w kierunku nadbudówki zobaczył tylko kłębiącą się ciemność.

– Pomocy, pomocy!

Jezuita nie dawał za wygraną. Podszedł w kierunku dziobu statku, tam, gdzie jak pamiętał, przymocowane były szalupy ratunkowe.

Nagle, na horyzoncie tuż przed nim zamajaczył kontur wyspy. Wyspy, której wcale nie powinno być między Francją a Anglią! Nad nią spiralnie wirowały ciężkie, szare chmury, po których co chwila prześlizgiwały się srebrne jęzory błyskawic. W blasku jednej z nich Di Frascimento dostrzegł wyłaniający się zza wyspy olbrzymi, chorobliwie obrzmiały kształt.

Po gargantuicznym cielsku spływały hektolitry ciemnej wody. Sięgające nieba monstrum o wielkim, trzęsącym się bebechu i obwisłych piersiach odchyliło w tył głowę i zaryczało przeraźliwie. Chwilę potem w jezuitę uderzył podmuch śmierdzącego, zgniłego powietrza, który niemal zwalił go z nóg. To coś zbliżało się w kierunku statku, przy każdym kroku wzbijając w górę kilkunastometrowe fale.

– „W ów dzień Pan ukarze swym mieczem twardym, wielkim i mocnym, Lewiatana, węża płochliwego, Lewiatana, węża krętego; zabije też potwora morskiego” – wyszeptał struchlałym głosem ojciec Di Frascimento i zemdlał.

 

II

 

Tej nocy znowu śnił się jej Barnaba. Widziała dokładnie jego twarz i kępki białych włosów, które niesfornie opadały na uszy. Schudł. Ubrania, które przed wyjazdem ledwo się na nim zapinały, teraz były za duże.

Barnaba stał naprzeciwko niej na górskim, kamienistym szlaku. Rosnące przy drodze chwasty i zioła zwrócone były w kierunku piekącego nieznośnie słońca. Hrabina rozejrzała się wokół. Po jej lewej stronie znajdowała się niemal dwustumetrowa przepaść. Gdzieś w dole dostrzegła beztrosko brykające kozice.

Spojrzała na męża. Stał na tle wejścia do olbrzymiej jaskini. Czarny, owalny kształt przypominał hrabinie ranę; jakby jakiś potężny heros ranił górę w przypływie boskiego szaleństwa. Obok Barnaby hrabina rozpoznała jego dwóch towarzyszy, wraz z którymi wyruszył w wyprawę do Turcji.  Klęczeli z rękoma związanymi za plecami. Widziała z profilu ich twarze, które bezmyślnie wpatrywały się w czarny owal wejścia.

– Ah, mo…ja droga – odezwał się Barnaba. Jego głos był dziwnie zniekształcony. Bulgotał, jakby hrabia mówił do niej spod wody. Jego słowom towarzyszyły pojedyncze mokre mlaśnięcia i cichy, niemal niesłyszalny szum rozlewających się po plaży fal. – W końcu przy… – przerwał i nerwowo spojrzał za siebie – …byłaś do mnie. Musisz mnie ra… – Barnaba zawiesił się na ułamek sekundy – …tować. Szybko. Jestem u… – hrabia znowu przerwał w pół słowa – …więziony przez to … coś.

Hrabina poczuła, jak pomimo lejącego się z nieba żaru zrobiło jej się nagle przeraźliwie zimno. Na ustach pojawił się smak morskiej bryzy.

– To coś – kontynuował hrabia bulgoczącym głosem – musiało ja…koś tu przetrwać nie… niepok…ojone przez setki lat – Barnaba odwrócił się w stronę wejścia do jaskini. Z jej głębi zaczęły dochodzić echa plemiennych, gardłowych wrzasków, zwierzęcego wycia i skrzeczących powarkiwań.

Gdy z powrotem na nią spojrzał, hrabina dostrzegła w oczach męża przerażenie i smutek.

– Mu…sisz mnie ra…tować. Ty…lko ty… Jest…eś mo…ją osta…tnią szansą.

Nagle, od strony krawędzi zerwał się silny wiatr, który rzucił hrabiną, jakby ta była kawałkiem starego chrustu. Dochodzące od strony jaskini wrzaski i wycie przybrały na sile. Teraz doszło do tego jeszcze powolne, złowrogie bicie bębnów.

Hrabina starała się podnieść, jednak porywy wiatru były zbyt silne. Krzyknęła w kierunku Barnaby, który cały trząsł się ze strachu. Płakał. Zgarbiony i roztrzęsiony zerkał nerwowo w stronę jaskini. Hrabina ze zdumienie zobaczyła, jak z jaskini zaczyna wylewać się na ścieżkę wąska strużka wody.

– Mu…sisz mi pomóc. Teo…doro. Mu…sisz. Bła…gam. Ratuj….

 

***

 

Hrabina Upperton puszczała znad filiżanki herbaty badawcze spojrzenia w kierunku siedzącego naprzeciwko mężczyzny. W postawie swojego przyjaciela, profesora Juliusza Smith’a, dostrzegła pewną nerwowość, której wcześniej nie widziała. Z drugiej jednak strony miał powód czuć się zdenerwowany. Listy, które przeglądał, a które hrabina otrzymała od swojego męża, mogły wprawić profesora w niepokój, tak, jak i ją.

Po nieszczęsnych wydarzeniach w Misr House hrabia Barnaba Upperton na kilka tygodni całkowicie zamknął się w sobie. Co ciekawe, gdy hrabina starała się w delikatny sposób nawiązać do owych feralnych wydarzeń, jej mąż jedynie patrzył na nią pytająco. Okazało się, że hrabia Upperton doznał amnezji i nie pamięta absolutnie niczego z tamtych strasznych zdarzeń. W tamtym okresie hrabia był nieprzyjemnie mrukliwy, jadł od niechcenia, ciągle miał o coś pretensje. Jedynie dzięki niewiarygodnej silnej woli hrabina ani razu w tym okresie nie przyłożyła mężowi czymś, co miała akurat pod ręką.

Z drugiej strony rozumiała jednak, co jej mąż mógł czuć. W ułamku sekundy miesiące jego ciężkiej pracy mogły przepaść raz na zawsze. Bezczelna kradzież, której Barnaba padł ofiarą w trakcie przyjęcia, niemal złamała jego ducha. Jednak na całe szczęście dla hrabiego i dla niej,  Barnaba Upperton na przyjęcie poszedł jedynie z kopią swojej dokumentacji. Oryginał trzymał dobrze ukryty w rodzinnym sejfie.

Po tych kilku przykrych dla hrabiny tygodniach Barnaba odzyskał dawny wigor. Ponownie zaczął spędzać całe dnie w bibliotekach, znowu zarywał noce siedząc z nosem w stertach notatek. Wyglądało na to, że wszystko powoli wraca do normy.

W międzyczasie, prowadzone przez niego badania nabrały rozpędu. Do domu napływała korespondencja z tureckich muzeów i instytutów badawczych. Wyglądało na to, że wielkie marzenie hrabiego, jakim była osobista podróż do Turcji i spotkanie się z członkami kultu Antikalar, zaczęło się spełniać.

Na przełomie września i października hrabia Barnaba Upperton wyruszył wraz ze swoimi najbliższymi pracownikami do Turcji. W codziennie wysyłanych do hrabiny listach opisywał przebieg podróży, pisał o folklorze nowo poznanych krain i o zwyczajach zamieszkujących je ludzi.  Po dotarciu do Turcji wysyłana do hrabiny korespondencja dotyczyła już niemal wyłącznie prowadzonych przez niego badań. Z czasem regularnie przychodzące do tej pory listy, zaczęły napływać w coraz większych odstępach czasu, aż w końcu, ku wielkiemu smutkowi hrabiny, korespondencja całkowicie się urwała.

Hrabina Upperton na początku starała się bagatelizować sprawę, winą za całą sytuację obarczając urzędy pocztowe w Turcji i innych krajach, przez które przechodziła korespondencja. Z bólem serca zakładała również, że w ferworze prowadzonych badań hrabia Upperton po prostu o niej zapomniał, na dobre poświęciwszy się nauce.

Juliusz Smith podniósł głowę znad sterty listów, które znał już niemal na pamięć. To nie pierwszy raz, gdy spotkał się z hrabiną, odkąd jej mąż zaginął.

– Żadnych nowych wieści? – spytał bardziej dla formalności, niż licząc, że coś się zmieniło.

Hrabina ze smutkiem pokiwała głową.

– A twoje kontakty w Turcji? Czy któryś z twoich znajomych widział mojego męża? Może chociaż coś słyszał?

– Niestety – Juliusz, czując się nieco winny, spuścił zawstydzony głowę.

– To nie twoja wina, przyjacielu – odezwała się hrabina. – Robimy, co w naszej mocy. Moi znajomi w Stambule zgłosili zaginięcie w tamtejszej ambasadzie. Poinformowali o tym także policję turecką, chociaż z jej strony nie mamy chyba na co liczyć. Jeśli będzie trzeba, to sama tam pojadę i go znajdę!

Juliusz spojrzał hrabinę, która z ponurą determinacją wpatrywała się w trzaskający w kominku ogień.

– Hrabino, tak się składa, że w dniu jutrzejszym organizuję pewien kameralny odczyt poświęcony zagadnieniom, którymi zajmowaliśmy się wraz z Barnabą przed jego zniknięciem. Może po odczycie któryś z zaproszonych przeze mnie gości zdoła rzucić nowe światło na nasze poszukiwania. Nie wiem, jak miałby to zrobić, ale wierzę, że jest to dla nas okazja dowiedzieć się czegoś więcej. Szansa jest niestety znikoma…

– Juliuszu – przerwała hrabina – wystarczy nawet cień szansy… Oczywiście, że przyjdę.

 

III

 

Wydarzenia z Misr House nie dawały spokoju agentce Interpolu Samancie Hyde. Całymi wieczorami analizowała ich przebieg. Wciąż na nowo odtwarzała następujące po sobie chwile, szukając klucza do zrozumienia całej sytuacji. Oficjalne raporty nie mówiły oczywiście całej prawdy. Wiele niepokojących faktów przemilczano, nie chcąc wzbudzać paniki wśród mieszkańców Londynu. Wiele pytań pozostawało także bez odpowiedzi.

Jednym z nich było to, dotyczące agenta Knoxa. Jego ciała nigdzie nie znaleziono. Ani w piwnicy, ani w okolicznych lasach. Nie przyszedł też do pracy. Jeśli żył, zapadł się pod ziemię. Jeśli nie…

Agentka Hyde wolała o tym nie myśleć. Co prawda pogodziła się ze śmiercią Knoxa, taka wersja wydarzeń była najbardziej prawdopodobna, jednak roztrząsanie tego tematu irytowała ją.

Po wydarzeniach w Misr House dostała kilka dni przymusowego urlopu, a sir Whinthrop Glutterby surowo zakazał jej interesowania się dalej tą sprawą.

Dni dłużyły się niemiłosiernie, a agentka Hyde nie byłaby sobą, gdyby posłuchała przełożonego. Któregoś dnia, w tajemnicy przed szefem, udała się w okolice Misr House. Ku jej zdziwieniu okazało się, że teren pilnowany jest przez policję i wojsko. Od jednego z będących na służbie funkcjonariuszy dowiedziała się, że wokół posiadłości prowadzone są prace wykopaliskowe. Pod rezydencją Gavigana odkryto podobno kompleks pomieszczeń i korytarzy ciągnących się w kierunku morza. Podobno, zdaniem funkcjonariusza, w niektórych częściach kompleksu znaleziono stosy pożółkłych ludzkich kości i czaszek.

Samanta zachowała dla siebie uzyskane informacje. Jej przypuszczenia powoli zaczynały łączyć się w jedną całość.

 

***

 

Kilka pierwszych tygodni po powrocie z urlopu dostawała tylko małe, nic nie znaczące sprawy lub porządkowała archiwum. Czuła, że sir Glutterby celowo omija ją przy rozdzielaniu poważniejszych zadań. Denerwowało ją to, trzymała jednak emocje na wodzy. Wykorzystując tę sytuację, po cichu śledziła efekty prowadzonego wokół Misr House dochodzenia. Gavigan nie żył, zabity strzałem w głowę. Jego wspólnik – ojciec Hughes – został aresztowany i skazany. Co jednak z pozostałymi gośćmi? Co z tymi ubranymi w czarne szaty ludźmi? Czy ustalono, kto i do kogo strzelał w piwnicy? Na te pytania nie znalazła jeszcze odpowiedzi. Jeszcze.

Był siedemnasty stycznia 1926 roku, gdy zadzwonił telefon stojący na biurku Samanty Hyde. Agentka szybko podniosła słuchawkę.

– Słucham?

Po drugiej stronie usłyszała dobrze znany sobie głos.

– Przyjdź do mnie w wolnej chwili – powiedział lapidarnie i odłożył słuchawkę.

Samanta Hyde wystarczająco długo pracowała w Interpolu, żeby wiedzieć, iż „w wolnej chwili” tak naprawdę oznacza natychmiast. Schowała do szuflady raporty, którymi aktualnie się zajmowała, i skierowała się do biura swojego przełożonego.

W gabinecie, na jednym z krzeseł, tyłem do niej siedziała kobieta. Siedzący po drugiej stronie sir Glutterby wstał zza biurka.

– Witaj Hyde, poznaj proszę nową członkinię naszego zespołu, panią Madison Riley.

Siedząca na krześle kobieta wstała energicznie i odwróciła się w jej stronę z wyciągniętą ręką. Była szczupła, jej krótkie czarne włosy sięgały do karku. Ubrana była w luźne spodnie, białą koszulę i nieco za dużą kamizelkę. Uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła głową.

– Witam, agentko Hyde. Miło mi poznać! – przywitała się energicznie.

Samanta odwzajemniła uśmiech z lekkim zawahaniem.

– Samanta Hyde, miło mi.

– No, skoro część kurtuazyjną mamy już za sobą, przejdźmy do konkretów.

Obie kobiety usiadły, niemal jednocześnie zakładając nogę na nogę.

– Do rzeczy zatem. Wczorajszego wieczora jeden mężczyzna umarł trzy razy – sir Glutterby zawiesił teatralnie głos.

Samanta Hyde spojrzała zdumiona, podczas gdy Madison patrzyła na niego tak, jakby powiedział najbardziej oczywistą rzecz na świecie.

– Jak to, przecież to niemożliwe?!

Sir Glutterby odetchnął z ulga, słysząc zdziwienie w głosie Samanty.

– A jednak! Wczoraj  wieczorem w Chelsea Arms Hotel znaleziono trzy trupy. Każdy z podciętym gardłem. Trzy trupy, na trzech różnych piętrach, w trzech różnych pokojach. Problem w tym, że te trzy trupy są w gruncie rzeczy identyczne. Jakby jedna osoba w trzech wersjach, rozumiecie? Trzy trupy jednego człowieka, może tak będzie jaśniej.

Obie agentki pokręciły przecząco głowami.

– Pojedziecie do prosektorium, to same się przekonacie. Wszyscy trzej denaci to niemal doskonałe sobowtóry niejakiego Mehmeda Makriata. Człowieka, który zdaniem recepcjonistki wynajął wszystkie trzy pokoje. Makriat jest handlarzem antyków i ma tu w Londynie swój sklep. Handluje głównie zabytkami z terenów wschodniej Europy. Niekarany. Niemniej jednak parokrotnie widziano go w towarzystwie Gavigana – sir Glutterby spojrzał porozumiewawczo na Samantę. – Przy dwóch nieboszczykach znaleziono kartki papieru, na każdej z nich napisane było to samo – „Spotkaj się ze mną w Londynie. Pilne. M.” Oczywiście od razu skontaktowaliśmy się z ambasadą turecką, przy okazji pytając o samego Makriata. Jak się okazało, wszelkie dotyczące Makriata akta w jakiś cudowny sposób nagle zniknęły z archiwum. – sir Glutterby rozłożył bezradnie ręce i zaczął krążyć po gabinecie.

– Zajmiecie się tą sprawą. I nie, nie ma innej możliwości Hyde. Agentka Riley to światowej sławy specjalistka od systemów antywłamaniowych. Tak się szczęśliwie składa, że ma za sobą kilka śledztw dotyczących kradzieży bardzo cennych antyków. Jeśli Makriat był bliskimi wspólnikiem Gavigana, to doświadczenie pani Riley będzie dla nas nieocenione. No i dodatkowo, agentka Riley to najbystrzejsza osoba jaką znam.

– Oh… –  Madison spojrzała na niego zdziwiona. – Dziękuję, bardzo dziękuję, to bardzo miłe, naturalnie, ale z pewnością pani Hyde ma również wiele talentów.

W tym momencie sir Glutterby poczuł, jak po jego skroni spływa pojedyncza kropla potu. Zrozumiał też w jakim położeniu właśnie się znalazł. Kątem oka zerknął na Samantę, która rozsiadła się wygodniej na krześle i świdrowała go wzrokiem. Jej mina mówiła „ach tak?”

Myśl, myśl, na litość Boską myśl! – sir Glutterby przyglądał się agentce Hyde i uśmiechał się półgębkiem. Na jego twarzy malował się wyraz absolutnej bezradności.

– Ależ oczywiście – zaczął po chwili ciszy (zbyt długiej zdaniem Samanty) – agentka Hyde jest moim najlepszym agentem, prawdziwym klejnotem – dodał, licząc na to, że jakimś cudem udało mu się wybrnąć.

 

***

 

Wieczorem tego samego dnia agentki Hyde i Riley zatrzymały się przed budynkiem kostnicy. Strzelisty, utrzymany w gotyckim stylu budynek sprawiał dosyć ponure wrażenie. Gdy przechodziły przez próg, Samanta zauważyła, że jej nowa partnerka wyraźnie się zawahała.

– Pierwszy raz?

– Tak, niestety tak. Chyba niestety. Prawdę mówiąc, nie wiem. Do tej pory zajmowałam się zupełnie innymi rzeczami: kradzieżami dzieł sztuki, międzynarodowymi kartelami przemytniczymi. Rzadko kiedy trafiają się tam ofiary śmiertelne. Wydaje mi się jednak, że im mniej trupów, tym chyba lepiej, tak?

Samanta uśmiechnęła się tylko rozbawiona i chwyciwszy agentkę Riley pod ramię poprowadziła ja w stronę biegnących w dół schodów.

W jasno oświetlonej sali na trzech kamiennych stołach leżały zwłoki trzech denatów przykrytych zielonymi prześcieradłami. Przeprowadzający sekcje stary, łysy patolog uśmiechnął się na widok swojej dobrej znajomej z Interpolu.

– Co tam dla mnie masz dzisiaj George?

– Witaj Hyde.

– Witaj, witaj – odpowiedziała, ściskając mu dłoń. – To moja nowa partnerka, Madison Riley. Razem ze mną zajmuje się sprawą sobowtórów z Chelsea Arms Hotel.

– 3 w 1 co? – George zaśmiał się na głos z własnego żartu. Samanta odniosła wrażenie, że patolog czekał z nim na ich przybycie.

– Czy wobec tajemnicy śmierci i przez szacunek dla zmarłych nie powinniśmy być tutaj nieco… bardziej poważni? – zapytała Madison.

George założył na nos małe, okrągłe okularki i przyjrzał się agentce Riley.

– Śmiech ich nie obudzi. Proszę się nie martwić.

Teatralnym gestem, który Madison bardziej przypominał ruchy walczącego z bykiem torreadora, niż patologa sądowego, George odsłonił wszystkie leżące w pomieszczeniu zwłoki. Sztywne, blade ciała leżały bezruchu, jakby zrobione z kamienia.

– Voilà! – George odrzucił prześcieradła w kąt prosektorium. – Oto niemi bohaterowie tego dramatu.

Madison rzuciła kątem oka na swoja partnerkę, chcąc się upewnić, że z ich gospodarzem jest wszystko w porządku. Hyde skinęła z rezygnacją głową.

Przed nimi leżało trzech, niemal identycznych mężczyzn. Co prawda różnili się nieco wzrostem, wagą i budową ciała, jednak bez wątpienia każdy z nich na pierwszy rzut oka wyglądał tak samo.

– Qualitas mortis? – Hyde spytała beznamiętnym tonem i zbliżyła się do pierwszego z nieboszczyków.

– Jak pani widzi – patolog wskazał palcem szerokie ślady po poderżnięciu gardła. – Co ciekawe, cięcia nie zostały wykonane w sposób brutalny, jeśli wolno mi tak rzec, a pomimo to rany są na tyle głębokie, że mogłyby sugerować użycie znacznej siły. Cięcia wykonano z niemal chirurgiczną precyzją. Wygląda na to, że żaden z mężczyzn nie bronił się przed śmiercią.

– Znali swojego zabójcę – Riley pokiwała głową.

–  Żadnych innych ran?

– A owszem, tak.

George podszedł do leżącego przed Samantą nieboszczyka i sprawnym ruchem obrócił go na bok. Tuż nad pośladkami widniała blizna wielkości karty do gry.

–  Pozostali dwaj też mają takie ślady. Wygląda na to, że każdemu z nich wycięto kawałek skóry. Według moich danych okaleczono ich, albo okaleczyli się sami, mniej więcej miesiąc temu. Co więcej? Same widzicie, że podobni są do siebie jak dwie krople wody – twarz, włosy, ba! nawet ubytki w uzębieniu mają podobne.

– Coś jeszcze? – spytała Hyde.

George pokręcił przecząco głową.

– Technicy przy każdym z nieboszczyków znaleźli paszport. Wszystkie trzy wystawione na nazwisko Makriat. Wynika z niej, że mężczyźni wiele podróżowali przez ostatnie lata – Europa, Azja. Poza tym nic więcej. Żadnych osobistych drobiazgów, zdjęć bliskich, rachunków, biletów. Nic.

– No cóż, dzięki George.

 

***

 

Po opuszczeniu kostnicy Madison Riley wzięła kilka głębokich oddechów.

– Jak na pierwszy raz, wcale nie tak najgorzej – Samanta uśmiechnęła się przyjacielsko. – Znam takich, którzy nie wytrzymali i ledwo co dobiegali do łazienki. A były to chłopy wielkie jak dęby.

Madison poczuła się mile połechtana. Imponowało jej, że najlepsza agentka sir Glutterby’ego ją pochwaliła.

– Co teraz? – pomimo później pory poczuła, jak wstępują w nią nowe siły.

– Cóż, dobre pytanie. Jest już późno, ale z drugiej strony korci mnie, aby jeszcze podjechać do sklepu, który prowadził Makriat. Co ty na to?

– Czas to pieniądz. Jeśli są tam jakieś wskazówki, to im szybciej je znajdziemy, tym lepiej.

– To mi się podoba! – Samanta poklepała agentkę Riley po ramieniu i usiadła za kierownicą samochodu.

Sklep Mehmeta Makriata znajdował przy małym, zadbanym skwerku. Poza prowadzonym przez denata sklepem znajdowało się tam kilka księgarń i antykwariatów. Okolica sprawiała wrażenie cichej i spokojnej.

– Jesteśmy – stwierdziła Samanta stanąwszy przed dużą, jasną witryną, na której widniał napis Mr. Mehmet Makriat. Skarby Wschodu. Z kieszeni spodni wyciągnęła klucze do sklepu i już po chwili obie agentki znalazły się w środku.

– Jak na sklep z antykami bardzo mało tu zabytków, już mniejsza o to, czy oryginalnych – stwierdziła Madison, kierując światło latarki na stojące pod ścianami regały. Poza kilkoma wazami i naszyjnikami nie znajdowało się tutaj nic ciekawego.

Drewniana podłoga zaskrzypiała pod nogami kobiet. Na lewo od wejścia stało proste, drewniane biurko. Na nim leżało kilka rozrzuconych w nieładzie ksiąg. Naprzeciwko nich znajdowały się prowadzące na górę schody. Na górze, według informacji, które przekazał im sir Glutterby, mieszkał Makriat

Madison zasiadła przy biurku i przez moment wertowała lezące przed nią księgi. Samanta, sama nie wiedząc właściwie czego szuka, przyglądała się regałom, zaglądała za ustawione na półkach artefakty. Nie znalazła jednak nic, co w jakikolwiek sposób zwróciłoby jej uwagę.

– Wygląda na to, że w przeciągu kilku ostatnich tygodni interes Makriata nie szedł zbyt dobrze. Trafiło się kilka wyjątkowo korzystnych transakcji, ale ogólnie, tak przynajmniej wynika z tych zapisów, nasz denat ledwo wiązał koniec z końcem.

– No proszę, proszę. Coś jeszcze?

– Nic ciekawego. Rejestr wydatków i zamówień. Głównie z Turcji, Europy Wschodniej i Półwyspu Bałkańskiego. O, to ciekawe akurat.

Hyde natychmiast stanęła obok partnerki.

– Spójrz tutaj.

– Kolejka elektryczna. Co w tym ciekawego?

– Ależ agentko Hyde, proszę się rozejrzeć. Wszędzie tylko ceramika, dywany, mniej lub bardziej udane reprodukcje, trochę starych ksiąg. Po co handlarzowi antykami nowoczesna, elektryczna kolejka? I to nie byle jaka! O ile się orientuję, kolejki elektryczne Wrightson’a nie są w cale tanie. Nasz denat kupił ją kilka miesięcy temu od niejakiego Randolpha Alexisa i sprzedał ją… za jednego pensa! Dziwne… – Riley zawiesiła się na chwilę, po czym kontynuowała. – Nabywcą był niejaki pan Henry Staneley. Sądząc po wcześniejszych zakupach pana Makriata, nasz denat nigdy wcześniej nie miał w ofercie zabawek.

– Co sugerujesz?

– Za wcześnie, aby wyciągać jakiekolwiek wnioski, ale uważam, że powinnyśmy obu tym panom złożyć wizytę.

Nagle usłyszały pukanie do drzwi frontowych sklepu. Riley pochyliła się nad biurkiem, a Hyde kucnęła obok. Samanta przyłożyła palec do ust. Obie zastygły w zupełnej ciszy, walenie do drzwi jednak nie ustępowało. Wyciągnąwszy broń, Samanta podeszła na palcach do drzwi. Z ulicy, przez mokrą od deszczu szybę, wpadał do środka rozmazany snop światła.

– Wyłaźcie natychmiast, albo dzwonię po policję! Macie ostatnią szansę – usłyszały skrzekliwy, kobiecy głos. – Łobuzy, złodzieje! Liczę do trzech, a jak nie, to zaraz przyjedzie tu policja.

Riley zobaczyła, jak Samanta z ulgą chowa broń za pasek w spodniach i otwiera drzwi. Stojąca po drugiej stronie staruszka zrobiła wielkie oczy, gdy ujrzała trzymająca odznakę kobietę.

– Agentki Riley i Hyde. Jesteśmy tu służbowo. Nie ma powodu do niepokoju.

Siwa, trzęsąca się z zimna staruszka przyglądała się Samancie przymrużonymi oczami.

–  Taką odznakę, to każdy jeden może sobie zrobić – stwierdziła rezolutnie.

Gdy do drzwi podeszła Madison, również wyciągając odznakę, staruszka jakby się uspokoiła.

– Może pani wejdzie, ogrzeje się? – zaproponowała.

Staruszka skwapliwie skorzystała z zaproszenia i już po chwili siedziała na zabytkowej kanapie.

– Widziała pani ostatnio pana Makriata? – Hyde stanęła naprzeciwko starszej kobiety.

– Pana Mehmeta? Ale czy coś się stało? Mi się widzi, że coś się stało.

Hyde milczała, czekając na odpowiedź. Gdzieś za nią agentka Riley przeglądała puste regały. Wyglądało na to, że ktoś zabrał z półek wszystkie znajdujące się na nich książki.

– Pana Makriata widziałam już jakiś czas temu. Będzie ze dwa tygodnie. Później wcale. Nawet jedna z sąsiadek pytała mnie niedawno, czy go gdzieś przypadkiem nie spotkałam. Myśli pani, że stało się coś złego? Bardzo byłoby niedobrze, jakby pana Mehmeta jakieś nieszczęście spotkało.

– Skąd taki pomysł pani…

– Henrietta Hoppleton.

– Pani Henrietto, skąd takie przypuszczenie? Czy pan Mehmet miał może wrogów? Ktoś go nachodził, może widziała pani coś podejrzanego?

– Pan Makriat?! – zdziwiła się szczerze staruszka. – A gdzie tam, myśmy tutaj wszyscy bardzo go lubili. Zawsze uśmiechnięty i elegancki. Gdyśmy się mijali zawsze kapelusza uchylił, zapytał o zdrowie, o wnuczki. To był anioł, nie człowiek. A, że Turek? No trudno, człowiek nie ma wpływu na to, gdzie i kim się rodzi. Nie – pani Hoppleton energicznie pokręciła głową – pan Mehmet nie miał wrogów, ani nikt, na tyle na ile wiem, a wiem, krzywdy mu nie chciał zrobić. Ale stało się coś prawda? – staruszka wlepiła oczy w agentkę Hyde.

– Pani wybaczy – z głębi pomieszczenia dobiegł je stanowczy głos Madison Riley – ale na tym etapie śledztwa nie możemy jeszcze nic powiedzieć na pewno.

– A więc stało – staruszka westchnęła ciężko i załamała ręce.

 

***

 

Następnego dnia rano obie agentki zameldowały się w biurze przełożonego. Sir Whinthrop Glutterby wysłuchał ich raportu, nie okazując żadnych emocji. Madison bezskutecznie próbowała wyczytać z jego twarzy, czy jest z nich zadowolony, czy wręcz przeciwnie.

– No dobrze. Macie jakieś tropy. Warto byłoby porozmawiać z tymi dwoma od elektrycznej kolejki i przepytać resztę sąsiadów. Może jednak ktoś coś widział. Nie wierzę, że handlarz antykami nie miał żadnych wrogów.

– To rzeczywiście dziwne – odezwała się Riley. – W tym środowisku, co prawda hermetycznym i dosyć wąskim, bardzo rzadko zdarza się, aby handlarz nie miał kogoś, kto by mu źle nie życzył. Strata jednego, to zysk drugiego. Podbieranie sobie klientów czy kwestionowanie autentyczności przedmiotów u konkurencji to dosyć powszechne praktyki. Niemniej jednak zamordowanie kogoś jakoś mi się kłóci z wizerunkiem handlarza antykami.

– Słuszna uwaga Riley – Sir Glutterby był widocznie zadowolony. – Słuchajcie, te rzeczy możecie posprawdzać w ciągu dnia, ale wieczorem proszę was, abyście udały się pod ten adres – Glutterby wręczył Samancie elegancko wyglądające zaproszenie.

– Towarzystwo Zwalczania Zabobonów? Co to takiego? – spojrzała pytająco.

– Dokładnie nie wiem. Wiem jednak, że nasz denat brał udział w kilku wcześniejszych spotkaniach tego stowarzyszenia. Pójdźcie tam dzisiaj wieczorem, popytajcie o niego. Może ktoś z zaproszonych na odczyt gości znał Makriata i coś nam o nim powie. Spotkania odbywa się o 19 w Natural History Museum. Jeśli to wszystko, możecie odmaszerować.

 

IV

 

Francis Geleyda ocknął się nagle  i mętnym wzrokiem rozejrzał się wokół. Z ulgą stwierdził, że siedzi przy swoim własnym biurku w redakcji „Prawdziwej Bomby”. Poza nim w pomieszczeniu nie było nikogo. Sięgnął po stojącą na biurku butelkę z alkoholem i polał sobie do szklanki. Jednym haustem opróżnił zawartość i krzywiąc się, zapalił papierosa.

Było chwilę po północy. Nawet nie pamiętał, kiedy zasnął. Biorąc jednak pod uwagę straszliwy ból karku, musiał spędzić w tej pozycji co najmniej kilka godzin. Klnąc pod nosem, rozmasował obolałą szyję, po czym sięgnął do jednej z szuflad, uniósł fałszywe dno i wyciągnął na biurko wymięta kopertę. Ze środka wyjął dwie fotografie. Niezbite dowody na to, że koszmar, który co jakiś czas nawiedzał go w snach, wydarzył się naprawdę.

Pierwsze zdjęcie przedstawiało mroczny, nadmorski krajobraz. Dominowała tu czerń, w której wprawne oko z łatwością wychwytywało dużo czarniejsze, diabelskie kształty unoszące się wokół szczytu obelisku, za którym łuna podpalała niebo wściekłą czerwienią.

Gdy wyciągnął drugie ze zdjęć poczuł, jak nieprzyjemny dreszcz przechodzi mu wzdłuż kręgosłupa. W centrum fotografii znajdował się wysoki, patykowaty mężczyzna uchwycony od pasa w górę. Wątła sylwetka zwrócona była w jego stronę. Nieznajomy zamiast twarzy miał prostą, pozbawioną jakichkolwiek elementów maskę. Za nim zaś rozpościerały się olbrzymie, poszarpane skrzydła.

Nagle coś uderzyło w szybę i Geleyda prawie podskoczył na krześle. – To tylko gałąź – uspokoił się i ponownie spojrzał na leżące przed nim fotografie. Patrząc na nie, czuł, jak na dnie żołądka zaczyna budzić się jakieś nieznane mu do tej pory uczucie. Niewypowiedziana obawa, powoli wzbierająca fala przerażenia.

Szybkim ruchem schował fotografie do koperty i wrzucił ją do szuflady, którą gwałtownie zamknął. Wstał, zabrał z wieszaka płaszcz i ruszył do domu.

 

***

 

Dzięki wydarzeniom w Misr House i znakomitej dziennikarskiej robocie wykonanej przez Mahoney’a i Geleydę, „Prawdziwa Bomba” przeżywała przez ostatni roku istny czas prosperity. Wydania rozchodziły się jak świeże bułeczki. Każdy, kto chciał trzymać rękę na pulsie i być na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami, czytał „Prawdziwą Bombę”. Robotnicy i gospodynie domowe, policjanci i pastorzy czytali gazetę z wypiekami na twarzach pomimo tego, że prezentowane tam treści stanowiły oczywistą kontrę w stosunku do wiadomości i opinii zamieszczanych w bardziej szanowanych dziennikach.

To jednak w niczym nie przeszkadzało redaktorowi naczelnemu. Wręcz przeciwnie. Im prezentowana w „Prawdziwej Bombie” teza bardziej różniła się od powszechnie panującej opinii, lansowanej przez inne periodyki, tym lepiej.

Przez ostatni rok prowadzona przez Mahoney’a gazeta była wszędzie tam, gdzie działy się wydarzenia ważne i kontrowersyjne. Badała i opisywała wszelkie spływające do redakcji doniesienia o niezwykłych zajściach. Patrzyła na ręce arystokracji i klerowi, gotowa napiętnować każde, chociaż najmniejsze wypaczenie.

W tym czasie Geleyda zbadał sprawę Bestii z Lesser-Edale, która przyniosła mu dodatkowy rozgłos. Przez ostatni rok żył jak pączek w maśle i wszystko byłoby zupełnie dobrze, gdyby nie te dwa zdjęcia.

 

***

 

Następnego dnia Geleyda wraz z Mahoney’em leczyli się whisky w gabinecie tego drugiego.

– Widzisz? Nie stuka. Mówił, że naprawi i naprawił! Złoty chłopak, charakterny!

Francis skinął głową. Czuł, jak to, co wczoraj było trucizną, dzisiaj działa na niego niczym lekarstwo z babcinej apteczki. Mahoney stał przy naprawionym oknie i z pietyzmem dotykał świeżo wstawionej ramy.

– Ale musimy być czujni Francis! Czujni jeszcze bardziej! Musimy wspiąć się na wyżyny czujności! Nie spać – obserwować! Tropić, węszyć. Musimy być jak gończe psy Geleyda, jak te posokowce, co to nie odpuszczą ofierze, dopóki jej nie otoczą i nie zagryzą. Nadchodzą ciężkie czasy!

– Tak jest szefie – Geleyda poczuł, że powoli wraca do świata żywych.

– Narobiliśmy ambarasu! Wsadziliśmy kij w mrowisko i teraz te wszystkie szychy, którym zajrzeliśmy pod spódnicę i obnażyliśmy ich brudne, mroczne sekreciki, chcą się na nas zemścić. Grożą mi, a grożąc mi, grożą nam, a grożąc nam, przeprowadzają zamach na wolne dziennikarstwo i wolność słowa. Zbliżają się czasy terroru, czasy cenzury i prześladowania tych, którzy mają odwagę podważyć panujące status quo.

Mahoney stanął naprzeciwko Geleydy i przysunął swoja zarośniętą, czerwona twarz do jego.

– Musimy być ostrożni, ale nie możemy przestać węszyć!

– Oczywiście szefie. Nie damy się tym dupkom z rządu! Nie damy się tym policyjnym hyclom i nie damy się arystokracji, która w obawie przed nadejściem nowych czasów, nowych, sprawiedliwych czasów, sra ze strachu w porcelanowe nocniki w swoich pałacach.

Mahoney wyprostował się widocznie zadowolony.

– Słuchaj no, Geleyda. Znowu jest sprawa. Mój znajomy ze Scotland Yardu, inspektor Flamming, powiedział mi, że w hotelu Chelsea Arms doszło do niecodziennego morderstwa. W trzech różnych pokojach, na trzech różnych piętrach zamordowano trzech niemal identycznych mężczyzn, sobowtórów, no. Coś mi tu śmierdzi, lecz jeszcze nie wiem co. Zająłbyś się tym w wolnej chwili?

– Jasne szefie, nie ma sprawy. Chętnie złapię trochę świeżego powietrza.

– Dobrze, a teraz polej nam jeszcze po jednym. Zaraz będę miał gościa. Chciałbym, żebyś go poznał.

Geleyda spojrzał się pytająco na swojego przełożonego, który tylko uśmiechnął się tajemniczo.

 

***

 

Kwadrans później drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich wysoki, starszy mężczyzna. W jednej ręce trzymał cylinder, w drugiej – prostą, czarną laskę. Ubrany był elegancko, a jego wypastowane buty odbijały wpadające przez okno promienie słońca.

Mężczyzna uśmiechnął się życzliwie i zamknął za sobą drzwi. Gęste białe włosy niesfornie spływały mu na wysokie czoło, a brązowe oczy biły owym rodzajem spokoju, charakterystycznym dla osób starszych. Zadbane wąsy spływały po obu stronach wąskich ust, których lewy kącik lekko opadał w dół.

– Pan redaktor naczelny Mahoney, jak mniemam – odezwał się staruszek i ruszył w ich stronę.

Ten głos, ta twarz, skąd ja go znam? – zamyślił się Geleyda. – Ach tak! Misr House, oczywiście, że tak. Przyjaciel hrabiny, ale jak on miał na imię…

– Juliusz Smith – miło mi. – Staruszek ścisnął silnie dłoń Mahoney’a.

– Miło mi pana gościć, panie Smith. To mój najlepszy reporter, pan…

– Francis Geleyda, mieliśmy okazję się już poznać, prawda?

Geleyda skinął głową i przywitał się ze Smithem.

– I to w jakich okolicznościach – uśmiechnął się zawadiacko.

– Bardzo się cieszę, że wszyscy się już znamy. Zatem przejdźmy do rzeczy – Mahoney rozsiadł się na fotelu. Z szuflady wyjął jedno z droższych cygar, które trzymał na okazje takie jak ta, gdy skromne progi „Prawdziwej Bomby” przekraczał wysłannik wyższych sfer. – W czym możemy panu pomóc?

– Takie bezpośrednie podejście zawsze mnie nieco krępuję, pan wybaczy. Niemniej jednak, racja, może już dosyć czasu straciłem na wymianę uprzejmości i bezcelową retorykę.

Mahoney i Geleyda wymienili krótkie spojrzenia. Ich gość był czymś widocznie zdenerwowany. Może nawet zdesperowany, biorąc pod uwagę to, że przyszedł właśnie do nich.

– Zatem, w czym rzecz panie Smith? – spytał Francis i uśmiechnął się życzliwie.

– Otóż, od czasu wydarzeń w Misr House staram się na bieżąco czytać „Prawdziwą Bombę”…

– Ha! – dumny Mahoney poklepał się po brzuchu.

– Opisana przez panów wersja wydarzeń w posiadłości Gavigana – kontynuował spokojnie Juliusz Smith – jest, muszę to przyznać, niezwykle brawurowa i nieco fantastyczna. Jakkolwiek nie mogę się zgodzić z postawioną na końcu artykułu tezą, tak zgadzam się w ogólnych założeniach – w Misr House wydarzyło się coś niepojętego. Coś, co być może było nie z tego świata, a może było jedynie spektaklem starannie wyreżyserowanym przez sektę szaleńców. Niemniej jednak, wydarzenia z Misr House sprawiły, że na własną rękę zacząłem szukać podobnych historii. Wiele z nich znalazłem w „Prawdziwej Bombie” – jak tę o Bestii z Lesser-Edale, albo tę o Syrenie z Morecambe Bay. Wiele innych znalazłem w księgach i traktatach nieco bardziej – Juliusz zawiesił głos, szukając określenia, które nie obraziłoby przyglądającego mu się bacznie Mahoney’a – branżowych.

– Bardzo nam miło, że „Prawdziwa Bomba” niesie w świat kaganek oświaty – Mahoney odezwał się uroczystym głosem. – Jedną z głównych misji przyświecających redakcji jest właśnie edukacja naszych prostych, uczciwych obywateli. Po całym dniu ciężkiej pracy lektura „Prawdziwej Bomby” ma być dla nich czymś odświeżającym, chwilą zapomnienia – odparł Mahoney.

Smith w milczeniu kiwał głową.

– No dobrze, bardzo nam miło – Geleyda czuł, że ten nieco przydługi, pochwalny wstęp prowadzi do czegoś innego. – Ale nie przyszedł pan tutaj po to, aby wygłaszać – skąd inąd słuszne – peany na temat „Prawdziwej Bomby”. W czym rzecz? – zapytał i odpalił papierosa.

–  Jak mówiłem, tego typu historii jest o wiele więcej. W każdym hrabstwie znanych jest co najmniej kilkanaście legend o potworach, czarownikach i czarownicach. Wydaje mi się, że te wszystkie historie mają wspólny rdzeń, że dotyczą tego samego. Jakby nasze anglosaskie legendy, wierzenia czarnej Afryki i mity Indian były dowodem na wspólną dla całego gatunku ludzkiego…. prazasadę? Praideę?

Mahoney nieudolnie zamaskował ziewnięcie i łypnął wzrokiem na Francisa.

– To w rzeczy samej interesujące, proszę kontynuować.

Smith spojrzał na niego. Trzęsącymi się rękami wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki drobną ulotkę i wręczył ją Geleydzie.

– Proszę. Jutro, 18 stycznia, o godzinie 19:00 w Natural History Museum Towarzystwo Zwalczania Zabobonów, którego jestem przewodniczącym, organizuje odczyt poświęcony tego typu sensacjom. Jestem przekonany, że państwa uczestnictwo odbije się korzystnie na merytorycznej stronie wydarzenia. Aby zrozumieć naturę tych tajemniczych zjawisk, o których państwo piszą, a ja czytam, niezbędna jest wymiana doświadczeń.

W niezręcznej ciszy, która nagle zapanowała, słychać było tylko cichy dźwięk spalanego papierosa. Smith w milczeniu spoglądał to na Geleydę, to na Mahoney’a i po prostu czekał na ich reakcję.

– Ależ oczywiście – Mahoney odezwał się po chwili uroczystym tonem. – Redakcja „Prawdziwej Bomby” i nasi dzielni reporterzy chętnie poszerzają swoje horyzonty. Dzień i noc szukają nowych, nieoczywistych perspektyw, które pozwalają spojrzeć na świat z innej strony. Wszystko po to, aby uzyskać w miarę możliwości jak najbardziej holistyczny obraz aktualnych wydarzeń.

Juliusz Smith wstał z krzesła i pełen wdzięczności ścisnął dłoń Mahoney’a, a następnie Geleydy. W kilku słowach podziękował za tak serdeczne przyjęcie i zgodę na udział w organizowanym przez niego odczycie. Gdy tylko wyszedł, Mahoney rozpiął kamizelkę i wyłożył nogi na stół.

– Pójdziesz tam Geleyda i zobaczysz, o co im tak naprawdę chodzi. Mnie takie bankiety niemożliwie nudzą. Alkohol słaby, rozmowy o niczym. To nie dla mnie.

– Oczywiście szefie – Geleyda zgodził się, czując, że szykuje się coś naprawdę niezwykłego.

 

V

 

18 stycznia, punktualnie o godzinie osiemnastej trzydzieści Francis Geleyda pchnął duże, wahadłowe drzwi prowadzące do sali, w której Towarzystwo Zwalczania Zabobonów organizowało swój odczyt. Wewnątrz małej prostokątnej sali, pod ścianami stało kilkanaście osób. Naprzeciwko wejścia znajdowała się drewniana katedra, a za nią, po lewej stronie, wąskie przejście prowadzące na zaplecze. Zebrane towarzystwo rozmawiało o czymś ściszonymi głosami. Kilka osób zasiadło już na krzesłach ustawionych przed katedrą i paliło papierosy.

– Pan Geleyda? Tutaj? No proszę, proszę. Świat jest zasmucająco mały i pełen niespodzianek.

Francis odwrócił się na pięcie. W jego stronę energicznym krokiem zmierzała hrabina Teodora Upperton. Ubrana była w szarą, plisowaną spódnicę i białą koszulę, na którą zarzuciła elegancki kardigan. Całość uzupełniał ozdobiony pawim piórkiem kapelusz w kształcie hełmu i drogi sznur pereł.

– Witam panią hrabinę – Geleyda uśmiechnął się szeroko i pocałował podaną mu dłoń. W oczach kobiety dostrzegł schowany głęboko smutek, a może niepokój. – A gdzie szanowny hrabia? – spytał, rozglądając się po zgromadzonych gościach.

– Hrabia Upperton niestety nie może wziąć udziału w odczycie. Musi panu wystarczyć, że dzisiejszy odczyt powstał w oparciu o obserwacje mojego męża, także chociaż nieobecny ciałem, będzie tu duchem. Mam nadzieję, że nie jest pan rozczarowany? – zafrasowała się. – Chyba, że zamiast na odczyt, przyszedł pan podglądać tu klasę wyższą? – hrabina uśmiechnęła się złośliwie.

– Rani mnie pani, hrabino – Geleyda odwzajemnił uśmiech. – Przyszedłem tu na zaproszenie pana Juliusza Smith’a. Wręczył mi je osobiście.

– Doprawdy? Zatem rozumiem, że z jakiś kompletnie nieznanych mi powodów pana i pańską gazetę interesuje walka z zabobonami?

– Ależ oczywiście hrabino! – trochę sztucznie oburzył się Geleyda. – Żeby nie szukać daleko, na co dzień staramy się zwalczać zabobon, według którego część naszego społeczeństwa ma większe przywileje niż reszta – Francis uśmiechnął się szeroko.

Hrabina już miała odpowiedzieć, gdy nagle, tuż bok nich, stanął starszy mężczyzna ubrany na czarno. Przez chwilę przyglądał im się w milczeniu. Twarz mężczyzny była szara i wymęczona, a oczy przekrwione i podkrążone. Wyglądał tak, jakby co najmniej kilka dni nie spał. Ubrany był w czarny, nieco za duży na niego garnitur.

– Ależ to ojciec Di Frascimento! – zdziwiła się hrabina.

– Ten sam – jezuita uśmiechnął się ciepło.

– Ah, ojcze, co za bieg okoliczności! Najpierw pan Geleyda, teraz ojciec. Pamięta ojciec pana Geleydę?

Jezuita, zmieszany, przecząco pokręcił głową.

– Nie dziwię się księdzu, był ksiądz w takim stanie, że – Geleyda uciął, czując na sobie rozgniewany wzrok hrabiny. – Ale, tak, można powiedzieć, że uratowaliśmy księdzu życie.

– I za to będę dozgonnie wdzięczny. Za wyrwanie mnie z uścisku szatana, który tamtego dnia był razem z nami w Misr House – Di Frascimento wykonał znak krzyża.

– Słucham?

– Tak, panie Geleyda, tamtego dnia bramy piekieł się otwarły, wypuszczając na ziemię sługi samego diabła. Byłem tam, widziałem to.

– Ojciec wybaczy – odezwała się hrabina, lekko zażenowana kierunkiem, który zaczęła obierać rozmowa – ale tamtej nocy ojciec w ogóle nie opuszczał posiadłości, a w posiadłości diabła nie było na pewno. Dodatkowo, o ile dobrze pamiętam, był ojciec tamtego dnia w wyjątkowo słabej dyspozycji, więc mógł ojciec widzieć i słyszeć różne rzeczy.

– Ależ hrabino – ojciec Di Frascimento nieznacznie podniósł głos i w tym samym momencie hrabina spiorunowała go wzrokiem. – Chciałem tylko powiedzieć… – zawahał się – że tamtej nocy sługi diabła biesiadowały i obcowały w Misr House z członkami tamtej bezbożnej sekty! – krzyknął w przypływie emocji, zwracając na siebie uwagę kilku osób.

– Ciszej ojcze, ciszej. Nie róbmy sensacji – nalegała stanowczo hrabina.

– Nonsens – odezwał się Geleyda.

– Co jest nonsensem? – jezuita spojrzał wyzywająco w jego stronę. – To, że owej feralnej nocy słudzy kusiciela wypełźli na ziemię z czeluści piekła? Że byli tam wśród nas?

Nagle, przed oczami Geleydy pojawiło się zrobione przez niego zdjęcie przedstawiające tajemniczą, skrzydlatą postać. Szybko jednak przegnał ten obraz.

– Proszę ojca, to doprawdy bardzo, bardzo ciekawe, że na anglikańskiej ziemi widzi ojciec swoje watykańskie diabły. Muszę jednak ojca rozczarować. To, czego doświadczyliśmy w Misr House, to ni  mniej, nie więcej, dekadenckie inferno wyreżyserowane przez arystokrację. Jakaś forma niezdrowej, wyuzdanej groteski, jednej z wielu z resztą, w której nasza czcigodna arystokracja zatraca się, aby zapomnieć o tym, że jej czas nieuchronnie dobiega końca.

– No, no – zaprotestowała hrabina. Geleyda ujrzał, jak jej oczy zapłonęły nagle żywym blaskiem. – Proszę nie przypisywać arystokracji całego zła, jakie toczy naszą ojczyznę. To nie my szukamy sensacji tam, gdzie jej nie ma, i to nie my sprzedajemy ludziom wizję świata, która nigdy się nie ziści. Ale zaraz – hrabina nagle jakby oprzytomniała. – widział któryś z panów Juliusza?

Geleyda i Di Frascimento rozejrzeli się po sali

– Pamiętają państwo, co działo się ostatnim razem, gdy gospodarz się spóźniał? – głos Geleydy wywołał u hrabiny nieprzyjemny dreszcz. Teodora Upperton zaśmiała się nerwowo.

– Jest, idzie! – Di Frascimento wskazał im postać, która w tej chwili weszła do sali.

Zdyszany profesor Juliusz Smith wbiegł do sali i oparł się o ścianę. Natychmiast podeszło do niego kilka osób. Któryś z uczestników, widząc w jakim jest stanie, podbiegł ze szklanką wody. Profesor wypił ją duszkiem i pobiegł w kierunku znajdującego się za katedrą zaplecza. W wąskim korytarzu wpadł na stojącego w cieniu mężczyznę, który złapał go za ramię i wprowadził głębiej.

 

***

 

– Właściwie to mam do ciebie pytanie Samanto.

Kierująca pojazdem agentka odwróciła się w stronę towarzyszki i uśmiechnęła się szeroko.

– No to słucham. Mamy jeszcze trochę czasu na rozmowę, zanim dojedziemy pod Natural History Museum.

– W trakcie naszego pierwszego spotkania sir Glutterby wspomniał w pewnym momencie o Gaviganie i spojrzał na ciebie znacząco. Wybacz mi, nie chcę być wścibska lub niedyskretna, ale od razu wyłapuję takie rzeczy. Jestem w końcu niezwykle bystra.

– I…?

– Tak się składa, że czytałam o tej sprawie w „Prawdziwej Bombie”.

Samanta westchnęła ciężko. Przed oczami stanął jej Geleyda.

– Tak, wiem, że to podły brukowiec – dodała szybko – ale moi rodzice to czytają i gdy ich odwiedzam, zawsze przeglądam. No i natrafiłam na artykuł opisujący wydarzenia w Misr House. Sama tamtej nocy odczułam delikatne wstrząsy, ich ofiarą padł niestety mój ulubiony imbryk, ale na całe szczęście nic poza tym.

– Madison, to wyjątkowo śmierdząca sprawa. Sami jeszcze nie wiemy, co dokładnie tam się wydarzyło. A to, co napisał o tym Geleyda, którego swoją drogą tam spotkałam…

– Spotkałaś tam Francisa Geleydę! – krzyknęła Madison. – Niesamowite! Moi rodzice go po prostu uwielbiają! Musisz, bardzo cię proszę, musisz mnie jakoś z nim skontaktować! Wzięłabym od niego autograf dla rodziców. Będą wniebowzięci!

Samanta uśmiechnęła się nerwowo.

– Zobaczymy, co da się zrobić. Póki co, skupmy się na czekającym nas zadaniu.

– A właśnie, zadanie! – wykrzyknęła Madison i zaczęła czegoś szukać w kieszeniach. Po chwili wyciągnęła przed siebie drobne, czarne puzderko wielkości małej piersiówki.

– To urządzenie nie ma jeszcze nazwy, ale jestem pewna, że nam się przyda.

Samanta spojrzała na trzymany na dłoni przedmiot.

– Uważaj!

Hyde niemal w ostatniej chwili złapała mocniej za kierownicę, unikając zderzenia ze stojącym na poboczu drzewem.

– Było blisko. Co to?

– Nazwałam to Komunikatorem, ale to nazwa robocza. Dzięki temu zawsze, o ile urządzenie będzie naładowane, będziemy mieć kontakt z naszą bazą. Wystarczy nacisnąć tutaj – klapa puzderka otworzyła się z cichym kliknięciem – wyciągnąć antenkę, nacisnąć guzik z symbolem słuchawki i gotowe. Połączymy się z naszą siedzibą.

– Sama to wymyśliłaś? – Samanta popatrzyła na Madison, nie kryjąc podziwu.

– Tak jakoś wyszło – odparła i uśmiechając się, schowała urządzenie do kieszeni.

 

***

 

– Cholera, spóźniłyśmy się – zaklęła Hydem, wbiegając po szerokich schodach prowadzących do Muzeum.

– Akademicki kwadrans – wysapała za nią Madison.

Po chwili dwie agentki, najciszej jak tylko mogły, weszły do sali wykładowej. Samanta powiodła wzrokiem po zgromadzonych gościach. Ze zdumieniem zauważyła, że rozpoznała wśród nich Geleydę, hrabinę Upperton i ojca Di Frascimento.

Bardzo ciekawe.

– Co się dzieje? – spytała Madison, widząc zasępioną twarz agentki.

Najdyskretniej jak tylko mogła, Samanta wskazała jej trójkę osób, które rok temu spotkała w Misr House. Jej uwagę przykuł także starszy, wąsaty mężczyzna ubrany w elegancką liberię stojący w korytarzu prowadzącym na zaplecze. Jego twarz połowicznie zakrywał cień.

– To nie może być przypadek – wyszeptała Riley. – Który to Geleyda?

 

***

 

– Witam, witam wszystkich zgromadzonych. Drodzy przyjaciele – profesor odezwał się zmęczonym, apatycznym głosem – bardzo was wszystkich serdecznie witam na corocznym spotkaniu – zawiesił się na ułamek sekundy – Towarzystwa Zwalczania Zabobonów. Tak, na naszym corocznym spotkaniu. Cieszy mnie niezmiernie, że widzę na sali dobrze znane sobie twarze – Juliusz Smith zmrużył oczy i rozejrzał się po sali. – Jeszcze bardziej, tak, jeszcze bardziej cieszy mnie obecność nowych osób.

Po sali przeszedł ledwo słyszalny szmer. Hrabina zauważyła, że jej przyjaciel nerwowo przygląda się leżącym na pulpicie kartkom, a jego głos drży. Wydawał się być zdezorientowany okolicznościami, w których właśnie się znalazł. Nerwowo spoglądał za siebie, w kierunku stojącego w korytarzu mężczyzny.

– Tematem naszego spotkania będzie zjawisko, które jakiś czas temu udało mi się odkryć we współpracy z nieobecnym dzisiaj hrabią Barnabą Upperton. Jest to zjawisko wciąż dosyć enigmatyczne, tajemnicze i zagadkowe. Tak, zagadkowe – profesor utkwił na moment wzrok gdzieś w przestrzeni. – Jest ono zagadkowe. Nie poznałem do tej pory jego prawdziwej natury. Większość moich spostrzeżeń i wniosków opartych jest na domysłach i spekulacjach. Mam tu na myśli serię powtarzających się zjawisk, czy też fenomenów, których nauka na dzień dzisiejszy nie jest w stanie wytłumaczyć. Bo jak moi mili państwo wytłumaczyć zjawisko tzw. poltergeista, który odwiedza ten sam zabytkowy dwór co kilkadziesiąt, kilkaset lat? Jak rozumowo podejść do kwestii tak zwanych podróżników, którzy nagle znajdują się setki kilometrów, setki lat od miejsca, w którym byli jeszcze przed chwilą? Zjawisko to nazwałem tymczasowo nawiedzeniem i to jemu poświęcam niniejszy odczyt.

Profesor Smith nagle zachwiał się za pulpitem. Stojąca w cieniu postać – starszy mężczyzna ubrany w elegancką liberię – podbiegł do niego i wyciągniętą z kieszeni chusteczką przetarł spocone czoło profesora. Juliusz oparł się o niego, a następnie upił kilka łyków z podanej mu szklanki z wodą. Starszy mężczyzna szepnął coś do ucha profesora, jednak ten przecząco pokręcił głową.

– Tak więc, do rzeczy – zachrypiał. – Owe nawiedzenia, specjalnie nie używam słowa duchy, gdyż wielokrotnie w opisywanych przypadkach mowa jest o karocach ciągniętych przez konie, statkach widmo, a nawet kościanych latarniach, tego typu manifestacje nie są połączone z określonym obserwatorem, a nawiedzenia, jak udało mi się dowiedzieć, następują zarówno w obecności świadków, jak przy ich braku.

Profesor Smith przerwał nagle. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzał w znajdujące się po lewej stronie okno. Hrabina zauważyła, że jego usta zaczynają drżeć, a dłonie silniej zacisnęły się na pulpicie.

– Już, już, proszę mi wybaczyć – wyraźnie speszony, Juliusz Smith drżącymi dłońmi podniósł do ust szklankę wody, rozlewając kilka kropel. – Te nawiedzenia, według relacji, do których dotarłem, miały charakter, wygląd, półprzeźroczystych, opalizujących widziadeł, które poruszały się zadziwiająco wolno. Jedna z osób  opowiedziała mi o widmowej karocy, która, choć wszystko wskazywało na to, że pędzi z niesamowitą prędkością, poruszała się w niemal ślimaczym tempie. Dodatkowo świadkowie, którzy mieli z tymi zjawiskami kontakt, deklarują, że znajdujące się obok przedmioty odbijały światło. Ma to, jak mi się wydaje, pewien związek z jonizacją.

Profesor podskoczył nagle i nerwowo spojrzał za siebie. Hrabina aż wstała z miejsca, aby zobaczyć, co tak przestraszyło jej przyjaciela. Niczego jednak nie dostrzegła, co tylko jeszcze bardziej ją zmartwiło.

– Tak więc, przechodząc do podsumowania – po sali rozszedł się szmer dezaprobaty i zdziwienia – uważam, że w ostatnich latach nauka napotkała na zagadnienia, o których do tej pory nie mieliśmy nawet pojęcia. Zjawisko, o którym tu wspomniałem, odbywające się prawdopodobnie na poziomie atomów, to dowód na to, że nasze uniwersum jest o wiele bardziej skomplikowane, niż do tej pory sądziliśmy. Natura naszego świata, wciąż tajemnicza i nieodgadniona, skrywa wiele sekretów, które, przy odrobinie szczęścia uda nam się nazwać i być może wykorzystać. Zaś nawiedzenia, będące tematem tego wystąpienia, to – jak uważam – wskazówki, które w nieokreślonej przyszłości pozwolą nam na podróżowanie w czasie.

Po sali przeszedł szmer. Geleyda rozejrzał się po zgromadzonych gościach. Większość z nich była zdumiona taką tezą. Część słuchaczy wymieniła się niewybrednymi komentarzami, inni z niedowierzaniem kręcili głowami.

– Być może w przyszłości, dzięki naszej pracy, studenci parapsychologii będą podróżować w górę i w dół rzeki czasu albo przemieszczać się w dowolne miejsce na świecie przy minimalnym wysiłku. Świat, w którym przyszło nam żyć, jest zbyt skomplikowany, zbyt złożony, abyśmy mogli uznać, że poznaliśmy jego naturę. Poza naszym sposobem pojmowaniem świata pozostają całe oceany niezdobytej wiedzy, która być może kompletnie zachwieje tym, co aktualnie uznajemy za pewne.

Odczyt skończył się po godzinie. Część gości ostentacyjnie od razu wstała i opuściła salę, część, współczując profesorowi i z szacunku dla niego, nieśmiało zaklaskała. Kilka osób, widocznie zmartwionych stanem Juliusza, podeszło do niego, z troską pytając o zdrowie, oferując pomoc, gdyby zaszła tego potrzeba.

Hrabina wysłuchała odczytu z wielkim smutkiem. Jej przyjaciel ewidentnie nie był w najlepszej dyspozycji. Przenikliwość i błyskotliwość, które do tej pory charakteryzowały wystąpienia Smitha, gdzieś zniknęły. Zamiast nich otrzymała chaotycznie prezentowane tezy prezentowane przez zżeranego tremą studenta, a nie szanowanego powszechnie profesora. Chaotyczna przemowa w jakiś dziwny sposób korespondowała z chaotycznym, niemal bełkotliwym tonem listów, jakie otrzymywała od męża.

Juliusz uśmiechał się i pojedynczymi słowami odpowiadał na pełne troski pytania, cały czas podtrzymywany przez tajemniczego mężczyznę. W końcu, gdy został sam, ruszył w stronę hrabiny i towarzyszących jej mężczyzn. Szedł, ciężko powłócząc nogami. Gdyby nie wspierający go nieznajomy z pewnością upadłby na ziemię.

– Cieszę się, że was widzę – wychrypiał i zaniósł się kaszlem. Stojący obok mężczyzna natychmiast podał mu chusteczkę. – Wiem, że odczyt… – kolejny atak kaszlu targnął ciałem profesora – ale o tym może później. Chodźcie ze mną na zaplecze, tam porozmawiamy.

– Porozmawiamy? – ojciec Di Frascimento zrobił krok do przodu. – W otrzymanym od pana liście nie było mowy o uczestnictwie osób trzecich.

Francis i hrabina wymienili ze sobą rozbawione spojrzenia.

– Pan wybaczy, ale fatygowałem się tu aż z Rzymu, licząc na to, że w spokoju omówimy poruszane w liście kwestie. Liczę na to, że uda nam się jednak porozmawiać na osobności, tak, jak było mi to obiecane.

Profesor Smith spojrzał na jezuitę. W jego oczach Di Frascimento dostrzegł czający się głęboko smutek i strach. Było w nich coś jeszcze. Coś, co jezuicie wydawało się złe. Złe i martwe.

– Tak, tak, oczywiście – Smith odezwał się z trudem. – Chodźmy na zaplecze, tam wszystko wyjaśnię.

Profesor, oparłszy się o nieodstępującego go na krok mężczyznę, ruszył na zaplecze, a wraz nim hrabina, Geleyda i widocznie niezadowolony jezuita. Gdy zniknęli już w wąskim korytarzu, nagle, jak spod ziemi stanęły przed nimi dwie kobiety.

– Pozwolą państwo, że również weźmiemy udział w tym spotkaniu?

Agentki –Samanta Hyde i Madison Riley stanęły obok profesora Smitha.

– Pani agentka od zadań specjalnych – Geleyda cichutko zagwizdał. – Robi się bardzo ciekawie.

– Nie, to chyba jakieś nieporozumienie? – Di Frascimento spojrzał zrozpaczony na profesora.

Hrabina zachowywała milczenie. Znała Juliusza już wiele lat. Zastanawiała się, co jej stary, poczciwy przyjaciel teraz wymyślił. Liczyła głęboko na to, że ma to związek z poszukiwaniami jej męża, a gotowa była współpracować z podrzędnym reporterem i nawiedzonym papistą, by go odnaleźć.

Starszy, wąsaty mężczyzna, którego Samanta zobaczyła już wcześniej, podszedł w jej stronę. W rozmytych, niebieskich oczach agentka zobaczyła troskę.

– Proszę pani, uprzejmie proszę, pan Smith jest widocznie osłabiony. Jeśli to możliwe, proszę może przyjść kiedy indziej. W tym stanie profesor nigdzie nie ucieknie, nawet nie miałby czemu. Bardzo proszę. Wystarczy już, że odczyt kosztował go sporo sił.

Agentka Hyde skrzywiła się tylko.

– Niestety szanowny panie – odezwała się Madison łagodnym głosem – musimy jak najszybciej porozmawiać z profesorem. To dla nas bardzo ważne, a w naszym zawodzie czas to pieniądz. Oczywiście będziemy miały na uwadze stan zdrowia profesora i obiecuję, że zrobimy, co mamy do zrobienia jak najszybciej i najdelikatniej. To dosłownie kilka pytań, nic więcej.

– Oh, no dobrze – zawahał się. – Przy okazji, gdzie moje maniery. Nazywam się Beddows i jestem asystentem profesora.

– Czy mogę się temu przyjrzeć? – Madison wskazała na trzymane przez asystenta notatki profesora Smitha.

– Ależ oczywiście – odpowiedział i wręczył agentce plik notatek.

W tym samym czasie profesor Smith i jego troje zaproszonych gości znalazło się w malutkiej, zagraconej klitce znajdującej się na tyłach sali wykładowej. Na regałach, stołach, a nawet na podłodze, piętrzyły się spiralne wieże książek i periodyków naukowych. Na ścianach, jedna na drugiej, wisiały poprzecierane, zakurzone mapy.

Profesor Smith, podpierając się o regał, doczłapał do stojącego pod oknem fotela i ciężko na nim usiadł. Chwilę trwało, zanim uspokoił oddech. Geleydę uderzyło, że w ciągu jednego dnia stan zdrowia ich gospodarza tak katastrofalnie się pogorszył.

– Pozwólcie, że chwilę odsapnę.

Hrabina spojrzała na swojego przyjaciela zatroskanym wzrokiem i tylko dzięki swojemu żelaznemu charakterowi powstrzymała napływające do oczu łzy. Z jakiegoś powodu miała wrażenie, że z Juliuszem jest już bardzo, bardzo źle. Jego wychudzone, roztrzęsione dłonie i szybki, płytki oddech sprawiały, że po głowie hrabiny kłębiły się czarne myśli.

Chwilę później do pokoiku weszły dwie agentki w towarzystwie Beddows’a.

Idąc za Smithem, ojciec Di Frascimento układał w głowie przebieg awantury, jaką miał zamiar urządzić nobliwemu profesorowi. Nie po to jechał tu przez pół Europy, aby teraz obejść się smakiem. Juliusz Smith obiecał mu rozmowę w cztery oczy i zamierzał to wyegzekwować.

Bojowy nastrój jezuity prysnął jednak w momencie, gdy znaleźli się na zapleczu.

Patrzył teraz na siedzącego na krześle chuderlawego staruszka, który z trudem łapach oddech. Profesor ociężale uniósł głowę i rozejrzał się po zgromadzonych w pokoiku osobach pustym wzrokiem. Gdy ich spojrzenia spotkały się na chwilę, ciałem ojca Di Frascimento wstrząsnął dreszcz. W jego umyśle znikąd pojawiła się myśl, która wprawiła go w osłupienie. Całkowicie absurdalne, niedorzeczne wrażenie, że siedzący naprzeciwko niego staruszek….nie żyje.

Nie, to niemożliwe.

Di Frascimento zmrużył oczy i wziął głęboki oddech. Z sercem wypełnionym wiarą w Boga jeszcze raz spojrzał na profesora… i zamarł. Naprzeciwko niego siedział trup, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Martwy, zimny trup, w którego jakaś diabelska siła tchnęła pozory życia. Nagle, zza profesora zaczął unosić się czarny, zwiewny kształt, amorficzna plama absolutnej ciemności, piekielny cień, który „stanął” za zajmowanym przez Smitha krzesłem.

– Dobry Boże – wyszeptał Di Frascimento i wyciągnął ręce w stronę profesora.

– Czy mogę wiedzieć, co ksiądz wyprawia – ostry ton głosu hrabiny zwrócił uwagę pozostałych.

– Panie! – krzyknął jezuita. – Ty, który pokonałeś śmierć, zmartwychwstając trzeciego dnia. Ty, który przywróciłeś do życia Łazarza, który wskrzesiłeś córkę Jaira! Pobłogosław tego tutaj człowieka i pozwól mu odejść. Przegoń kłębiący się wokół niego mrok strasznej nocy, ocal jego ciało, ocal jego duszę, aby już dzisiaj mogła śpiewać hymny ku Twojej chwale na nieskończonych wysokościach. Niech Twa ojcowska dobroć i miłość okażą łaskę temu człowiekowi, uwolnią ze szponów tego, który w zawiści i nienawiści poluje na czystość serc naszych! Rozwiej cień grzechu, który zawisł nad duszą tego człowieka!

Madison, kompletnie skołowana, spojrzała na Samantę, która z szeroko otwartymi oczami przyglądała się, jak jezuita z uniesionymi do góry rękoma wykrzykuje na głos słowa modlitwy. Hrabina, już nawet nie kryjąc swojego wzburzenia, podeszła do jezuity i zaczęła się z nim szarpać. Geleyda, widocznie rozbawiony całą sceną, po prostu patrzył.

– Niech się ksiądz się uspokoi! Co to w ogóle za zachowanie!? Ma ksiądz tupet, aby tutaj, w obecności obcych ludzi wyskakiwać z tymi swoimi czarami! Albo ksiądz się uspokoi, albo osobiście stąd księdza wyprowadzę!

– On jest martwy, ten człowiek jest martwy! – zapamiętale krzyczał jezuita.

Twarz hrabiny zrobiła się blada. Zrobiło jej się słabo. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Ta krótka chwila słabości jednak szybko minęła. Hrabinę ogarnęła fala wściekłości.

– Jak ksiądz w ogóle śmie! – krzyczała. – Taka impertynencja! Tutaj! Nawiedzony papista! On oszalał, oszalał! To wariat! – hrabina spojrzała po pozostałych osobach.

Geleyda nadal patrzył, a im dłużej patrzył, tym szerzej się uśmiechał. Kątem oka spojrzał na Juliusza, który jednak nie reagował i po prostu siedział. Jego twarz – wysuszona i pokurczona – nie zdradzała żadnych uczuć.

– Wszystko w porządku panie profesorze? – złapał Smitha za rękę i natychmiast ją opuścił.

Ręka profesora była zimna.

Jak u trupa.

– Uspokoić się, już! – Samanta Hyde krzyknęła, przyprowadzając całe towarzystwo do porządku. Stojąca obok Madison spojrzała na nią z podziwem. – Dorośli ludzie, a przekrzykujecie się jak dzieciaki. Ksiądz niech opuści ręce, nikt do księdza nie strzela. Pani hrabino – ton agentki nieco złagodniał – uprzejmie proszę się  uspokoić.

– Nie mam wiele czasu – Juliusz Smith odezwał się cichym, drżącym głosem. Wszyscy w pokoju spojrzeli w jego stronę. – Nalegam zatem, abyśmy wszyscy się uspokoili. Mam wam coś do przekazania i wierzcie mi, liczy się każda sekunda.

W ciszy, która zapadła, cichy, przypominający szelest liści głos profesora brzmiał niezwykle tajemniczo.

– Dziękuję Bogu, że przybyliście. Nie jestem w stanie jednak długo mówić… Słuchajcie proszę uważnie, a potem pytajcie o wszystko Beddowsa, który udzieli wam odpowiedzi w moim imieniu. – ubrany w liberię mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się smutno.

– Byłem na tropie niezwykle groźnego, okultystycznego artefaktu, zwanego simulakrum Sadefkara. Jest to statua, źródło wielkiej magicznej mocy. Bardzo złej. Z końcem XVIII wieku rozmontowano ją, a jej części rozsiano po całej Europie. Planowałem ją odzyskać, a potem zniszczyć. Wiedziałem, że angażując się w to, mogę spodziewać się licznych nieprzyjemności i tak też się stało. Ostatniej nocy Beddows i ja zostaliśmy zaatakowani przez tureckich szaleńców. Myślę, że oni także szukają simulakrum, ale w złych intencjach. Tylko dzięki wyjątkowemu szczęściu, czy też boskiej opatrzności – Di Frascimento skinął głową, jakby na potwierdzenie – udało nam się ujść z życiem. Obawiam się jednak wyjść z ukrycia, ponieważ tych ludzi nic nie powstrzyma. Obawiam się, że mam już wyjątkowo mało czasu i sam nie zdołam wypełnić rozpoczętej przez siebie misji. Moje notatki zostały zniszczone przez ogień, który napastnicy wzniecili w moim domu. Nie można im pozwolić na odnalezienie statuy. Proszę was, moi drodzy – profesor popatrzył każdej ze zgromadzonych osób w oczy – abyście zebrali jej części zanim dostanie się ona w ich ręce.

– Ależ Juliuszu! – odezwała się hrabina – co też najlepszego opowiadasz! Proszę cię, nie przesadzaj, wszystko będzie dobrze. Pomożemy ci. Jak widzisz, szczęśliwym zbiegiem okoliczności są tu z nami dwie agentki.  Zaraz złożysz oficjalne zeznania i jestem pewna – hrabina obdarzyła obie agentki spojrzeniem nie znoszącym sprzeciwu – że te miłe panie zaraz zajmą się całą sprawą. Agentka Hyde już raz nas przecież uratowała.

Juliusz Smith uśmiechnął się tylko i kontynuował dalej. Mówił jak w transie,

– Powiem wam teraz, co wiem na ten temat. W Paryżu figurę rozłożono na części. Jej właścicielem był szlachcic, Comte Fenalik, który utracił ją tuż przed rewolucją francuską. Któraś część statuy może wciąż być we Francji.  Żołnierze Napoleona przenieśli jedną jej część do Wenecji w czasie najazdu na to miasto.  Sprzedano ją później człowiekowi nazywającemu się Alvise de Gremanci. W tym samym czasie inny fragment znalazł się w Trieście. Nie wiem, jakie były jego losy, więc by je poznać, musicie szukać informacji w tamtejszym muzeum Johanna Winckelmanna.  Wydaje mi się, że jeden z elementów może znajdować się w Serbii. Rozpocznijcie poszukiwania w Muzeum Belgradzkim, którego kustoszem jest Milowan Todorowic.  Jedną część zgubiono w pobliżu Sofii, w czasie wojny w 1875 r. W tym okresie rzeczy mające jakąś wartość ukrywano przed najeźdźcami, więc być może gdzieś ją zakopano. Największy fragment krążył po Paryżu tuż po Wielkiej Wojnie, a potem został sprzedany nabywcy z Mediolanu. Nie znam niestety jego personaliów.

Juliusz zamilkł. Teodore bez słowa wpatrywał się w gadające do niego, pozbawione duszy ciało i nie wierzył własnym oczom. Jak wielka była siła złego? Jak długie były jego szpony? Jak przebiegła i podstępna natura.

– To wszystko, co jestem w stanie wam powiedzieć. Musicie spróbować zebrać wszystkie części – głos Juliusza, do tej pory słaby i ledwo słyszalny stał się niemal rozkazujący. –  Gdy statua znajdzie się już w waszych rękach, będzie tylko jedna pewna droga do jej zniszczenia, a zniszczyć ją musicie. Musicie! – profesor cały zadrżał. – Zabierzcie ją do miejsca, z którego pochodzi, do miejsca w Konstantynopolu zwanego „Wyklętym Meczetem”. Znajdują się tam nisze, w których pierwotnie spoczywała. Opis rytuału, który całkowicie ją zniszczy, został zawarty w dokumentach zwanych Zwojami Sedefkara, z którymi ja niestety byłem w stanie się zapoznać.

Samanta Hyde, nieco zdziwiona sytuacją, w której się znalazła, zaczęła powoli analizować wydarzenia wieczoru. Wszystkie zgromadzone na zapleczu osoby, poza nią i jej partnerką, wydawały się być w jakiś sposób zamieszane w całą sprawę. W końcu nie bez powodu te trzy, kompletnie różne od siebie osoby – jezuita, hrabina i Geleyda – zostały zaproszone przez Juliusza Smitha, aby wysłuchać odczytu i niesamowitej historii starożytnego zabytku, który zdaniem profesora był śmiertelnie niebezpieczną bronią. Jeszcze raz rozejrzała się po gościach profesora, gdy nagle, w korytarzu, z którego tu przyszli, mignęła jej twarz, którą już gdzieś widziała. – Śniada cera, sumiaste wąsy, czarne włosy. Gdzie ja go widziałam? Jasna cholera! – przypomniała sobie nagle i niemal krzyknęła. Wykrzywioną w szyderczym uśmiechu twarz widziała wczoraj. Trzykrotnie.

Była to twarz Mehmeta Makriata!

– Stój!

Hrabina, Geleyda i jezuita popatrzyli na nią zdziwieni.

– Co się stało? – spytała Madison.

Samanta błyskawicznie rzuciła się w stronę korytarza, odtrącając stojącego w drzwiach Beddowsa. Najszybciej, jak tylko mogła, pobiegła ciemnym korytarzem. Gdy wbiegła do rozświetlonej, pustej sali wykładowej, rozejrzała się szybko. Nikogo.

– Niech to szlag – zaklęła i rzuciła się w stronę wyjścia. Biegnąc, uprzytomniła sobie nagle, że nie słyszała tupotu stóp uciekającego przed nią mężczyzny. Zdziwiło ją to, ale nie zatrzymała się. Nie ona.

Wybiegła na korytarz. Następnie, skacząc po kilka stopni na raz, wpadła na starszego, zaniepokojonego hałasem ochroniarza. Sekundę później wpadła na nią rozpędzona Madison.

– Co jest? – spytała zziajana.

– Widziałam Makriata. Podsłuchiwał nas, gdy byliśmy na zapleczu.

– Co takiego? – odparła Riley, robiąc wielkie oczy.

 

***

 

– Wyście wszyscy powariowali! – załamała ręce hrabina. – Juliuszu, twój stan zdrowia pozostawia wiele do życzenia, a dodatkowo, jak sam wspomniałeś, padłeś ofiarą ataku bandytów. Jesteś w szoku i ja to doskonale rozumiem. Musimy teraz wszyscy się uspokoić, wziąć głęboki oddech, zastanowić się, co powinniśmy teraz zrobić.

– On jest martwy hrabino. W tym człowieku nie ma życia – zaczął powoli jezuita, lecz natychmiast zamilkł pod piorunującym wzrokiem Teodory Upperton.

– Niech ksiądz będzie tak miły i następnym razem, gdy będzie miał ochotę powiedzieć coś w tym stylu, niech ksiądz zamilknie – wycedziła przez zęby.

Hrabina była wściekła. Nawet nie na jezuitę, nie na uśmiechającego się tępo Geleydę, ale na to, że sytuacja, w której się znalazła, zaczynała ją powoli przerastać. Miała wrażenie, że Juliusz mówił do niej zagadkami. Ta historia o potężnym starożytnym artefakcie, o napaści na jego dom, o pożarze! Gdzie w tym wszystkim był Barnaba? Gdzie w tym wszystkim była ona?…

– On chyba naprawdę nie żyje – odezwał się ostrożnie Francis, puszczając rękę Juliusza, która bezwładnie opadła wzdłuż tułowia. – Niewiarygodne, ale on chyba naprawdę nie żyje – powtórzył, kręcąc z niedowierzaniem głową.

Stojący w drzwiach Beddows, mimo, że już posunięty w latach, szybko znalazł się przy Juliuszu. Chwycił go za przegub, potem przyłożył dwa palce do szyi. Hrabina, całkowicie oszołomiona, tylko patrzyła, jak stary sługa powoli odwraca się w ich stronę. Zawilgoconymi oczami spojrzał w jej oczy.

– Nonsens – wyszeptała Teodora Upperton. – Nie, to niemożliwe. Nie teraz! Nie, po prostu nie.

– Spoczywaj w pokoju – wyszeptał jezuita, robiąc znak krzyża.

Geleyda, zachowując resztki trzeźwego umysłu, wyjął aparat i zrobił kilka zdjęć.

– Wygląda na to, że zabrał swoje tajemnice do grobu.

Hrabina rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

– Jak pan w ogóle śmie? Czy nie ma pan w sobie nic z człowieka? Jak można być taką hieną? Taką gadziną?

– Drodzy państwo – zaczął drżącym głosem Beddows – zanim zadzwonię na policję, powinniśmy rozważyć słowa naszego drogiego profesora. Przed dzisiejszym odczytem pan Smith poprosił mnie, abym w przypadku jakiegoś nieszczęścia przekazał państwu jego słowa. Z przykrością i bólem jestem zmuszony spełnić jego prośbę. Otóż, tak jak zostało to powiedziane, profesor był na tropie pewnej zbrodniczej organizacji, której celem jest zdobycie bardzo potężnej broni. Miał w tym celu zorganizować wyprawę, w którą chciał państwa zaangażować. Przeznaczył na ten cel fundusze, które pokryją część wydatków, kupił także bilety na pociąg jadący do Konstantynopola. Z tonu profesora oraz z jego zachowania zrozumiałem, że to sprawa naprawdę wielkiej wagi, że grozi nam realne, namacalne niebezpieczeństwo i z jakiegoś nieznanego mi powodu, chciał, aby to państwo właśnie mu pomogli.

Beddows rozejrzał się po zgromadzonych na zapleczu twarzach. Cała trójka wpatrywała się w niego.

– Teraz, gdy profesora już nie ma – zaczął łamiącym się głosem – muszę w jego imieniu prosić państwa, abyście spełnili jego ostatnią wolę.

Ciszy, która zapadła, nie zmącił nawet najdrobniejszy dźwięk.

– Kiedy mamy dać panu odpowiedź? – spytał po chwili jezuita.

– Jak najszybciej. Liczy się każda chwila. Pociąg wyrusza w ciągu kilku najbliższych dni.

Hrabina niewiele rozumiała z całej tej sytuacji. Oczywiście wiedziała, że Juliusz zmarł na jej oczach, rozumiała też sens wypowiedzi Beddowsa. Nie rozumiała jednak dlaczego. Nie rozumiała, co ma to wspólnego z jej mężem. Czyżby Barnaba padł ofiarą tych samych przestępców, którzy napadli na profesora i podłożyli ogień pod jego dom? Czyżby wpakował się w jakąś niebezpieczną historię? Teraz, gdy Juliusz odszedł, nie miała już w Londynie żadnego wsparcia. Zrozumiała, że aby ratować męża, musi spakować walizy i jak najszybciej wyruszyć do Turcji. W pamięci miała też ostatni sen, w którym jej mąż, drżąc ze strachu błagał ją, aby go uratowała.

– Może pan na mnie liczyć – hrabina odezwała się pewnym głosem.

– Wchodzę w to – głos Geleydy nie zabrzmiał tak pewnie, jakby chciał. – Jeśli taka była ostatnia wola czcigodnego profesora, to nie mam prawa odmówić. W żadnym wypadku – pokręcił przecząco głową. – A tymczasem, jeśli państwo pozwolą, pójdę już. Wygląda na to, że nic ciekawego się już nie wydarzy. Poza tym, musze się spakować – dodał i ukłoniwszy się nisko hrabinie wyszedł z pokoju.

– A ksiądz? – Beddows zwrócił się do jezuity, który w milczeniu spoglądał na siedzącego na krześle nieboszczyka.

Di Frascimento widział wijącą się wokół ciała profesora czarną smugę niewidzialnego wiatru. Z przerażeniem, które z trudem maskował, patrzył, jak ciemny wir wlewa się przez rozchylone usta do środka, jak martwe usta nieboszczyka otwierają się w szyderczym, diabolicznym grymasie.

– Jestem tu z tobą, drogi ojczulku. Już zawsze będę.

Jezuita wzdrygnął się. To był ten sam głos, który szeptał do niego w kajucie statku. Di Frascimento natychmiast wykonał znak krzyża.

– Ach te twoje czary-mary – głos zachichotał złowieszczo. – Jesteś mój, już zawsze będziesz mój. Nosisz w sobie mojego syna, nie zapominaj.

Jezuita zobaczył, jak powieki Smitha otwierają się nagle, ukazując krwawiące, czerwone oczy.

– Zawsze będę z tobą….

– Proszę księdza, czy dobrze się ksiądz czuje? – głos Beddowsa wytrącił go z koszmarnej wizji.

– Tak, tak, oczywiście – odpowiedział nerwowo. –  Wszystko w porządku, nie ma powodu do obaw. To po prostu chwila modlitwy, nic więcej.

Hrabina spojrzała na jezuitę. Ojciec Di Frascimento zachowywał się tak samo, jak tamtego przeklętego wieczoru w Misr House.

– Cóż, jeśli taka była ostatnia wola profesora – jezuita zerknął nerwowo na ciało – to moim obowiązkiem jest ją spełnić.

– Doskonale – w głosie Beddowsa słychać było ulgę. – Dopilnuję, aby jak najszybciej otrzymali państwo szczegóły dotyczący wyjazdu pociągu i wszelkich pozostałych formalności.

 

***

 

– Wybiegał tędy śniady mężczyzna, brunet. Widział go pan?

Stojący naprzeciwko agentek starszy, gruby mężczyzna patrzył na nie zdziwiony. Miał niezdrowo czerwoną twarz, cuchnął potem, a kilka ostatnich zębów nadawało mu komicznego wyglądu. Serdelkowatymi palcami podrapał się po łysej głowie, którą gdzieniegdzie porastały kępki siwych włosów.

– Nie, na pewno nie. Gdzie tam. Nikt tędy nie przebiegał.

– Jest pan pewien? – spytała Samanta.

– Absolutnie pewien? – dodała Madison, wbijając wzrok w ochroniarza.

– Ale się na mnie pani patrzy, jakby mnie miała pani zjeść – grubas zachichotał nerwowo. – Mówię, jak było – nikt tędy nie przechodził. Z drugiej strony jednak…

– Tak?

– Teraz, jak tak na panią patrzę – zwrócił się do Madison – to już niczego pewien nie jestem. Zawróciła mi pani w głowie, co zrobić? Papieroska może?

Hyde zacisnęła dłonie w pięści.

– Słuchaj no, dziadu – wyciągnęła przed siebie odznakę – skończ pieprzyć i gadaj. Był tutaj brunet, śniady mężczyzna, na oko pięćdziesiąt lat – gdzie poszedł?

– Spokojnie, spokojnie – grubas podniósł ręce i zrobił krok do tyłu. – Pani oficerko nikogo tutaj nie było. Nie kłamię, naprawdę nie kłamię. Mówię tak, jak było, przyrzekam. Nie śmiałbym skłamać przed tak piękną kobietą – puścił oko w kierunku Madison, która nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę.

– Jeszcze jedno takie zachowanie i nie ręczę za siebie – wycedziła Hyde.

– Proszę, proszę, a co tutaj się wyprawia?

Riley i Hyde spojrzały w stronę schodów. Schodził po nich Geleyda, paląc papierosa. Wydało im się, że reporter jest w świetnym humorze, co, biorąc pod uwagę całą sytuację, było co najmniej dziwne.

– Panie Geleyda – odezwał się ochroniarz, łowiąc wzrokiem Francisa – to napaść, mówię panu, to napaść! Ta pani – wskazał Hyde – przekracza swoje uprawnienia. Nagabuje mnie! – krzyknął. – Nie miałbym jednak nic przeciwko, gdyby szanowna pani – zwrócił się do Madison – postanowiła mnie przesłuchać. Może za godzinę? Kończy mi się zmiana i znam pewną spokojna knajpkę rzut beretem stąd.

Madison spojrzała wściekle w kierunku ochroniarza, który wciąż bezczelnie uśmiechał się do niej.

–  No wiecie co? – Geleyda minął ich i na chwilę się zatrzymał. – Zajmować się takim pierdołami, gdy na zapleczu znajduje się nieboszczyk?

– Nieboszczyk? – obie agentki w tym samym momencie spojrzały na reportera.

– Ano trup – odparł zadowolony. – Niech pan dzwoni lepiej na policję – zwrócił się do ochroniarza. – Profesor Juliusz Smith nie żyje – dodał i pogwizdując nonszalancko, wyszedł na ulicę.

Opowiadania powstały na podstawie rozegranych sesji RPG w latach 2020-2022 w ramach kampanii do gry Zew Cthulhu pn. „Horror w Orient Ekspresie” wyd. Chaosium.